Dombi i syn/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI. Druga strata Pawła.

Gorzkie dumy rojem obsiadły biedną Polli, gdy nazajutrz rankiem rozważyła niebezpieczeństwo zuchwałego zamiaru. Nieszczęsna matka już zdecydowała się z trwogą i drżeniem stanąć przed groźnem okiem pana Dombi i błagać o pozwolenie zobaczenia 147 numeru; lecz czarnobrewa towarzyszka nawet słuchać nie chciała o takim rzeczy obrocie. Co robić? Taka była natura Zuzanny Nipper, że musiała tak zrobić, jak sobie uplanowała. Była wprawdzie dotąd nieczułą na obce troski i niepowodzenia, ale znieść nie mogła, gdy jej się w czem sprzeciwiano. To też tak energicznie dowodziła konieczności postąpienia wbrew przepisom, że zaledwie pan Dombi wyszedł za próg domu, już lekkomyślny syn jego biegł w kierunku ogrodów Staggsa. Ogrody owe leżały w okolicy kemdeńskiego miasta. Tu kierowały się obie niańki. Ryczards niosła na rękach Pawła, a Zuzanna prowadziła Florcię, chwilami poszturchując ją, co uważała za pożyteczne dla zdrowia wychowanicy.
Około tego czasu jakby cios trzęsienia ziemi wstrząsnął i zburzył tę dzielnicę, a ślady ogromnego ciosu widniały co krok. Domy się zachwiały i po części runęły, a gruzy okrywały ulice i zaułki. Powstały głębokie jamy i przepadliny: ówdzie ukształtowały się pagórki z gliny i piasku. Tu obalone wozy leżały u podnóża niezwykłego pagórka; ówdzie w jakiejś potwornej kałuży mokły i rdzewiały sztaby żelaza. Zjawiły się jakieś mosty zbyteczne, jakieś uliczki, któremi nikt nie chodził, jakieś tymczasowe domostwa i zagrody z grubych kłód i bali; babilońskie wieże kominów z oberwanymi końcami, szkielety karczem, złomy ścian i kolumn, place, zawalone wapnem, cegłą i piaskiem rusztowania, olbrzymie kształty kranów, trójkąty, wagi. Słowem — chaos straszny, jak dzikie marzenie, kipiące strugi i ogniste języki, nieodzowne załączniki trzęsień ziemi, ze złością wgryzały się w różne punkty sceneryi. Bełkotliwy ukrop syczał i burzył się wśród rozwalonych ścian, skąd jak z krateru z jaskrawym połyskiem i grzmotem wybuchał żrący płomień.
Wszystko się tu zmąciło, wszystko żyło nie wedle prawa, zwyczaju, ładu. Nieskończona dotąd kolej żelazna ze środka tego bezładu wysuwała swe pasma szyn, jako nowy potężny zwiastun cywilizacyi i ludzkiego rozumu. Sąsiedni mieszkańcy z powątpiewaniem spoglądali na te przygotowania. Dwaj odważni spekulanci umyślili zabudować kilka ulic i jeden już dźwignął domy, lecz musiał wstrzymać się w rozpędzie śród błota i popiołu. Drugi założył hotel pod „Herbem drogi żelaznej“; miał tu raczyć winem robotników i majstrów. Szynk zatytułował się szumnie „Domem na przełęczy robót ziemnych“, a masarz wywiesił ogromny szyld: „Wiktuały Drogi Żelaznej“. Pojawiły się domy zajezdne. Lecz wszystko to nie wzmocniło zaufania dla nowego środka komunikacyi. Wzdłuż toru pasły się krowy i świnie; mieściły się chlewy, obory; cuchnącem rozlewiskiem zatruwały powietrze gnojówki, budowały się groble, ogrody, fabryki, zaśmiecały ulice małżowiny ostryg, skorupy rakowe, ułamki szkła i porcelany, zwiędłe liście kapusty. Nic się nie poprawiło wskutek nowej drogi i gdyby spusztoszona i brózdami poryta ziemia miała zazdrości godny dar śmiechu, wyśmiałaby całe przedsiębiorstwo z pogardą wraz z akcyonaryuszami.
Wymienione ogrody Staggsa ze szczególnem szyderstwem zwracały się ku nowemu torowi. Był to nieduży rząd domów, otoczonych błotem, ze staremi wrotami, z poza których widniały obręcze beczek, strzępy żagli, liny, kotły blaszane z dnem wybitem i rdzą zżarte żelazne kraty. Tu ogrodnicy Staggsa sadzili fasolę, hodowali kury, gęsi, króliki, ze starych łodzi sztukowali altanki, suszyli bieliznę...
Mniemano, że ogrody Staggsa otrzymały nazwę od niejakiego pana, który tu wybudował domek dla swej przyjemności. Inni sądzili, że nazwa pochodziła od stada jeleni (stags), które niegdyś pasły się na swobodzie w gęstwinach leśnych. Bądź co bądź cała dzielnica uważała sady za święty gaj niewiędnący.
Do tej ostoi pod bożą opieką będącej, nawet z imienia nieznanej panu Dombi, los zapędził panią Ryczards z Pawełkiem.
— Oto dom mój Zuzanno! — rzekła Polli, pokazując jedną z lepianek. A u bramy stoi siostra Dżemima z mojem dzieckiem na rękach. Polli na widok siostry pędem biedz zaczęła, zmieniła w oka mgnieniu szlachetnego pupila na swego syna ku niewysłowionemu zdziwieniu młodej kobiety, której wydało się, że mały Dombi spadł jej z obłoków.
— Jakto? Ty, Polli? Ach, jakżeś mię przestraszyła! Ktoby to pomyślał! Chodźże, chodź.
