Dombi i syn/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX. Pan Dombi i major Bagstok podróżują.

— Starowina Józio nigdy się nie rozczulał, panie Dombi. To nie w jego naturze. Jednak i w tej żelaznej piersi mieści się uczucie, pozwól mu się tylko rozigrać... Ale w tem rzecz, że on to uznaje za słabostkę, słabostkom zaś nigdy nie podlegał.
Tak się wywnętrzał major, witając pana Dombi na Książęcej łące, podczas gdy ten wchodził do mieszkania. Pan Dombi przybył do majora na śniadanie z zamiarem udania się z nim w podróż. Poranek ten był istną katorgą dla murzyna. Bieda jego zaczęła się od przygotowania gorących pasztecików, a gdy sprawa doszła do jaj na miękko, życie jego stało się nieznośną męką.
— Stary wojak da sobie radę z uczuciami — niema o tem mowy; ale żal mi pana, żal, powtarzam, panie Dombi.
Purpurowe oblicze majora przy tym wylewie współczucia nabrzmiało i posiniało okropnie i jego oczy raka zaczęły latać i iskrzyć się dzikim ogniem. Pochwycił i uścisnął rękę pana Dombi z taką mocą, jakby go wyzywał do walki na pięści o zakład tysiąca funtów lub o zdobycie rekordu pierwszego czempiona Anglii. Głowa miotała się i kręciła, z bohaterskiej piersi wyrywały się chrapliwe głosy jak u dychawicznego konia i cały ten wylew przyjaznych uczuć ustąpił nie pierwej, aż znakomity gość zasiadł w jadalni, gdzie go major witał, jak drogiego przyjaciela i towarzysza podróży.
— Dombi, miło mi widzieć pana i jestem dumny z pańskiej znajomości. Niewielu ma Europa łudzi, którym Józef Bagstok podaje dłoń: jest on prosty, stanowczy i hardej natury. Ale pan Dombi — to inna rzecz. Starowina Józio dumny jest — uważa pan, dumny z pańskiej znajomości.
— Majorze, jesteś pan nader uprzejmy.
— Nie, panie, nie! Gdzie zaś do kaduka! To nie w mojej naturze.
Uchowaj Boże! Gdyby staruszek Józef umiał w porę się przyłasić i gdzie trzeba wypowiedzieć gładkie słówko, byłby teraz za pańskiem pozwoleniem generał — porucznikiem i kawalerem orderów, nazywanoby go: ekscelencya Józef Bagstok. Taak! I wówczas gościłby pana nie w takiem mieszkaniu. Nie, panie Dombi, pan, widzę, nie znasz starego Józia.... A jednak dumny jestem z pańskiej znajomości i mam ją za honor dla siebie, jak mi Bóg miły!
Pan Dombi umiał się cenić i nie uważał za potrzebne protestować zbyt obcesowo przeciw tej oczywistej prawdzie; było mu przyjemnie, że major dobrze ceni jego wielkość. To go przekonywało, że nie omylił się w wyborze przyjaciela. Czyż potęga jego nie przekroczyła kupieckiej sfery? Major widocznie tak samo czcił go, jak odźwierny królewskiej giełdy.
Była to pocieszająca myśl zwłaszcza teraz, gdy los nieubłagany tak srogo obszedł się z nadziejami jego duszy i tak upokorzył hardą i niezłomną wolę. Niegdyś Pawełek pytał: co to pieniądz i czego może on dokonać? Przypominając to pytanie, pan Dombi mógł zwątpić o potędze wszechmocnego metalu i wbrew woli z głębi wydobywał się okrzyk: o pieniądze, pieniądze — i cóżeście zdziałały?
Lecz były to myśli tajemne, nękające samotnika w północną porę, kiedy siedział wśród papierów w gabinecie. Nigdy nie mając przyjaciół, czuł teraz pewien pociąg do majora, a serce jego jak lód zimne zaczęło nieco topnieć. Major był człowiekiem światowym, znał wielu ludzi z towarzystwa; interesował się losem Pawełka; był wymownym biesiadnikiem, opowiadał mnóstwo anegdot i widocznie obracał się w sferach wyższych, a co ważniejsza — wytworność jego nie zasępiała się piętnem ubóstwa. Położenie majora w towarzystwie opierało się na twardym fundamencie. Nawykł on do życia światowego i wybornie znał miejsca, które mieli zwiedzać. Niepodobna było wynaleźć odpowiedniejszego towarzysza.
