Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokój, zasłonił kominek, żeby ogień nie obudził śpiącej.
— Doskonale, wuju. Teraz idę. Muszę tylko zabrać ze sobą kawałek chleba. Bardzom głodny. Uważaj, nie obudź jej, wuju!
— Nie obudzę. Bardzo ładna dziewczynka.
— Pewnie. W życiu nie widziałem takiej twarzyczki. No — ale czas w drogę.
— Czas, czas. Idź.
— Wuju! — wołał z poza drzwi.
— Jeszcześ tu?
— Jakże ona?
— Nic, śpi. Ruszaj.
— No, chwała Bogu. Teraz idę.
— Teraz już pewnie pójdzie, myślał Hils.
— Hej, wuju Sol!
— Jakto, czy jeszcześ nie wyszedł?
— Oto, co mi przyszło na myśl. Spotkaliśmy na ulicy Karkera młodszego, dziwak, Boże uchowaj! „Bądź zdrów — mówi — czas do domu“. — Oglądam się, idzie za nami; myśmy już doszli do sklepu, a on wciąż szedł za nami, niby kamerdyner lub wierny pies. Taki dziwak. A jak tam ona teraz?
— Zupełnie spokojna i szczęśliwa. Idźże nareszcie.
— Już pójdę, pójdę.
Nakoniec w istocie poszedł.
Salomon Hils, utraciwszy apetyt, usiadł z drugiej strony kominka i czuwając nad śpiącą,