Dzieci poszaleją z radości, gdy cię ujrzą. Jak wyładniałaś, Polli!
Dzieci w istocie podniosły ogromną wrzawę, rzuciły się ku matce, pociągnęły ją do nizkiego stołu, gdzie rozsiadła się, otoczona różową dziatwą, jak pyszna jabłoń, okryta smacznemi oliwkami, które wszystkie dojrzały i jednego gatunku. Zresztą Polli nie mniej od dzieci czuła się rozradowaną i dopiero gdy z sił opadła, kiedy jej włosy rozpłynęły się naokół rumianej twarzy i suknia nowa doszczętnie się zwinęła, — zamęt się uciszył i szanowna rodzina opamiętała się. Ale i wtedy jeszcze młodszy Tudl, gospodarujący na jej kolanach, objął rękami jej szyję, podczas gdy drugi starszy z tyłu wgramolił się na krzesło i czynił rozpaczliwe próby ucałowania matki w szyję.
— Popatrzcie — no, zemną przyszła taka ładna miledi. Jaka skromna, cicha, piękna panienka, prawda?
Ten zwrot do Florci, która u drzwi się ukrywszy, pilnie przyglądała się rzewnej scenie, zwrócił na nią uwagę małych Tudli. Równocześnie odbyło się formalne zaprezentowanie panny Nipper, która już niepokoiła się, że o niej zapomniano.
— Ach, kochana Zuzanno, proszę, chodź pani, posiedź chwilę. Oto moja siostra Dżemima. Przedstawiam ci, siostro; nie wiem, cobym poczęła, gdyby nie uprzejmość panny Zuzanny. Bez niej nie byłoby mnie tutaj. Zuzanna poważnie i ceremonialnie skłoniła się i siadła na brzegu krzesła.
— Bardzo mi miło poznać panią — ciągnęła Dżemima. W życiu nie witałam nikogo z taką przyjemnością, jak panią.
Zuzanna uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Bądź pani łaskawa zdjąć kapelusz, panno Nipper. Tu, jak pani uważa, ubogo, ale pani o nas nie będzie źle się wyrażała.
Czarnooka dziewczynka tak udobruchała się tem życzliwem przyjęciem, że wzięła na kolana maleńką Tudl, która do niej podbiegła.
— A gdzie biedak nasz Kocioł? — pytała Polli. Wszak dla tego tu przyszłam, żeby zobaczyć, jak on w nowym swym stroju wygląda.
— Jaka szkoda! — rzekła Dżemima. Będzie zmartwiony, gdy się dowie, że matka tu była. Teraz on w szkole, Polli.
— Już chodzi?
— Już. Wczoraj poszedł po raz pierwszy. Biedaczysko lęka się cokolwiek opuścić z tego, czego tam uczą. Lecz dziś tam jakieś półświęto i po południu lekcyi niema. Gdybyś tak się trochę zatrzymała, Polli. Niebawem wróci. Panna Nipper będzie tak łaskawą, że nie będzie nagliła o prędki powrót.
— O, naturalnie, pani Tudl! Dla pani wszystko gotowam zrobić.
— Jakże on teraz wygląda? — dopytywała Polli. Biedactwo!
— Ale on teraz chłopiec, aż miło! Nie to, co przedtem.
— Boże miłosierny! Ależ u niego spodenki muszą być przykrótkie!
— Krótkie, siostrzyczko, osobliwie z tyłu; ale codzień się wyciągają i da Bóg z czasem wyciągną się pod miarę.
Wątła nadzieja! Lecz wesoły ton, w jakim ją wyrażono, nadawał jej wartość w oczach matki. Za chwilę Polli już o wiele spokojniej pytała:
— A gdzież ojciec, droga Dżemimo?
— Niema i jego. Jaka szkoda. Dziś zabrał obiad ze sobą i nie wróci aż ku wieczorowi. Zawsze o tobie, Polli, rozmawia ze mną i dziećmi. Jaka to dobra dusza, na całym świecie trudno znaleźć takiego człowieka!
— Dziękuję ci, Dżemimo — prostodusznie mówiła Polli, rozradowana opinią siostry o mężu i smutna, że go niema. — Dziękuję ci, moja droga.
— Niema za co, Polli — odpowiedziała, całując ją Dżemima. — To samo mówię o tobie i oczywiście nie zmyślam.
Choć nie było palacza i najstarszego chłopca, wizyta nie minęła bez skutku. Siostry gawędziły o sprawach domowych, a czarnooki gość, zwiedziwszy wszystkie kąty mieszkania, oglądnąwszy meble, zegar, komody, komin, szafę, a osobliwie parę kociąt aksamitnych, malowniczo stojących na kominku, opowiadał teraz Dżemimie z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co było mu wiadomo o panu Dombi, o jego planach, charakterze, krewnych. Następnie Zuzanna najdokładniej wyliczyła wszystkie zasoby swej garderoby, opisała swych krewnych i przyjaciół. Nareszcie ze smakiem wychyliła dużą szklankę porteru i zaprzysięgła gorąco dozgonną przyjaźń.
Florcia też nie straciła okazyi zaznajomienia się. Zbadawszy grzyby i inne rzadkości sławnego ogrodu pod przewodnictwem małych Tudli, postanowiła wraz z nimi wybudować groblę poprzez zieloną kałużę w jednym kącie ogrodu. Już zaczęto pracę przygotowawczą, gdy cały projekt spełzł na niczem z przyczyny niewczesnego wmieszania się Zuzanny. Odszukawszy swą pupilkę, czarnooka opiekunka najpierw poczęstowała kuksańcem, a potem wycierając i myjąc ręce i twarz prawiła kazanie, jak nieprzystojnie dla grzecznej dziewczynki dopuszczać się głupstw, które mogą do grobu wepchnąć czcigodnego rodzica, jeśli tylko, uchowaj Boże, dowie się o tem. Wogóle Zuzanna zgodnie ze swym wychowawczym systemem obeszła się surowo nawet pomimo łagodzącego działania właśnie spożytego napoju.
