Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To jest z panną Toks? Nie, majorze, nie widziałem się.
— Dzielna kobieta, nieprawdaż?
— Panna Toks podług mego zdania bardzo przyzwoita kobieta.
Odpowiedź ta sprawiła rozkosz majorowi. Zaczął sapać, nadymać się, rzucił nóż i widelec, zacierał ręce z zadowolenia.
— Starowina Józio, panie mój, miał tam niepośledni kącik; ale minęły różowe dni. Dostał dymisyę. Józefa Bagstoka wypędzono, zniszczono, zatuszowano. Teraz można to panu wyznać. To jest, panie mój, dyabelsko ambitna niewiasta!
— Czyżby?
— Ta niewiasta — to w swoim rodzaju istny Lucyfer. Józef Bagstok miał swe różowe chwile, lecz trzymał się ostro. Jego wysokość śp. książę Yorku nieraz mawiał, że starego Bagstoka sam szatan nie oszuka.
To rzekłszy, major z wściekłością zaczął dojadać tłustego pasztetu. Jego czerwona twarz rozpaliła się i napęczniała tak, że pan Dombi się przeląkł.
— Ta stara małpa, panie mój, za chmury leci ze swymi pomysłami. Ona chce jeszcze wyjść za mąż.
— Żal mi jej.
— Nie mów pan tego, Dombi.
— A dlaczego?