Przejdź do zawartości

Diana (Mann, 1930)/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Diana
Pochodzenie Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Diana
Podtytuł oryginalny Roman der Herzogin von Assy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Lato spędziła w Castel Gandolfo. Marzenie jej było głębokie i tylko na powierzchni jego ślizgało się dalej jej życie, jak po odbitym w zwierciedle jeziora świecie łódź jej wlokła swoje wiosło. Jesień spowiła ją na nowo w czerwoną zasłonę winorośli. Połyskliwe dni zimowe wiodły postaci jej tęsknoty, o mocnych członkach i spoglądające władczo, w wichrze i zlocie przez ruiny Rzymu.
Hrabina d’Aulnaie, księżna Urusow i hrabina Hatzfeld przybyły do Rzymu i były atakowane prośbami o wprowadzenie do księżnej Assy. Dowiedziały się z najwyższem zdumieniem, że nikt nie znał ich przyjaciółki. Księżna zdumiała się sama, gdy jej wspomniano o towarzystwie: zapomniała, że coś podobnego istnieje. Podczas następnego sezonu tańczyła w pałacach rzymskich, wzniecając dokoła pragnienia i nierozgrzana żadnem pożądaniem, zupełnie jak niegdyś w Paryżu — a jednak nie tak lekko i nie tak pusto jak na tamtych posadzkach. Z tych zimno połyskujących mozaik witały ją, zaciemniając jej własne odbicie, poważne oczy jej marzenia.
Trwało to trzy lata. W marcu roku 1880 rzymski Intrasigente przyniósł mnóstwo napomknień o nieznacznych starciach, jakie miały miejsce w Dalmacji między wojskiem a ludem. Sprawa narodowo-dalmacka i partja księżnej Assy traktowane były z widoczną życzliwością, i zadawano sobie pytanie dlaczego. Pismo to, którego się powszechnie obawiano, miało zwyczaj w walce dwóch stron zainteresowanych żadnej nie przyznawać racji; przeważnie ośmieszało obie. Della Pergola, wydawca, dowodził przez to, że przez nikogo nie był opłacany. Był to fakt znany; każde ministerjum ucierpiało przecież od jego krytyki, a każdą partję ogłaszał za towarzystwo wzajemnego popierania się w złodziejstwach. Ta bezwzględność stworzyła mu w prasie stołecznej stanowisko jedyne, z którem się bardzo Uczono. Dotychczas istniał na świecie jeden tylko człowiek, którego brał poważnie, a ten nie miał możności wynagrodzenia mu tego: był to Garibaldi.
Dziwiono się jeszcze jego serdecznemu stosunkowi do zgłodniałych poddanych króla Mikołaja, gdy oto wysławiał on na pierwszem miejscu, w wielkim artykule, księżnę Assy. Każdy szukał pożądliwie odrobiny złośliwości, przez którą dziennikarz potrafił uczynić swoją pochwałę śmiertelną: daremnie. Słyszano tylko dziki śpiew pochwalny człowieka, który blady i ze łzami zachwytu w głosie zapomniał o wszelkiej powściągliwości. Violanta Assy była największą duszą epoki, kobietą, która dawała mężczyznom lekcje idealizmu, niewinności i dzielności. Osoba jej zasługiwała na wzniesienie do wysokości religji i na uwielbienie.
Uśmiechano się z hymnu, powiadano, że z Della Pergolą jest źle. Wszyscy litowali się nad nim, gdyż bez potrzeby wyrzekał się przewagi, jaką zawdzięcza się złemu językowi. Ale najlitościwsi już następnego dnia spotkali się z przykrą odprawą. Księżna znalazła numer Intrasigente wśród swojej korespondencji. Zapytała panią Bla, co ten wypadek oznacza.
— Kto to jest ten Della Pergola?
— Paolo Della Pergola, znasz go, musiałaś go często spotykać, należy do towarzystwa. Przypomnij sobie tylko, głowa bez brody, z przedziałem z prawej strony, dość grube wargi, spojrzenie sceptyczne, wyzywające — ale z rękoma nie wie, co począć.
— Nie przypominam go sobie...
— Bywa w towarzystwie tylko ze względu na samowzgardę, i jest bezczelny, gdyż jest zakłopotany. Musiał cię pocałować w dłoń i powiedzieć jakiś szyderczy żart, rumieniąc się.
— Nic mi nie przychodzi na myśl.
— Ciągle jeszcze nie? Jako pisarz zachowuje się zupełnie tak samo. Zaczął od ironji i lekceważenia, poprostu z obawy, aby się nie dać zranić. Kiedy spostrzegł potem, że każdy cieszył się z pchnięć, które dostał sąsiad, i nikt nie po-ciągał go do odpowiedzialności za jego bezwstyd, uznał się wreszcie rzeczywiście za uprawnionego do pogardzania wszystkimi. Wszyscy są tchórzliwi i przekupieni, tylko on nie. Ale on żyje z tchórzostwa innych i z własnej nieprzedajności.
— Więc czegóż chce ode mnie, jeżeli jest nieprzedajny?
— Zobaczymy. Tak, jest nieprzedajny, i nie powiem nawet, że jest nim z wyrachowania — raczej zapewne z uprzedzenia i z próżności. Gdyby wszyscy byli uczciwi, kradłby. Gdyż musi być inny, to u niego chorobliwe. Tymczasem wychodzi na swojej uczciwości bardzo dobrze. Ilekroć grożą skandale bankowe, wszystkie gazety sprzedają swoje milczenie. Della Pergola użycza sobie przyjemności mówienia. Nakład jego wzrasta o dwadzieścia tysięcy, a wreszcie rząd, aby okazać swoją dobrą wolę, musi mu dać order.
Księżna zamyśliła się.
— Jeśli więc on zapala się do naszej sprawy, to wszyscy inni muszą się do niej odnosić dość chłodno.
— Tego... powinniśmy się obawiać, — rzekła Blà. Księżna oświadczyła:
— Ostatecznie interesuje mnie. Co wiesz o nim, Bice? Skąd on przybywa?
— Z mroku. To mówią, że był aktorem, té że agentem żydowskim z Buenos Aires. Sądzę, że jest on poprostu literatem bez daru wyobraźni. Nie potrafi stworzyć z własnej sztuki charakterów, ale umie charaktery dane w rzeczywistości zręcznie rozbierać. Dlatego dostał się do polityki i uprawia tylko anatomję dusz na ministrach i baronach finansowych. Koledzy jego poznają ludzi tylko po oznakach ich partyj, Della Pergola wie coś o indywiduach. Wyjaśnia ich, co przecież dzisiaj nie jest już trudne, wychodząc z ich natury, tę zaś znowu z brzucha. Słynny poeta cierpi według niego na fantazję neurasteniczną, spowodowaną zaburzeniami trawienia. Idealiści, reformatorzy świata są jego zdaniem poczciwymi ludźmi, skłonnymi do kongestyj, których przyczyną jest może zbyt długo uprawiana wstrzemięźliwość. Przy procesach złodziejów bankowych prokurator jest monomanem bez śladu znajomości ludzi, sędzia przymierającym głodem, chorym na wątrobę zazdrośnikiem, przysięgli trzodą oszukanych, wielki obrońca żwawym kpiarzem, trywjalnym i sentymentalnym, ze światopoglądem zaczerpniętym z powieścidła brukowego, a oskarżony dobrodusznym i dziedzicznie obciążonym wałkoniem. Wszyscy razem są niebywale naiwni, niezupełnie poczytalni i dostatecznie godni pogardy. Szczególny dar Della Pergoli polega na tem, że wygłasza to wszystko w sposób, nie dający się zaatakować. Nie lży żadnego przeciwnika; — wogóle nigdy nie ma do czynienia z przeciwnikami, ale właśnie tylko z charakterami, które rozbiera. Uprawia psychologję — zresztą prawdziwą psychologję lokajską, niedyskretną i podrzędną.
A dla pokuty za całą swoją bezpłodną złośliwość wpada od czasu do czasu w ekstazę na dźwięk nazwiska Garibaldi. Mówi o nim tylko z czułem wzruszeniem i niemal tajemniczo, tak, jakby trzeba się było domyślać szczególnych stosunków pomiędzy nim a tym starcem. Rzuca to wielkie nazwisko wszystkim, którzy sądzą, że mogą czegoś dokonać: „Bądźcie jak on, jeśli potraficie!“ — z uboczną myślą: „Gdybyście byli tacy, bylibyście nieszkodliwi“.
Najgłębszym popędem w tem wszystkiem jest zazdrość, nieukojona zazdrość wobec wszystkich, którzy cokolwiek potrafią, a zwłaszcza oczywiście wobec tych, którzy umieją pisać. Della Pergola jest plebejuszem, który sam nawet nie rozumie, skąd ma tyle talentu. Z równem zdumieniem jak triumfem opowiada swoim czytelnikom o każdym radcy tajnym, który go odwiedził w mieszkaniu, aby go poufnemi informacjami przeciągnąć na swoją stronę. Nazywa to: zdobywać potęgę ze swego pokoju.
Księżna obserwowała z uśmiechem rozgorączkowaną przyjaciółkę. Otoczyła szyję jej ramieniem.
— Bice, opisujesz go zdumiewająco... poglądowo. Przyznaj, że cię bardzo dotknął.
— Mnie, nigdy. Ale... rozebrał kilku ludzi, których bardzo ceniłam. Nienawidzę go jako rabusia moich iluzyj.
— A gdyby się to nawet nie stało — jesteś przecież także... koleżanką. Przyznaj, Bice!
— Przyznaję, — rzekła contessa Blà.

Na balu u księcia Torlonia kazała sobie księżna Assy przedstawić dziennikarza. Po pierwszych dziesięciu słowach okazało się, że był zupełnie zakochany.
Nie mogła sobie prawie przypomnieć jego twarzy. Była to twarz zimna i miała w sobie niewątpliwie coś angielskiego, może coś z angielskiego aktora. Musiał widocznie zawsze być ukrytym w gromadzie czarnych fraków. Miał wprawdzie dłuższe nogi, niż przeciętnie, może dlatego tylko, że nosił węższe spodnie i krótszą kamizelkę. Bawił się cudowną laską, jaspis i heban, z grubym guzem kryształowym. Odniedawna zabierano laski do salonu; książę Maffa przeforsował tę modę. Księżna pomyślała: „Aha! znalazł zajęcie dla swoich rąk. Gdy tylko je znalazł, napisał swój artykuł i odważył się zbliżyć do mnie“.
Bez wstępu zaczął jej opowiadać o córkach książęcych, które w samotnych zamkach nadmorskich zachwycały się duszą ludu zamiast podaniami o bohaterach.
— A wreszcie ona, otoczona zachwytem ubogich, rozpoczyna swój wspaniale niewinny pochód bojowy. Oh! Szyderczy śmiech rzeczywistości nigdy nie przebije pancerza jej marzenia: wierzę w to żarliwie.
— Wprawia mię pan w zdumienie, — rzekła księżna i pomyślała: „Zakochanie psuje jego smak“.
Dziennikarz oświadczył:
— Świat, księżno, leży u pani stóp, a pani jest jeszcze tak zimna jak ze srebra. Jakżebym się mógł dziwić, gdy przecież pani nie odczuwa nic niezwykłego na widok małego krytyka, który traci dla pani głowę. A jednak mojem zdaniem ta głowa siedziała dość mocno.
— Uważam ją wogóle za niepodlegającą obłąkaniu, — rzekła księżna.
— Pani... mi nie wierzy? — zapytał cicho, wymachując laską tam i sam. Szlifowany kryształ przyciągnął jej wzrok. W tej chwili trzymał go tak, że mimo załamania światła mogła zajrzeć do wnętrza. Ujrzała niebiesko i czarno podzielone pole, z zamkniętemi wrotami; przed niemi leżał gryf.
„Co za bezczelność ze strony tego człowieka“, pomyślała w duchu, „nosi mój herb na spacer!“
Wzruszyła ramionami i spojrzała wbok. Della Pergola szeptał ledwo dosłyszalnie:
— Jestem przecież właściwie entuzjastą! Niech pani nie wierzy w nic z tego, księżno, co pani o mnie opowiadano! Jestem naiwny i żądny zapału, a gdybym nie wiedział, że wówczas wszystko byłoby skończone, — w tej chwili leżałbym u pani stóp!
Skrzywiła usta.
— Przez wdzięczność za pani wyniosły uśmiech, — dodał dziennikarz. — Uważa mię pani za wyrafinowanego, wmówiono to pani. Ale ja udaję tylko takiego, aby rozbrajać szyderstwo i napawać lękiem. Pani wyznaję to. Widzi pani: niczego, co mnie dotyczy, nie mogę przed panią ukryć. Czy mi pani wierzy?
— Niechże mi pan wreszcie zabierze tę laskę z przed oczu. Popełnił pan rzecz bez smaku.
Nakrył kryształ dłonią, podniecając ją przez to jeszcze więcej. Było to, jakby zawładał jej obrazem i jej losem, który kryły owe przejrzyste ściany.
— Czy pani wierzy moim słowom?
— Nie zadaję sobie trudu wątpienia w pana.
Niezaradnie ale zdecydowanie przysunął sobie fotel i usiadł.
— Czy pani wie, księżno, dlaczego nas tutaj pozostawiają samych?
Sposób jego wyrażania się detonował ją poprostu. Podniosła wzrok: salon był pusty. W sąsiednim pokoju wznosił się jaskrawobiało oświetlony na swoim cokole kolosalny Herkules, rzucający Lykasa w morze. Poza nim był wolny widok na dziedziniec w przepychu jego galerji. Tam u wejścia tłoczyło się stu czekających.
Oczy księżnej pytały wbrew woli. Della Pergola odpowiedział, marszcząc przytem czoło.
— Propercja Ponti.
— Propercja, — powtórzyła księżna, — ona, która to stworzyła, — to tam?
Uczuła dreszcz.
Della Pergola skinął głową w stronę Herkulesa.
— Ona sama. Zresztą rzuciła też na to ten snop światła. Każdy kandelabr stoi tam, gdzie ona go postawiła. Jakież pięści ma ta kobieta! Przed trzema dniami powróciła z Petersburga. Co za triumf! Oto ją mamy!
Potężna kobieta wystąpiła naprzód. „Taka jest potężna“, pomyślała księżna Assy, „że głowa z murem czarnych włosów nad niskiem czołem wydaje się o wiele za mała. Czyż i jej Herkules nie ma maleńkiej głowy?“
Młody mężczyzna, blondyn, delikatny i szczupły, zdjął płaszcz z jej ciężkich ramion. Ujęła jego ramię, błyszcząc w purpurowym atłasie.
— Kto to?
— Pan de Mortoeil, paryżanin, jak pani widzi. Przywiozła go z sobą.
— I —?
— Tak. Aby zaś komizm był zupełny, on nie chce o niej słyszeć. Co najwyżej podnieca jego próżność.
— Propercja!
Księżna była zupełnie wstrząśnięta. Jak mogła się wielkość tak zapominać! Propercja była kroczącym, ciężkim złomem marmuru. Silne jej ręce zmagały się z innemi złomami. Myśli musiały stać w tej głowie na marmurowych piedestałach, musiały mieć jędrne charaktery. A wymuskany karzeł ze sceptycznym uśmiechem skrobał na nich jej imię!
Odczuła niechęć do Propercji i gorącą wzgardę, jak do krewnej, która skalała honor rodziny. Wielka artystka przeszła, w towarzystwie pełnych czci grup. Księżna siedziała w miejscu i spoglądała wbok.
Gwałtowny sprzeciw wobec biednego uczucia tamtej kobiety wzbudził w niej chęć okazania się bez serca. Powiedziała:
— Propercja jest niekształtna jak jej kolosy, a któż ma te silne dłonie, któreby ją potrafiły ociosać? Chyba nie jej paryżanin.
— Jest bardziej miękka, niż się przypuszcza, — odpowiedział Della Pergola. — Taka gruba dziewczyna.
Niski jego dowcip uraził ją. Mimo to roześmiała się.
— Nareszcie daje się pan poznać. Więc zjawisko Propercji nie wzbudza w panu poezji?
— Nie mam już odwagi... Księżno, pani mię onieśmiela. Byłby to nie pierwszy brak smaku, do jakiego mię pani zwodzi.
I przepuścił między palcami promienie kryształu.
— Jakże pan tego dokonał?
— Może się pani pytać? Pragnienie, aby być przez panią spostrzeżonym, wytrąciło mię z mojej roli. Powróciłem do naturalności.
— Z natury jest pan...
— Łagodny i entuzjastyczny. Pani ciągle jeszcze w to nie wierzy?
Raz na zawsze ujrzała go w postaci, w jakiej odrysowała go contessa Blà.
— Nie.
— Ale wierzy pani, że Propercja jest silniejsza od małego paryżanina? Ona go pokona, on zapomni pod jej ciężarem swoich drwinek, prawda? Otóż, księżno, ja noszę w swoim mózgu małego, dowcipnego paryżanina, trzeźwego, występnego i pozbawionego smaku. Boi się on bardzo, aby się nie narazić na śmieszność, i nie odsłania nigdy miejsc do zaatakowania. Ale oto przychodzi Propercja i ujmuje go i przyciska jego główkę do swoich falujących ramion kamiennych, aż go odchodzi cały dowcip. Proporcja to siła, to niewinność czynów, wielkie odczuwanie. Propercja, księżno, to pani. Kiedy panią rozpoznałem, mój mały paryżanin był zgubiony.
— Widzę to.
— O, pani jeszcze nic nie widzi. Niech pani pierw posłucha. Będę dla pani pracował, Dalmacja musi się stać w moim kraju sprawą narodową, a pani, księżno, musi się stać popularna. Jestem potężny, a gdybym nim jeszcze nie był, stałbym się nim, gdyż pani, księżno, potrzebuje mojej siły. Ale wzamian za to żądam pani miłości.
— Proszę?
— Chcę się pani oddać zupełnie, a nigdy jeszcze w życiu nie oddałem się, — ale jako zapłaty żądam pani miłości.
Zrozumiała go rzeczywiście dopiero teraz. Miał twarz tak bezwstydną, jak kupiec, który postawił zbyt wygórowaną cenę, a przytem pobladł z naprężenia. Bezmiar jego zuchwalstwa obezwładnił jej oburzenie. Bawił ją.
— Chce pan pisać dla mnie, — rzekła poprostu. — Ile artykułów i kiedy?
— Tyle i tak długo, aż zwyciężę. Stawiam do gry swoją egzystencję.
— Jak odważnie!
„Jak delikatnie“, pomyślała, „przypominać mi o tem!“
— Zresztą jest pan człowiekiem interesu i musi pan przejąć ryzyko.
— Ale wzamian za to chcę, aby się pani pozwoliła przeze mnie kochać.
Chciała się stać niecierpliwa, ale zastanowiła się: „Czy mam się zbezcześcić przez sentymentalizm jak Propercja? Mogę go potrzebować, on chce zawrzeć ze mną umowę. Dlaczego nie?“
— Ale moja łaska jest droga, — rzekła. Della Pergola zapytał szybko:
— Więc pani chce?
Widać było, że nie miał wcale nadziei. Potwierdził z naciskiem.
— Więc pani chce! Trzymam panią za słowo. Niech pani nie zapomni, że powiedziała pani „tak!“ Może pani teraz żądać, czego pani pragnie, jestem zdecydowany na wszystko. Wiem, co robię... Ale pani nie ma już prawa cofnąć się!
— Niech pan przynajmniej tak nie krzyczy! Sala napełnia się, ludzie nas słyszą. Niech pan zaczeka chwilę, zaraz zacznie się muzyka.
Mówiła za wachlarzem. Celowa lekkomyślność jej słów uderzała jej do głowy, sprawiała jej rozkosz, nieoczekiwaną i gorzką. Co za kochanek, który chciał ją złapać za słowo, jak adwokat! Zaczęła znowu:
— Kto mi zaręczy, że pan sam pozostanie przy swojem postanowieniu? Stracił pan głowę, mój drogi. Gdy ją pan odzyska, przypomni pan sobie, że pan jest nieprzekupny.
— Jestem istotnie nieprzekupny, — odpowiedział dziennikarz z powagą. — Ale przez panią, księżno, chcę być przekupiony.
— Niech i tak będzie.
— Przekupiony za cenę pani miłości.
— Rozumiem doskonałe.
Obserwowała go i myślała: „Jutro powie sobie sam, co to znaczy. Sława nieprzedajności jest dla niego wszystkiem. Gdy tylko ludzie dowiedzą się, że jest zainteresowany, nikt go nie będzie brał poważnie“.
