Przejdź do zawartości

Dombi i syn/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX. Walter odjeżdża.

Drewniany miczman, stróż magazynu mistrza żeglarskich przyrządów, obojętnie spoglądał na odjazd Waltera nawet tego wieczora, gdy po raz ostatni obecny młodzian ożywiał cichą gawędę małej bawialni. Żal ścisnął serce Waltera, gdy żegnał swoją sypialnię, ściany jej i skrytki. Jeszcze jedna noc i porzuci ustroń dziecinną może na zawsze. Obrazy zdjęte, książki poukładane, rzeczy spakowane, a pokój bez swej ozdoby z gorzkim wyrzutem patrzył na gospodarza, który tak nielitościwie zdawał go na los nieprzewidzianych okoliczności. „Jeszcze kilka godzin — myślał Walter — i nadzieje, kołyszące dzieciństwo moje, pierzchną. Marzenia może jeszcze nawiedzą senną głowę i sam może wrócę do tych stron, lecz przez pokój przewiną się dziesiątki mieszkańców i każdy będzie burzył to, co zostawił poprzednik.“
Ale nie należało pozostawiać wuja w bawialni, gdzie pogrążał się samiuteńki w głęboką zadumę. Kapitan Kuttl jak na złość nie pojawiał się, żeby przyjaciołom swym pozostawić swobodę zupełną w ostatnich godzinach przed odjazdem. Dlatego Walter wrócił do bawialni.
— No, wujaszku, co ci przysłać z Barbadosu?
— Nadzieję, drogi Walu, nadzieję, że zobaczymy się jeszcze po tej stronie grobu. O, przyślijże mi rychło tę nadzieję!
— Przyślę, wujaszku. Mam ja dość wszelakich nadziei i skąpić ich nie będę. A prócz nadziei przyślę ci żółwi, konfitur, pomarańcz na poncz dla kapitana i mnóstwo różnych rozmaitości — całe okręty przyślę, gdy się wzmogę.
Starzec przetarł okulary i uśmiechnął się.
— Z pewnością, wujaszku. A teraz ucztujmy, bawmy się, jutro zaś zerwiemy się jak skowronki wesoło i polecimy wysoko, wysoko. Moje marzenia już i teraz szybują nad obłoki.
— Walu, mój skarbie, wszystko zrobię, co mogę.
— Otóż to pięknie. Ja to samo. A nie zapomniałeś, wujaszku, coś mi obiecał przysłać do Barbados?
— Bądź spokojny. Wszystko, co będę wiedział o miss Dombi, zaraz napiszę. Teraz ona samotna, jak w głuchym lesie biedne jagnię.
— Wiesz co, wuju Soł. Ja tam dziś byłem.
— Aj, aj!
— Byłem tam — nie, żeby ją widzieć, choć mogłem pójść do jej domu, bo ojciec wyjechał, tylko, żeby pożegnać się z Zuzanną. Zdawało mi się, że trzeba to zrobić ze względu na wydarzenie ostatniej chwili, gdym tam był. Otóż ją widziałem, t. j. Zuzannę, nie pannę Dombi i uwiadomiłem, że jutro rano udaję się w daleką drogę. Powiedziałem też, żeś ty, wuju, zawsze gorąco brał do serca sprawy panny Dombi, odkąd u nas była, żeś pragnął jej szczęścia i dobra, i że byłoby ci miło stać się jej użytecznym. Zdawało mi się, że mogłem ją o tem zapewnić.
— Niewątpliwie, mój miły, niewątpliwie.
— Powiedziałem, że gdyby Zuzanna kiedy niekiedy raczyła uwiadomić ciebie albo sama albo przez panią Ryczards, że panna Dombi zdrowa i zadowolona, to wieść ta sprawiłaby ci wielką radość a tybyś to i mnie doniósł, to i jabym się ucieszył. Cóż robić? Wczoraj całą noc bez snu spędziłem, rozmyślając o tych rzeczach. Uważałbym się za marną istotę, gdybym opuścił Londyn, nie załatwiwszy tych spraw. Dla tego, wuju, jeżeli ją zobaczysz, tj. pannę Dombi i będziesz z nią mówił, to powiedz, jak wiele i często o niej myślałem i jak o niej ze łzami mówiłem ostatniej nocy przed wyjazdem. Powiedz jej, że nigdy nie zapomnę jej słodyczy, jej twarzyczki i dobroci. Powiedz jej, że te trzewiki, com z dziecinnej jej nóżki niegdyś zdjął, wziąłem ze sobą na pamiątkę 1 będę ich strzegł, jak swego skarbu.
