Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nadzieję, drogi Walu, nadzieję, że zobaczymy się jeszcze po tej stronie grobu. O, przyślijże mi rychło tę nadzieję!
— Przyślę, wujaszku. Mam ja dość wszelakich nadziei i skąpić ich nie będę. A prócz nadziei przyślę ci żółwi, konfitur, pomarańcz na poncz dla kapitana i mnóstwo różnych rozmaitości — całe okręty przyślę, gdy się wzmogę.
Starzec przetarł okulary i uśmiechnął się.
— Z pewnością, wujaszku. A teraz ucztujmy, bawmy się, jutro zaś zerwiemy się jak skowronki wesoło i polecimy wysoko, wysoko. Moje marzenia już i teraz szybują nad obłoki.
— Walu, mój skarbie, wszystko zrobię, co mogę.
— Otóż to pięknie. Ja to samo. A nie zapomniałeś, wujaszku, coś mi obiecał przysłać do Barbados?
— Bądź spokojny. Wszystko, co będę wiedział o miss Dombi, zaraz napiszę. Teraz ona samotna, jak w głuchym lesie biedne jagnię.
— Wiesz co, wuju Soł. Ja tam dziś byłem.
— Aj, aj!
— Byłem tam — nie, żeby ją widzieć, choć mogłem pójść do jej domu, bo ojciec wyjechał, tylko, żeby pożegnać się z Zuzanną. Zdawało mi się, że trzeba to zrobić ze względu na wydarzenie ostatniej chwili, gdym tam był. Otóż ją widziałem, t. j. Zuzannę, nie pannę Dombi i uwiadomiłem, że jutro rano udaję się w da-