— Moja łaska kosztuje niebywale dużo, — oświadczyła. — Wolno panu pisać tylko dla mnie i za każdym razem z widocznym skutkiem. Musi pan agitować, podróżować, oddawać na usługi swoją osobę: każda minuta pańskiego życia należy do mnie.
— Należy do pani. Ale do mnie należy pani miłość. Nie może się już pani cofnąć. Niech mi pani powie, kiedy będę szczęśliwy?
— O, śpieszno panu. Najpierw skutek, potem zaplata.
— To nie może być. Jakże mogę czekać na skutek. Kiedy on już będzie, nie mogę się więcej dementować. Niech pani to rozważy. Wtedy zostawi mię pani na koszu i będę oszukany zupełnie, pozbawiony prawa gardzenia przekupionymi, pozbawiony rozkoszowania się księżną Assy.
— Nie do wiary!
Roześmiała się głośno. Wypowiadał wobec niej najnieprzyzwoitsze obelgi, z lęku, że źle wyjdzie na interesie.
Tańczono, byli otoczeni rozmowami i śmiechami. Rozgrzane głowy tłoczyły się obok ich kolan. Della Pergola powiedział rzeczowo:
— Zależy mi na tem, aby uniknąć nieporozumień. Więc zaraz na początku swojej kampanji zostanę pani kochankiem, księżno. Z próbną odbitką pierwszego artykułu w ręku przyjdę na naszą pierwszą schadzkę.
Wymknęło jej się zdanie:
— Zdaje się, że nie jest pan przyzwyczajony do powodzenia u kobiet.
Spojrzał na nią, gwałtownie przerażony.
— Nie uraziłem pani chyba?
— Czemżeby? Ale pozostanie przy tem...
Wstała.
— Najpierw skutek.
— Księżno, proszę, niech pani wejdzie w moje położenie!
Pozostał u jej boku i bełkotał:
— Jakże mogę się na to zgodzić! Nie będę oczywiście upierał się przy swoich warunkach — ale niechże mi pani sama postawi przystępniejsze.
Gdy księżna nie odpowiedziała, zapytał lękliwie:
— Ale przynajmniej nie cofa się pani?
— Bynajmniej.
— Więc mam być szczęśliwy? Ale kiedy! Tak, więc mam być szczęśliwy...
Wciągnięto ją w kółko pań. Pomyślała:
„Nie może jeszcze uwierzyć w to. Także gdy jakiś tajny radca odwiedza go w jego mieszkaniu, trudno mu uwierzyć w swoje szczęście“.
Zaraz potem zastanowiła się:
„Ale o tajnym radcy donosi natychmiast swoim czytelnikom! Żeby im tylko jutro nie opowiedział, że spodziewa się zostać wyróżnionym przez księżnę Assy!“

Omal byłby to uczynił. Myśl, która była jego dumą, zakradała się następnego dnia do wszystkich jego zdań. Z trudnością powstrzymywał ją, gdy się cisnęła na pióro.
Przechylał się wtył, zatopiwszy oczy w oczach bronzowego Garibaldiego, stojącego na skraju szerokiego biurka. Poprzez dwie sale dochodził warkot pras drukarskich. Della Pergola myślał.
„Jak się to stało? Wtargnęła ona, nie wiem już w jakiej chwili, do mojej wyobraźni. Jestem przecież właściwie poetą, zahamowanym, wystawionym na katastrofy. Za-dawałem sobie pytanie, za co uważali ją inni. Za przyjaciółkę ludu. To było oczywiście absurdem, jak wszystkie sądy innych. Przebiegli lub złośliwi twierdzili, że jest ambitna. Ale ona jest czemś daleko więcej: jest dumna. Zostać królową Dalmacji, państwa kóz, to z pewnością nie jest dla niej cel godny księżnej Assy. Zdecydowałem się widzieć w niej coś niezwykłego, wielką łowczynię chimer, Garibaldiego w spódnicy — i to Garibaldiego nieszczęśliwego. Jakże prawdziwie głęboka była moja myśl!
Ale równocześnie przestałem bywać w towarzystwie. Gdyż widok tej kobiety był dla mnie zbyt wielką męką. Jej piękność, niepowszedniość jej duszy, jej niezwykłość, wszystko mnie dręczyło, gdyż zobowiązywało mię do tego, aby zostać jej przyjacielem, jeśli możliwa jej kochankiem. Inni byli hołotą, wszystko hołota, prócz mnie i tej kobiety. Niestety poważałem ją też. Musiałem dotrzeć do niej, a byłem mniej zręczny niż każdy dudek. Było to niezmiernie dręczące, ale musiałem.
Teraz, dzięki Bogu, już się to stało. Raz byłem niezmiernie bliski napisania o niej czegoś bardzo złego, aby podniecenie, jakie jej zawdzięczałem, wyładować jednak dla ukarania jej. Potem wpadł mi ten pomysł z kryształem. Wszystko mi się udało, dzięki kryształowi i dzięki woli, zimnej i jasnej jak on.
Ukazałem jej wspaniałą dumę, pełną wysokich uczuć. Charakter swój odmalowałem jej z poetycką głębią a zarazem z dyplomatyczną zręcznością. Jak sprytnie mówiłem jej o Propercji i o moim małym Francuzie. Dla niej sięgam do śpichrza swoich myśli poetyckich, które przed światem ukrywałem skromnie — jakżeby jej to nie miało schlebiać. Jestem przekonany, że porwałem ją już zupełnie.
Ach! Ach! Powiada, że straciłem głowę. Ale gdy ją rzeczywiście stracę kiedyś, wykorzystam sposobność i raz użyję sobie. Pocóż zdobywam potęgę, jeśli przez ostrożność siedzę w swoim gabinecie. Nareszcie pozwolę sobie na zbytek namiętności i nierozsądku, donkichoterji i bałwochwalstwa.
Tak, będę ją ubóstwiał, tę Violantę Assy — jeśli możliwa, nawet kochał. Wszystko, co posiadam, cały honor, samotność i surowość, wszystko odrzucić naraz dla kobiety, to kaprys, kaprys wielkiego pana, na który sobie pozwalani. Ale ofiarować jej to wszystko, zanim ona mi się odda, i bez pewności, że uczyni to kiedykolwiek — tego nie potrafię zrobić.
Gdybyż wiedziała, jak chętnie uczyniłbym to! I to jest męką. Ale gdybym wpadł — tyle dobroduszności uczyniłoby mię na zawsze nieznośnym dla siebie samego!“
Zjawił się u niej z manuskryptem, w którym zajmował się losami Dalmacji na uboczu od wszelkich partyj, jedynie z obowiązku uczciwego człowieka. Kto się mógł z tego śmiać, zgóry zasypany był pogardą.
— Zgoda, niech pan to drukuje.
— Kiedy wasza wysokość rozkaże mi, — rzekł z głębokim ukłonem, — odebrać sobie honorarjum? Artykuł będzie do tego czasu złożony.
— Pozostanie przy tem, co powiedziałam: pierw skutek.
— Upiera się pani przy tem?
— A pan?
— Więc zbytecznem jest mówić o tem na przyszłość?
— Sądzę. Pan jest nieprzedajny.
Przyszedł znowu i prosił o wysłuchanie, już nic jako o zapłatę, ale jako o dar laski.
— Jeśli pan na to nie zasłużył, tem mniej jest pan uprawniony do żądania czegoś zgóry, to znaczy, zanim zobaczę skutki pańskiej działalności.
— Ma pani rację, popełniłem błąd.
I począł na nowo wyjaśniać jej w rzeczowy sposób powody, dla których powinna go szybko zaspokoić.
— Niech pani będzie rozumna. Wiosna mija, martwy sezon będzie panią kosztował znowu pól roku. Następnej zimy można się spodziewać pewnych skandalów, które będą tak dochodowe, że mogą mię skłonić do porzucenia pani sprawy...
Ze wszystkiego tego słyszała, że prawie jej nie pożądał. Ciało jego, mimo gwałtownych nieraz gestów z jego strony, nie sprawiało mu prawie zupełnie kłopotu.
„Dlaczego wówczas u księcia Torlonia z tak uczciwem drżeniem uczynił mi swoją nieprawdopodobną propozycję? Co za dziwnie uparty sofista! Może tylko wbił sobie w głowę poprostu księżnę? Albo chce tylko być zwycięzcą wobec mnie, jak w sporze gazeciarskim?“
Kobiecość jej oburzała się. Wzrok jej w czasie rozmowy, jakby zastanawiała się nad nim, powracał pełny i podniecający na jego twarz. Kładła niekiedy dłoń obok jego dłoni na rozłożonym papierze drukowym, i zaraz podnosiła ją znowu. Przelotne dotknięcie jej chłodnego naskórka wytrącało go z równowagi, powiadał sobie, że jest głupcem, i nagle nabierał rozpędu do galanterji. Potem czuł się nakryty przez jej pychę, jak przez zimny płaszcz. Urywał wśród słowa i bladł.
Raz miała księżna tę satysfakcję, że ujrzała go na podłodze. Nigdy nie pozwalała jego namiętności wybuchnąć zupełnie; ślizgała się ponad jej głębiami, jak łyżwiarka. Myślała o tem, że w Paryżu, kiedy miała siedemnaście lat, robiła to samo, za czasów Papiniego, Tauny, Rafaela Rigauda. Poddawała się nawet myśli, która wówczas byłaby naiwna, a teraz uchodzić mogła jedynie za ironiczną przesadę: „Zęby się tylko nie zastrzelił, zanim cokolwiek napisze!“
— Przyrzekam wszystko, czego pani chce! — wołał Della Pergola u jej stóp. — Oto klęczę i obejmuję pani kolana. Jakżebym się miał pani nie oddać na śmierć i życie! Ale...
I wyciągnął ramiona w powietrze.
— Niech pani nie wierzy w to, co mówię w takim stanie! Dzisiaj, dzięki niebu, drukarnia jest zamknięta, a jutro nie zrobię nic z tego, co muszę dzisiaj przyrzec.
— Wiem o tem, mój drogi. Wszystko to jest zbyteczne. Byle pan tylko nie przyjmował z wyrachowania napiwków, nie miałoby to zupełnie znaczenia. Ale pan jest człowiekiem mózgu i woli, i dlatego, czy panu przyrzeknę, czego pan chce, czy nie, jest pan absolutnie nieprzekupny.
Dziennikarz zerwał się.
— Nie! Jestem przekupny! Jakże mam to pani wytłumaczyć? Chcę być przez panią przekupiony! Czyż niemożliwością jest dla mnie przekonać panią o tem?
Wreszcie w zupełnej rozpaczy wybiegł za drzwi.

W początku lipca księżna udała się jak zwykle na brzeg jeziora Albano. Prosiła dziennikarza, aby jej nie odwiedzał w zamku Gandolfo, a on przyrzekł jej to, uśmiechając się z wyższością.
„Jakże ona się będzie w samotności życia wiejskiego karmiła wyobraźnią!“ powiadał sobie. „Jak łaknąć będzie artykułów dziennikarskich, które dają jej chimerom trochę uchwytnego życia do żarcia! Nie odwiedzę jej, nie — ale ona przyjdzie do mnie. Kto wie, za cztery tygodnie może ją już będę posiadał, a mimo to napiszę dopiero w październiku“.
Cztery tygodnie minęły i Della Pergola zadawał sobie pytanie:
„Dlaczego czuję się podrażniony i znużony? Nie wyjeżdżam przecież nigdy na wieś, a znaleźć się choćby przez tydzień poza stolicą, którą zapewniam codziennie o swojej pogardzie, byłaby to dla mnie rzecz nie do zniesienia. Czy upal tego roku jest większy niż zwykle? Co mi dolega?“
Wiedział co i zwolna wyznawał to sobie, w bezwzględnych wyrażeniach.
„Przez co kobieta ta niepokoi mię tak głęboko? Owa powszechna pogarda świata, którą ja, plebejusz, z takiem powodzeniem sobie przyswoiłem, — jej jest ona wrodzona. Nigdy nie wpadnie ona na myśl: „Ty także jesteś człowiekiem“. Że mnie możnaby o tem przypomnieć, to jest właśnie moja wieczna trwoga. Jak chętnie byłbym wytworny, zupełnie nieprzystępnie wytworny! A że znalazłem kobietę, która jest taka, prawie na to nie zważając, to jest moje fatum.
Ta kobieta zyskuje jeszcze przez nieobecność. Przeczuwa się ją, daleką Junonę na wymarzonym szczycie jej Olimpu, który — wierzę w to niemal — napełniony jest samemi niememi posągami. Co za męka myśleć o tem!“
Aby móc mówić o niej, zaprzyjaźnił się z Pavicem, który niczego bardziej nie pragnął. Trybun nienawidził Della Pergoli; widział w nim upatrzonego kochanka swojej pani. Dręczyła go pośmiertna zazdrość. „Jestem dla niej trupem“, rozważał. „Ona sama zabiła mię, nikczemna. Ale teraz ma ją posiadać inny, który nie jest nawet tyle wart, ile ja wart byłem wtedy. Jakimże ja byłem bohaterem!“
Ilekroć spotykał dziennikarza, z rozgoryczeniem czynił wysiłki, aby mu odebrać odwagę. Koło południa włóczyli się razem w rozkawałkowanych cieniach płóciennych daszków na korsie. Spiżowe niebo sierpniowe ciążyło na opustoszałych pałacach. Dandysi ze swemi dziewczętami znikli z platform przed cukierniami, kolorowe kwiaciarki spały, z płonących progów portali uciekali pozłacani portjerzy. Za ukazaniem się samotnego nieznajomego z płóciennym kapeluszem na karku właściciele bardzo drogich sklepów wychodzili na ulicę i ofiarowywali mu swoje towary za niską cenę. Wyziewy sklepów, perfumy, zapach kwiatów i tytoniu, mieszały się z wonią rozgrzanego asfaltu, a lekkie przypomnienie kloaki rozciągało się nad wszystkiem. Dym z papierosa kwadransami całemi stał nieruchomo w cichem powietrzu.
Z westchnieniem ulgi weszli do Café Roma. Della Pergola zamówił wyborowe śniadanie i przy serze mógł brać udział we wspomnieniach trybuna. Ochota pochwalenia się walczyła w Pavicu z obawą rozbudzenia żądzy dziennikarza. Kilka kieliszków zielonej Chartreuse zadecydowało, i Pavic począł mięsiście okrągłemi dłońmi rozbierać przed oczyma towarzysza kształty księżnej Assy.
— Uda są cudownie długie i nerwowe. Panie, to delikatne, jędrne ciało! Gdy tylko dotknąć, zaraz czuje się rasę.
— Niech pan sobie nie wyobraża, że wierzę chociaż jednemu słowu pańskiemu, — rzekł Della Pergola zjadliwie i z obojętną miną.
— Ale niech pan opowiada dalej!
— Wątpi pan w to, że posiadałem księżnę Assy? Tak, mój szanowny panie, czy mam panu może opisać kanapę, na której się to stało? Nad poręczą, nieco wystając do przodu, tak że łatwo można było uderzyć o nią głową, wisiała wielka, złota korona książęca. Nie zapomnę jej nigdy. Na wewnętrznym skraju — a w mojem charakterystycznem położeniu, rozumie pan, mogłem zaglądać od dołu — pozłota odpadła nieco. No? Czy takie szczegóły można sobie wymyślić?
— Więc zdobyć ją było bardzo łatwo?
— Łatwo? Co też pan sądzi! Pan, przyjacielu, nigdyby jej nic zdobył. Coprawda ja, ja — to było zupełnie co innego. Takiego człowieka jak ja nie spotkała przecież nigdy jeszcze. Jakąż ja byłem indywidualnością! Wie pan, mnie osnuwa porządny kawał romantyki. Miłość mego ludu otacza mię jak szaniec — ciągle jeszcze, i właśnie szczególnie teraz, gdy jestem nędzny. Ach! Im nędzniejsi jesteśmy wszyscy, tem jesteśmy lepsi. Tem żarliwiej wspólczujemy z sobą wzajem i tem jesteśmy pokorniejsi.
Pij, braciszku, pij kieliszeczek, biedna duszo. Nauczysz się jeszcze wierzyć w to.
— A potem oczywiście odprawiła cię, nieszczęśliwcze, — rzekł Della Pergola przez ramię. Wściekła chęć kusiła go, aby obrobić miękki brzuch Pavica pięściami i wyrwać mu tłustą brodę z obwisłych policzków.
„Ona należy do mnie!“ wołał w duchu. „Na moją mękę należy do mnie, gdyż muszę ją teraz niestety poważać. A to zwierzę swojem obmierzłem ciałem dotykało jej cennego ciała!“
Wyobrażenie tego faktu dręczyło go na upale. Karmił swą żądzę coraz to nowemi poufnemi zwierzeniami trybuna.
— No, opowiadaj, jak cię wygnała!
— Nie wygnała mnie, — oświadczył Pavic i przemógł łkanie.
— Była zbyt zła, ta wytwornisia; dlatego odszedłem. Patrz, co ja z niej zrobiłem, a co ona ze mnie. Tchnąłem w nią swego ducha, pod słonecznemi promieniami mojej istoty ona rozkwitła. Czyżby beze mnie została zbawczynią ludu? Ona jest przecież kobietą, słabą istotą, która potrzebuje zapłodnienia przez wolę i myśl mężczyzny. I miała mężczyznę! Ach! Jakim ja byłem mężczyzną! Wierz mi, nigdy jej nie zdobędziesz!
Della Pergola wzdrygnął się.
— Gdyż ona mnie kocha, braciszku, tęskni za mną. Takiego nie znajdzie więcej. Ale zabiła mi moje dziecko, które bardzo kochałem; dlatego ją opuściłem. Niech sobie teraz tęskni, ja już nie wrócę. Nie, niechaj mi Bóg dopomoże, sprzeciwiam się złemu.
Załkał serdecznie i wypił. Dziennikarz obserwował go: „Kupa zjełczałego tłuszczu, nieumyty i zakurzony; ale tkwi w nim jakiś czar, który mię trzyma na uwięzi“.
Podał Pavicowi rękę, twarz jego ściągnęła się przytem z nienawiści.
— Dowidzenia, mój drogi. Jutro zjemy znowu razem śniadanie.
Pavic siedział dalej, z rękoma w kieszeniach spodni. Od dołu, oczyma nabrzmiałemi krwią, mierzył dziennikarza. Zadrwił złośliwie:
— Tylko bez beznadziejnych zachcianek, braciszku! Odkąd ja ją opuściłem, umarła dla wszelkiego życia miłosnego. Kogóż miałaby jeszcze po mnie pożądać? Powiedz sam. Ciebie przecież napewno nie.
Della Pergola odszedł i starannie umył rękę, która uścisnęła prawicę Pavica. Dusząca postać trybuna rozszerzała się mimo to coraz bardziej i bardziej w jego świadomości. „A ja, do czego ja jestem przeznaczony? Co za nieszczęście być zahamowanym poetą! Wymuszony chłód i niewrażliwość tylu lat ma być nagle naprawiona w cyklonie namiętności. Czyż nie mam wrażenia, jakbym miał w tym cyklonie zniknąć?“
W nocy trapił go koszmar. Rozpływające się woreczki tłuszczu Pavica dławiły go, z dreszczem słyszał jego astmatyczny chichot, zmagał się z nim i krwawił. Rano stwierdził:
„Ten niesamowity chrześcijanin i pijak musiał mię bez mojej wiedzy natchnąć lękiem. Tem lepiej. Teraz najprostsze uczucie honoru miesza się do sprawy. Tchórzostwem byłoby więc cofnąć się o krok. Zadecydowane więc jest, że będę kochał księżnę“.
„Pojadę i zawładnę nią!“ zawołał. „Poddanie się memu losowi uwalnia mię od wszelkich przyrzeczeń, już ona się o tem dowie! Do tego czasu dam swojej wyobraźni wolność — choćby ona była śmiertelna!“
W myślach podpatrywał ją przy kąpieli w jeziorze, ale mimo całego wysiłku nie ujrzał nic więcej, jak czarne włosy. Płynęły po jasnej powierzchni wody, kawałek ramienia połyskiwał matowo między warkoczami.