W tej chwili tragarz wynosił w jednym z tłomoków Waltera ów skarb, wrzucił pakunek z tym skarbem przed nosem obojętnego miczmana na wóz, a za godzinę skarb ów był już na pokładzie „Syna i Następcy.“
Ale na razie drewnianemu miczmanowi można było darować obojętność dla ohydnych trzewiczysków, bo w tejże chwili oczom jego ukazały się — Florcia i Zuzanna Nipper. Florcia nieśmiało zajrzała mu w oczy i miczman, zdawało się, przymrożył znacząco jedno oko.
Mało tego. One wbiegły do sklepu, otworzyły drzwi do bawialni i nikt prócz miczmana tego nie zauważył. Walter stał tyłem do drzwi. Wuj Sol nagle zerwał się, potknął się o krzesło i mało nie upadł.
— Co się stało, wujaszku?
— Panna Dombi!
— Czy to możliwe — zawołał Walter — Tu!
Bardzo możliwe. Jeszcze te słowa nie zeszły z warg jego, już Florcia przebiegła obok, porwała obiema rączkami za wyloty fraka starca Sola, ucałowała go w policzki i obróciwszy się, podała rękę Walterowi z tem zaufaniem i dobrocią, jakie były na całym świecie jej tylko jednej właściwe.
— Pan odjeżdżasz, Walterze!
— Tak, panno Dombi — odrzekł drżącym głosem — mam długą podróż przed sobą.
— A pański wuj? Nie żal mu rozstać się z panem? O, żal mu, widzę to po oczach. I mnie pana żal, panie Walterze!
— Jakby to prócz pana nie było kogo tam wysłać! — narzekała Zuzanna Nipper. Oto chociażby panią Pipczyn — nie można lepiej! Grozą przejęłaby całą kolonię murzyńską. A jeśliby chodziło o poznanie zwyczajów i obyczajów murzynów — to doktora Blimber z jego godną małżonką i córką.
Z temi słowy rowiązała wstążki swego kapelusza i rzuciwszy okiem na przybory do herbaty, wyjęła ze szkatułki naczynie i zaczęła nalewać herbatę, nie pytając nikogo o pozwolenie.
Tymczasem Florcia zwróciła się do mistrza instrumentów, który się nią zachwycał.
Taka duża, tak wyładniała! I nic się nie zmieniła! — zawsze ta sama.
— Naprawdę? — pytała Florcia.
— Tak, niezawodnie. Ten sam wyraz prześlicznej twarzyczki, co i dawniej.
— Pan mnie pamięta? A jaka to byłam wówczas maleńka!
— Jakże miałem zapomnieć, kiedy tak często o pannie Florci słyszałem i tak często myślałem. I teraz oto Walter o tem samem mówił, zobowiązując mnie, ażebym....
— Na seryo? Dziękuję, Walterze drogi, A jam się bała, że pan odjedziesz, nie pomyślawszy o mnie.
I znowu podała mu rączkę z tą samą swobodą i dobrocią, on zaś trzymał ją przez minutę w swych dłoniach.
Jednakże dotknięcie to budziło w nim dawne rojenia, które niepokoiły go obrazami złudnymi w latach dziecinnych. Czystość i niewinność uroczych jej poruszeń, ufność jej i szacunek względem niego, widoczne w spojrzeniu i w pięknem jej obliczu, ocienionem napoły smętnym uśmiechem, wszystko nie dawało wyobraźni pokarmu dla romatycznych wzruszeń. Myśli unosiły go wstecz, ku śmiertelnemu łożu, gdzie ją widział na klęczkach z gorącą modlitwą na ustach i w anielskiem wejrzeniu, kiedy był świadkiem przywiązania nieziemskiego dwóch istot, które się na wieki rozstały w mglistem przeczuciu zagrobowego życia. I w proch sypały się próżne rojenia wobec tych świętych wspomnień, złocących duszę szlachetnego młodzieńca.
— Chciałabym — mówiła Florcia do staruszka — nazywać pana po prostu wujem Waltera. Czy pan pozwoli?
— Czy pozwolę? Boże święty, z rozkoszą!