— Gdzie ten gapimucha? — zawołał, poszukując oczami murzyna, który natychmiast się zjawił.
— Ty tu, niegodziwcze, a gdzie śniadanie?
Murzyn znikł i za chwilę słychać było, jak drżącemi stopami szedł na schody z tacą w chwiejnych rękach. Półmiski i talerze wskutek naturalnej sympatyi wraz z nim trzęsły się i drżały.
— Dombi, oto duszona wątróbka, pudding i paszteciki. Proszę siadać i nie dąsać się na starego Józia. Przyjmie pana po obozowemu.
— Wyborne śniadanie — zauważył gość.
Nie odpowiadając na komplement, major zajadał potrawy z zapałem, okazując pogardę dla fakultetu medycznego, zalecającego ostrą dyetę osobom jego temperamentu i zdrowia.
— Nie byłeś pan tam — major wskazał dom naprzeciw — nie widziałeś się ze swą przyjaciółką?
— To jest z panną Toks? Nie, majorze, nie widziałem się.
— Dzielna kobieta, nieprawdaż?
— Panna Toks podług mego zdania bardzo przyzwoita kobieta.
Odpowiedź ta sprawiła rozkosz majorowi. Zaczął sapać, nadymać się, rzucił nóż i widelec, zacierał ręce z zadowolenia.
— Starowina Józio, panie mój, miał tam niepośledni kącik; ale minęły różowe dni. Dostał dymisyę. Józefa Bagstoka wypędzono, zniszczono, zatuszowano. Teraz można to panu wyznać. To jest, panie mój, dyabelsko ambitna niewiasta!
— Czyżby?
— Ta niewiasta — to w swoim rodzaju istny Lucyfer. Józef Bagstok miał swe różowe chwile, lecz trzymał się ostro. Jego wysokość śp. książę Yorku nieraz mawiał, że starego Bagstoka sam szatan nie oszuka.
To rzekłszy, major z wściekłością zaczął dojadać tłustego pasztetu. Jego czerwona twarz rozpaliła się i napęczniała tak, że pan Dombi się przeląkł.
— Ta stara małpa, panie mój, za chmury leci ze swymi pomysłami. Ona chce jeszcze wyjść za mąż.
— Żal mi jej.
— Nie mów pan tego, Dombi.
— A dlaczego?
— Wszak ona często nawiedzała dom państwa i nawet zajmowała się gospodarstwem?
— To prawda — wyniośle odrzekł pan Dombi. — Pannę Toks przed śmiercią żony siostra przedstawiła mi jako swoją przyjaciółkę. Ponieważ później okazywała przywiązanie do mego syna i zawsze zachowywała się bardzo przyzwoicie, wolno jej było odwiedzać nas w miarę chęci tak, że zżyła się z domem i brała wraz z siostrą udział w zarządzie. Ceniłem i nie mogłem nie cenić panny Toks Okazała niejakie nieznaczne usługi. Nie mogłem nie zauważyć jej szczerości i gorliwości. Przytem, jeśli się nie mylę, pannie Toks zawdzięczam przyjemność znajomości z panem.
— Dombi, pan jesteś w błędzie co do tego i Józef Bagstok uważa za swą powinność wyjaśnić rzecz. Jeżeli pan znasz starego Józia i jeśli on ma przyjemność znać pana, tośmy winni szlachetnej istocie, panie Dombi, nie zaś wstrętnej małpie, o której pan masz tak mylne pojęcie. Racz pan dobrze zauważyć: znajomość zawarliśmy przez syna pańskiego i przez nikogo więcej. Tak!
Pan Dombi, poruszony wspomnieniem, westchnął.
— Prawda, przyjaciółka miała w tem jakiś daleki udział. A pomimo tego chytra to, bezwstydna wiedźma — ciągnął major, spoglądając na sąsiednie okno, gdzie panna Toks właśnie podlewała kwiaty. — Śmieszna ze swymi dyabelskimi zamysłami, które jeśli na jej spadną głowę, niech siebie oskarża nie Bagstoka. Jemu nic do ciebie, moja piękna; ale skoro kompromitujesz ludzi szanownych i zuchwałością płacisz za ich dobro, daruj, rozprawimy się z tobą po swojsku.