„Widzę, że nie mam w swoich wspomnieniach kanapy z koroną książęcą. Ach! Gdybym mógł wypełnić wszystkie swoje zmysły jej ciałem, i nasycić się i uspokoić. Chciałbym ją posiąść, aby zdobyć prawo gardzenia nią i zapomnienia jej. Gdybymż przynajmniej wiedział, że i jej noce są parne, że i jej dni są pełne męki!“

Cierpiała tyle, ile tylko mógł pragnąć. W początku września, gdy upał przytłaczał mocniej nawet pod staremi korkodębami górnej galerji, poprosiła panią Blà o odwiedziny. Przyjaciółki spotkały się w wysokiej alei liściastej nad jeziorem. Uścisnęły się w milczeniu, contessa Blà spuściła oczy, nie miała odwagi wytłumaczyć się z długiej nieobecności.
— Prawie się nie spodziewałam, że będziesz mogła przyjechać, — rzekła księżna. — Stałaś się teraz sławą, Bice. Jakiż rzadki talent dostałaś! Ale wyglądasz przepracowana... niezupełnie szczęśliwa, zdaje mi się.
— A ty? — mruknęła Blà.
Na tle atłasowej płaszczyzny jeziora, którą łagodny wiew powietrza układał w wąskie, złoto-błękitne, skrzące się fałdy, widziała profil księżnej, delikatniejszy jeszcze niż dawniej, ostrzej jeszcze zagięty i bardziej jeszcze przezroczysty. Brwi wydały się jej zaniepokojone nieznanemi trwogami.
Poszły dalej, ręka w rękę, nie mówiąc nic. Księżna powróciła zaraz do swoich myśli, a Blà zastanawiała się, czy ma jej przeszkodzić. Pani Blà była cicha, roztargniona i lękliwa; niedola jej pożerała ją. Piselli ciągle jeszcze grał pieniędzmi księżnej, ale dawno już nie wygrywał. „Gdybyś ty mnie chciała mniej kochać, nędzny głuptasie!“ mawiał. „Cudze pieniądze powinny mi przecież przynieść szczęście, ale naturalnie taka głupia miłość jak twoja, neutralizuje to działanie“.
Starała się wypełnić przez gorączkową, zuchwałą pracę powierzoną sobie kasę, którą on opróżniał codzień rękoma gracza. Pośrodku namiętnego biegu swych zdań podnosiła nagle wzrok od papieru, oddech jej stawał się głośny i szybki i z bezużytecznem wrzeniem krwi czuła nieprzezwyciężoną beznadziejność swoich wysiłków. Od wydawców nigdy nie otrzymywała pieniędzy, Piselli zawsze podjął je już wcześniej. Zjawił się przecież z jej polecenia, powiadano. „Oczywiście. Omyliłam się“. I uśmiechała się.
Piselli stał się jednym z tych, co opanowali eleganckie życie. Odniedawna mówił po włosku już tylko z angielskim akcentem i musiał sobie czasami przypominać jakieś słowo. Ten wynalazek uczynił go na pewien czas najbardziej pożądanym kochankiem bogatego półświatka. Było dość pięknych pań, które odnajmowały mu tajemnie położone, eleganckie pokoje; nie miał potrzeby powracać do swojej wyczerpanej, posępnej i wychudzonej towarzyszki, której wymuszona wesołość i łagodna miłość drażniły go.
Gdy go zbyt długo nie było, lęk gnał ją po drukarniach i lokalach nocnych. Piselli udawał za jej zjawieniem się obcego, albo też z wesołą miną zapraszał ją do picia. Proponował ją też księciu Maffie, zachwalając poglądowo jej zalety. „Nie wyobraża sobie biedak“, myślała, „jakby to było, gdyby mnie już nie miał“. Aby go wystawić na próbę, pokazała mu się w restauracji Bucciego u boku jakiegoś dyrektora gazety. Następnego dnia zażądał wielkiej sumy: „...ponieważ masz takiego bogacza...“ Stała przed nim nieruchomo i drżała; coś w niej mówiło: „Jestem zgubiona“.
W kilka dni później zbił ją po raz pierwszy, a wkrótce przyzwyczaił się odwiedzać ją tylko ze szpicrutą. Nienawidził jej za te wszystkie pieniądze, które zdobyte jej pracą rozpłynęły się w jego niepłodnych rękach, za to, co mu jeszcze dawała, i za to, czego nie można już było z niej wydusić. Drżała przed dziką zmarszczką między jego brwiami, przed jego zwierzęcym wzrokiem i ciemnoczerwoną, zwisającą wargą. A przytem marzyła, aby móc się załamać pod jego białemi, nerwowemi palcami. Wysmukłego, uskrzydlonego Hermesa z cokołu Perseusza Celliniego, który w gabinecie jej wśród złocieni i orchidej i róż podnosił chudą nogę do wzlotu, zrzucił kiedyś Piselli trzonkiem bicza na podłogę.
„Złamałeś go“, rzekła Bla. „Ty, który tak wierzysz w symbole, czyż nie widzisz, że złamałeś siebie samego? Ach, wściekaj się na mnie! Nie możesz mnie zabić inaczej, jak niwecząc siebie samego!“
A tymczasem talent jej doznawał rozwoju, któremu wszyscy przyglądali się bezradnie. Zamiast chłodnego wdzięku jej dawnych myśli buchał teraz ze wszystkich jej zdań rozpaczliwy duch. Słowa jej porywały z sobą zmysły czytelnika, jakby czuł ramiona kobiety wokół szyi, jakby wierzchołki jej piersi malowały litery na papierze.
— Dlaczego spotykamy się właściwie tak zmienione? — zapytała księżna. Zamyśliła się.
— Bice, dlaczego jesteś nieszczęśliwa? Powiedz mi to.
— Powiedz mi lepiej ty, co cię boli. Ja, wiesz o tem, nie jestem nieszczęśliwa, gdy cierpię. Potrzebne mi jest moje małe męczeństwo. Ale ty, Violanto, tyś żyła tak cicho i bezpiecznie w swojem królestwie marzenia, oddzielonem od ziemi przez winnoczerwoną kotarę liści. Dlaczego wyszłaś stamtąd, kto uniósł zasłonę?
— Czas, Bice. Marzyłam za długo. A potem ktoś wetknął głowę i zawołał mię po imieniu: zdaje się, że to był Della Pergola.
— Tego dokonał? Ale tyś go ukarała, prawda? O, myśli on jeszcze o tem, jak go potraktowałaś. Duch jego odniedawna zubożał nieco, powiadają, że jego nakład maleje.
— Nie potraktowałam go źle. Zawarłam z nim umowę. Ma pisać dla mnie, aż osiągnie skutek. Potem zostanę jego kochanką.
— Zostaniesz...
Blà przystanęła, powstrzymując oddech.
— Zostaniesz jego kochanką. Rzeczywiście zrobiłabyś to?
— Naturalnie. Gdy tylko przyniesie mi to szczęście.
— Oddałabyś się mężczyźnie, od którego czegoś wymagasz, miłości swojej użyłabyś jako zapłaty?
— Dlaczego nie?
— Jeśli z namiętności, powiadam z namiętności dla jakiejś sprawy albo dla... mężczyzny, popełniamy rzeczy, które mieszczuch potępia, — nie uważasz tego za złe?
— Znam tylko złe uczucia. Czyny zależą od naszych celów. Zdaje mi się, że one nie wchodzą w rachubę.
— Jaka ty jesteś piękna! — zawołała Blà z wybuchem radości. Rzuciła się na pierś przyjaciółki.
— Jakże ci jestem wdzięczna!
— Wdzięczna? Za co? Ależ, Biec, ty plączesz przecież.
Księżna uniosła zwilżoną łzami twarz przyjaciółki ze swego ramienia.
— Widzisz, nie miałam już odwagi pokazać ci się, — szepnęła Bla.
— Przez swego Orfeo? Mogłaś przypuszczać, że ci go biorę za złe?
— Nie, prawda? Nie bierzesz mi za złe ani jego, ani czegokolwiek innego, nawet gdybyś wiedziała wszystko. Dlaczego nie mamy się poprostu kochać wzajem, ty i ja, żyć niewinnie i robić wszystko, czego nasz los chce. Jak bardzo tęsknię za nieświadomą duszą! Poco tyle sumienia! Co się dzieje obok i poza naszą miłością, czyż musimy o tem wiedzieć? O Violanto, teraz nie potrzebuję się więcej dręczyć!
— Nie, Bice, uspokój się!
Pocałowała przyjaciółkę w przymknięte oczy, na których leżało szczęście niby szeroki płat słońca. Blà miała przez chwilę wrażenie, że wyznała wszystko. „Dla takiej miłości, jak Violanty i moja, pusta kasa nie istnieje wcale. Violanta uśmiechnęłaby się, gdybym jej kazała do niej zajrzeć. Gdyż to tylko, co czujemy, jest prawdą, nie to, co się za naszą sprawą dzieje“.
— Uspokój się, Bice, drżysz jeszcze ciągle.
— Chcę przecież być spokojną. Widzisz, myślę już tylko o tobie. Myślę, że powinnaś mu kazać szybko działać i szybko uczynić, co mu przyrzekłaś. Jakieby to było dobre, jakie skromne i niewinne! Nie myśl więcej! Zdobądź swój kraj i swoje marzenie! On cię kocha...
— Teraz ty sama marzysz, Bice. Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi, on i ja, nawet dość starymi i mądrymi. Posiada on nieco zmysłowości — oczywiście ja ją z niego wywabiłam —, ale bardzo mało ślepej namiętności; a przy-najmniej musiałby się ciągle zachęcać: „Chcę być ślepym, chcę być ślepym“. Nie wierzę mu, że z pożądania ku mnie porzuca swoją rolę, rolę całego swego życia. Zdaje się niemal, jakobym go zbyt poważała, by w to uwierzyć... A jednak byłaby mi ta wiara potrzebna, jako środek uspokajający. Moja nazbyt długa, zatopiona w marzeniu gnuśność uczyniła mię osłabłą i podrażnioną. Błąkam się po całych dniach dokoła w mękach nudy, a w nocy leżę w łóżku przy szeroko rozwartych oknach, dręczona okropnemi trwogami. Powietrze muska moje obnażone członki, drżę gorączkowo, błyska się, a ja patrzę z tęsknotą na sterczące na tle ognistego widnokręgu ciemne, chłodne postacie mej ziemi ojczystej, owych bronzowych pasterzy, zbójców, rybaków i chłopów. Kiedy zwyciężę? Czy jestem zapomniana na wygnaniu? Czy to jest koniec? Czy przeoczyłam chwilę działania, albo może wręcz chwilę... życia? Bice, czy znasz takie noce? Lęk skrada się aż do palców nóg, kupuję sobie godzinkę głuchego wyzwolenia, nie miłością Della Pergoli, ale proszkiem chloralu, sulfonalu lub morfiny.
Południe ciążyło na opuszczonem jeziorze; woda połyskiwała biało jak cyna. Aleja, samotna i osnuta zielenią, łączyła się wdali z masami listowia, które z ciemnym błyskiem zdały się opadać z wierzchołków aż do ziemi. Przyjaciółki oparły się wyprostowane o stromą ścianę tylną starej ławki kamiennej. Po lewej i po prawej stronie obejmowała każda głowę lwa, głaskały wytarte grzywy podnieconemi, matowo-białemi palcami, na których blado połyskiwały wąskie paznogcie. Blà pochyliła się, aby objąć księżnę ramieniem; przysunęły się do siebie na śliskim marmurze, ociężale, wzdychając po spowiedzi swoich trosk, i szczęśliwe, że wypoczywają ramię przy ramieniu. Czarne warkocze jednej wplatały się w blond włosy drugiej, zapachy ich ciał mieszały się; policzki muskały się miękko. Kwiaty przy ich paskach całowały się. Lekkie fałdy ich jasnych sukien szeleściły ku sobie.
— Słodka Violanto, — rzekła Bla. — Płacz!
— Czyż to, co mi jeszcze pozostało z woli, ma się rozpłynąć w łzach?
— Zakosztujże swego bólu. W głębi duszy wszystkie tęsknimy przecież za krzyżem.
— Ja nie. Najtwardszym krzyżem jest śmierć. Odpycham go teraz od siebie co noc całą siłą i żyję — z katuszą wprawdzie, ale żyję.
— Poco się męczyć? Widzisz, to tak łatwo osunąć się, nie, ześlizgnąć w śmierć, tak jak my właśnie ześlizgnęłyśmy się ku sobie na wypolerowanym marmurze.
Księżna wyprostowała się szybko.
— Nie! Ja się trzymam swojej lwiej głowy. Czyż mam się zagubić w śmierci, jak w mojem marzeniu, które nazbyt długo trzymało mię w zamknięciu? Teraz czuję znowu, że żyję. Bóle przebiły w mojej ciemnej duszy okna: tyle teraz rzeczy wygląda ze mnie, tyle rzeczy przyszłych, tyle tęsknoty... za czemś, czego jeszcze nie przeczuwam. O! Czuję cześć przed życiem!
Blà wyjąkała ze łzami rozczarowania:
— Jak nikczemnym jest ten, który cię zbudził. Byłyśmy przyjaciółkami, póki śniłaś.
— Chciałaś być moją przyjaciółką: jestem ci wdzięczna i nigdy nie przestanę cię kochać. Ale i jemu jestem wdzięczna, że mię zbudził. Gdybyż tylko chciał działać! Dotrzymam swego przyrzeczenia, dotrzymam go z obojętnością, i nie będę się wcale mściła za to, że to czynię. Ale są to ciężkie tygodnie.
— Biedna ty. Mężczyzna może nam zgotować ciężkie tygodnie.
— Mężczyzna? Myślę z pewnością więcej o jego prasach drukarskich, niż o jego męskości. Nie sypiam już z niecierpliwości, to wszystko.
— Ja, Violanto, ja umieram przez mężczyznę, umieram chętnie. Ty, ty się dręczysz niemal do śmierci swoją dumną wolą, niemal do śmierci. Ale gdy śmierć będzie cię chciała wreszcie przycisnąć do swojej piersi, odepchniesz od siebie tę pocieszycielkę. Przed chwilą jeszcze stałyśmy blisko oparte o siebie, przeniknięte słodkim dreszczem swego wspólnego cierpienia i zupełnie stopione z sobą. A teraz, niepostrzeżenie, niema już prawie mostu, prowadzącego ode mnie do ciebie, niema już prawie słowa. Poco ja się skarżę!
— Żebym cię ujęła w ramiona, mała Bice, tak, i powiedziała ci, że będziemy się kochać, nie umierając. Będziemy czuły cześć wobec życia!
Blà westchnęła gorzko.
— Trzeba czasem niezmiernie wiele czci do tego, aby wytrwać. Ty, Violanto, jesteś artystką, jak ten, którego widziałam niegdyś umierającego. Ja właściwie pozostałam zawsze dobrą mieszczką, ale współprzeżyłam wiele z nędzy i potu bezimiennych. Ten, kogo mam na myśli, był jednym z najbiedniejszych. Obrazy jego pokrywał kurz w sklepach tandeciarzy, brudna choroba zabiła go. Przy łóżku jego siedzieli dwaj towarzysze, okopcając go dymem papierosów, a on mówił w gorączce o swojej wielkiej tęsknocie do wszystkich tych rzeczy, które w nim spały, i których on sam nie znał jeszcze: słyszysz, Violanto? — do swoich przyszłych dzieł. Palce jego wpijały się w pstrą suknię maskaradową, wiszącą na krześle, Wzrok jego nieruchomo wlepiony był w ognisty goździk w glinianej skorupie. Nie mógł wyzwolić swoich zmysłów od tej ziemi, która wydawała mu się tak niewypowiedzianie piękna, i umarł nagle, ogarnięty ohydnym lękiem, krzycząc i opierając się.
— Śmierć jego z pewnością była nieładna, powinien był załatwić to sam. Ale jego życie...
— O, niewątpliwie, życie takich ludzi dodaje otuchy. Mają oni tyle radości z ziemi, tyle radości z siebie i zapalają i nas. Powinnyśmy pojechać kiedyś do Rzymu, aby nas zapalono.

Następnego dnia wyjechały wczesnym rankiem. Powóz ich zatrzymał się na Piazza Montanara pośrodku zalanej słońcem ciżby barwnych wieśniaków, którzy wyładowywali z dwukołowych wózków ser koński o ostrym zapachu i spryskiwali główki kapusty wodą szlachetnych studzien. Dwie kobiety wzeszły w zimny cień ukrytego zaułka, vicolo Sau Nicolò da Tolentino, przeszły pod zczerniałem sklepieniem bramy i wspięły się po zielonawo wilgotnych schodach kamiennych, drzemiących pod małemi zakratowanemi okienkami. Na trzeciem piętrze Blà powiedziała:
— Przypuszczam, że nie będziesz uważała za obrazę niczego, co ci się tutaj pokaże. W przeciwnym razie lepiejby było, abyśmy zaraz zawróciły.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Wiesz przecież, nudzę się.
— To się zaraz skończy, — rzekła Bla.
Dwa piętra wyżej zapukała. Zawołano głośno proszę. Kiedy weszły, coś plusnęło na podłogę; wielka, naga kobieta zeskoczyła z materaca wąskiego żelaznego łóżka. Krępy, niski mężczyzna uderzył trzonkiem pendzla o stalugi i zawył:
— Będziesz ty stała, kanaljo!
Ale ona zwiesiła ramiona, czarne włosy skłębiły jej się przed twarzą i wlepiła wielkie, ciemne, zwierzęce oczy w dwie panie. Naprzeciw niej, w drugim końcu pokoju, rozpościerała się druga, o wiele potężniejsza nagość, olbrzym kobiecy o czerwonem, letniawem ciele i błyszczących warstwach tłuszczu. Wyginała uda w ordynarnym tańcu, przyciskała ręce pod wezbranemi piersiami i śmiała się, szeroka, jasnowłosa, z odrzuconą wtył głową, wzdętą szyją i wilgotne mi, grubemi wargami. Wymalowana była na kruszącej się ścianie wapiennej, a u stóp jej widniało wielkiemi literami: „Ideał“.
Oskrzydleni przepychem członków tych dwóch niemych istot, zaludniali pokój trzej mężczyźni: mocny karzeł przy stalugach, — czarny, wąski, nieruchomy w swoim kącie, — i rosły młodzieniec przed szerokim, błękitnym otworem okna. Wyjął ręce z kieszeni spodni, papieros z ust i wyszedł naprzeciw gościom.
— Najmilszy Jakobusie, — rzekła Bla, — przychodzimy się przekonać, że nie utracił pan nic ze swojej wielkości. Prawie się o panu ostatnio nie słyszy.
— Nie moja wina. Za wiele pracowałem, a raczej za wiele sprzedawałem.
— Tem lepiej. Przyjaciółka moje chce zobaczyć, co pan maluje. Violanto, przedstawiam ci pana Jakobusa Halina.
Malarz ledwo się pochylił. Wzruszył ramionami. Księżna obserwowała go zdumiona. Wykonywał nieustannie niespokojne ruchy, skóra jego była żółtawo brunatna i sucha, obfite, bronzowe włosy spadały falisto na jasne czoło bez zmarszczek. Na chudych jego policzkach włosy rosły źle, powiewały mu, koloru starego złota, miękkie, w dwóch długich smugach z podbródka. Miał śmiały nos, oczy bystre i słoneczne, krwisto-czerwone, krótkie wargi. Były one kuse i bez śmiechu ukazywały białe zęby. Nosił wysoki, czarny krawat, bez kołnierzyka, delikatną koszulę z bladofioletowego jedwabiu, na niej spłowiały, stary surdut, flanelowe spodnie, a na nogach nowiutkie lakierki. Powiedział:
— Niech sobie panie obejrzą muzeum. Niestety chwilowo inwentarz jest niewielki, czego brak, zastąpią panie sobie łaskawie przez Ideał.
I wskazał sekutnicę na ścianie.
Modelka złapała spódnicę: zdradzała zamiar okrycia się nią. Ale Jakobus zawładnął bezkształtym strzępem i rzucił go pod łóżko.
— Chcesz pokazywać paniom swoje łachmany? Agato, jakie to nieprzyzwoite! Panie przyszły, żeby zobaczyć coś ładnego. Ciepła, złoto-bronzowa barwa twoich bioder jest napewno najładniejszem, co masz do pokazania. Więc... Czy mam rację, moje panie?
Księżna skinęła głową i uśmiechnęła się. Jakobus mówił z ciętą miną; odwrócił się dumnie.
