Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

córkę — śliczną, tyle obiecującą w zaraniu wiosny życia? Florcia nie zadawała sobie takich pytań, lecz miłość beznadziejna i odtrącona miewa bystre oczy, a nadzieja zgasła w jej sercu, gdy dziewczę utkwiło nieruchomy wzrok w obliczu ojca.
— Pytam cię, Florentyno, czegoś się przelękła? Co cię skłoniło do przyjścia tutaj?
— Przyszłam, tatusiu....
— Wbrew mej woli. Dla czego?
Florcia czuła, że wiedział, dla czego. Wyraźnie paliła się myśl na dzikiem i posępnem czole. Ognistą strzałą wpiła się ona w odepchnięte serce i.... wyrwała z niego bolesny, przeciągły, stopniowo cichnący krzyk rozpaczy. O, tak, przypomni to sobie pan Dombi w późniejszych latach! Krzyk jego córki zamarł w powietrzu, lecz nie zginie on w tajniku duszy jego. Tak, przypomni to sobie pan Dombi w latach przyszłych!
Wziął ją za rękę zimno i niedbale, poczem ze świecą zapaloną w drugiej ręce wrócił ku drzwiom.
— Znużona jesteś. Potrzebny ci spoczynek. Wszystkim nam potrzebny spoczynek, Florentyno. Idź. Coś ci się widać przyśniło.
Waśnie. Przyśniło się. Lecz sny te teraz minęły i czuła, że nigdy nie wrócą.
— Poświecę ci na schodach. Całe mieszkanie na górze teraz do ciebie należy. Tyś teraz tam panią. Dobranoc.