— Majorze — odezwał się pan Dombi zawstydzony — spodziewam się, że pańskie domysły nie dotyczą....
— Niczegom się nie domyślał i nie domyślam. Ale major Bagstok, panie mój, żył w świecie i zna świat. Nie oszuka go jakaś tam małpa, a nie szkodzi panu jeszcze raz usłyszeć, że ta kobieta chytrzejsza niż szatan.
Pan Dombi mimowoli rzucił gniewne spojrzenie na okno przeciwległe.
— Dosyć. Józef Bagstok nigdy nie był plotkarzem; ale ty, moja piękna, każdemu język rozwiążesz. Czartowskie plemię! Musiałem mówić, panie Dombi — — i ani słowa więcej.
Wzburzony major znowu zaczął chrypieć, jak szkapa włogawa, a paroksyzm trwał dość długo. Uspokoiwszy się, ciągnął:
— Stary Józef nie ma wygórowanych zalet, ale jest on szczery, prostoduszny i ma duszę jak kryształ. Bierzesz go pan za towarzysza do Lemington. Zgoda. Możesz pan się rozporządzać podług woli. Stary do pańskich usług. O, ludzie, ludzie! Nie wiem, za co kochacie starego Józia. Gdyby nie był trzeźwy i wybredny, zadusilibyście go swymi względami i zaprosinami.
Pan Dombi w krótkich słowach dziękował za uprzejmość i pierwszeństwo, okazane mu w obec innych pretendentów kół arystokratycznych, lecz major powołał się na skłonność serca.
— Zaledwie ujrzałem pana, rozsądek i wyobraźnia powiedziały mi: uważaj, Dombi — to człowiek, z którym warto zawrzeć przyjaźń.
Tymczasem major nasycił się tak, że treść tłustego pasztetu sączyła mu się przez oczy, a pieczona wątróbka i pudding rozdęły szyję że musiał rozluźnić krawat. Nastał czas wyruszenia na dworzec i murzyn nie bez wysiłku naciągnął nań ciepły paltot i zapiął od góry do dołu.
Przy tej operacyi major sapał jak miech, pęczniał jak winna beczułka. Potem murzyn podał mu rękawiczki, grubą laskę i kapelusz. Wyładowano powóz workami, woreczkami, walizami i walizkami tak samo napęczniałemi, jak major. Następnie napełnił kieszenie wodą selterską, xeresem, tartynkami, szalami, lornetkami, gazetami — i wyruszono. Gdy już murzyn i Taulinson siedzieli w powozie, gospodarz domu narzucił mu taką masę płaszczów i ubrań majora, że pogrążył go jak w mogiłę.
Przybywszy na dworzec, turyści jakiś czas przechadzali się po galeryi, dopóki przygotowywano pociąg. Pan Dombi był chmurny, milczący i posępny, major zaś opowiadał bez końca różne zabawne anegdoty, w których — ma się rozumieć — główną osobą był Józef Bagstok. Tak spacerując, zwrócili na siebie uwagę robotnika, który kłaniał się za każdym razem, gdy go mijali. Ale żaden z nich nie dostrzegł tego manewru. Pan Dombi patrzył z góry i nie zniżał się do tłumu, a major był zajęty swemi opowieściami i niczego nie widział. Nareszcie podczas jednego nawrotu robotnik podszedł, zdjął czapkę i zagrodził drogę panu Dombi.
— Proszę mi darować moją śmiałość — rzekł — mam nadzieję, że panu powodzi się nieźle.
Był to pan Tudl we własnej swej osobie.
— Ja mam pełnić służbę palacza na tym pociągu, którym panowie jadą.
Pan Dombi rzucił na śmiałka pogardliwe spojrzenie. Dobry Tudl zmiarkował, że go nie poznano.
— Ośmielę się przypomnieć: żona moja Polli, a w pańskim domu nazywała się Ryczards...
Na to przypomnienie oblicze pana Dombi wyraziło taką pogardę, że Tudl utknął.
— Pańskiej żonie potrzeba pieniędzy, czy jak? — odezwał się pan Dombi, wkładając rękę do kieszeni.