Nareszcie wizyta skończyła się. Polli odebrała małego Dombi, zwróciwszy swego syna i goście zbierali się do powrotu.
Najpierw atoli trzeba było oddalić małych Tudli, aby nie były świadkami sceny pożegnalnej. Wysłano ich tedy do sklepiku po pierniki za trzy grosze. Wtedy kobiety pożegnały się i odeszły. Dżemima wołała za niemi, że gdyby cokolwiek zboczyły ku City i szły główną ulicą, to spotkałyby z pewnością Kotła.
— A jak pani myśli, Zuzanno? Nie możnaby nieco nałożyć drogi?
— Czemu nie. Rozumie się, że można.
— Ale musimy nadążyć ku obiadowi koniecznie do domu.
Lecz napój uczynił towarzyszkę nieczułą na te uwagi i cała kompania kierowała się ku City.
Życie biednego Kotła dzięki uniformowi od wczoraj stało się nieznośne. Ulicznicy nie mogli znieść kostyumu Dobroczynnego Tokarza i każdy włóczęga uważał za punkt honoru na widok bezbronnego chłopca rzucać się na niego i zrobić mu jakąś przykrość. Podobny on był do żyda średniowiecznego więcej, niż do niewinnego dziecięcia XIX. wieku. Strącano go do rynsztoków, do kanałów, przyciskano do słupów, obryzgiwano błotem, zarzucano kamieniami, a kto go po raz pierwszy spotkał, miał za przyjemność zerwać mu żółtą czapeczkę i patrzeć jak nią wiatr pomiata. Nogi jego bywały niewyczerpanym przedmiotem szyderstwa. Dziś po drodze do szkoły znów go sponiewierano, a nauczyciel jeszcze go za to surowo ukarał. Ten szanowny stary pedagog dostał miejsce w zakładzie Dobroczynnego Tokarza dla tego, że nic nie umiał, do niczego się nie nadawał, a zwłaszcza dla tego, że żywe chłopaki mogli dla jego sękacza żywić szacunek należyty. Biedny Kocioł w powrotnej drodze musiał tedy wybierać puste ulice i głuche zaułki, żeby uniknąć swych dręczycieli. Nie mógł atoli ominąć głównej drogi i zaledwie wszedł na szeroką ulicę, zły los odrazu zetknął go z gromadą oberwańców, którzy pod wodzą dzikiego rzeźniczego chłopca dawno szukali zabawy. Dobroczynny tokarz stał się dla zgrai pożądaną gratką: rozległ się ogłuszający krzyk i zewsząd opadnięto go zaciekle.
Polli w tej samej chwili, beznadziejnie oglądając się na wszystkie strony, gotowa już powrócić na prostą drogę do domu, stała się nagle świadkiem wstrętnego widowiska. Biedna matka wydała przejmujący jęk i w mgnieniu oka oddawszy niemowlę Zuzannie, rzuciła się na pomoc nieszczęsnemu synowi. Bieda atoli nigdy sama nie przechodzi. Zdumioną Zuzannę Nipper i jej dwoje pupilów odciągnięto niemal z pod kół przejeżdżającego pojazdu i jeszcze nie zdołały wrócić do przytomności, gdy zewsząd rozległy się wrzaski rozpaczliwe: szalony byk! szalony byk!
Był to dzień targowy. Skręt stał się niezmierny. Tłum miotał się tam i sam, wrzeszczał i tłoczył się nawzajem. Wozy się spotykały, nawet wywracały; wściekły byk pędził dalej i dalej; między chłopcami wrzała zajadła bójka; piastunka co moment mogła być na kęsy rozszarpana. W obec tych okropności Florcia zaczęła krzyczeć bez pamięci i rzuciła się do ucieczki. Biegła długo, głośno krzycząc i wołając głośno Zuzanny; wreszcie straciła siłę, stanęła i z przerażeniem spostrzegła, że piastunka została w tłumie. Była samiuteńka.
— Zuzanno! Zuzanno! — wołała blizka obłędu. — Boże mój, Boże! Gdzież oni?
— Jakto, gdzie oni? — zrzędzącym głosem zasyczała starucha jakaś, kulejąc i podskakując z przeciwległego zaułka. — Czemużeś od nich uciekła?
— Zlękłam się i sama nie wiedziałam, co robię. Myślałam, że oni za mną idą Ach, gdzież oni?
— Chodźmy, ja ci ich pokażę.
— Była to wstrętna baba z oczami krwią nabiegłemi, z czkawką i drganiem warg w bezzębnych ustach. Zwisały z niej łachmany a na rękach miała jakieś strzępy skórzane. Widocznie dopędzała Florcię, bo ciężko dyszała, a krtań i szyja i twarz drgały i kurczyły się niemile. Florcia zlękła się i ze drżeniem zaczęła oglądać się o ratunek. Ale miejsce było puste — na całym zaułku ani żywej duszy prócz staruchy.
— Nie masz się czego lękać — syczała baba, mocno trzymając za rękę. — Chodź ze mną.
— Ja... ja pani nie znam. Jak się pani nazywa?
— Nazywam się Braun. Zowią mnie dobrą babcią Braun.
— A ona czy stąd daleko?
— Zuzanna bliziutko, a inni prawie koło niej.
— Nikt nie zraniony?
— Nikt. Wszyscy cali.