Naprzeciw okna pyszniły się dwa wielkie obrazy, dwaj atleci z kamiennemi karkami i wypukłemi mięśniami na czerwonym dywanie, oraz czarny byk kapański, którego wygięte rogi skierowane były przeciw wrogowi. Księżna przystanęła przed niemi, ale ztyłu czuła jakąś przeszkodę. Wreszcie odkryła, że czarny, wąski pożądliwie obserwował ją ze swego kąta. Zmierzyła go swobodnie wzrokiem. Długie, czarne włosy opadały gładko na jego kołnierz, nakrapiany biało łupieżem. Nie miał brody, wargi jego były wąskie, nos wielki i blady, wzrok niepokojąco gorący, o chorobliwej pożądliwości. Blà widziała, jak wzrok ten rozbierał i kalał jej przyjaciółkę; zaczerwieniła się z gniewu. Księżna pomyślała: „Jeżeli zawsze musi robić taką twarz, jest bardzo nieszczęśliwy. Gdyż najnieinteligentniejszy nawet człowiek znajdzie w nim z łatwością słabe miejsce; nim jeszcze włada najniższy instynkt“. Łagodnie i poważnie zbliżyła się do niego o dwa kroki. Mały, krępy smarował pendzlem i dyszał; nagle zawołał:
— Niech pani spojrzy tutaj, co ja robię! Warte trudu!
— Maluje pan według modelki i pański przyjaciel także?
— Moje jest nie warte trudu, — oświadczył Jakobus chłodno; odwrócił swoje płótno.
— Niech pani pozostanie przy Peryklesie, piękna damo, jest zadowolony z siebie i przekona panią, że i pani powinna być zadowolona.
Krótki wzruszył ramionami.
— Co za głupiec! Chce sobie i innym wmówić, że potrafi zrobić coś lepiej, niż robi. Niech sobie pani zapamięta, umiemy to, co robimy, i robimy to, co umiemy: poza tem nic nie istnieje. Niech pani zobaczy, jak mojej malowanej kobiecie płynie tu krew pod skórą. Namalować krew pod skórą — oto sztuka! Niech pani obejrzy łaskawie triceps mojego atlety tam nagórze. Czy chciałaby go pani dotknąć? Poci się, przylepiłaby się pani do niego. Obraz jest zresztą do sprzedania. Ten drugi także. Jak to bydlę jest tam energicznie skulone! Bydlę! To jest prawda. Wszystko powinno być bydlęciem. Wielkie, nagie ciała, wzdęte mięśnie, i słyszeć się powinno szmer krwi pod skórą.
Jakobus stanął między nim a gośćmi.
— Czy pani wie, że wstydzę się za tego płytkiego samochwalcę?
Potem zaczął się znowu włóczyć po pokoju, z obcą miną, rękoma w kieszeniach spodni i ustami pełnemi dymu z papierosa. Białe chmury łączyły się szybując z oparami farb i terpentyny, wydobywającemi się z pudełek i butelek. Krótki zaśmiał się hałaśliwie.
— Wstydzi się! Słusznie, wy wszyscy powinniście się wstydzić, gdyż w porównaniu ze mną, Peryklesem, jesteście przecież tylko zwyczajnymi mieszczuchami.
Uniósł grubą nóżkę nad krzesłem, usiadł okrakiem, w spodniach i koszuli, i rozglądał się dokoła zadowolony z siebie. Z jego ospowatej, szczeciniastej głowy spływały krople potu, mówił donośnie:
— Jakiż ze mnie artysta! I jaki robotnik! Dla mnie nie istnieje wyczekiwanie na nastrój i inne głupstwa. Nie mam na to czasu, poprostu maluję. Sypiam, ponieważ jest tak gorąco, od jedenastej w południe do siódmej wieczorem. Spodziewam się, że pożegnacie nas niezadługo, szanowne panie, gdyż jest już pół do jedenastej, a ja udam się wnet na spoczynek. Od siódmej wieczorem do trzeciej rano ucztuję i rozmawiam trochę z miłemi osobami. Ale zaledwie zaczyna świtać, maluję. Przez osiem godzin pendzle nie zasychają. Ha! Co za piękne życie! Tworzę całą pełnią! Nie znam jakichś tęsknych pragnień, jak ten tam głupiec. U mnie wszystko jest rzeczywistością. Zacisnę tylko ręce, a już je czuję pełne potężnego, muskularnego, syto zabarwionego ciała. I zaraz z tem na płótno! Tu niema sprzeciwu.
Zerwał się z trzaskiem z krzesła, które potoczyło się na czerwone płyty posadzki, i rzucił się na modelkę Agatę. Chwycił ją mocno zprzodu i ztyłu, ważąc w rękach fałdy jej tłuszczu. Jakobus powiedział przez ramię:
— Peryklesie, graj przez pół godzinki komedję i udawaj, że jesteś dobrze wychowany!
Mały zachichotał zdumiony. Wsadził głowę pod łóżko; znajdowały się tam jego zapasy garderoby. Wyciągnął parę mankietów, które włożył na wełniane rękawy. Potem poświęcił się na nowo modelce.
Obok wymalowanego ideału oparte było o mur odwrócone wielkie płótno w ramie. Księżna dotknęła go.
— Szkoda pani białych rękawiczek, — rzekł Jakobus. Odwrócił obraz.
Milczała przez kilka minut, a malarz obserwował jej profil. Rozpływał się miękko na falującym błękicie południa i na tle wielkich czerwonych, zielonych, fioletowych butelek, które świeciły na oknie. Biała, mało falista linja jej postaci stała tam delikatnie i cicho. Lekko pochyliła się w biodrach do przodu, z nieświadomem uznaniem i wewnętrzną czcią dla bogini.
Jakobus rzekł wreszcie głosem stłumionym:
— Rozumiem, że pani to widzi. Widzi pani, że ta kobieta jest pyszna, obca i bliska płaczu w zetknięciu z czemś „innem“, z czemś rzeczywistem. A jednak musi otoczyć róg Centaura swoją dłonią, swoją chudą, pokrytą żyłami, powolną, chłodną dłonią. Podnieca ją jakaś groza, może jakaś wysoka, odległa litość.
Księżna potwierdziła:
— Tak to widzę. Widzę też, że musi to być Pallas Botticellego, zaginiona Pallas!
— Tak. Postawiłem sobie za zadanie raz jeszcze wymarzyć ową boginię, którą wymarzył Florentczyk... Czy on tego dokonał? Nie, nie wierzę w to. Nie namalował jej, nie wykończył nic więcej, jak znane studja. Ale olbrzymie marzenie tych, co żyli przed czterystu laty, działa nadal we wszystkich, co od tego czasu tęsknią za pięknem. Jeśli jesteśmy w przeciągu jednej chwili wielcy, to wpłynęło nam do pendzla wrażenie, jedno jedyne wrażenie, jakie ktoś miał przed czterystu laty. Ja to wrażenie zatrzymałem. Twierdzę, że to jest Pallas, którą Botticelli byłby namalował.
Księżna zastanowiła się:
— Ta Pallas nie jest piękna, — rzekła wolno. — Ale w oczach jej płonie jej dusza. Dusza ta jest piękna i pełna tylko tęsknoty za pięknem. Jak głęboko odczuwam ją dzisiaj!
— W tem, co pani mówi, leży wszystko. Naszą jest tęsknota za pięknem, a nie jej spełnienie. Dlatego odczuwamy tę Pallas aż do głębi. Spełnienie należy może do takich zwierząt...
Ramię jego skierowało się ku krępemu za nim.
— On ośmiela się zamknąć piękno nawet w tym chlewie świńskim — on sam jest świnią; i wierzę mocno, że mu się udaje. Kiedy się temu przyglądam, pysznię się ostatecznie tem, że ja sam nie potrafię spojrzeć piękności w oczy. Aby to potrafić, musiałaby się dusza moja wzmocnić, przez odrobinę szczęścia, a przynajmniej przez dobrobyt. Wówczas, przeczuwam, stworzyłbym niejedno, o czem światu...
Zawahał się; potem wyrzucił z za zaciśniętych ust, z udręką i pychą:
— O czem światu jeszcze się nie śniło.
Stał ze skrzyżowanemi ramionami przed cichą boginią, wyniosły i niezupełnie pewien siebie. Księżna ujrzała jego zęby, połyskujące między krótkiemi, czerwonemi wargami, i czerwonawe światło, wieńczące jego odważnie skłębione włosy. Zobaczyła, że jest nerwowy i wysoki, o kościstych barkach, wysmukłych nogach i bez brzucha. Obejrzała się za panią Blà, która z dąsem trzymała się na uboczu. Nie zdając sobie z tego sprawy, spodziewała się nieszczęśliwa, że przyjaciółka jej zostanie przez tych ludzi obrażona i poniżona. Widziała, że jest ona podniecona i ożywiona, i cierpiała z tego powodu. Nazywała się zazdrosną i złą, i cierpiała jeszcze więcej.
— Bice, — zawołała księżna, — obejrzyjże to arcydzieło. Niestworzone dzieło starego mistrza! Genjusz jego musiał powrócić, musiał przeskoczyć czterysta lat!... Obraz ten nie jest chyba do sprzedania? Zresztą w tej chwili nie mogłabym dać za niego tyle, ile jest wart. Ofiaruję trzy tysiące franków.
Nagle wszyscy zaparli oddech. Ściany te nigdy jeszcze nie słyszały słowa trzy tysiące. Wreszcie krótki Perykles wydał długi gwizdek. Jakobus rzekł szorstko:
— Obraz jest rzeczywiście jeszcze nie do sprzedania. Poza tem rezerwuję sobie prawo wyznaczania ceny.
— Ale... — rzekła Blà.
Z kąta, gdzie stał czarny, wąski, rozległ się brutalny odgłos przerażenia. Perykles szalał po pokoju, straciwszy mowę ze wściekłości. Nagle stanął na głowie. Kiedy znowu przyszedł do siebie, syknął:
— Bałwan! — i: — Dobrze, ja milczę.
Na ulicy jakiś wieśniak zachwalał świeży ser koński. Perykles włożył dwie monety do koszyka, który spuścił z okna na sznurze. Kosz powrócił naładowany, Perykles napchał sobie usta serem i rzucił skórkę przez ramię w stronę Jakobusa, z pogardliwą miną:
„Trafię go, nie trafię go, wszystko mi jedno“.
Jakobus z przekorną miną nie patrzał na księżnę. Chciał mówić drwiąco, ale powiedział bardzo miękko:
— Czcigodna pani, której nazwiska nie znam, omyliła się pani, obraz ten nie ma niezwykłej wartości. Genjusz Florentczyka bynajmniej nie powrócił. Prawda jest prosta: przez jedną chwilę owładnęła mną i poniosła mię tęsknota — a trzymałem właśnie pendzel w ręku. Tęsknię często, ale zazwyczaj pendzel leży na ziemi.
Księżna uśmiechnęła się, Jakobus zrobił się zupełnie mały.
— Tęsknimy za wiele, a pendzel leży na podłodze. O, nie malujemy Pallad, sami jesteśmy Palladami: i w naszych oczach płonie nasza dusza. Ten Bellosguardo tam...
Wskazał na czarnego, wąskiego w kącie.
— On wogóle umie się tylko gapić. Niech pani patrzy na tego podejrzanego człowieka ze spojrzeniem, które was, moje panie, obraża, chociaż postanowiłyście sobie nie dać się tu przez nic wyprowadzić z równowagi. Tak jak tam stoi i milczy, jest mój przyjaciel piękniejszy niż cała ta tuzinkowa hałastra waszego nienagannego towarzystwa. Płonie z żądzy — z żądzy sztuki, chutliwy jest na piękno, zawsze jest tak znieruchomiały z pożądania wobec wszystkiego, co przemożnie piękne, a czego tak pełen jest świat, że serce i duch odmawiają mu posłuszeństwa: nie maluje wcale, patrzy tylko, a jest przytem bardziej artystą, niż my wszyscy.
Pani Blà oświadczyła podniecona:
— On jest ohydny.
— Ma piękną duszę; czy pani to nie wystarcza może, moja miła?
Perykles zbliżył się z resztką sera w jednej ręce i plecioną butelką w drugiej.
— Nie pozwolę sobie na jakikolwiek sąd o tych bredniach, które on wam wygaduje dla upiększenia swego lenistwa. Ja się uczyłem tylko malować, a nie mędrkować. Malarze powinni mówić rękoma. Ale jedną rzecz jednakże wam opowiem. Ten uduchowiony młodzieniec przeszachrował wczoraj wszystkie swoje szkice i studja Żydowi, a za uzyskane pieniądze kupił sobie parę lakierków. Proszę, leżą na jego nodze cudownie.
Jakobus patrzał w powietrze; przestępował z nogi na nogę.
— Tak, to prawda, — oświadczył pogardliwie. — Potrzebny mi jest zbytek. Muszę go więc opłacać, jak się da. A jak drogo go opłacam! Uważa pani ten pokój za pusty. Ścianę, na której wisiały moje szkice, wypełnił Perykles tą ohydą, która oznacza dla niego ideał. Moich studjów niema, niech pani wierzy. Tak, ale ich duchy pozostały, błędne fantomy, które mię nieustannie dręczą: chcą, abym im pomógł osiągnąć życie. Czyż potrafię to jeszcze?
— Trzebaby odkupić te szkice, — rzekła księżna. Malarz wzruszył ramionami, a Blà wyjaśniła:
— Żyd, który je kupił, natychmiast rozsiał je po wszystkich wędrownych handlarzach Rzymu. Za dwa soldi oddał je zapewne pan Jakobus, po franku kupią je tani miłośnicy sztuki. Takie rysunki oryginalne są niezmiernie lubiane przez cudzoziemców.
— Zresztą chcę parni zrobić inną propozycję, — rzekła księżna. — Poszukuję dobrych kopij. Niech pan kopjuje, panie Jakobusie, według swego upodobania dzieła mistrzów, które na pana działają, i niech mi pan odda całą swoją pracę za ustaloną pensję roczną.
Znowu wszyscy nadstawili ucha. Jakobus otworzył usta, ale księżna przerwała mu:
— Bice, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdziemy.
Przy drzwiach wręczyła mu swoją kartę; nie spojrzał na nią. Cofnął się sztywno.
— Niech pan do mnie zajdzie przy sposobności, spodziewam się, że dojdziemy do porozumienia i zawrzemy formalną umowę.
Przy tych słowach pomyślała o Della Pergoli. „Jakże inna umowa! Mam wrażenie, jakby ta uwalniała mię od tamtej. Ale czyż pragnę tego?“
Z progu rzuciła jeszcze raz okiem na pokój. Perykles odwrócił się do niej kwadratowemi plecami. Bellosguardo gapił się ordynarnie; w lęku, aby jej nie stracić z oka, oddychał głośno, a blada jego twarz powlekła się lekkim rumieńcem. Modelka Agata przykucnęła naga i łagodna jak zwierzę na materacu wygiętego, żelaznego łóżka. Na ścianie tańczyła ociężale dziewka, która nosiła imię Ideału. Wapno sypało się ze ściany, z czerwonych płyt posadzki wiele było połamanych, jednej brakowało. Pstro haftowane, postrzępione kawałki tkaniny wisiały na wyplatanych słomą krzesłach. W kątach leżały stosy gratów: zużytych narzędzi malarskich, kawałków marmuru, zasmarowanego płótna. Wszystko to pyszniło się jaskrawo w świetle północnem, a czerwone, zielone, fioletowe butelki na oknie krzyczały blaskami z radości, że wszystko to musiało żyć. Z ostatniem, głębokiem spojrzeniem w oczy Pallady księżna wyszła, pełna jakiegoś dumnego uczucia szczęścia, unoszona przez silną radość życia, która rozsadzała te biedne cztery ściany.
Jakobus odprowadził ją przez jedno piętro. Podała mu rękę, ucałował ją lękliwie, prawie pokornie. Uczuła tylko, jak broda jego musnęła jej rękawiczkę; wargi jego wcale jej nie dotknęły.
— Sprzedam pani Palladę, — rzekł. — Kosztuje pięćset franków.
Uśmiechnęła się.
— Biorę ją.
Powrócił wolno nagórę. Księżna zeszła jeszcze trzy piętra niżej, gdy nagórze rozległa się dzika wrzawa. Perykles zbiegał pędem, piętra domu z hukiem ustępowały przed nim. Wyciągał nad sobą tors marmurowy, potężny brzuch i połowę piersi. Parskał i dyszał; dowiedział się, kim była nieznajoma.
— Wasza wysokości, moje obrazy nie podobają się pani. Cóż ja na to mogę poradzić. Każdy ma swój smak. Ale tutaj jest tors, antyczny, — wasza wysokości. Tu niema smaku, to nie potrzebuje wogóle być piękne, poto jest przecież wykopane. Jakiś chłop w Palestrinie wykopał to, dzierżawca dał mu za to pół franka, ja musiałem dać dzierżawcy dziesięć lirów. Niech mi wasza wysokość da dwadzieścia!
— Niech mi pan przyśle tors.
Wsiadły do powozu; Blà rzekła sucho:
— Widzisz, że ten Perykles jest najbardziej wzruszający i najzręczniejszy. Malowane czy rzeźbione ciała to dla niego wszystko jedno. Aby tylko były ciała. Taki wykopany tułów ma dla niego nawet tę zaletę, że nie potrzebuje robić głowy. Woli brzuch.
Księżna nie odpowiedziała; myślała o wszystkich tych kształtach, które oko Pallady, miłosne zwierciadło, zwoływało, aby się w nich zanurzyć i stać się pięknem. Gdzie znajdowała tę rozjaśnioną pełnię? Po południu Blà załatwiała sprawunki; księżna udała się do Propercji Ponti. Pojechała na małą, poczerniałą od pyłu wielu piwnic z węglem, boczną uliczkę korsa, gdzie mieszkała słynna kobieta. Dom był skromny, z ciężkim młotkiem z bronzu, głową Meduzy, przy ciemnozielonych drzwiach. Sień i dziedziniec miały zapach dawnych czasów. Utykający sługa poprowadził ją przez wydającą głośne echo salę przedpokoju ze skrzyniami i ławkami, przez szereg mniejszych pokojów, do galerji.
Była ona wąska, niezmiernie wysoka i kryta szklanem sklepieniem. Ze wszystkich stron wdzierał się błękit, galerja była tylko powietrznym mostem ze szkła i żelaza, łączącym dwa skrzydła domu ponad wciśniętym między mury i okolonym arkadami ogródkiem. Ale przed oknami wznosiły się w niebo nieme i czarne posągi. Bronzy połyskiwały głucho jak wilgotna rola; i w ziemi tkwiły korzeniami jako jej istoty, zamknięte, powolne, silne i bez śmiechu; chłopi, z wzrokiem utkwionym w łopaty, myśliwi i zbójcy, z okiem w ofierze, ku której celowała ich strzelba, rybacy i żeglarze, z wyciągniętemi szyjami i źrenicami zwężonemi od poblasku dali morskiej. Dziewczęta niosły kołysząco w promienne powietrze marzenie o swoich piersiach i biodrach, — i był tam młodzieniec, skórki zwierzęce osunęły mu się z ud, głowa jego odchylona była na kark, a wyciągnięte ramiona napinały się wraz z piersią, lędźwiami, nogami i gwałtownie odbijającemi się na palcach od ziemi stopami w jedną jedyną drżącą linję: była ona niewysłowionem dążeniem ku światłu. Księżna czuła się porwana, ziemia wymykała się jej z pod nóg. Błękitne dale nieba wirowały w jej głowie. Doznała zawrotu, przymknęła oczy. Jej lekki, biały rękaw powiewał, czarne sploty wznosiły się w powiewie jakiegoś otwartego okna. Przynosił on z sobą zapach róż, gorzko ubarwiony wonią wawrzynu.
Utykający sługa zameldował:
— Księżna Assy.
I oddalił się.
Weszła do pustej hali na parterze. Gipsowe maski wisiały w wielkich odstępach na białych ścianach. W środek wysokiego sufitu wpuszczony był szklany dach. Pod nim wznosiło się rusztowanie, nakryte płóciennemi chustkami. Wieniec odłamków kamienia otaczał je na podłodze. Obok stało marmurowe krzesło z figurami, woskowo żółtemi i wytartemi. Leżała na niem czerwona poduszka; księżna usiadła. Nie widziała nikogo, spoglądała ciągle przez szeroki utwór bez drzwi w murze, wzdłuż szeregu obrazów. Dokąd on prowadził?
„Do mojego kraju?“ pytała. „Tam, dokąd tak długo wysyłałam swoje bezpłodne marzenie?“
„Ale mam wrażenie, że tutaj spoczywam już u celu, pośrodku tego kraju, który miałam na myśli, i wystarczy mi tylko patrzeć. Ci półbogowie są piękniejsi i wolniejsi, niż ich moje pragnienie mogło ukształtować, — a tutaj niema zwodnego pragnienia, nie, tylko ręka, która ich wszystkich stworzyła“.