— Zawsze tak nazywaliśmy pana, rozmawiając o was. — Taka sama bawialnia — cicha i ładna, co i wtedy. Jak doskonale ją pamiętam! Stary Sol spojrzał na nią, potem na Waltera, potem zatarł ręce, potem przetarł okulary, potem westchnął z głębi serca i tajemniczo, z powagą wygłosił.
— O, czasie, czasie, czasie!
Nastąpiło krótkie milczenie. Zuzanna Nipper wyjęła dwie filiżanki, dwie łyżeczki i czekała, aż naciągnie herbata.
— Muszę pomówić z wujem Waltera o tem, czem pełna moja dusza. Oto pozostaje on sam i nie będzie komu dzielić bólu jego. Jeśli nie zezwoli mi zastąpić Waltera, bo na to mnie nie stać, to będę przynajmniej jego szczerą przyjaciółką i pomagać mu będę w braku Waltera. Cóż powie wuj Waltera?
Salomon, nic nie mówiąc, ucałował ręce Florci, a Zuzanna Nipper usiadła w charakterze gosposi i westchnęła, patrząc w sufit.
— Wolno mi będzie odwiedzać wujaszka, otrzymywać odeń wieści o Walterze, a gdy zamiast mnie zjawi się Zuzanna, wujaszek opowie jej wszystko, zaufa nam i zwierzy się ze wszystkiem, abyśmy go mogły pocieszać. Czy dobrze, wujaszku, zgoda?
Śliczna twarzyczka, błagalne spojrzenie, miły głos, lekki uścisk ręki, czarująca postawa, w której były i głęboka cześć dla wieku i pełna wdzięku niepewność, czy przyjmą propozycyę, — wszystko to tak wzruszyło starca, że ledwie zdołał wyjąkać;
— Walterze, mój ukochany, odpowiedz za mnie. Ja... ja nie umiem.
— Nie, Walterze — z wesołym uśmiechem mówiła Florcia — nie, pan nie mów za niego. Ja go doskonale rozumiem i musimy uczyć się porozumiewać się nawzajem bez pana.
— Panno Florciu, ja tak jak wuj nie umiałbym wyrazić jej naszej wdzięczności. Zresztą choćbym całą godzinę mówił, to wszystko będzie znaczyło: pani jesteś zawsze wierną sobie.
Zuzanna Nipper kiwnęła głową w stronę okna w suficie na znak aprobowania udatnej odpowiedzi Waltera.
— Walterze, chciałabym i z panem pomówić przed odjazdem. Lecz powinieneś pan nazywać mnie po prostu Florcią. Czemu zwracasz się do mnie jak do obcej.
— Jak do obcej? O, nie, nie! W każdym razie nie czuję się obcym dla niej.
— Dobrze. Ale nie o tem mowa. On, Walterze, on kochał cię tkliwie, a czyś zapomniał, jak przed śmiercią polecał: „pamiętać o Walterze!“ Pamiętam też i nie zapomnę, dopóki tułam się na ziemi; niech widzi mój anioł z wysokiego nieba, jak święte są dla mnie ostatnie jego słowa. Chcę być i będę twoją siostrą przez całe życie; gdziekolwiek los cię rzuci, wiedz, że siostra twa lubi cię i zawsze o tobie myśli. Oto, com ci chciała oznajmić, drogi Walterze, ale nie umiem się tak wysłowić, jakbym chciała, choć serce moje przepełnione.
I wyciągnęła ku niemu obie ręce. Walter je ujął i dotknął ustami zalanego łzami policzka, a Florcia nie broniła, nie zapłoniła się, lecz spokojna i czysta z niezmierzoną ufnością patrzyła mu w oczy. W tej uroczystej chwili wszelki cień niewiary czy żądzy znikł z duszy Waltera. Uważałby się za nikczemnika, gdyby w głowie jego obudziły się myśli i nadzieje, dalekie od jej duszy.
W tej chwili Zuzanna Nipper wysłała głębokie westchnienie ku oknu w suficie i zwróciła się z niespodzianem zapytaniem: kto życzy sobie śmietanki a kto cukru? Potem, otrzymawszy na te ważne zagadnienia odpowiedzi, zaczęła nalewać herbatę. Małe towarzystwo siadło dookoła stołu i zaczęło się raczyć pod kierownictwem tej młodej ledi.