Florcia rozpłakała się z radości i dobrowolnie poszła za babą, choć, ukradkiem rzucając na nią okiem, dziwiła się strasznej postaci dobrej babci i mimowoli zapytywała się w duchu: jakby też wyglądała zła babcia, jeżeli wogóle istnieje na świecie.
Przez jakiś czas szły przez miejsca bezludne i głuche, przez podwórza cegielni i garncami. Wreszcie stara skręciła w ciemny i wązki zaułek pełen błota i głębokich na drodze wyżłobień. Zatrzymała się przed ohydną norą ze szczelinami i pęknięciami ze wszystkich stron, zamkniętą na mocny zamek. Wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła drzwi, wepchnęła dziecko do tylnej komórki, gdzie na podłodze walały się szmaty i łachmany, kupy kości i przesianego szutru czy gruzu. Ściany i podłoga czerniły się od sadzy i w całej komórce nie było zgoła sprzętów. Dziewczyna tak się przeraziła, że mało nie zemdlała.
— Cóżeś tak wytrzeszczyła ślepie? — mruknęła dobra babcia, trącając ją w bok. — Nie bój się, nie zaduszę ciebie. Siadaj na szmaty.
Florcia usłuchała i błagalnie podniosła złożone rączki.
— Wcaleś mi nie potrzebna i nie zatrzymam ciebie dłużej nad godzinę. Rozumiesz? Uważaj tylko, żebyś mnie nie rozgniewała. Jeżeli nie rozgniewasz, puszczę cię calusienką, a jeżeli... to pamiętaj, zaduszę cię jak kociaka. Odemnie nigdzie nie uciekniesz. Mogę zadusić cię zawsze i wszędzie, choćbyś u siebie w łóżku spała. Teraz mów. Ktoś ty? Mów wszystko, co wiesz. No — prędko!
Groźby i obietnice baby, lęk przed urażeniem jej, niezwykłe u dziecka przywyknienie do panowania nad sobą, do udawania spokoju i tłumienia w sobie uczuć strachu i nadziei, wszystko sprawiło, że Florcia wykonała groźny rozkaz i opowiedziała swoje dzieje wedle najlepszej wiedzy. Stara z uwagą wysłuchała do końca.
— Więc nazywasz się Dombi?
— Tak, babciu.
— Słuchaj zatem, panno Dombi — syczała dobra babcia — potrzebne mi twoje ubranie, twój kapelusz, dwie twoje spódniczki; możesz się bez tego obejść. No, rozbieraj się.
Florcia utkwiła oczęta w okropnej babie i z szybkością zaczęła drżącemi rączkami spełniać jej rozkaz. Gdy się już pozbyła ubrań, stara uważnie je obejrzała i widocznie rada była z ich stanu i ceny materyału.
— Hm! — bełkotała stara czarownica, skierowawszy straszne oczy na bladą twarzyczkę swej ofiary. — Nic więcej niema na tobie prócz trzewików. — Dawaj tu trzewiki.
Florcia prędko zdjęła trzewiki w nadziei, że dogodzi babie. Ta zaczęła szukać w kupie łachmanów i po chwili wyciągnęła stamtąd zabłocone jakieś ubranko, starą podartą salopkę z łatami i tysiącem dziur po bokach, jakąś startą obrzydliwą szmatkę zamiast kapelusza, wyciągniętą pewnie z pomyj lub kupy nawozu. Kazała Florci w to się ubrać i biedne dziewczę w nadziei uwolnienia zaczęło z pośpiechem się ubierać.
Nakładając plugawą czapkę, podobną raczej do zużytego siodła, niż do stroju na kobiecą głowę, Florcia w popłochu splątała swe pyszne włosy i nie mogła ułożyć czapki na główce. Braun porwała wielkie nożyce i nagle ze zdumieniem patrząc na swą ofiarę, zawołała:
— Czemuś nie dała mi spokoju, głupia dziewczyno!
— Niech mi pani przebaczy. Nie wiem, czem zawiniłam! błagała Florcia.
— Ja ci tu zaraz pokażę! — zawyła stara, burząc z przyjemnością sploty biednego dziecka.
— Inna na mojem miejscu głowęby ci urwała zaraz.
Florcia uspokoiła się, widząc, że starej potrzebne są włosy, nie głowa. Z dobrocią zwróciła na nią oczy i nie broniła się.
— Gdyby nie pamięć o mej dziewczynie, która tak samo jak ty pyszniła się swemi włosami, nie zostawiłabym ani pasemka na twej łepetynie. Ale daleko dziewczyna moja, daleko za morzami! U! u!
Ten jęk wcale niemelodyjny, lecz pełen tęsknoty odbił się echem w sercu Florci, która tem silniej przelękła się potwornej staruchy. To ocaliło jej warkocze. Machnąwszy parę razy wielkiemi nożycami nad głową, stara kazała jej dobrze ukryć włosy pod czapą i nie wystawiać na pokusę. Odniósłszy nad sobą tak trudne zwycięztwo, siadła na kupie kości, zapaliła krótką czarną fajeczkę i wargi jej zapykały tak, jak gdyby miała połknąć cybuch.
Skończywszy palić fajkę, rozkazała Florci nieść za sobą skórkę króliczą, aby nadać jej pozór zwykłej swej towarzyszki i obiecała wyprowadzić na prostą drogę, gdzie może się dopytywać o swych przyjaciół. Równocześnie stara, klnąc groźnie i strasząc okropną zemstą, najsurowiej zakazała ofierze swej dowiadywać się o dom ojca, który mógł być w pobliżu. Musiała pytać o kantor w City. Wszystkie te polecenia uzupełniała zapewnieniem, że strzedz jej będą czujne oczy i żaden ruch nie ukryje się.
Florcia wszystko obiecała wykonać dokładnie.