Odwróciła się, blednąc: Propercja stała przed nią.
Nosiła płócienną narzutkę; sznur ściągał ją na szerokich biodrach. W maleńkich bucikach rzymskich, z wysokim obcasem pośrodku stopy, nadeszła po czerwonym chodniku, potężna i bez dźwięku. Powiedziała głębokim, łagodnym głosem:
— Niech się pani czuje jak w domu, księżno: ja odchodzę. Była pani cała zatopiona w myślach, i przeraża się pani, widząc mnie.
— Widzę panią po raz pierwszy, pani Propercjo. Po raz pierwszy czuję, co znaczy tworzyć, tworzyć życie wokół siebie...
Księżna wstała, przeniknięta, boleśnie niemal, czcią.
— Niech mi pani wierzy, — prosiła bełkocząc.
Propercja uśmiechnęła się, cicha i nieprzejęta. Chwalcy zmieniali się kolejno, każdy starał się przewyższyć poprzednika, a jednak wiedziała Propercja wszystko, co mogli powiedzieć.
— Księżno, jestem pani szczerze wdzięczna.
— Niech pani posłucha, Propercjo. Odczułam dzisiaj rano w oczach malowanego obrazu, jak płonie piękno, za którem tęsknimy. Tutaj u pani niema już tęsknoty. Stoję tutaj, mała, ale ciężka od miłości, w obrębie mocy, która osiąga doskonałość piękna. Serce moje nigdy tak nie biło, zdaje mi się, że po tej godzinie niebo nie ma mi nic więcej do ofiarowania.
Patrzała przytem nieustannie na korowód posągów.
— Te bronzy, — rzekła Propercja, — odlane są w Petersburgu.
Poprowadziła swego gościa wzdłuż galerji.
— Zamówił je wielki książę Szymon; umarł zanim były gotowe. Ta kobieta z woalem przed ustami i nosem, z amforą na głowie była jego kochanką.
Propercja opowiadała bez myśli. Wiedziała, że goście wówczas tylko nabierali nieudanego zainteresowania dla jej dzieł, gdy z każdem związana jest jakaś anegdota. Księżna milczała. W dwie minuty później Propercja pomyślała:
„Czego chce ta wielka dama! Oczywiście jest jedną z tych, co obawiają się być niemodnemi, jeśli się ze mną nie zaprzyjaźnią. Dlaczego stoi przed dziełem sztuki, nie wypowiadając o niem sądu? Żadne ramię nie wydaje się jej za krótkie, żadna koncha uszna za gruba, a chociaż sama jest bardzo smukła, żadna pierś za wielka. Czyżby miała być wyjątkiem i posiadać wrażliwość? Nie przyszła ze złośliwej ciekawości, nie chce stwierdzić, jak nędzną uczynił mię mężczyzna, którego kocham. Jest zbyt podniecona. Sądzę raczej, że sama kocha. Tak, nieszczęśliwa musi być, jak ja: jakżeby inaczej wielka dama mogła odczuwać dzieło sztuki?“
Powróciły do hali.
— Czy przeszkadzam pani? Chce pani pracować?
— O nie. Pozwalam zbliżyć się wieczorowi, a jakże mu jestem wdzięczna, gdy mi przynosi piękne oblicze. Niech pani siada znowu, księżno, na tem krześle, niech pani patrzy jak pierw wzdłuż galerji, i niech mi pani pozwoli ulepić pani profil z gliny.
Pochyliła głowę księżnej nabok, niespodzianie lekkiemi dłońmi; a jednak czuła się księżna pod temi rękoma kruchą i podwładną im, jak kawał gliny, który otrzymać miał życie wedle myśli i namiętności Propercji. Propercja siadła na drewnianym zydlu; zrobiła koło z gliny i rozkoszowała się milczeniem. „O, gdybymż nigdy więcej nie potrzebowała mówić!“
„Co za chudy, dumny profil, i jaka ona jest blada, jak drży! I ona musi bardzo kochać“.
I Propercja zatopiła się głęboko w ponurym płomieniu swej własnej miłości.
Minęła długa chwila. Potem księżna obejrzała się: Propercja siedziała bezczynnie, z odwróconym wzrokiem. Na łonie jej, między bezwolnie rozchylonemi palcami, leżała jej robota.
— To nie jestem ja, — rzekła księżna półgłosem, pochylając się nad gliną. „To jest wytworne i silne, to mężczyzna... skąd on się dostał pod palce Propercji? Ach — “
Przeraziła się i zakończyła cicho:
— To ten mężczyzna.
Propercja wzdrygnęła się. Zrozumiała, co zrobiła, i patrzała na to, smutno, ale bez wstydu. Księżna ujrzała się sama z wielką artystką w samotnym lesie dusz; lęk, nieufność i próżność zostały za niemi. Powiedziała:
— Gdyby go pani mogła zapomnieć!
— Jego zapomnieć! Raczej umrzeć!
— Trwa pani przy swojej niedoli?
— A pani przy swojej nie?
— Żaden mężczyzna nie czyni mnie nieszczęśliwą. Chcę być szczęśliwa.
— Ale jest pani chora, księżno, z namiętności!
— I ja kocham. Kocham te piękne twory tam.
— Więcej nic...
Księżna patrzała w nią nieruchomo, długo i z przerażeniem.
— Twory Propercji, — rzekła.
Propercja spojrzała w ziemię.
— Ma pani rację. Upadłam już tak dalece, że mówię: więcej nic, gdy mi się wymienia sztukę.
Wstała i mruknęła:
— Widzi pani, że muszę się skupić.
I schroniła się do głębokiej niszy okiennej. Księżna odwróciła się; znowu ogarnęła ją owa głęboka pogarda, jak dla krewnej, która skalała honor rodziny. Do galerji wdarł się złotoczerwony pył zachodu słońca. Posągi kąpały się w nim, młode, bezwstydne, niewrażliwe i na wieki niezwyciężone. Z drugiej strony, w cieniu, kuliło się wielkie, silne ciało; noc spowijała je szaro w swoje nietoperzowe skrzydła. Nagle w mrocznej sali rozległ się dźwięk, niesamowity dźwięk głębi: łkanie jakiejś piersi.
„A jednak tej właśnie łkającej“, myślała księżna, „zawdzięczają życie ci wolni i piękni tam“.
Podeszła czule do Propercji, objęła barki jej ramieniem.
— Uczucia nasze są płynne i niewierne jak woda. Niech pani powróci, Propercjo, do dzieł z kamienia: kamienie nas uszlachetniają.
— Próbowałam. Ale tylko nędzne moje uczucie stało się kamieniem.
Wyszła chwiejąc się i ciężko aż na środek sali. Zerwała małe chusty z rusztowania pod szklanym dachem; w mrocznym wieczorze zabłysła płaskorzeźba z marmuru. Wielka kobieta siedziała na skraju łóżka i zrywała płaszcz z ramion uciekającego młodzieńca. Spoglądał na nią przez ramię, delikatny i wzgardliwy. Księżna poznała po raz drugi młodego paryżanina. Wzgardzoną na skraju łóżka była Propercja Ponti, dzika, wyzbyta obyczajności i opanowania i ogarnięta namiętnością, która biła w grube rysy jej twarzy jakby młotami. Za sobą słyszała księżna głośny oddech drugiej Propercji. Spoglądała na nią raz jeszcze stłumiona głowa marmurowa, tak samo nieposkromiona jak tamta, i zatracona znowu w naturze i wszystkich jej przemocach. Księżna pomyślała:
„Widzę ją, jaką jest, a to jest nieodwołalne“.
Zapytała cicho:
— Przy tem pozostaje?
— Przy tem pozostaje, — powtórzyła Propercja.
— Ta żona Putyfara jest niesamowicie piękna. Jakżebym mogła pragnąć, aby pani chciała zrobić coś innego?
— Coś innego! Przed chwilą jeszcze, księżno, chciałam zrobić pani profil. Ale co z tego wyszło?
— On... pan de Mortoeil... Ale czy on musiał z tego wyjść?
— Gdybyż pani wiedziała! Powiem pani coś, co wiem. Surowy materjał zawiera już zawsze obraz, szczęśliwy lub bolesny. Nie mogę w tem nic zmienić, muszę go poprostu wydobyć z kamienia. A we wszystkich kamieniach kryje się już tylko ten jeden.
Z miłością i cichą grozą badała księżna:
— A czy dzieło to nigdy nie sprawiło pani ulgi?
— W pierwszej godzinie. Ukończyłam tę płaskorzeźbę w ciągu jednego dnia: miałam wówczas wrażenie, jakby się moja wściekłość wyładowała.
— Kiedy to było?
Z gorzkim uśmiechem odpowiedziała Propercja:
— Dzisiaj.
— A teraz?
Podniosła ramiona i opuściła je.
— A teraz czuję znowu: mogłabym napełnić świat olbrzymiemi symbolami swej miłości, a gdy świat byłby już pełen, jeszczebym nie miała żadnego dzieła za sobą.
W zwątpieniu powróciła do okna i przyłożyła czoło do szyby. Góry i rozpadliny murów i dachów, ostre, brunatne, kanciaste, rozciągały się wysoko ponad nią, w niewiadomą noc. Zupełna ciemność zapadła nagle: gorące życie zamarło na marmurowej płaskorzeźbie, zanurzyła się łagodnie w mrok. Księżna mówiła jakby do siebie:
— Chciałabym wciągnąć Propercję w czystsze powietrze; żyje ona w duszności. Chciałabym zbudować dom, na którego progu wszystkie namiętności rozpływaćby się musiały w nicość jak ten marmur — wszystkie namiętności, które nie należą do sztuki.
Po chwili zapytała:
— Czy przyrzeknie pani, że przyjdzie mi pani pomóc?
Niespodzianie stało się jasno; utykający sługa chodził dokoła i zapalał płomienie gazowe.
Dwie kobiety wyszły natychmiast z poufnego lasu dusz; spojrzały na siebie pytająco:
„Czyśmy to razem przeżyły?“
Ręce ich dotknęły się na pożegnanie, i każda z nich uczuła, że druga jest zdumiona i szczęśliwa.
„Więc jesteśmy przyjaciółkami?“
Księżna wyszła przez galerję.
„Dom, błyszczący i dość wysoki na życie całą pełnią, jak wasze“, rzekła niemo i żarliwie do posągów,
Powtórzyła to sobie wieczorem przy powrocie na wieś. Obok niej milczała rozgoryczona Bla. Powiadała sobie:
„Oczy Violanty błyszczą, drży ona gorączkowo jakiemś nowem zupełnie życiem. Ja jej otworzyłam furtę, a sama musiałam jednak pozostać nazewnątrz. Tak, teraz trzeba zginąć samotnie“.
„Jestem tchórzliwa!“ wołała w duchu z gorzkim wstydem. „Dlaczego uciekam, po raz drugi już, do zamku Gandolfo? Gdyż boję się Orfea. Gdyż widzę już u jego boku śmierć, która prowadzi jego rękę. Nienawidzi mnie, biedny kochanek, gdyż za wiele go kochałam; zabije mię. Czyż nie mam się oddać w jego ręce, nawet gdyby były mordercze? Tak, umrę z wdzięcznością“.
Jechały przez miasteczko Albano. Księżna rzekła:
— Mam do ciebie jedną prośbę, Bice. Poinformuj mię przy sposobności o stanie naszej kasy. Chciałabym wiedzieć, jak wielką sumą mogę rozporządzać.
Pani Blà odpowiedziała cicho i szybko:
— Zaraz jutro przywiozę papiery z Rzymu. Nie, jeszcze dzisiaj wieczorem powiem ci rzecz najważniejszą. Rzecz najważniejszą... — obiecała jeszcze raz z łagodnym i szczęśliwym uśmiechem. Pomyślała:
„To jedno powstrzymuje mię jeszcze. Potem wolno mi należeć do niego i do naszego losu“.
Uczuła potrzebę okazania się dobrą, i mając szyję na pieńku, pocieszania innych.
— Dzisiaj po południu mówiłam z Della Pergolą, — rzekła. — Był bardzo przygnębiony twoją stanowczością. Możesz być zadowolona, słodka Violanto. Należy do ciebie, nie myśl więcej o tem, nie dręcz się nigdy więcej.
Księżna uśmiechnęła się.
— Dręczyć się o Della Pergolę? O, Bice, czyż możesz sobie jeszcze przypomnieć, abym była nieszczęśliwa, i to przez niego? Ja o tem zapomniałam. Przez cały ten czas myślę już o domu, który chcę zbudować. Tak, w Wenecji chcę go zbudować, aby posągami swemi odbijał się w leniwych, ciemnych wodach.
Przybyły na miejsce.
„Straciłam ją“, pomyślała Blà. „Może to nasze ostatnie widzenie się“.
— Chwileczkę! — szepnęła przy wysiadaniu.
Chciała powiedzieć:
„Byłam niedobra i zjadliwa, gdyż tobie wolno żyć, a ja jestem skazana. Byłam też tchórzliwa, a poza tem okradłam cię. A jednak, Violanto, wierz mi, że jestem uczciwa!“
Zająknęła się i zamilkła.
— Już? — mruknęła. — On jest. Widzisz go?
Mężczyzna w białem ubraniu flanelowem szedł, kołysząc się w biodrach, w głębi ogrodu. Po pięciu lub sześciu krokach zatrzymywał się stale i tupał nogą. Laseczka jego świszczała ostro w powietrzu, z lewej i prawej strony trafiała na grządkach w krzaczki kwietne; czerwone kielichy fruwały dokoła jego głowy. Jakaś Flora, która nawpół zagradzała drogę, dostała od jego eleganckiego ramienia szturchańca, że zachwiała się na swoim cokole. Ujrzawszy księżnę, Piselli nadbiegł, ukłonił się giętko i uśmiechnął się ponad sklepioną, skąpo ubraną piersią, pyszałkowato i łaskawie.
— Jestem tu, — powtarzał raz poraz. — Księżno, pozwoliłem sobie przybyć. Dlaczego wasza wysokość musiała uwieść mi i moją ukochaną przyjaciółkę. Jestem biedak zupełnie osamotniony.
Księżna pozostawiła ich samych. Piselli wykonał szyderczy dyg.
— Tak, tak, ukochana przyjaciółko! Więc aż tutaj na cichą wieś trzeba się fatygować, aby złapać swoją damę. Uciekła ptaszyna, i nie można się było nawet dowiedzieć, dokąd. Czy w porę jeszcze przybyłem, czy jeszcze się nie wygadała? Ale teraz koniec wycieczki.
Contessa Blà opuściła głowę. Nagle uczuła na ramieniu jego zaciśniętą pięść. Zobaczyła, jak żyła na jego czole nabrzmiała, a wzrok stał się dziki. Krtań jego, wzdęta wszystkiemi mięśniami szyi, wydala się jej straszliwa i uroczna. Syknął rozkazująco:
— Chodź! Mój powóz czeka tam. Pojedziesz do domu, posłusznie, będziesz pracować i milczeć, bestjo!
Służący wyszedł z domu; księżna kazała prosić na kolację. Poszli za nim.
— Nic ci nie pomoże, — szeptał Piselli ztyłu za jej szyją. — Jedziemy jeszcze dzisiaj w nocy. Na co zasługujesz, to dostaniesz.
Błagała cicho:
— Do jutra rana, proszę cię!
Roześmiał się szyderczo.
Po jedzeniu siedzieli prawie milcząco przy herbacie. Miękka noc zmuszała do oddychania wolno i głęboko, i nakazywała tak samo żyć łagodnem, delikatnem, dobrotliwem życiem. Księżna marzyła o Wenecji i o pałacu w powiewie takich nocy. Daremnie ukazywał jej Piselli swoje ciało, we wszelkich zwrotach i położeniach. Na jego nieopanowanej twarzy szalała nienawiść. Pani Blà powtórzyła swobodnie:
— Naprawdę, Violanto, musimy zaraz jechać.
— Ale dlaczego?
— Powiem ci... Orfeo został przysłany przez dyrektora Trybuny... Dwaj redaktorowie zachorowali, kilka osób jest na urlopie... Jestem potrzebna w pewnej ważnej sprawie...
— Wybaczasz mi, Violanto? — pytała przy pożegnaniu z niespodzianą głębią spojrzenia.
Para kochanków jechała w milczeniu pod korkodębami; z koron kapało światło księżyca. Zanurzało się ono niby srebrna dusza dziewczęca w łagodnie szemrzącem jeziorze. Wielkie gwiazdy i wielkie owoce jaśniały i pachniały wśród nocy. Piselli czuł się głęboko urażony brakiem zainteresowania ze strony księżnej.
„Dawniej”, myślał, „prosiła mię, abym się oparł o kominek i pozwalał się oglądać. Czy dzisiaj nie wydaję się jej już dość piękny, nie wydaję się jej już delikatny i kochany przez wszystkie kobiety, jakim jestem? Haha, cieszę się, że kasa jej jest opróżniona, i że ta tam się boi. Której z tych dwóch kobiet właściwie więcej nienawidzę?“
Albano leżało za nimi, woźnica był pijany, Piselli przekonał się, jak się kiwał na koźle. Parsknął bezradny z wściekłości. — Ty! — krzyknął nagle i eleganckie jego ramię uderzyło panią Bla, jak pierw szturchnęło Florę. Wolno odwróciła od niego głowę; Piselli syknął:
— Myślisz pewnie, że na tem koniec?
— Nie, nie myślę tego.
Posłusznie patrzała w marmur jego twarzy, niezniszczalnie szlachetny nawet w grozie. Bliski był złamania jej przegubów dłoni.
— Chciałaś to powiedzieć, suko! Gdybym nie miał szczęścia i nie uprzedził cię, byłabyś mię zdradziła!
— Nigdy! Nigdy! — jęknęła, i zrobiło się jej zimno na myśl, że przecież omal tego nie uczyniła.
— Wybłagać sobie przebaczenie za pustą kasę, zrobić się miłem dzieckiem, trochę popłakać, a mnie — mnie poprostu łagodnie odepchnąć i wyprzeć się: tego chciałaś. Głupia, myślałaś, że zdołasz mnie wpakować! Przyłapałem cię?
Tortura czyniła ją słabą, próbowała odwrócić znowu głowę. Natychmiast wypuścił jej dłonie i chwycił ją od tyłu za gardło. Dławił ją wolno i z wysiłkiem, zupełnie wytrącony z równowagi przez jej pokorę i milczenie. Nagle światło księżyca padło na jej profil: był siny zupełnie. Puścił ją; padła w kąt powozu, nawpół nieprzytomna.
— Tfu, zdrajczyni! — krzyknął jeszcze. Charknął głośno i splunął kochance w środek czoła. Potem doznał miłej ulgi, zapalił papieros. Ledwie dosłyszalnie zaczęła wreszcie mówić, z trudnością chwytając jeszcze oddech:
— Dlaczego nie zrobisz końca! Miejże litość!
A że milczał szyderczo:
— Czy nie widzisz, że cię kocham?
Przedrzeźnił jej urywany szept:
— Masz mię przecież! Nie czułaś tego przed chwilą na szyi? Bądź szczęśliwa, moje kochanie!
— Ciebie mieć! — rzekła potem wyraźniej. — Nie byłabym nawet szczęśliwa. Ty masz mnie mieć: łaknę tego, aby ci ulec, rozumiesz to? Chciałabym poświęcić ci się bez zastrzeżeń, żeby nic ze mnie nie pozostało. Zastanawiam się z rozpaczą, co mam jeszcze, aby ci to móc oddać, aby raz jeszcze zaznać rozkoszy dawania. Ale wszystko jest już twoje. Duszę moją zużyłeś, zupełnie, tak że dla drugiego jej życia nic już nie pozostało. Zabijże teraz i resztkę mego ciała! Moje życie było twojem, weźże teraz i moją śmierć!
Wzruszył ze śmiechem ramionami. Blà płakała z otwartemi oczyma w księżycowo białe pola. Z szybujących chmur spływał na nie hufiec cieniów. Bruk starej szosy grzmiał jak od taktu licznych kroków, a na jej skrajach wynurzały się z czarnej masy połamanych grobowców sztywne frontyspisy z maskami ich mieszkańców, nieruchome i bez czucia. Blà nie widziała żadnego z nich, nie ważyła się poruszyć. Czuła, jak plwocina zsuwała się z jej czoła; za chwilę dosięgła oka. Bała się tej nocy i jej nieubłagania, i wstydziła się przed nią.