Pół godziny przedtem Walter za nic w świecie nie pozwoliłby sobie na poufałe obejście się z Florcią i nazywanie jej po imieniu. Czuł się szczęśliwym w jej obecności, tymczasem przed kilku minutami byłby wołał, gdyby nie przyszła. Teraz swobodnie wpatrywał się w jej twarzyczkę, wyobrażał sobie pełnię krasy jej, gdy wyrośnie, myślał, jak szczęśliwy będzie ten, który posiądzie jej serce. Potem z dumą myślał o własnej roli w tem sercu i postanawiał stać się godnym tego.
Może nad rękami Zuzanny Nipper, nalewającej herbatę. unosił się jakiś czar, roztaczający wesoły i rozkoszny nastrój w całej bawialni. Może nad strzałkami chronometru wuja Sola krążył jakiś nieprzyjazny wpływ, gdyż poruszały się szybko. Bądź co bądź goście przypomnieli sobie, że czeka kareta koło sklepu za najbliższym rogiem ulicy, a gdy w tej kwestyi zwrócili się z pytaniem do nieomylnego chronometru, ten dał dokładną, stanowczą odpowiedź, że kareta czeka już długo. Nikt nie śmiał sprzeciwić się tej powadze, a najmniej sam wuj Sol, który bez wahania poszedłby na szubienicę w chwili wskazanej, nie sprzeciwiając się chronometrowi.
Florcia na pożegnanie krótko powtórzyła staruszkowi punkty umowy i zobowiązała go do posłuszeństwa. Wuj Sol z ojcowską troską przeprowadził ją do stóp drewnianego miczmana a potem przekazał Walterowi, który udał się z nią i Zuzanną ku karecie.
— Walterze — rzekła Florcia — przy wuju bałam się pytać. Powiedz, na jak długo jedziesz?
— Doprawdy, Florciu, sam nie wiem. Myślę, że na długo. Pan Dombi zapewne przeznaczył mnie nie na krótko.
— Co to, Walterze, względy czy wygnanie? — pytała Florcia.
— Moje przeznaczenie do Barbados?
— Tak.
Walter chętnie dałby twierdzącą odpowiedź, lecz wyraz oczu uprzedził go i Florcia odgadła myśl prawdziwą.
— Boję się, że ojciec nie bardzo pana lubi — rzekła nieśmiało.
— Dla czego pani tak myśli? Chyba niema przyczyn...
— Żadnych przyczyn?
— To jest — nie było żadnych przyczyn. W biurze ludzi zajętych wielu. Pomiędzy panem Dombi a takim młodym człowiekiem jak ja różnica ogromna Jeżeli spełniam swe obowiązki, mam je spełniać jak inni albo nawet jeszcze pilniej, niż inni.
Czy w duszy Florci nie obudziło się nieokreślone podejrzenie, że wygnanie Waltera trzeba tłómaczyć usługą, okazaną jej, podejrzenie możliwe po owej pamiętnej nocy, kiedy to odtrącone dziecię po raz ostatni przedsiębrało pielgrzymkę pod drzwi ojcowskiego gabinetu? Czy w duszy samego Waltera w tej chwili nie powstało takież podejrzenie? Niewiadomo. Młodzi ludzie nie wymienili między sobą wzmianki nawet o tem i milczeli przez chwilę. Zuzanna szła po prawej ręce Waltera i spoglądała znacząco na nich; nie było wątpliwości — myśli panny Nipper szły w tym samym kierunku i dla niej było to jak dzień jasne.
— Może, miły Walterze, wrócisz pan bardzo rychło?
— Mogę wrócić już starcem i widzieć panią staruszką. Zresztą mam lepsze nadzieje.
— Tatuś może... może z czasem zmieni swoje zamiary i stanie się szczerszym ze mną. Wtedy mu powiem, że chcę pana widzieć i będę go błagała, aby pana powołał dla mnie.
Niepewne dźwięki głosu jej dały Walterowi możność zrozumieć jej stosunek do ojca.
Podeszli ku karecie i młody człowiek chciał się usunąć, gdyż poczuł teraz dopiero gorycz rozstania. Florcia, siadając do karety, wzięła go za rękę, w której znalazł się jakiś pakiecik.