Nareszcie poprowadziła zmienioną i obdartą dziewczynę przez labirynt ciasnych uliczek i zaułków, z których dostała się na puste ogromne podwórze z przechodnią bramą, skąd słychać było turkot pojazdów.
Wskazawszy bramę na pożegnanie, porwała dzieweczkę za włosy, jak gdyby z żalu za niemi i głuchym harknęła głosem:
— No, teraz wiesz, co robić! Postój tu parę godzin, a potem szukaj kantoru ojca. Ale pamiętaj, ani mrumru! Bo cię jak szczenię zaduszę!
Florcia uczuła, jakby góra spadła jej z ramion, gdy została sama. Wierna rozkazom, stanęła w kątku podwórza a spojrzawszy dostrzegła, że starucha wciąż stoi u płota, wygraża pięścią i przypomina swe nakazy. Florcia potem kilka razy się oglądała, lecz stara znikła, jakby się w ziemię zapadła. Zwolna poczęła Florcia przyglądać się i przysłuchiwać rozgwarowi ulicy, czekając niecierpliwie uderzeń zegara. Nareszcie zaczął bić trzecią. Florcia obejrzała się naokoło, postąpiła krokiem, lecz stanęła, bojąc się urazić pośpiechem wszechmocnych szpiegów starej czarownicy; przekonawszy się, że nikt jej nie śledzi, pospiesznie, jak tylko pozwalały wielkie dziurawe trzewiki, wybiegła za bramę, mocno trzymając w ręce skórkę króliczą. O kantorze ojca wiedziała tylko tyle, że należał do Dombi i Syna i że był znamienity w City. Mogła więc tylko pytać, jak trafić do Dombi i Syna w City, a że zwracała się z pytami do dzieci, bojąc się dorosłych, nie otrzymała dobrej informacyi. Rozpytując potem o City, dotarła zwolna do tej wielkiej części miasta, rządzonej przez lorda majora.
Zmęczona drogą, ściskiem, ogłuszona gwarem i turkotem, bojąc się o brata i zgubione piastunki, z trwogą w sercu o to, co się stało, a zwłaszcza znękana myślą o chwili, gdy stanie przed rozgniewanym ojcem w tej wstrętnej koszuli, Florcia nieraz zatrzymywała się z płaczem, czyniąc wylewem łez gorzką ulgę sercu. Ale tłum naówczas albo zgoła nie zwracał uwagi na żebraczkę w łachmanach, albo obojętnie mijał w przeświadczeniu, że tak ją nauczyli wyłudzać jałmużnę u przechodniów. Wziąwszy na pomoc całą przytomność ducha, całą moc charakteru, zahartowanego przedwczesnem doświadczeniem i niedolą, Florcia, opadając z sił, szła we wskazanym kierunku, jeden cel mając na myśli.
Nareszcie wieczorem po długiem kluczeniu udało się jej z szumnej ulicy, zawalonej wozami i pojazdami, dostać się do przystani, gdzie pełno było worków, pak, beczek, tłomoków... Tu koło wagi i drewnianego domku na kółkach ujrzała grubego jegomościa z piórem za uchem i rękami w kieszeniach. Stał, gwiżdżąc i spoglądając na blizkie maszty i łodzie, jak gdyby kończyła się dzienna jego praca.
— Wynoś się, wynoś się, moja droga! Nic tu po tobie — rzekł grubas, przypadkowo obróciwszy się ku niej.
— Proszę pana, czy to City?
— No tak, City. Wiesz to lepiej odemnie. Wynoś się, nic tu niema dla ciebie.
— Nic mi też nie potrzeba — lękliwie dodało dziewczę — chciałam tylko spytać pana, którędy droga do Dombi i Syna?
Grubas widocznie poruszył się na to pytanie. Spojrzał uważniej i rzekł:
— A na co ci Dombi i Syn?
— Muszę wiedzieć, gdzie ich biuro.
Grubas spojrzał jeszcze pilniej, widocznie zaambarasowany potarł kark tak, że kapelusz w tył się potoczył i krzyknął:
— Józef!
— Jestem, odrzekł wezwany.
— Gdzie ten sprytny malec, co dogląda towarów Dombi?
— Dopiero wyszedł drugą bramą.
— Wołaj go na chwilę.
Józef pobiegł i krzyczał głośno, a za chwilę powrócił z ładnym i wesołym czternastoletnim chłopcem.
— Pan zdaje się służy u Dombi?
— Tak, panie Klark.
— A spójrzno pan na nią.
Idąc za ruchem pana Klarka, chłopiec zbliżył się do dziewczynki, nie pojmując, co ma z nią począć. Florcia słyszała rozmowę i zrozumiała, że tu nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo i jej przygody zbliżają się ku końcowi. Spojrzawszy na ładnego i uśmiechniętego chłopca, doznała takiej pociechy, tak się ożywiła, że pobiegła ku niemu, gubiąc wstrętny trzewik po drodze i obiema rączkami porwała go za rękę:
— Zabłąkałam się! — zawołała. — Zabłąkałam się dziś rano, daleko stąd, ach, bardzo daleko! Wzięli mi moje ubranie — a teraz na mnie cudze ubranie, a nazywam się Florcia Dombi i jestem jedyną siostrą mego braciszka — i o, drogi panie, ratuj mnie, ocal — z płaczem kończyła.
W tej chwili ohydny kapelusz spadł z jej główki a gęste sploty bezładnie rozsypały się po twarzyczce ku zdumieniu młodego Waltera, kuzyna Salomona Hilsa, mistrza żeglarskich instrumentów.
Pan Klark zdumiał się i zauważył, że nigdy nie zdarzyło mu się być świadkiem takiej historyi. Walter podniósł trzewiki, zgrabnie wsunął je na nóżkę panienki, niby książę z bajki, podał prawą rękę Florci, zawiesił na lewej skórkę króliczą — i nowy Herkules — przekonał się, że smok leży u stóp jego bez życia.
