Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— On pod koniec pozyskał pewnego przyjaciela i przyszło mi do głowy, że pani może miło będzie zatrzymać go u siebie tak, na pamiątkę poprostu. Pamięta pani, jak prosił on doktora Blimbera o psa Dyogenesa?
— O, tak, tak!
— Biedny Dombi! Otóż dla tego ja...
Spojrzał na płaczącą Florcię i byłby umilkł, lecz uśmiech uratował go.
— Takie są sprawy, panno Dombi. Już miałem go wykraść za dziesięć szylingów i wykradłbym. Namówiłem takiego złodzieja, który za dziesięć szylingów wykradłby samego dyabła. Ale Blimberowie radzi byli go się pozbyć. Jeżeli pani życzy sobie mieć go, czeka u bramy. Przyprowadziłem go umyślnie dla pani. Prawdę mówiąc, wcale to nie jest piesek damski, ale pani nie uważa na to, prawda, panno Dombi?
Tuts i Florcia wyjrzeli na ulicę. W istocie oczekiwał, gapiąc się z okna dorożki na nieznane otoczenie. Było to niepozorne psisko i na pierwszy rzut oka wcale się nie tęgo prezentował. Dokładał wszelkich starań, żeby się dostać na wolność, szczekał na okno, padał i znów stawał na tylne łapy, wysuwał długi ozór, jak gdyby miał w szpitalu poddać go lekarskim oględzinom. Lecz choć Dyogenes był śmieszny, kosmaty, nastroszony, ze łbem do bomby podobnym, a nawet głupi, bo szczekał bez sensu na jakiegoś urojonego wroga, jednakże