— Walterze — rzekła głosem wzruszonym — ja podobnie jak pan mam lepsze nadzieje; chciałabym wierzyć, że się spełnią. Będę się modliła za pana i za siebie. Ten mały podarunek przygotowałam niegdyś dla Pawełka. Niech go pan odemnie przyjmie z mojem przywiązaniem i niech pan nie otwiera aż na okręcie. Teraz żegnaj mi, drogi Walterze. Niech cię Bóg ma w swej opiece. Nie zapominaj o mnie, nie zapominaj o swej siostrze, która ciągle o tobie myśleć będzie. Bądź zdrów, drogi Walterze, bądź zdrów!
Był rad, że Zuzanna Nipper zasłoniła go w tej ostatniej chwili, bo siostra przechowałaby smutne wspomnienie o swym bracie. Był rad, że nie wyglądała z karety, tylko kiwała rączką, dopóki mógł ją widzieć.
Mimo jej prośby tejże nocy, kładąc się do snu, rozwinął pakiecik. Był tam mały woreczek, a w woreczku pieniądze.
Pojawiło się jasne słońce w dniu owej podróży w obce kraje i wraz z niem ocknął się Walter, żeby wyjść naprzeciw kapitana Kuttla, który dobijał się do drzwi sklepu. Kapitan był w nadzwyczaj wesołem usposobieniu i przydźwigał w jednej z kieszeni swej kurty wspaniały wędzony ozór, przeznaczony na ostatnie śniadanie.
— No, Walu, jeżeli wuj twój jest człowiekiem, za jakiego mam go, to wydobędzie z takiej oto racyi ostatnią swą butelczynę madery.
— Nie — bronił się stary. — Nie tę, buteleczkę wypijemy po powrocie Waltera!
— Dobrze powiedziane! usłuchaj go, Walterze.
— Leży ona w odległym kącie piwnicy, okryta słojem kurzu i pajęczyny. Może i nas okryje kurz i pajęczyna, zanim ona ujrzy dzienne światło.
— Słuchaj go! Dobrze mówi! Szanuj drzewo figowe na drodze, po której stąpasz, a gdy postarzejesz, siądź pod cieniem winogradu twego i bądź szczęśliw. Zapomniałem, gdzie to powiedziano, Walterze. No, Salomonie, mów dalej.
— Gdziekolwiekby jednak leżała i czemkolwiek byłaby okryta, Walter ją znajdzie, gdy wróci. Oto wszystko, co chciałem powiedzieć.
— Dobrze rzekłeś. A jeżelibyśmy nie mogli we trzech ukręcić jej szyi, naprzód na rzecz waszą zrzekam się swej części. Pijcie i wspominajcie mnie. Choć niby wesołość go rozsadzała, kapitan ledwie tknął ozora, lecz udawał, że pożera, ilekroć nań patrzyli. Bał się okropnie pozostać sam na sam z wujem czy bratankiem i wyobrażał sobie, że może nad sobą panować tylko pod warunkiem, że wszyscy razem będą. Gdy Walter poszedł żegnać się z sąsiadami, kapitan znalazł pozór umknięcia do drugiego pokoju.
Wracając z pożegnalnej wyprawy, Walter spotkał bladego człowieka we drzwiach nieopodal od drewnianego miczmana.
— Pan Karker! — zawołał Walter, ściskając dłoń Jana Karkera. — Proszę, wejdź pan. Bardzo pięknie z pańskiej strony, żeś tak wcześnie przyszedł pożegnać się ze mną. Wiedziałeś pan, jak rad będę widzieć go przed odjazdem.
— Mało prawdopodobieństwa, byśmy się jeszcze na tym świecie spotkali i dla tego ja także rad jestem, że mogę pana jeszcze raz oglądać. Teraz mogę rozmawiać z panem swobodnie, zupełnie otwarcie.
Była jakaś głęboka melancholia w uśmiechu Karkera, gdy to mówił. Brzemię duszy ciężyło mu widać nad miarę nawet w czasie przyjacielskiej rozmowy.
— Ach, panie Karker! Czemu nie czyniłeś tego wprzódy? Pan nie mogłeś mi nic wyświadczyć prócz dobra. Mam to przeświadczenie.
— Gdybym komukolwiek mógł uczynić coś dobrego na tym świecie, to zapewne zrobiłbym to dla pana. Stajesz się pan codzień coraz więcej dla mnie źródłem pociechy, a równocześnie zgryzoty sumienia. Lecz pociecha górowała nad męką. Wiem teraz dobrze o tem, gdy cię tracę.