— Proszę nie płakać, panno Dombi — mówił z uniesieniem. — Bardzo się cieszę, że byłem w tej chwili na przystani. Jesteś pani teraz tak bezpieczna, jakgdyby cię broniła cała rota uzbrojonych żeglarzy na okręcie.
— Nie będę już płakała; teraz płaczę z radości.
Z radości płacze — myślał Walter — a jam tej radości przyczyną. — Chodźmy, panno Dombi. Otóż zgubiłaś drugi trzewik. Włóż raczej moje, panno Dombi!
— Nie, nie, nie, niech się pan nie trudzi — broniła się Florcia, gdy z pośpiechem zaczął zdejmować. — Dobrze mi i w tych, naprawdę dobrze.
— No, tak. Moje byłyby także zbyt wielkie na panią. Jak też mogłem nawet pomyśleć coś podobnego. Chodźmy, miss Dombi. Co to za drab skrzywdził panią? Chciałbym go dostać w swe ręce.
I poszli pod ręce, nie zwracając wcale uwagi na przechodniów, którzy z podziwem oglądali cudaczną parę. Walter był uszczęśliwiony i w oczach iskrzyła mu się bezgraniczna duma.
Zapadał zmrok. Niebo okryło się chmurami i deszcz zaczął kapać. Ale szczęśliwa para o nic nie dbała i szła wciąż. Tak byli zajęci przygodami chwil ostatnich, które Florcia z niewinną szczerością młodego wieku opowiadała, a Walter słuchał ze skupioną uwagą, wyobrażając sobie, że spacerują pod drzewami na bezludnej wyspie pod równikiem, zdala od błotnistej ulicy nad Tamizą.
— Czy jeszcze daleko? — spytała wreszcie Florcia, patrząc na Waltera.
— Ach, prawda! Dokąd to zaszliśmy! Aha, wiem już. Ale teraz biuro zamknięte, panno Dombi. Tam nikogo niema. Pan Dombi dawno odszedł. Trzeba nam iść do domu pani — albo... wie pani co? Chodźmy lepiej do mego wuja. To stąd bliziutko. Tam się pani przebierze, odpocznie i pojedzie karetą do domu. Czy tak nie lepiej?
— Ja też myślę, czy tak nie lepiej? A pan jak myśli?
Gdy stanęli w zadumaniu na ulicy, przeszedł koło nich jakiś mężczyzna, który uważnie obejrzał Waltera, jakby go poznawał, lecz minął, nic nie rzekłszy.
— A to zdaje się pan Karker z naszego biura, młodszy Karker. Hej, panie Karker.
— Więc to Walter Hey? zawołał przechodzień. — Skąd to wziąłeś pan tak dziwnego towarzysza?
Stał w świetle i wysłuchał uważnie spiesznych objaśnień Waltera, a postać jego dziwny tworzyła kontrast z młodością naszych znajomych. Nie był stary, lecz włosy miał siwe, grzbiet pochylony jak gdyby pod brzemieniem niedoli i zamyślone smutne czoło, okryte zmarszczkami. Osłabł ogień w oczach, głos w krtani, siły ducha, zadręczonego troskami. Ubrany był przyzwoicie w czarny strój, a odeń cała postać jeszcze wydawała się smętniejszą.
Tymczasem zaś spoglądał na zaniepokojoną twarz Waltera z niezwykłem współczuciem i w oczach zaświeciło się niewysłowione uczucie, choć starał się je ukryć.
— Cóż mi pan poradzisz, panie Karker? — spytał Walter. — Pan mi zawsze udzielasz dobrych rad, gdy się rozruszasz, choć rzadko się to zdarza.
— Plan nie jest zły.
— Panie Karker! Urządzimy tak. Pan pójdzie do pana Dombi i zaniesie mu dobrą nowinę, a my będziemy oczekiwali u mego wuja. Tak będzie dobrze. Idź pan.
— Ja mam iść! — bronił się Karker.
— Naturalnie! Czemużby nie?
Zamiast odpowiedzi Karker mocno uścisnął rękę chłopca i zalecając pośpiech, poszedł swoją drogą.
— Co za dziwak! Teraz, panno Dombi, nic nam nie pozostaje, jak co prędzej iść do wuja. A panience mówił kiedy pan Dombi cokolwiek o młodszym Karkerze?
— Nie, ojciec rozmawia ze mną bardzo rzadko.
— Ach, tak! Tem gorzej dla niego, myślał Walter. Potem zaczął w myśli szukać nowego przedmiotu rozmowy, a gdy Florcia w tej chwili znów zgubiła trzewik, podjął się nieść ją na rękach. Dziewczynka bez względu na znużenie z uśmiechem uchyliła tę propozycyę, a że byli już w pobliżu drewnianego miczmana, Walter mówił o strasznych przygodach na morzu, podczas których mniejsi od niego chłopcy ratowali dziewczęta starsze od Florci. Wśród tych zajmujących opowieści przyszli do drzwi mistrza instrumentów żeglarskich.
— Hej, wuju! Wuju Sol! — zawołał Walter, pędem wbiegając do sklepu i bez tchu i związku zaczynając opowiadać. — Zadziwiająca, niezwykła przygoda! Córka pana Dombi zabłąkała się na ulicach, jakaś stara wiedźma ograbiła ją od stóp do głowy, znalazłem ją, przywiodłem do ciebie, spójrzno tutaj! Hej, wuju Sol!
— Moce niebieskie! — wołał wuj Sol, odbiegając w najwyższem poruszeniu od swych ulubionych przyrządów. Czy to możliwe? Uważajno....