— Nie, panie, dziękuję. Polli ma pieniądze. Ja też. Dziękujemy.
Pan Dombi także niezręcznie przystanął. Ręka jego szukała w kieszeni.
— Dziękuję panu — powtórzył palacz. — My tak sobie żyjemy, nie najgorzej. Polli od tego czasu, panie, dała mi jeszcze czworo dzieci. Rodzina duża, ale końce schodzą się z końcami.
Pan Dombi chciał przejść przebojem kiedy uwagę jego zwróciła czapka, jaką kręcił Tudl.
— Straciliśmy, panie, jedno dziecię. Cóż robić!
— Niedawno? — spytał Dombi, wciąż spoglądając na czapkę z kawałkiem krepy.
— Nie, panie, dość dawno; trzy lata temu, a reszta dzieci żyje zdrowo. A co do pisania, pamięta pan, pytał pan wtedy. Bardzo kiepsko kredą bazgrałem — teraz zaś czytam i piszę. Moi chłopcy zrobili ze mnie prawdziwego uczniaka. Wszystko, panie, idzie jak po maśle.
— Chodźmy, majorze — rzekł pan Dombi.
— Niech mi pan daruje — ciągnął Tudl. Nie trudziłbym pana, tylko że mój starszy syn, Kocioł, pamięta pan? On zresztą nazywa się Robin — to zaś przezwisko. Pan go wtedy umieściłeś w szkole Dobroczynnego Tokarza.
— Więc? Cóż on?
— A cóż? Zupełnie się zmarnował.
— Jakże to zmarnował się? — spytał pan Dombi nie bez pewnej satysfakcyi.
— Poprostu się zmarnował. Poszedł na złą drogę. Źli ludzie wciągnęli go do szajki. Może się opamięta, może, da Bóg, powróci na prawą drogę. Teraz zaś bieda i koniec. Pan o tem możeby usłyszał od obcych, a może i zarząd szkoły doniósłby, że oto Dobroczynny Tokarz rozpustnik. Boleśnie mi o tem mówić. Ale niech tam. Dowiedz się pan od ojca o rozpuście jego syna. — Biedna Polli dzień i noc płacze — z rozpaczy.
— Zwykła historya — rzekł pan Dombi, podając rękę majorowi. — Synowi jego dałem wykształcenie. Ot i wdzięczność za to.
— Na przyszłość zaś nauka — dodał major. — Przyjmij pan radę od starego Józia, panie Dombi. Ludzi tego rodzaju nie godzi się kształcić. Spadną na kark.
— A warto i to dodać — mówił ojciec — gdyby pan wiedział, jak znęcali się nad mojem dzieckiem w tej szkole Dobroczynnego Tokarza! Nie było tygodnia, żeby go nie zbili dwa lub trzy razy. Siadywał przy książkach dniami i nocami, a wracał ze szkoły z podbitemi oczami i spuchniętą twarzą. A jak go tam hańbili! Nałożą mu oślą czapkę i nuż go drażnić jak papugę. Jego nauczyciel — powiem panom — był gorszy od psa wściekłego. Ani dobroci, ani litości — i za każdy drobiazg...
— Chodźmy, majorze. Nie skończy.
— Nie skończy — powtórzył major, klnąc murzyna, na czem świat stoi. — Powtarzam — takiemu motłochowi nie warto dawać oświaty.
Pan Dombi przyznał słuszność. Pociąg ruszył. Major wciąż gadał. Pan Dombi wciąż zanurzał się w ponure dumy. Nie o samym Tokarzu myślał. Krepa na brudnej czapce palacza stała się tematem rozmyślań. Było rzeczą jasną, że nosił on żałobę po Pawełku.
Tak więc od góry do dołu, w domu i poza domem, od Florci w jego bogatym i pysznym domu, do nędznego robotnika, garnącego węgiel na parowozie — wszyscy interesują się jego synem, wszyscy współzawodniczą o niego z ojcem.
Czyżby mógł zapomnieć, jak żona tego niedołęgi zawodziła nad poduszką umierającego dziecka i nazywała je swą najmilszą dzieciną! Czyżby mógł zapomnieć, jaka promienna radość rozjaśniła oblicze konającego chłopczyny, gdy ta kobieta obsypywała go macierzyńskiemi pieszczotami?!
