Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaułek pełen błota i głębokich na drodze wyżłobień. Zatrzymała się przed ohydną norą ze szczelinami i pęknięciami ze wszystkich stron, zamkniętą na mocny zamek. Wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła drzwi, wepchnęła dziecko do tylnej komórki, gdzie na podłodze walały się szmaty i łachmany, kupy kości i przesianego szutru czy gruzu. Ściany i podłoga czerniły się od sadzy i w całej komórce nie było zgoła sprzętów. Dziewczyna tak się przeraziła, że mało nie zemdlała.
— Cóżeś tak wytrzeszczyła ślepie? — mruknęła dobra babcia, trącając ją w bok. — Nie bój się, nie zaduszę ciebie. Siadaj na szmaty.
Florcia usłuchała i błagalnie podniosła złożone rzączki.
— Wcaleś mi nie potrzebna i nie zatrzymam ciebie dłużej nad godzinę. Rozumiesz? Uważaj tylko, żebyś mnie nie rozgniewała. Jeżeli nie rozgniewasz, puszczę cię calusienką, a jeżeli... to pamiętaj, zaduszę cię jak kociaka. Odemnie nigdzie nie uciekniesz. Mogę zadusić cię zawsze i wszędzie, choćbyś u siebie w łóżku spała. Teraz mów. Ktoś ty? Mów wszystko, co wiesz. No — prędko!
Groźby i obietnice baby, lęk przed urażeniem jej, niezwykłe u dziecka przywyknienie do panowania nad sobą, do udawania spokoju i tłumienia w sobie uczuć strachu i nadziei,