— Niema co uważać, skoro mówię, że tak. Przysuńmy do kominka kanapę, postaw talerze na stole, wuju Sol i daj co do zjedzenia. Ona głodna.
Zrzuć swoją ohydną szubkę, panno Florciu, siadaj przed kominkiem, ot tak, połóż nóżki na kratce, ach jakież one mokre! Tak, wujaszku Sol, dziwna przygoda. Uf, jakże się zgrzałem.
Salomon Hils spocił się niemniej od bratanka, gdy zaczął się krzątać koło niespodzianego gościa. Gładził Florcię po główce, obcierał jej nóżki swą chustką od nosa, ogrzaną przy kominku, sposobił dla niej obiad, zapraszał do jedzenia, picia, a równocześnie śledził oczami za Walterem, który jak waryat miotał się z kąta w kąt, krzyczał, stukał, dwadzieścia czynności zaczynał i nie kończył żadnej.
— Ot, co powiem, wuju! — mówił, biorąc świecę. Zaczekaj chwilę, ja polecę na górę, zmienię kurtkę i marsz! Takie to są dziwy! Nieprawdaż?
Walter wrócił, a znużona Florcia tymczasem usnęła przy kominku. Salomon Hils zamknął pokój, zasłonił kominek, żeby ogień nie obudził śpiącej.
— Doskonale, wuju. Teraz idę. Muszę tylko zabrać ze sobą kawałek chleba. Bardzom głodny. Uważaj, nie obudź jej, wuju!
— Nie obudzę. Bardzo ładna dziewczynka.
— Pewnie. W życiu nie widziałem takiej twarzyczki. No — ale czas w drogę.
— Czas, czas. Idź.
— Wuju! — wołał z poza drzwi.
— Jeszcześ tu?
— Jakże ona?
— Nic, śpi. Ruszaj.
— No, chwała Bogu. Teraz idę.
— Teraz już pewnie pójdzie, myślał Hils.
— Hej, wuju Sol!
— Jakto, czy jeszcześ nie wyszedł?
— Oto, co mi przyszło na myśl. Spotkaliśmy na ulicy Karkera młodszego, dziwak, Boże uchowaj! „Bądź zdrów — mówi — czas do domu“. — Oglądam się, idzie za nami; myśmy już doszli do sklepu, a on wciąż szedł za nami, niby kamerdyner lub wierny pies. Taki dziwak. A jak tam ona teraz?
— Zupełnie spokojna i szczęśliwa. Idźże nareszcie.
— Już pójdę, pójdę.
Nakoniec w istocie poszedł.
Salomon Hils, utraciwszy apetyt, usiadł z drugiej strony kominka i czuwając nad śpiącą, począł budować wspaniałe zamki powietrzne, przezierając przez zamierzchłe szkła magiczne swoich instrumentów. W peruce i kawowej swej kamizeli bardzo był podobny do tajemniczego czarownika, który kazał czarami swymi uśpić się królewnie.
Walter tymczasem pędził do domu pana Dombi, wysuwając co chwila głowę z dorożki i nagląc woźnicę do pospiechu. Gdy konie stanęły, wyskoczył z najętego pojazdu i zameldowawszy się, wprost pobiegł do biblioteki, gdzie w tej chwili panowało babilońskie pomięszanie języków, gdyż na ogólną naradę zeszli się pan Dombi, jego siostra, panna Toks, Ryczards i Zuzanna Nipper.
— Przepraszam szanownego pana — rzekł Walter, szybko wbiegając do pokoju — miło mi panu oznajmić, że żadnej biedy niema. Panna Dombi znalazła się.
Kiedy pan Dombi wyniośle obrócił się w swym ogromnym fotelu ku przybyłemu, postać jego tworzyła zupełny kontrast z tym żywym, zadyszanym chłopcem, który całkowicie ogarnięty być zachwytem i ożywieniem.
— Mówiłem ci, Luizo, że się z pewnością znajdzie. Kazać służbie, żeby zaniechała poszukiwań. Chłopca znam. Jest to młody Hay z biura. Proszę opowiedzieć, jak znalazła się moja córka. Wiem, jak zaginęła.
Tu pan Dombi wyniośle spojrzał na Polli.
— Ale jak się odnalazła i kto odszukał? To teraz wiedzieć trzeba.
— Zdaje mi się — skromnie odrzekł Walter — że ja znalazłem pannę Dombi. Nie to, żebym mógł się pochlubić, że ją w samej rzeczy odnalazłem, lecz miałem szczęście być tym...
— Co chcesz pan powiedzieć? Proszę mówić jaśniej i ściślej.
Lecz Walter nie mógł się na to zdobyć. Jako tako wytłomaczył stan rzeczy i wyjaśnił, dla czego panna Dombi pozostała u wuja.
— Słyszysz — zwrócił się Dombi do Zuzanny. — Weź wszystko, co potrzeba, idź z tym młodzieńcem i przywieź pannę Florcię do domu. A pan, szanowny panie, jutro otrzymasz nagrodę.
— Zbyt jesteś pan łaskaw — rzekł Walter. Zapewniam pana, że nie myślałem wcale o nagrodzie.
— Jesteś pan jeszcze zbyt młody, Walterze Hey. Niema potrzeby dowiadywać się, o czem pan myślałeś lub o czem nie myślałeś. — Zachowałeś się pan dobrze i dosyć. Skromność tu nie na miejscu. Luizo, każ mu dać wina.
Oczy pana Dombi prawie nieprzychylnie szły za Walterem, gdy ten opuszczał pokój w towarzystwie panny Czykk i niema się co łudzić — duchowe jego oczy wyrażały jeszcze większą nieprzychylność, gdy do usług skory chłopiec jechał do wuja z Zuzanną Nipper.