W październiku zajęła księżna znowu vilettę na Monte Celio. Padały ciepłe deszcze, trudno jej było oddychać w pokoikach, gdzie duszne ściany i ciemne, ciche meble pachniały kadzidłem. Winnicę zamknęła jak zwykle winnoczerwona zasłona: nie odczuwała już słodkości tego miejsca. Mając już wiatr i słońce poranka w oczach i włosach, powróciła do sypialni, pełnej jeszcze marzeń poprzedniej nocy. Parło ją coś, aby otworzyć wszystkie okna.
Pavic przychodził, skąpany świeżo w powietrzu winiarni w Trastevere, gdzie zwolennicy jego otaczali go romantyką, i opowiadał o nowym zapale patrjotów dalmackich. Zapowiadało się gwałtowne rozstrzygnienie. Monsignore Tamburini potwierdzał to. Niższe duchowieństwo w ojczyźnie księżnej spełniło swój obowiązek; lud jest teraz sfanatyzowany jak nigdy. Potężne zakony mnisze, pozyskane obietnicami w imieniu księżnej Assy, podtrzymywały wszędzie ogień. Nigdy niewidziana rewolta miała w najbliższym czasie wybuchnąć: rewolta mnisza. Dynastja Koburg była zgubiona, baron Rustschuk, którego dom panujący w bezradności swej uczynił ministrem finansów, oddawał się do dyspozycji księżnej. Tamburini pokazywał jej szyfrowane depesze, a San Bacco, który od czasu swej zwycięskiej wyprawy do Bułgarji nosił głowę wyżej, niż kiedykolwiek, komentował je z pchnięciami szermierskiemi i słowami z połyskującej stali.
Lubiła go za jego postawę pełną siły i napięcia, za sztywną linję jego wysuniętej naprzód prawej nogi, za jego ramiona, nerwowo skrzyżowane na piersi, za dumne drżenie jego czerwonej bródki, za błysk jego turkusowo błękitnych oczu i za wijące się nad jego Wysokiem, wąskiem czołem pukle śnieżnobiałych włosów. Ale nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Napisała do malarza Jakobusa Halina, aby przysłał kopję Pallady Botticellego do hotelu Windsor, gdzie będzie mieszkała przez pewien czas. Wyznaczyła mu godzinę, kiedy chce z nim pogawędzić, w sprawie wiadomej mu propozycji.
Dwudziestego drugiego powietrze tramontańskie szemrało jasne, rzadkie i zupełnie przesiąknięte złotem ponad starą Kampanją. Przy grobowcu Cecylji Metelli spotkało się towarzystwo, polujące na lisy. Ośmiu czy dziesięciu młodych panów opierało rękę o bok, ściśnięty czerwonym frakiem, lub o spowite ciasno w białą skórę udo, i podrygiwało na koniach przed księżną Assy. Zatrzymała się w cieniu średniowiecznego kościoła, którego ruiny chudo i upiornie wznosiły się zygzakami w obliczu okrągłego i mocnego, ubezpieczonego przed działaniem czasu grobowca poganki.
Od miasta cwałował ktoś po wygładzonym bruku drogi wojskowej, samotny, tęgi jeździec, rodzaj Sylena, czerwony i chyboczący się. Zbliżył się.
— Pan tu, doktorze? — zapytała księżna.
Pavic chciał się ukłonić, ale nie mógł wypuścić cugli. Kapelusz siedział mu głęboko na karku; czoło jego było teraz zupełnie łyse. Oznajmił bez przejścia, opętany przez swoją ideę:
— Zaraz nadjedzie Della Pergola. Przegoniłem go.
— Żeby mi to powiedzieć, odważył się pan siąść na konia?
— Wasza wysokości, czem jest koń dla takiego człowieka jak ja?
Rozpędził się.
— Odważyłem się niegdyś dosiąść grzbietu tłumu, dla pani, księżno. Polem wsiąść na statek, znowu dla pani, i kosztowało mię to moje dziecko, które bardzo kochałem. Wreszcie pójść na wygnanie i do pustelni duchowej, dla pani. A pani się dziwi, widząc mię na nędznym grzbiecie końskim? To przecież dla pani...
Zakończył z podnieceniem, ale beznadziejnie. Księżna powiedziała z widocznem zadowoleniem:
— Widzę, że pan jest właściwie odważny!
Dziwiła się. Postać Pawica wyjechała ku niej jak z za zasłony czasów. Należał do rozdziału życia, który ona zamknęła, i dzisiaj, w jasny poranek wietrzny jej młodego dnia, nie budził w niej znajomego wspomnienia. Przypomniała sobie, że nim gardziła. Ale owa namiętność, która nim gardziła, minęła; Pavic sam umarł wraz z nią, był upiorem, który dlatego tylko mógł się do niej jeszcze zbliżyć, że stała właśnie w cieniu ruin gotyckiego kościoła.
— Odważny? — powtórzył trybun. — Muszę panią przecież ostrzec, księżno, przed tym Della Pergolą...
— Ale to wygląda przecież na manję, mój drogi. Ostrzega mię pan, ilekroć mię pan widzi. Co się panu stało?
„Szaleję z zazdrości!“ omal nie krzyknął. Ten podniecający ranek i nerwowy, pożądliwy taniec konia doprowadzały wszystko, co od wielu tygodni ostrożnie i z trudem obnosił dokoła, do wybuchu: cały ten kocioł namiętności. Lęk przed spóźnionym następcą w łasce księżnej odmłodził Pavica. Raz jeszcze szalał z musu działania, jak w swoich wielkich czasach, kiedy pracował nad wyzwoleniem narodu, gdyż jego, ciemiężonego, traktowano jako studenta w Padwie z lekceważeniem.
„Della Pergola nie będzie jej miał“, zapewniał codziennie. „Nigdy!“
Dla zapobieżenia temu, by księżna Assy nie uczyniła dziennikarza szczęśliwym, czuł się Pavic zdecydowany na wszystko, na czyny bezprawne, na czyny nadludzkie. Ścigał Della Pergolę, który mu się wymykał. Na każdej ulicy spotykał dziennikarz za jakimś rogiem tłustą, zakurzoną postać, która skradała się dokoła niego, cierpliwa i wytrwała. Szeptała mu ona tajemnicze ostrzeżenie, wiedziała rzeczy, których nikt nie mógł wiedzieć, odmawiała wyjaśnień, znikała, i pozostawiała w swojej ofierze zarodek przeczuć, pełnych niejasnej grozy. Pavic utrzymywał zaufanych w domu księżnej, znał każdy jej krok i każde słowo, jakie wymieniała z Della Pergolą. Dzisiaj groziło rozstrzygnięcie: Pavic wiedział o tem i stanął między tymi dwojgiem. Wyczerpał mnóstwo podstępów, aby uzyskać zaproszenie na polowanie od księcia Maffy, swego byłego przyjaciela. Jedna myśl go podżegała:
„Widziała mię tchórzliwym, jeden jedyny raz, wtedy, gdy nadziano tego chłopa na bagnet. Od tego czasu byłem martwy i zniweczony. Ale teraz... kto wie... może zmartwychwstanę“.
Powiedział drżąc z cichą stanowczością:
— Ten Della Pergola nie jest tym, za kogo go pani uważa. On panią skompromituje, księżno, poniży pani sprawę, a wreszcie zdradzi was obie, sprawę i panią.
— Niech mi pan to wyjaśni.
— Więc wolno mi być wyraźnym, mnie, staremu, wiernemu słudze? Dziękuję waszej wysokości. Więc niechaj pani wie, że ten człowiek dawno opowiedział mi wszystko, co pani z nim ułożyła. Jest on ohydnym samochwalcą; pożąda kobiety poto tylko, żeby wobec swoich stu tysięcy czytelników móc do niej mówić ty. Gdyby miał on kiedy posiadać poufne wspomnienia o słodyczy takiej jak moja...
Pavic przeraził się gwałtownie tego, co mu się wymknęło. Księżna zdawała się tego wcale nie rozumieć. Zakończył z oburzeniem:
— ... w kawiarniach na korsie chwaliłby się tem.
— Więc dobrze, — rzekła księżna ubawiona. Objeżdżała na koniu mur kościoła. Pavic jechał za nią.
— Skompromituje mię... A jeżeli się na to zdecyduję... dla sprawy... Rozumie pan, doktorze, oczywiście tylko ze względu na wielką sprawę.
— Wówczas powiem waszej wysokości, że on dla pani sprawy nigdy nic nie uczyni. Pani łaska nie przekupi go: Della Pergola jest nieprzekupny.
— Dziwna, to samo i ja mu powiedziałam. Zaprzeczył temu stanowczo. Wierzę niemal, że na moją cześć zrobi wyjątek.
— Niech pani w to nie wierzy, na miłość nieba...
Koń jego robił teraz dłuższe kroki. Pavic sapał. W pożerającem napięciu chwili leżał twarzą na grzbiecie swego kasztana; siwawa jego broda rozgniatała się o grzywę, od dołu toczył poczerwieniałemi, zalęknionemi oczyma ku księżnej, która go nie widziała i która igrała słowami. Pavic grał o życie.
— Niech pani w to nie wierzy! On nie może, nawet gdyby chciał. Raczej popełni najnikczemniejszą brutalność, niżby się dał przekupić. To u niego chorobliwe...
Nagle oba konie zatrzymały się i nastawiły uszy. Pavic powiedział jeszcze:
A gdyby mimo to był pani powolny, nie miałaby pani z tego najmniejszego pożytku. Przekupiony Della Pergola natychmiast traci cały talent...
Stropił się. Zazdrość, która go czyniła odważnym, zaostrzała jego czujność. Spoglądał w dusze, i sam się zdumiał.
Koło grobowca wypuszczono sforę. Początkowo była to gęsta, wijąca się masa. Ale wnet oderwały się od niej w dwóch, trzech skaczących promieniach strzępy, i najsilniejsze z psów wybiegły naprzód, białe z brunatnemi plamami, sunąc ponad krótką, twardą trawą, wyciągnięte i wtuliwszy brzuchy, ze szczekaniem, łaknące zabawy i morderstwa. Pierwszym myśliwym był książę Maffa, zgarbiony nad szyją swego karosza. Czerwone jego barki świeciły, słońce połyskiwało w czemś złotem, w jego rogu. Przyłożył go do ust i zadął. Wszystkie konie wyruszyły naraz, wyciągnięte, drżące, pożądliwe. Koń księżnej zarżał głośno. Przechyliła się na nim silnie do tyłu; ramiona jej i cugle napięły się w dwóch długich, sztywnych linjach. Tułów wyprężył się niby giętka wić nad tylną częścią zwierzęcia. Koń był biały i zamiatał ziemię złotym ogonem.
Pavic dyszał i podskakiwał, ale pozostawał tak blisko księżnej, że szal jej powiewał mu koło uszu. Jego mimowolne chybotanie się wyglądało, jakby czczony przewódca ludu kłaniał się głęboko wprawo i lewo tłumom, które w wyobraźni jego zapełniały dale pustej Kampanji. Przy każdej grudce ziemi koń podrzucał go dogóry, potem jeździec spadał twardo zpowrotem na siodło. Był blady, ale tylko od wstrząśnień, nie z lęku. Przygotowany był zgóry na wszystkie możliwe przygody. Największem nieszczęściem, którego się lękał, nie było spaść z konia, ale przeoczyć przybycie Della Pergoli. I dlatego nie spadał.
— Widzi pani? — szepnął przenikliwie. — Wasza wysokości, czy pani widzi?
Della Pergola nadjechał naprzełaj przez pole, lekko i bez pośpiechu. Skierował konia do księżnej, ukłonił się i rzekł ze spokojnym oddechem i bez wzruszenia na cierpkiej twarzy:
— Dmiemy do ataku, wasza wysokości? Ruszamy ze zbuntowanemu mnichami w pole? Chwila jest korzystna.
— Jak nigdy. Wyjeżdżam nawet.
— Do Dalmacji! Jadę z panią! Porzucam wszystko.
— Swoje prasy? I moje artykuły?
— Ma pani rację. Jestem bez myśli. Mam jeszcze tylko pożądania. Czegóż pani chce? Trzy miesiące bezsilnej żądzy! Na tym upale! Na martwych brukach naszego lata! Nie mogę dłużej.
— Zdradza się pan przecież.
Spojrzeli na siebie twardo. Potem w takt galopujących koni rzucali sobie krótkie zdania. Za nimi sapał Pavic.
— Zdaje się pan na moją łaskę i niełaskę. Czy pan sądzi, że tego nie wykorzystam?
— A niechby. Jestem gotów. Nie umarłem. Dlatego chcę tylko swojej nagrody. Ponieważ wytrzymałem. Jutro rano ukaże się pani pierwszy artykuł. A dopiero jutro wieczorem chcę być szczęśliwy. Ustępuję.
— Ja także. Bardziej jeszcze niż pan. Rezygnuję zupełnie z pańskiego artykułu. Straciłam ochotę.
— Także do...?
— Do wszystkiego.
Klasnęła cuglami po szyi konia, przechyliła się mocno do tyłu i wydała okrzyk, z czystej rozkoszy, wolna i pełna nowej tęsknoty, by pofrunąć przez błękitne powietrze.
— Za mną, kto mnie kocha!
Przeskoczyła szeroki rów, napełniony wodą. Kopyta zadrżały, pochyliły się i zagrzebały się po drugiej stronie w glebę. Della Pergola, znieruchomiały z przerażenia pod wpływem jej słów, spoglądał za nią. Chciał przystanąć. W ostatniej chwili ogarnął go lęk przed samowzgardą i uderzył konia szpicrutą. Rowu prawie jeszcze nie zauważył.
Nagle znalazł się rozciągnięty w płaskiej kałuży, z głową na pochyłym wale, i wysoko nad sobą ujrzał jaskółkę, szybującą przez błękit, błyszczący szklisto niby błękit na malowanych szybach.
Pavic widział tylko, że księżna miała za chwilę zniknąć po drugiej stronie rowu. Syknął: — Chwileczkę! —, ubódł konia ostrogą i zamknął oczy. Był bardzo zdziwiony, gdy znalazł się po drugiej stronie, u boku swojej pani i bez dziennikarza.
Della Pergola podniósł się z zaciśniętemi wargami; szeptał do siebie w duchu, raz po razie:
„Tylko spokojnie, na miłość Boga, spokojnie. Zobaczymy przecież“.
Wdrapał się po stoku rowu, zdjął czerwony frak i próbował oczyścić go z błota. Nagle podniósł wzrok.
„To się nazywa polowanie na lisy! Lisem byłem ja, ja nieświadomy chłopczyk! Polowała na mnie i zapędziła mię w matnię. Nawet jej tłusty kochanek musiał być przy tem. Tak to jest...“
Daleko za nim poruszał się jej zmniejszony kontur i chwiejący się trybun. Pusty koń biegł obok nich.
„Złapią konia, a dzisiaj wieczorem kłamać będzie o mnie i moich czynach całe miasto“.
Wyruszył w drogę. Z głową pochyloną i kapeluszem spuszczonym na oczy, wymachując zaciśniętą pięścią, szedł w czerwonym fraku i białych spodniach, szedł spryskany błotem, szybko przez uroczystą okolicę, trawiąc w sobie nienawiść i zemstę.
„Zastanówmy się nad nią jasno! Czy jest kokietką, czy z premedytacją uczyniła mię szalonym? O nie, myśli o sobie bardzo mało. Kobieta z jej przejrzystą cerą: widzę to niezaprzeczalnie, dusza jej jest o wiele za wysoka, nie mogłaby nawet przejść pod nędznie niskiemi lukami triumfalnemi kokieterji.
Boże! Ze też ciągle jeszcze muszę w to wierzyć! Nie chcę więcej! Ale jednakże jest jej djabelnie obojętne, czy się dla niej traci głowę. Jest niewrażliwa, tak niewrażliwa, że staje się przez to naprawdę zła. Pavic powiedział wtedy w kawiarni, kiedy się chwalił przede mną: „Ona jest zła, ta wytwornisia“. Miał rację odprawiony śpiewak operowy!
Ach! Ta wytwornisia! To mój los, że ja biedny snob spotkałem kobietę naprawdę wytworną. Jeden jedyny raz i to wystarcza.
Ale teraz uwolnię się od niej! Co, nie chcesz zstąpić ze swego Olimpu, ty zła Junono? Więc ja cię ściągnę!“
Powrócił do miasta przez wrota San Giovanni i wziął powóz. Skrzyżował nogi i gwizdał przez zęby, pewien zupełnie swojej mocy.
„Wyniosła dama, która wmawia sobie, że tronuje ponad społeczeństwem ludzkiem, śmiała, niezmysłowa i nieodpowiedzialna za losy niższych, którzy się jej poświęcają: czegóż ja ją nauczę ? Po pierwsze, że jest dobroduszną, nieco zwyczajną istotą. Po drugie, że powszedni partnerzy jej płytkich awanturek miłosnych na życzenie podać mogą dokładny opis pewnej kanapy, z pewną koroną książęcą, na którą w swem charakterystycznem położeniu spoglądali od dołu. Na stronie wewnętrznej pozłota poodpadała nieco“.
Podczas jazdy artykuł zaokrąglił się w jego umyśle. Był zupełnie wymyślony i zaostrzony, gdy Della Pcrgola wysiadał na via Campo Marżo, przed redakcją swojej gazety. Tegoż wieczora ukazał się.

Było około godziny dziesiątej. Księżna znajdowała się w swojej sypialni w hotelu Windsor. Kotara do salonu była nawpół uchylona. Komnata miała wysoki, złocony sufit i szerokie okna. Przy żyrandolu paliły się wszystkie płomienie gazowe. Na jedwabnych krzesłach leżało w białych oprawach kilka ulubionych książek. Kopja Pallady wisiała na głównej ścianie.
Nadole, na szerokiej, nowej i wspaniałej via Nazionale, zupełnie jeszcze daleko, słyszała okrzyk, który znała: powtarzał się co wieczór. Najświeższy artykuł skandaliczny w Intrasigente odbywał swoją drogę przez miasto. Otworzyła okno i zdawało się jej, że usłyszała: „Śmierć księżnej Assy“.
Chmara gazeciarzy zbliżała się, podejrzane typy, jedni w łachmanach, inni w strojach narodowych. Wystawali oni godzinami przed drukarnią groźnego pisma, kpiąc z siebie wzajemnie i grożąc sobie. Przy ukazaniu się nowego numeru następowała krótka bijatyka; szczęśliwcy, którzy pochwycili pierwsze paczki wilgotnego papieru, wynurzali się z czarnej gromady i z dzikiem wyciem rzucali się na najbardziej dochodowe ulice, które w nocy pulsowały życiem. Gdzie przebiegali, ulica pokrywała się wielkiemi, białemi strzępami, które niecierpliwe ręce trzymały w świetle latarń.
Przed wszystkimi biegł człowiek o szczudle. Był wysoki, ostre jego kości przebijały łachmany. Pierś jego była pusta, a pięści suche i żylaste. Szara jego twarz, niemal bez konturów, wyglądała jak wytarta przez nędzę, z niepewnemi cieniami zamiast oczu. Ale wyrzucając z wyciem górną część tułowia do przodu i twardo uderzając drewnianą nogą o bruk, rozwierał szeroko usta, z których jak z czarnej jaskini, z sykiem i gwizdem, dysząc wściekłością i pełne nienawiści, która się wysilała, aby zakosztować swego szczęścia, wylatywały słowa, wszędzie pożądliwie witane.
— Niezwykle ważny artykuł Paola Della Pergoli! Upadek wielkiej damy! Zdemaskowanie i śmierć moralna księżnej Assy!
„Co to znaczy?“ zadawała sobie księżna pytanie.
We wszystkiem tem nie widziała jeszcze nic więcej, jak skrzywioną w skurczu nienawiści twarz krzyczącego. Spacerowicze otoczyli go, wydzierając mu gazety. Zebrał szybko miedziaki, przerwał koło i pomknął dalej, stukając, wrzeszcząc i przewracając się. I było rzeczą niepojętą, że ten kaleka, ten śmiertelnie chory, ciągle przeganiał wszystkich swoich towarzyszów. Co go gnało na ich czoło — to nienawiść. Księżna widziała to: ożywiała go jedynie nienawiść; nienawiść wypełniała go całego. Mogła ona lada chwila wypłynąć z jego członków niby gaz: wówczas rozleciałyby się one nagle i padły na ziemię.
