Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszak go w tym dniu prawie holowali! Zerwij go pan teraz z tego holownika!
— Pewnie, teraz go już nie odczepisz.
— Znowu masz pan zupełną racyę. Teraz nie odczepisz. Teraz tylko trzymaj się mocno i rozwijaj żagle. Syna więcej niema... biedne dziecię! Czy nie tak, panie Karker?
— Oczywiście tak. Syna więcej niema.
— Zatem zrobić zamianę — i oto gotów nowy syn. Hura, kuzyn Salomona Hilsa! Niech żyje sam Salomon! A młody i teraz u panów, służy u was, chodzi do was.
Przy każdem zdaniu kapitan dobrotliwie trącał łokciem swego przyjaciela, pierś wzdymała się wysoko i długi gruby nos burzliwie pałał.
— Czy mam racyę, szanowny panie?
— Kapitanie Kuttl — rzekł Karker, zginając się jak nieszczęście, jak gdyby unicestwiał się przed przyjacielem przyszłego szefa firmy — pańskie widoki względem Waltera Gey’a okazują zadziwiajacą przenikliwość i jasnowidzenie. Rozumiem, że rozmowa ta zostanie między nami.
— Ani — ni! Nikomu słóweczka!
— To znaczy ani jemu ani komu drugiemu?
Kapitan nasępił brwi i kiwnął głową.
— Wszystko to ma służyć za wskazówkę i dać kierunek przyszłym pańskim zamiarom i czynom.