— Jakto? myślał pan Dombi. Czyżby ów nieszczęśnik poważył się boleć nad rzeczą tak oddaloną od jego sfery? On, zbrukany oliwą, obsypany sadzami i popiołem ośmiela się nosić żałobę po jego synu? Czyż ten młodzieniec, powołany do podziału jego skarbów, planów, władzy, mógłby z czasem do poufałości przypuścić cały ten motłoch, który teraz tak zuchwale afiszuje swój udział w bólu, z powodu przedwczesnej śmierci.
Nie wyjaśniły się długo dumy pana Dombi. Na wszystko patrzył posępnie, we wszystkiem upatrywał blizki związek ze swą niedolą.
Jedna twarz w tej drodze ze szczególną wyrazistością utkwiła mu w pamięci; twarz zalana łzami, zasłonięta drzącemi rękami, z poza których iskrzyły się oczy, do głębi przenikające myśli jego. I oto widział przed sobą twarz tę z lękliwem błaganiem, jak owej nocy przed wyjazdem, gdy porządkował rozsypane papiery w gabinecie. Słowem — niepokoiła pana Dombi twarz Florci.
Dla czego? Może czuł wyrzuty sumienia? Bynajmniej. Uczucie, obudzone tem wspomnieniem stawało się coraz jaśniejsze i miało dojrzeć w pełni, podczas gdy dawniej ledwie podejrzewał istnienie jego. Twarz ta otaczała się atmosferą nienawiści i prześladowania i roił mu się już obosieczny miecz, mający zadać mu cios ręką śmiertelnego wroga. Potworna wyobraźnia, zatruta nienaturalną złością, jednako posępnie rysowała obraz śmierci, niszczącej jego nadzieje i obraz życia, dającego widok ciągłych waśni i goryczy. Jedno dziecię zginęło, drugie ocalało. Dla czego żyje córka, niekochana córka, a nie syn, na którym skupiły się wszystkie serca nadzieje?
Takie to były myśli i uczucia, obudzone w potwornym ojcu wspomnieniem prześlicznej i dobrej jego córki. Jej cierpliwość, dobroć, młodość, miłość, poświęcenie — były okruszynami na stosie nienawiści i pogardy. Obraz jej unosił się w jakiejś mgle złowieszczej i zgęszczał ogromny mrok, zalegający duszę. Nieraz w czasie podróży myślał, jakąby przegrodę wznieść między sobą a Florcią. Ta myśl ciężkiem brzemieniem gniotła mu duszę.
Major zaś przez całą drogę sapał nie gorzej od parowozu. Dopiero gdy przyjechali, obudził towarzysza z zadumy wieścią, że pocztowa kareta gotowa.
— Dombi — rzekł — przestań się pan zamyślać: bo to złe przyzwyczajenie. Pan jesteś wielki człowiek i nie powinieneś poddawać się czczym marzeniom. Bierz ze mnie wzór a będziesz jak granit twardy.
Pan Dombi czuł potrzebę ustąpienia przyjaznej radzie dżentlmena, umiejącego we wszystkiem zachować równowagę duszy, jako dostojeństwo wysokiej kultury. Wypoczęte konie biegły kłusem po gładkiej drodze, major zaczął opowiadać zajmujące anegdoty i pan Dombi słuchał i słuchał bez końca.
Po przyjeździe do Lemingtonu podróżni stanęli w hotelu królewskim, gdzie major zamówił wspaniałą kolacyę, przy której tak się najadł i napił, że słowa nie mógł wyksztusić po wyjściu z za stołu. Nazajutrz jednak major otrząsnął się i znów zaczął bawić przyjaciela. Przy śniadaniu ułożyli program zabaw. Major przyjął na siebie dozór nad jedzeniem i napojami. Pan Dombi miał pierwszego dnia sam chodzić po mieście, a następnego dnia mieli udać się za miasto i do sali wód mineralnych. W czasie obiadu major wyładował mnóstwo nowinek i pan Dombi nie mógł z podziwu wyjść wobec towarzyskich zalet swego przyjaciela. Odtąd porzucił projekt samotności i udał się na przechadzkę pod rękę z majorem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.