Ta istota, której sobie nie przypominała i która jej zapewne nie znała, wydawała się jej najbardziej udatnem odzwierciedleniem owej nienawiści, która już nieraz wynurzała się w jej życiu z dusz ludzkich. Ów starzec na wybrzeżu, po drugiej stronie zatoki w Żarze, który ze złości zaczął tańczyć, bo ona ujęła w czasie burzy wiosła; owi dwaj olbrzymi Morlacy, którzy wymachiwali siekierami przed głowami jej koni, wówczas, po nieudanej przemowie do tłumu; cały lud. który z niestrawionemi jeszcze darami jej w żołądku uczciwie i obyczajnie szczekał na nią i nadawał jej przezwisko „wytwornisi“: — wszystko to łączyło się w rysach tego gazeciarza. Widok jego wydawał się jej smutny i — wstrętny.
Zamknęła okno i przesłoniła je gęstemi roletami. Potem zadzwoniła; chciała przeczytać Intrasigente. W tej samej chwili zjawił się groom ze złożoną gazetą na tacy do listów’. Widocznie spodziewano się jej znaku. Stanęła pod żyrandolem i przebiegła okiem szpalty; jej artykuł pysznił się na samem czele. Nie skończyła go jeszcze, gdy przez salon zbliżyły się szybkie, mocne kroki, które lubiła: na progu stanął San Bacco. Powiedział:
— Księżno, wzywała mię pani. Oto jestem.
— Witam pana z radością, kochany markizie, — odpowiedziała księżna. — Ale nie wzywałam pana.
— Jakto, księżno, nie wzywała mnie pani, wówczas, przed moim odjazdem do Bułgarji, kiedy mi pani pozwoliła... mimo wszystko... zawsze należeć do pani? Nie wiedziała pani wtedy jeszcze, kiedy i poco będzie pani potrzebowała rycerza i dzielnego człowieka. Dzisiaj wie pani już.
I uderzył w gazetę, którą przyniósł z sobą.
— Bierze pan to tam zbyt poważnie.
Dotknęła także rozłożonej gazety.
— To jeszcze nie jest sposobność, przy której przyjacielowi memu nie wolno się wahać. Gdyby ten wypadek zaszedł wcześniej, możeby mię przeraził. Ale długie czekanie uczyniło mię znużoną i obojętną. W duchu dawno już zrezygnowałam ze wszystkiego: niech mi pan wybaczy, że nie powiedziałam panu tego wcześniej. Opuszczam Rzym i wycofuję się ze wszystkiego.
San Bacco wybuchnął.
— Mogłaby pani!
Opanował się, splótł ręce i powtórzył:
— Mogłaby pani! Księżno, mogłaby pani porzucić sprawę, która stoi na ostrzu noża! Lud, który panią uwielbia i który w tej samej chwili w pani imieniu walczyć będzie o wolność!
Skinęła na niego głową.
— Cicho, cicho, drogi przyjacielu, wiem wszystko, co mi pan ma do powiedzenia. Ale ja nie wierzę wcale w zwycięstwo tej tak zwanej mniszej rewolty. Ale pomijając to: ten lud będzie serdecznie rad, jeśli uwolnimy go od wolności. Czy przypomina pan sobie okres zamieszek z powodu dzierżawców? Jak oni mnie nienawidzili za to, że odważyłam się na kilka liberalnych reform, że chciałam zaprowadzić oświatę, sprawiedliwość, dobrobyt! Ale ja kochałam ich po marzycielsku, gdyż widziałam w nich bliskich zwierzętom półbogów, ocalałe posągi czasów heroicznych, surowe i bronzowe pośród wielkich, spokojnych zwierząt, obok stosów czosnku i oliwek, przy olbrzymich, brzuchatych dzbanach glinianych. Na tak wielkiem pięknie zbudować chciałam królestwo wolności. Dzisiaj rezygnuję i ze statuami samemi odchodzę swoją drogą.
Mówiła coraz ciszej i myślała przytem: „Co ja mu mówię?“ Spoglądała na niego wesoło w jego rozczarowaniu, świecąc niemal czystością swej świadomości i zupełnie nietykalna. Mimowoli wykonała ramieniem ruch ku ścianie; jakby stawała pod obroną Pallady. San Bacco chciał jej odpowiedzieć; księżna poprosiła:
— Jeszcze słowo, aby mię pan zrozumiał. Niechże się pan zastanowi, ile wysiłków i jakich sum pieniężnych po-trzeba było, aby wydobyć z tego ludu odrobinę tęsknoty za wolnością. Dajmyż mu wreszcie pokój, nie pragnie on niczego lepszego. My dwoje, i wszyscy prawdziwi miłośnicy wolności, stajemy się natrętni. Zawstydzamy ludzkość i zbieramy jako plon nieprzyjaźń. Ustępuje się nam, aby się nas pozbyć, a takie wypadki, zrodzone z przesytu, lęku lub złośliwości, nazywamy potem walką o wolność.
Zamilkła. „Mam złą rolę“, pomyślała. „Może mię upokorzyć w imię ideału, który czciłam“. I uśmiechnęła się niepewnie.
San Bacco przemówił wreszcie, bez gniewu, z osieroconej przez mądrość świecką wyżyny, na której życie jego upłynęło.
— Zadaje pani kłam memu istnieniu...
— Nie! Gdyż ono jest piękne.
— Ale nie wierzy pani w jego cel.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Nie mogę inaczej.
Ujął jej dłoń i pocałował ją.
— A ja mimo to należę do pani, — rzekł.
Zaraz potem uderzył się w czoło.
— Ale my tu mówimy! — zawołał. — Wyjaśniamy sobie wzajemnie swoje poglądy i stoimy przytem naprzeciw siebie, każde z tą szmatą gazeciarską w ręku, gdzie jakiś łotr waży się panią, księżno, napastować! Panią! Panią!
Popadł w podniecenie, bródka jego drżała. Począł biec po pokoju, zatykał uszy i powtarzał:
— Panią! Panią!
I zatrzymując się:
— To przecież zupełnie nie do wiary! Zdaje mi się, że teraz dopiero spostrzegam, jakie to jest nie do wiary!
Kołnierzyk stał mu się za ciasny, usiłował go rozszerzyć dwoma palcami; wreszcie rozwinął Intrasigente i głośno zaczął czytać artykuł, grzmiąc, zająkając się, potykając się.
„Owa poczciwa kobieta, która knuje swoje niewinne plany w celu małego przewrotu w jej zupełnie niezajmującym kraju... “
San Bacco przerwał sobie, rzucając dokoła zuchwale oskarżycielskie spojrzenia i oburzony do łez, jak w parlamencie, kiedy wyzywał partje sytych na szpady. Jego głos komendy wybuchnął grzmiąco.
— Tak, to szczere! Subtelność i zazdrość zżarła zupełnie tych pismaków. Ktoś z nas chce być dumnym i silnym i zwalczać zło: cóż wynajdzie pismak, aby uczynić tego, kto dąży do rzeczy wielkich, małym? Nazywa go poczciwym. Niezbyt przebiegłym, ale zawsze poczciwym. Jakże to ohydnie szczere! Posłuchajmy tego subtelnego pana do końca, a przekonamy się wówczas, kto będzie miał ostatnie słowo!
Czytał dalej, ale wreszcie urwał. Księżna ujrzała, jak poczerwieniał silnie, jak ręce jego zadrżały. Było to przy owych wierszach o kanapie i koronie książęcej. Litery skrzywiły się i stały się nieczytelne, ale San Bacco nie ważył się podnieść od nich wzroku. Księżna milczała także; odwróciła się.
„Wstydzi się“, pomyślała. „Wstydzi się za człowieka, który mógł to napisać lub choćby uwierzyć w to. A jeśli się cofnę pamięcią w okres, który mnie już wcale nie obchodzi, to... on nie ma racji się wstydzić“.
— Niech pan odłoży nareszcie gazetę, — rozkazała.
Rzucił ją w kąt. Potem pomógł sobie otrząsnąć się ze zmieszania wybuchem wściekłości.
— Ach! Ach! To jest duch! To jego honor! To są bohaterowie ducha, którzy mają dzisiaj moc. Więcej mocy, niż najświatlejszy genjusz czynu! Oto ma pani jedną z tych subtelnych głów, które uśmiechają się szyderczo, gdy uczciwy mężczyzna mówi im o uderzeniu na wroga. Honor pismaków i mówców, widzi pani, co się z nim dzieje. Ale istnieją położenia, — krzyknął łamiącym się głosem, — położenia, w których ten tylko duch jeszcze znaczy, który błyszczy na ostrzu szpady!
Zażądała:
— Niech go pan nie zabija! Nie należy mi na tem.
— Ale mnie! — zawołał markiz, wyprostowany sztywno i drżąc z napięcia. I znikł.
Przez sekundę była niespokojna.
„Czy mam mu to powiedzieć? Że znowu popełnia donkichoterję, i że owa nędzna kanapa nie jest wymysłem! Wówczas sprawię mu daleko okrutniejszy ból, niż floret przeciwnika, który wbije mu się między żebra“.
I cofnęła się.
Z ulicy dochodziła wrzawa złych głosów. San Bacco ukazał się jeszcze raz.
— Przedpokój pani jest już pełen reporterów. Widzi pani, czy mam rację, jeśli zrobię szybką kreskę pod tem wszystkiem. Chwilowo wyrzucę tych zabiegliwych ciekawskich własnoręcznie za drzwi.
— Dziękuję, — rzekła księżna i skinęła mu głową.
Kazała zgasić wszystkie płomienie i pozostała w półmroku dwóch tylko świec.
„Czego chce Della Pergola?“ zastanawiała się. „Poco obarcza się niedogodnością, jaką jest moja nieprzyjaźń? Zawsze jest przecież o tyle łatwiej unikać się wzajemnie, a jeszcze łatwiej pozostać dobrymi przyjaciółmi. Nie panuje więc nad sobą i nie może się zdobyć na dystyngowaną rezygnację, lecz chce mi szkodzić. Ale czem? Śmiesznem wydarzeniem z życia innej, z życia jakiejś byłej znajomej. Czy przypuszcza rzeczywiście, że mnie tem trafi do głębi? Zdaje się, że go przeceniałam. Czy też chce mi zgotować trudności zewnętrzne? Nato musiałby umieć wylatywać w przyszłość, biedny, powolnie myślący człowiek, który bawi jeszcze ciągle koło kanapy, pustej od tylu a tylu lat, musiałby pewne posągi strącić z ich cokołów w powolną wodę, w której obserwują swoje ciemno połyskujące członki. Posągi...!“
Marzyła.
„One mnie nigdy nie obrażą pożądaniem lub nikczemnością. One nie wymagają niczego, tylko abym je kochała, i tylko za to dadzą mi wszystko, czem są. One się nie targną na mnie. Jakkolwiek ciężkie są ich ramiona z bronzu, ja ich nigdy nie poczuję. Pozostanę wolna i prowadzić będę Centaura za róg...“
Nagle wydało się jej, że słyszy szelest kotary. Poczuła intruza w głębokim i rozległym mroku. Szeroka, ciemna postać przesuwała się wzdłuż ściany.
— Kto tam? — zapytała księżna
Stłumiony głos odpowiedział: — Ja! — i odchrząknął:
— Pavic.
— Czego pan chce?
Pavic wyszedł z cienia. Zdobył się na odwagę i powiedział z patosem:
— Stało się, księżno.
— Co?
— Zbrodniarz został stracony.
— Został...?
— Zabity.
Wzdrygnęła się. „Zabity? I mnie to cieszy?“ zadawała sobie pytanie. „Ja go nie nienawidziłam, póki żył. Ale że znikł, jest mi miłe. To prawda. Gdyż prawdą jest, że oczy wroga, spoczywające na mojem ciele, z biegiem czasu wzrokiem wywołałyby na niem plamy. Lepiej, aby się zamknęły. Zła wola innego człowieka przypomina nam codzień, że nie jesteśmy sami i nie zupełnie wolni. Kapie ona nieustannie w naszą swobodę i zatruwa ją. Lepiej, aby ją usunąć“.
— Więc stało się? Już? Ale dopiero przed godziną opuścił mię San Bacco.
— To się stało przed dwiema godzinami, — rzekł Pavic głucho.
— Przed dwiema...
Tym razem przerażenie jej było gwałtowne.
Wróg, który dzisiaj wieczór targnął się na nią, nie był już żywym człowiekiem? Przemawiał do niej z nienawiści, — a był już trupem? Przyjaciel jej przyszedł, mówiła o tamtym i o jego atakach. San Bacco chciał ją pomścić — i wszystko to odnosiło się do trupa?
— Ależ San Bacco... — powtórzyła, niepewna z grozy.
— Nie San Bacco, — wyjaśnił Pavic. — Ja sam...
Księżna wstała. Tej nocy działo się za wiele dziwnego. Drżała. Nagle zdjęła abażur ze świecznika. Promień świecy padł na twarz Pavica; była wzdęta, blada, z zapalonemi powiekami, pokryta skłębionemi, siwemi włosami.
„Tym człowiekiem pogardzałam i zapomniałam go“, pomyślała, „gdyż nie dał się nadziać dla chłopa na bagnet. Ale dla mnie — dla mnie zaryzykować życie, więc do tego był jednak zdolny? Przez cały ten czas był jednak zdolny do tego?“
Szybko podeszła do Pavica i wyciągnęła do niego rękę. Padł w pojedynku z panem, Pavicu?
Pavic z wahaniem wyciągnął rękę ku jej dłoni. Wymuszona jego postawa poczęła się chwiać.
— Nie w pojedynku, — wybełkotał. I po okropnej pauzie, dysząc ciężko:
— Zamordowany.
Cofnęła rękę, zanim jej dotknął.
— Zamordował go pan?
Zupełnie słabo zabrzmiała odpowiedź:
— Kazałem... zamordować.
Głowa jego zwisła do przodu. Księżna wybuchnęła pogardliwym śmiechem. Pavic drgnął nagle. Wykonywał ramionami mnóstwo krótkich, niesamowitych ruchów pajaca. Wyrzucał przytem z siebie szybko monotonne słowa.
— Chciała pani, abym się poświęcił, wtedy, owego dnia, odkąd pani mną gardzi... kiedy nadziano chłopa na bagnet. Miałem się poświęcić. Teraz się poświęciłem. Ja ginę... ginę, podczas gdy pani się śmieje. Czyż pani się zawsze nie śmiała? Do wszystkich moich cierpień śmiała się pani. Słuszne jest, że śmieje się pani jeszcze, kiedy ginę. Pani jest przecież taka zła! Pani przecież nie jest chrześcijanką!
Zapytała poważnie i łagodnie:
— Dlaczego właściwie, dlaczego pan to zrobił?
Pavic miał w tej chwili głowę wzniesioną. Zbuntował się przeciwko swojej pani, po raz pierwszy, odkąd do niej należał. Powiedział jej w twarz swoją gorycz i swój skradający się gniew. Ta ostatnia godzina pozwalała mu się ważyć na tyle. Ostatnia godzina upoważniała go do wszystkiego, uwalniała go zupełnie od wstydu.
— Dlaczego? — zapytał. — Dlatego, że panią kochałem, księżno. Że panią ciągle jeszcze musiałem kochać. Ze podczas tych wielu lat swego poniżenia ani na sekundę nie zapomniałem owej chwili, kiedy pani była moją.
— O tem pan jeszcze myślał? — zapytała, zdumiona bardzo.
— Ciągle, — rzekł Pavic, szlachetny niemal w prawdzie tego uczucia.
— Zrezygnowałem, — dodał, — gdyż musiałem. Ale nigdy nie pogodziłem się z myślą, że ktoś inny mógłby przyjść i zająć moje miejsce. Wreszcie przyszedł jednak ten Della Pergola, a ja byłem podniecony, jakbym został zaatakowany i dotknięty w swoich prawach. Nienawidziłem go gwałtownie, z chorobliwą, nędzną żądzą zemsty, jako rabusia, który ograbiał mię z ostatnich nadziei, do jakich się uciekłem. 0, nadzieje, które nie miały nawet imienia, tak były bezsilne. Ale on musiał iść precz, ten silny rabuś. Jego artykuł dzisiejszy był dla mnie jak zbawienie.
Jęknął.
— Zbawienie... — powtórzyła księżna w zamyśleniu.
— Zbawienie, — rzekł Pavic jeszcze raz. — Teraz i ja sam zginę wraz z nim. To położy kres wszelkiemu cierpieniu, to jest sprawiedliwe, inaczej być nie mogło. Gdyż...
Mruknął:
— Jestem przecież współwinnym w jego zbrodni. To, co on bezwstydnie zdradził, ową cudowną tajemnicę księżnej, tak, o koronie książęcej na owej kanapie, — ja sam mu to powiedziałem. Tak, księżno, ja mu to powiedziałem, w kawiarni chwaliłem się panią: nie upiększam niczego. Byłem chory z żądzy i zazdrości i trwogi i gniewu; musiałem mówić o pani, wyjawiać rzeczy, których nawet nie wiedziałem, pysznić się panią, upokorzyć człowieka, który pani pożądał, panią, księżno, upokorzyć, gdyż była pani dumna, — upokorzyć i siebie samego, przez nikczemność, jakiej się dopuściłem...
— Dość, — powiedziała, udręczona przez to obnażenie się duszy. Pavic podniecał ją. Nawpół odwrócona zapytała:
— Kto to zrobił?
— Kto...?
— Kto go zamordował?
— Zrobił to jeden z młodzieńców mego klubu. Ten, który jest czystego serca, pamięta pani, z uduchowionemi błękitnemi oczyma, który nigdy jeszcze nie tknął kobiety. Po zamknięciu redakcji zakradł się do prywatnego gabinetu Della Pergoli, z długim nożem, którym zawsze uderzał swoją lalkę, kręcącą się na palu i przedstawiającą króla Mikołaja. Della Pergola odwrócił się szybko — i już miał nóż w sercu. Gdyż młodzieniec miał wielką wprawę, bo przecież i lalka, która przedstawiała króla Mikołaja, kręciła się ciągle...
— Niech go pan do mnie przyprowadzi, abym mu mogła podziękować. Naraził dla mnie życie.
— Nie mogę. Schwytano go.
— Ach! A pan, Pavicu, chodzi wolny!
— Tak, tak. Jeszcze chodzę wolny... jeszcze chwilę, — szepnął prawie niezrozumiale.
Zamilkli. Wreszcie księżna rzekła:
— Niech mnie pan teraz opuści.
— Tak, tak.
Zrobił chory grymas i przycisnął się znowu do ściany, nie patrząc na nią, biały, z ciemnoczerwonemi plamami tu i ówdzie na twarzy.
— Jeszcze jedno, — zawołała księżna, kiedy podnosił kotarę.
— Dlaczego nie zrobił pan tego przynajmniej sam?
— Tego... nie mogłem. Chcę oddać życie, ale... sam pchnąć... nie, to było niemożliwe. Ja... nie mogę.... widzieć krwi...
I spuścił kotarę.
Przekradł się przez salon, stąpając ciężko, z krawatem za uchem. Czuł się potępiony, jak wówczas, kiedy go zawołała do siebie, po śmierci chłopa, którego nadziano na bagnet. Tylko że dzisiaj wszystko było ostateczne, i że nie pozostawała już najmniejsza litosna nadzieja, ani nawet trwoga, — bo przecież życie na świecie kończyło się.
Przedpokój roił się znowu od reporterów. Kamerdyner i strzelec Prosper kłócili się z nimi i zamykali przed nimi drzwi. Pavic przystanął.
„Czy mam im to powiedzieć?“ pomyślał. Ale poszedł dalej.
„Poco. Nie chcę“.
„Przemóż się, grzeszniku!“ zawołał do siebie zaraz potem. „Miej litość dla tych biedaków, którym notatka o twoim czynie przyniesie kawałek chleba“.
Ale czuł się niezdolny do rozpętania dokoła siebie całej tej ciekawości i do znoszenia całego tego życia, tak hałaśliwego, pożądliwego, zazdrosnego, złośliwego i gwałtownego. Widział się już na uboczu w cieniu. Oddalił się z pochyloną głową i cierpiał, że musi ginąć w milczeniu, on, którego życie było głośną grą.
Na ulicy podszedł do policjanta i zapytał:
— Gdzie znajduje się komisarjat dzielnicowy?