Tymczasem Florcia wypoczęła, zjadła obiad i najściślej zaprzyjaźniła się z wujem Salomonem, z którym najszczerzej gawędziła o wszystkiem. Tę ożywioną gawędę przerwała czarnooka niańka. Nic nie mówiąc, żadnego nie uczyniwszy wyrzutu, uścisnęła swą pupilę, szczęśliwa widocznie ze znalezienia jej.
Zamieniwszy sklep w damski buduar, najstaranniej ubrała Florcię i za kilka minut gościnni gospodarze ujrzeli przed sobą prawdziwą pannę Dombi.
— Dobranoc — rzekła Florcia, zwrócona do Salomona. Byłeś pan dla mnie bardzo dobry.
Staruszek uszczęśliwiony ucałował czule małego swego gościa.
— Dobranoc, Walterze! — mówiła Florcia. Bądź zdrów.
— Żegnam, odpowiedział Walter, podając jej obie ręce.
— Nigdy ciebie nie zapomnę — ciągnęła Florcia — nigdy, nigdy! Bądź zdrów, Walterze.
I w niewinności wdzięcznego serca dziewczynka nastawiła mu policzek. Walter pochylił głowę i wnet znów ją podniósł. Twarz mu płonęła, z lękliwem zawstydzeniem spojrzał na wuja.
— Cóż, Walterze? No, dobranoc, Walterze! Bądź zdrów, Walterze! Dajże mi rękę, Walterze! Oto tak, bądź zdrów, żegnam cię.
Jeszcze raz pożegnała go, gdy Zuzanna już umieściła ją w powozie i konie ruszyły, a ona wciąż ku niemu się zwracała z pozdrowieniami.
Walter z ganku wesoło jej odpowiadał, goniąc okiem oddalający się powóz, gdy drewniany miczman za nim też, zdawało się, słał pożegnalne pozdrowienia drogiemu gościowi, na nic innego nie zwracając uwagi. Wkrótce Florcia przybyła do domu ojcowskiego i weszła do biblioteki, gdzie znów panowało babilońskie zmięszanie języków. Powóz miał czekać „dla pani Ryczards“ — tajemniczo szeptała pokojówka do przechodzącej Zuzanny.
Powrót dziecka zbłąkanego wywarł małe wrażenie na rodzicu. Pan Dombi nigdy nie lubił córki, a teraz obojętnie pocałował ją w czoło i upomniał, żeby na przyszłość nie ośmieliła się opuszczać domu z niewierną służbą. Pani Czykk na chwilę przerwała swe utyskiwania na zepsucie natury ludzkiej, która nie umie kroczyć drogą cnoty, a choćby drogą Dobroczynnego Tokarza i przywitała kuzynkę, jak przystało prawdziwej Dombi. Panna Toks nastroiła uczucia swe na ten sam ton. Jedna Ryczards ulżyła sercu wesołymi okrzykami i łzami i uściskała dziewczynkę.
— Ach, Ryczards — z westchnieniem cedziła pani Czykk — niewdzięczność czerstwego serca nigdy się dobrze nie kończy. Co pani teraz pocznie? Nie byłoby tych nieprzyjemności, gdyby pani przyzwoicie się zachowała w stosunku do niemowlęcia, które teraz z łaski pani straci mamkę.
— Biedne, biedne dziecię! — jęczała żałośnie panna Toks.
— Gdybym ja na miejscu pani okazała się tak niewdzięczną, zdawałoby mi się, że ubiór Dobroczynnego Tokarza zadusi syna mego, a wychowanie go popsuje.
Pani Czykk nie podejrzewała nawet, jaka zabójcza prawda z ust jej wychodzi. Uniform już porządnie zaczął dusić nieszczęsnego Tudla, a wychowanie na razie ograniczyło się do uderzeń kijami z jednej, a jękami z drugiej strony.
— Luizo — rzekł pan Dombi — niema przyczyny kontynuować tych uwag. Kobieta otrzymała pieniądze i opuszcza służbę. Ryczards — opuszczasz pani ten dom, gdyż ośmieliłaś się wyjść z moim synem do takiej nory i do takiego towarzystwa, o którem pomyśleć się nie da bez drżenia. Co się tyczy przygody z Florcią, uważam ją poniekąd za szczęśliwą i dobrą, bez niej bowiem nigdybym się nie dowiedział o winie pani, podczas gdy teraz samaś pani wszystko zeznała. Luiza, druga niańka, jak myślę może zostać, gdyż zbyt młoda i zniewolona kuszącym przykładem mamki. Bądź łaskawa polecić, aby dorożkę zapłacono do Ogrodów Staggsa — dodał z miną pogardy pełną.
Gdy biedna Polli szła ku drzwiom, Florcia chwyciła ją za suknię i zaczęła szlochać rozpaczliwie, błagając dobrą niańkę aby nie opuszczała domu. Co za cios dla dumnego ojca! Widzieć, jak własne dziecko, własna krew i ciało, którego niepodobna się wyprzeć, wiesza się w jego obecności na szyi obcej i wzgardzonej kobiety — to się chyba równa uderzeniu sztyletem w serce albo utkwieniu ostrej strzały w rozdartej piersi!
Wprawdzie nic mu do tego, kogo kocha lub nienawidzi córka. Lecz chłód śmiertelny owiał go na myśl, że to samo stać się z czasem mogło i z jego synem.
Tej zaś nocy syn jego wrzeszczał na wszystkie tony. Nie dziw. Utracił drugą matkę, a właściwie pierwszą matkę, która z miłością witała jutrzenkę jego życia. Straszliwa strata dla sieroty. Ten sam cios pozbawił siostry najlepszej przyjaciółki i Florcia gorzko szlochała do północy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.