— Wejdź pan, panie Karker, zapoznaj się z moim wujem. Często mówiłem z nim o panu, a on z przyjemnością opowie panu zawsze, co będzie o mnie wiedział. O naszej ostatniej rozmowie nic mu nie powiedziałem — i nikomu na ziemi. Wierz mi, panie Karker.
Jan uścisnął mu rękę.
— Jeśli się z nim kiedy poznajomię, to tylko, żeby o panu usłyszeć dobre wieści. Byłoby jednak niesprawiedliwem nie wyznać mu całej prawdy, gdybym sam wkradał się w jego zaufanie. Dla tego nie mogę wejść tam teraz, choć miłoby mi było jeszcze chwilę pozostać z panem. Prócz ciebie nie mam innego przyjaciela ani znajomego, a nawet dla ciebie bez ostatecznej potrzeby nie zawrę nowej znajomości.
— Myślę, że mi pan pozwoli na zawsze pozostać mu wiernym w przyjaźni. Pragnąłem tego, a teraz przy rozstaniu jeszcze więcej pragnę.
— Dosyć. Byłeś pan zawsze wybrańcem mego serca, a jeżelim ciebie unikał, to wbrew woli. Myśli moje były zawsze z tobą. Żegnaj mi, Walterze.
— Bądź zdrów, panie Karker. Niech Bóg się panem opiekuje.
— Jeżeli — kończył głosem wzruszonym — po powrocie kąt mój zastaniesz próżnym i dowiesz się, gdzie złożono me kości, przyjdź spojrzeć na mą mogiłę. Pomyśl, że mogłem być również uczciwym i szczęśliwym, jak ty. A gdy wybije moja ostatnia godzina, pozwól mi myśleć, że jest na ziemi człowiek, który z żalem i współczuciem o mnie wspomni. Walterze, żegnaj mi!
I postać jego, niby cień blady, powlokła się w ulicę, oświecona promieniami letniego słońca. Wkrótce Walter stracił ją z oczu. Nakoniec niemiłosierny chronometr dał znać, że Walter po raz ostatni ma spojrzeć na drewnianego miczmana. Wuj, kuzyn i kapitan udali się do przystani, siedli w łódkę i popłynęli do Syna i Następcy. Tu kapitan zaciągnął Waltera w kąt, wydobył z kieszeni wielki srebrny zegarek i rzekł:
— Walu, oto dla ciebie pożegnalny podarunek. Codzień rano cofnij go wstecz o pół godzinki, w południe jeszcze posuń skazówkę wstecz o kwandransik — a będziesz miał zegareczek jak cacko.
— Kapitanie Kuttl — wołał Walter, przytrzymując kapitana, który umykał, weź pan go nazad. Ja mam już zegarek.
— No, w takim razie — rzekł kapitan, zanurzywszy rękę w bocznej kieszeni, skąd wypłynęły dwie łyżeczki i szczypczyki do cukru — w takim razie przyjmij odemnie te łyżeczki. Przyda się na czarną godzinę.
— Nie, nie trzeba i tego. Bardzom panu wdzięczny. O, co pan robi, nie rzucaj pan, zawołał Walter, gdy kapitan wyraźnie się zamachnął, jak gdyby chciał je wyrzucić w wodę. — Panu one potrzebniejsze, niż mnie. Daj mi pan lepiej swą laskę. Dawno chciałem ją mieć.
Ot tak. Dziękuję. No, bądź zdrów, kapitanie. Czuwaj pan nad moim staruszkiem. Bądź zdrów, wujaszku Sol. Niech cię Bóg zachowa.
W tym momencie żagle się rozwinęły od pomyślnego wiatru, woda się zakłębiła i roziskrzyła od promieni i Syn i następca popłynął w daleką podróż, tańcząc i podskakując, jak wielu innych synów i następców, którzy na zawsze utopili swe nadzieje w głębi morza. Dzień szedł za dniem, a stary Sol z kapitanem siedząc w bawialni, płynęli za młodym podróżnikiem po mapie morza, leżącej przed nimi na okrągłym stole. Nocami samotny starzec lazł na strych, gdzie wicher czasem hulał, patrzył na gwiazdy i słuchał wiatru, długo czatując jak majtek strażniczy na okręcie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.