W cztery noce później dowiedziała się księżna o zupełnem niepowodzeniu nowego powstania dalmackiego. Oznajmił jej o tem ten sam pełen nienawiści głos, który rzucił jej w okno krzyk duszy zmarłego Della Pergoli, niby kłębek śmiecia, oblepiony świeżą krwią. W ustach nędznego kaleki żałobna wieść o upadku narodu stała się wyciem triumfalnem. Całe nieszczęście, jakie rodził świat, było triumfem jego nienawiści. Wiarę, w jakąkolwiek piękniejszą przyszłość uważać za bezsilną, a wszelkie życie za bezużyteczne — to oszołamiało sobie samej nieznaną duszę fanatycznego, umierającego człowieka.
Nieprzyjęta nikogo z licznych gości, którzy się potem zjawili. Czekała na contessę Blà, ale przyjaciółka nie przychodziła.
Jakobus Halm rozpoczął portret księżnej. W starannie zamkniętym salonie stał naprzeciw niej, wyglądając z za stalugi z wyciągniętą szyją i od dołu, i miał fantazje o przyszłym domu księżnej w Wenecji i o swoich przyszłych dziełach. Był szczęśliwy. Często, po długiem, gorliwem milczeniu, wyrywało mu się:
— Boże! Co też to nagle stało się możliwe!
— Ileż ja będę umiał! — wyjaśniał. — O, nie umiałem nic, póki byłem ubogi i bez uznania. Aby wogóle czuć, że żyję, pozwalałem się przytłaczać przez Peryklesa, przez jego krowy i pocących się szermierzy. Wszystko to czyniło mię chorym i niezdolnym do podniesienia pendzla; ale mogłem przynajmniej tęsknić, kiedy na to patrzałem, tęsknić za... ach! za tem, co teraz będę robił! Do djabła z temi wszystkiemi mięśniami na czerwonych dywanach, z temi wszystkiemi rzeźnickiemi studjami! Ściany pani, księżno, niechaj się pokryją srebrnem światłem, w którem cudowne kształty lekko i swobodnie zmywać będą z siebie twardość niskich ciał. Wszystkie one tronują, szybują, czują się, prężą się i wypoczywają!
Księżna wtrąciła:
— Gdyby pan tylko zechciał nie przemalowywać ciągle mego portretu! Wczoraj byłam już prawie zupełnie zadowolona, bardzo był podobny.
— Podobny? — rzekł Jakobus, wzruszając ramionami. — Mógł być przypadkowo podobny. Podobne portrety zrobi pani każdy zdolny pacykarz. Czego ja szukam, to zjawiska godnego księżnej Assy: twarzy, która podobna jest do jej duszy. Z chłodnej skóry i z gorących włosów zrobić mam obraz uczucia, głębokiego, dobrego i wdzięcznego, i wyniosłości, która zna tylko siebie. Oczy przyglądają się niewzruszenie wielkiemu bólowi, a są ciężkie i słodkie z tęsknoty. Kobieta, którą chcę namalować, nie jest może zupełnie tą, która siedzi teraz naprzeciw mnie; ale może się nią stać w następnej chwili. Ona to była, która wówczas, gdy mi się po raz pierwszy zjawiła, zatopiła wzrok we wzroku Pallady. Maluję panią, księżno, z pamięci. W wyjątkowo łaskawych sekundach pomaga pani mojej pamięci. To, co zaznaczam tu na płótnie, jest pustą formą. Ożywię ją, gdy już pani nie będę widział, po pani wyjeździe.
Nakoniec zapytał:
— Czy zobaczę panią jeszcze kiedy tak bogatą, pełną miłości i wolną, jak stała pani przed Palladą? Ach! Wówczas zdolny byłem do rozkoszowania się, gdyż nie miałem nic do malowania, gdyż gorączkowy lęk, że zapragnę panią malować, jeszcze mnie nie ogarnął. Móc patrzeć na rzeczy, nie musząc ich malować: co za szczęście!

Baron Chioggia, poseł dalmacki, kazał księżnę usilnie prosić o rozmowę; przyjęła go.
Był to stary znajomy; obcowali z sobą jeszcze z czasów Żary. W Rzymie traktował poseł księżną Assy jak wrogą potęgę, uprzejmie i nienagannie. Jeśli chciał ją odwiedzić jako przyjaciel, opuszczał siedzibę poselstwa w swoim oficjalnym powozie i udawał się do Grand Hotelu, gdzie mieszkał. Potem brał wynajęty pojazd, i zamieniwszy się w prywatnego człowieka, jechał do księżnej. Podobnież powracał do hotelu i opuszczał go jako dyplomata, który obejmował znowu swoje stanowisko.
Dziś jednak zatrzymał się na via Nazionale jego urzędowy powóz. Poseł króla Mikołaja wszedł do salonu księżnej z orderem domu Koburgów na piersi. Baron Chioggia był
gibkim, pięćdziesięcioletnim mężczyzną, o siwawo-blond faworytach i nieco odstającym brzuchu. Był jowjalny, ciekawy, sceptyczny, z wyjątkiem spraw pieniężnych, a przytem dość wykształcony, aby niczego nie brać uroczyście, nawet siebie samego, ale dbały bardzo o swoją sławę złośliwego hultaja. Przyjmowano go łatwo za finansistę, a on nie miał nic przeciwko temu.
Powiedział:
— Bardzo pani utrudnia swoim przyjaciołom, wasza wysokości, aby byli z pani zadowoleni. W całym Rzymie mówi się tylko o pani, a właśnie w tych treściwych dniach zamyka pani swoje drzwi. Pytają nas: co robi księżna, jak ona to wszystko przyjmuje? — a my musimy się ratować nieudolnemi zmyśleniami, gdyż próżność nie pozwala się nam przyznać, że wcale jej nie widzieliśmy.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Czego pan ode mnie żąda, baronie? Jestem zmęczona, lato dokuczyło mi. Staram się wypocząć nieco w ścisłem odosobnieniu, zanim wyjadę do Wenecji. Liczę na morskie powietrze.
— Przytem nie może pani nawet wiedzieć, że don Giulio Braganza musiał być umieszczony w zakładzie dla nerwowo chorych.
— Ubolewam.
— Ja nie. Ten dobrze wychowany młodzieniec nauczył się wytrzymywać widok pięćdziesięciu tysięcy franków, przegrywanych na jedną kartę. Nie był bogaty i godził się ze szczęściem i niepowodzeniem. Co go mogło ob-chodzić, że żona posła hiszpańskiego nie kochała go? Madame Pippa Pastinal jest dojrzała, — powiedziałbym, jeszcze dojrzała, chociaż jest bardziej niż dojrzała. Wszystko jedno: Don Giulio nie mógł się jej wyrzec. Pippa albo zakład dla nerwowo chorych, to była jego alternatywa — a poza tą alternatywą leżał jeszcze szeroki świat. Znam delikatniejszych zdobywców, niż był ten don Giulio, a którzy jednak znoszą daleko poważniejsze zawody z daleko większą godnością...
— I z większym wdziękiem, — dodał, całując dłoń księżnej. Potem zaczął zaraz mówić dalej:
— Czy wolno mi zresztą skorzystać z tej chwili głębokiego i radosnego podziwu i zaproponować waszej wysokości pokój z moim krajem, który jest i pani krajem: wysoce zaszczytny pokój, jak się pani zaraz przekona.
— Przyjmuję go, zanim się dowiem, jak wygląda. A gdyby pan był żądny walki, baronie: ja nią już nie jestem, — więc cóżby pan zrobił?
— W takim razie muszę waszą wysokość prosić tylko o przebaczenie, że nie przyszliśmy do pani wcześniej. Ale gdy szereg najsmutniejszych omyłek zwiódł nas do przypuszczenia, że powinniśmy widzieć w waszej wysokości nieprzyjaciółkę, pewien rodzaj wstydu, owego wstydu, który odczuwają też państwa i dynastje, nie pozwolił nam na naprawienie krzywdy. Pośrednicy, szpiegowie i rybacy w mętnej wodzie nie dawali naszej nieufności spokoju; starali się oni nawet wzbudzić w nas wiarę, że poza najświeższem, i spodziewam się ostatniem powstaniem pewnych niezadowolonych poddanych dalmackich kryje się wpływ i interesy waszej wysokości. Z tem większą przyjemnością korzystamy z tej właśnie sposobności, aby znieść konfiskatę książęcych majątków rodu Assy, przywrócić waszą wysokość w posiadanie wszystkich jej posiadłości i zezwolić jej na powrót do Dalmacji.
Księżna rzekła ubawiona:
— Słowem, mój drogi baronie: po stłumieniu mniszej rewolty uważacie mnie za zupełnie nie niebezpieczną, i zdecydowaliście się nie troszczyć się więcej o to, co robię i czego nie robię.
— Co za niezasłużona obraza!
Poseł oburzał się komicznemi ruchami, a jednak uśmiechał się swobodnie i potakująco. Zawołał:
— Zbyt nisko ceni pani przyjemność, jaką maiu z tego, księżno, aby się musieć strzec przed panią. Przyznaje mi pani chyba tyle dobrego smaku, że cenię wyżej piękną nieprzyjaciółkę, niż brzydką przyjaciółkę.
Zrobiła powątpiewającą minę.
— Ale zapominam o rzeczy najważniejszej, — rzekł poseł wesoło, i nastąpiła nowa anegdota z towarzystwa rzymskiego. Poseł zapuścił się w niestałą pogawędkę, która początkowo dziwiła księżnę i podniecała. Zwolna niknęło naprężenie, jakie pozostawiły w niej śmiertelnie doniosłe wypadki minionego tygodnia. Przez kwadrans czuła się lekka, swawolna i nieświadoma, jak wtedy, gdy jako siedemnastoletnia dziewczyna otaczana była na posadzkach Paryża przez złośliwość i zdradę, które jej nie dotykały. Ubolewała niemal, gdy baron Chioggia przyjął poważną minę. Powiedział jak przyjaciel, ostrożnie i stłumionym głosem:
— Księżno, niech mnie pani upoważni na przyszłość do bronienia pani przed jej przyjaciółmi.
— Czy to potrzebne?
— To było potrzebne. Ale czyż mogłem sobie pozwolić na taką swobodę? Między innymi obdarzała pani wielkiem zaufaniem mansignore Tamburiniego. Korzystał z tego, aby brać od pani pieniądze, a od przeciwników pani żądać jeszcze więcej. Tak, zaproponował nam bezpośrednio przed wybuchem zakończonego obecnie powstania spokój w kraju wzamian za ustaloną cenę. Oczywiście nie mieliśmy potrzeby płacić mu; byliśmy i tak pewni swojej sprawy.
— Więc San Bacco miał rację: Tamburini jest wilkiem! — zawołała księżna żywo. Była zdumiona, więcej nic.
— Także wielki pani wielbiciel Pavic, którego romantyczna karjera zakończyła się teraz tak scenicznie, wiódł w swoim czasie kosztowne życie. Pani dobra sprawa i pani nadzieje płaciły za to.
„Czy to coś zmienia w tym Pavicu, którego znam?“ pomyślała księżna. Zapytała:
— Jeszcze coś?
Poseł smakował na wargach słowa, które chciał wypowiedzieć.
— Obaj jednak, trybun i kapłan, nie mogli kasie pani, księżno, tak poważnie zaszkodzić, jakby pragnęli. Gdyż co najlepsze działo się ze strony niejakiego pana Pisellego, który znany jest jako gracz, i gracz niestety nieszczęśliwy. Zarządczym pani kasy, zaprzyjaźniona z panią i przeze mnie również niezmiernie ceniona contessa Blà, jak wiadomo powszechnie, nie potrafiła temu panu niczego odmówić.
Księżna doznała nagłego uczucia zimna. Spojrzenie jej stało się nieruchome, opuściło delikatnie skrzywioną twarz dyplomaty i utkwiło gdzieś na ścianie. Minęło kilka sekund, zanim jej przyszło na myśl opanować się; ale baron Chioggia był podczas tych sekund ślepy. Zbyt wnikliwie rozkoszował się własną złośliwością. Trucizną jej osłabiał siebie samego; jego spostrzegawczość zmąciła się.
— A skąd pan do tych wiadomości? — zapytała księżna.
— Dostarczano mi ich. Gdybyż mi wolno było wyznać to pani! Ale czy mogłem się odważyć? Niech wasza wysokość sama osądzi! Więc była to inna, również bliska pani dama, księżna Cucuru. Ona to dostarczała mi często nader starannych i wiernych sprawozdań.
— Ach tak, — rzekła księżna Assy i wydęła wargi z przelotną odrazą.
„San Bacco domyślał się i tego“, pomyślała. Równocześnie ujrzała w duchu postać starej księżnej. Natychmiast przebiegła w myśli całą scenę, której widownią mógłby być teraz brudny salon pensjonatu Dominici, scenę, w której ona sama przedstawiałaby dotkniętego lekką sympatją sędziego niegodnej i groteskowej staruszki. Odgrywała sobie tę rolę, jak niegdyś grała rolę darzącej światłem i nieubłaganej ciemiężycielki starych, posępnych ludzi na zamku królewskim w Żarze, albo w ukrytym ogrodzie dzieciństwa bajkę o Dafnisie i Chloe. I podobnie jak rewolucja dalmacka, podobnie jak echo pawilonu Pierluigiego, wszystko kończyło się śmiechem. Widziała czerwoną, zaciętą, wiedźmowatą twarz staruszki przy zdemaskowaniu jej podejrzanych interesów, widziała twarz tę krzywiącą się i parskającą z gniewnego zakłopotania. Zaczęła się śmiać cicho, a poseł śmiał się wraz z nią, nie wiedząc dlaczego. Wyjaśniła mu to.
Przez pewien czas zabawiali się kosztem rodziny Cucuru. Księżna myślała przytem:
„Więc wszystkie stosunki, jakie nawiązałam dla dobra wolności dalmackiej, rozpadają się nagle z brzękiem, jak rozsypane rolki pieniędzy. Całkowita wysokość zainteresowania i miłości, jakie okazywano mojej sprawie, daje się wyrazić w cyfrach. Jakie to proste! Dawałam pieniądze i za to stwarzano mi wrażenie, że stoją pośrodku walk, przedsięwzięć i niebezpieczeństw. W istocie jednak stałam ze swojem marzeniem zupełnie sama, — jak na odosobnionej skale, o którą rozbijają się fale morza“, dodała marzycielsko, a w głębi ducha miała na myśli swoją ojczystą skałę. Białe dziecko tuliło się do jej występów.
I ta myśl odmłodziła ją i oczyściła. W istocie więc nie brała wcale udziału w czynach, które nosiły jej imię, w całej tej skierowanej na powodzenie, dość niskiej grze popędami ludzkiemi. Dziękowała losowi, że jej w tem przeszkodził. Gdy wreszcie pożegnała posła, zauważył jej zadowolenie. Zmieszał się. Wyszedłszy, zastanawiał się nieco zaniepokojony.
„Co to jest? Przyszedłem przecież do niej jako silniejszy? Przez cały czas częstowałem ją pikantnemi rewelacjami; a teraz, jeśli mam to sobie wyznać, czuję się niemal upokorzony. Jakąż moc posiada ta dziwna kobieta ciągle jeszcze? Czem ona mi grozi?“
I długo starał się daremnie przełamać moc, którą rozporządzała jeszcze zwyciężona księżna Assy.

W nocy księżna nie mogła spać. Wsłuchiwała się w sirocco. Zgarniał on jeszcze raz słowa posła, a wśród tylu błahych natrafiała ciągle na to jedno nie do zniesienia ważne, i myśli jej raniły się o nie. Zakryła twarz dłońmi.
„Co za hańba! Jak ona mogła to znieść! Ona. do której mówiłam i z którą marzyłam, jak z sobą samą. Jak mogła żyć tak zła i tak niedumna wobec siebie samej!“
Nie rozumiała tego; ale w długiej ciszy brzmiały ku niej zwolna, cicho i błagalnie, wszystkie te łagodne skargi nieszczęśliwej, jej niespodziane prośby o przebaczenie, jej pragnienie śmierci. Księżna poznała nagle po za tem wszystkiem drugi sens, ale nie czynił on jej łagodniejszą. Zaszczute, powątpiewające, zalęknione życie przyjaciółki nie budziło w niej nic, prócz niechęci:
„Z brudem nieczystego sumienia w piersi ściskała mię!“
Koło szóstej obudziła się nagle z niespokojnego półsnu. Na ulicy jakiś kij uderzał po bruku a głos skrzeczał:
— Awanturki miłosne poetki. Contessa Blà zamordowana okrutnie przez kochanka.
Gdy księżna otworzyła okno, ujrzała pod niem gazeciarza. Nie widząc jej, wołał jej prosto w twarz swoją radośnie złowróżbną wieść. Spojrzała w czarną jamę jego ust. Piana Della Pergoli i jego przedśmiertne rzężenie, ryk pokonanych Dalmatów i ich jęki: wszystko naśladowały te usta, zęby te z wściekłością wgryzały się we wszystko, a ten zepsuty oddech dyszał tem wszystkiem w powietrze. Ale śmierć contessy Blà wychodziła z nich niesamowiciej, niż wszystko inne: — gdyż ulica była pusta. Krzyczący kaleka przebiegał ją sam jeden. Niewiadomo było, kogo ścigał. Dokoła panował sen; głos jego był jedynym dźwiękiem — dla kogo był przeznaczony? Pośrodku rozległej szarzyzny świtu zdawało się księżnej, jakoby wydarzenia, które ten głos wieścił, nie stały się poza nim w świecie i rzeczywistości: nie, w rozkładającem się, gnijącem ciele tej nieludzkiej istoty kiełkowało i wzrastało wszystko, co ohydne. W chwili, gdy to z siebie wyrzucał, stawało się to rzeczywistością.
Zadzwoniła. W pół godziny później siedziała już w powozie. Było zimno, ostry deszcz pluskał gwałtownie po szybach. Pomyślała: „Mówiłam znowu z trupem, przez całą noc“.
Przybyła do domu, w który tak często wchodziła po jasnych schodach; na ostatniem piętrze czuło się już zapach kwiatów, które wypełniały gabinet. Rozcięte książki leżały obok figurek. Szerokie okno tryskało błękitem, podczas gdy nadole, na placu Hiszpańskim, kłębiło się życie. Przyszło jej na myśl:
„Jak tam wygląda teraz nagórze? Co tam teraz leży?“
Powiedziano jej, że contessa Blà wyprowadziła się już od kilku miesięcy.
Pojechała za Porta Pia i zatrzymała się przed jedną z nowych budowli, podobnych do ruin. W izdebce, gdzie czuć było tynkiem, otoczona dziećmi i kobietami z ludu, leżała Bla. Czoło jej pokryte było pęcherzem z lodem. Na lichem łóżku spoczywały jej delikatne ręce; skóra połyskiwała przez ozdobne koronki koszuli. Mętne jej spojrzenie powitało księżnę; poruszyła wargami.
Strzelec Prosper wypychał ciekawych. Drzwi skrzypiąc otwierały się ciągle; wyszedł z pokoju i pilnował ich.
Księżna stanęła przy łóżku, spoglądając niemo wdół na timierającą. Prawa ręka contessy BU poruszyła się lekko, ale księżna nie ujęła jej. Słuchała w zamyśleniu bolesnego szeptu przyjaciółki.
— Przychodzisz, Violanto, i wiesz już teraz, widzę to po tobie. I nie uwierzysz mi już teraz.
— W co mam ci jeszcze uwierzyć? — zapytała księżna, zatopiona w obserwowaniu tych rysów, które oznaczały dla niej tyle wierności. Więc ich jasność i słodycz były tylko obłudą? A przecież trwały jeszcze w obliczu śmierci. — Poco taka obłuda? — powiedziała księżna. — Co za straszliwy wysiłek! A skończy się on zaraz nicością. Czyż w tem przemijającem życiu warto rzeczywiście kłamać?
Blà szeptała uporczywie. Wargi jej każde słowo daremnie kształtowały po kilka razy, zanim się stało zrozumiałe. Wreszcie zdanie jej brzmiało:
— Powinnaś mi wierzyć. Kochałam cię i kocham cię i jestem uczciwa.
— I ja przecież wierzyłam, że marzysz wraz ze mną. Tak to zupełnie wyglądało. A tymczasem zdradzałaś mię, Bice!
Załamała palce.
— Jak ty to mogłaś wytrzymać!
Blà pracowała gorączkowo nad swemi słowami.
— Nie oszukałam cię. Uwierzże mi! To tylko moje czyny musiały cię oszukiwać. Ale moje uczucie dla ciebie pozostało zupełnie czyste. Czyż nic obiecałyśmy sobie, że między nami tylko uczucia będą miały znaczenie?
A gdy księżna milczała:
— Na miłość nieba, uwierz mi!
Rzuciła się wyżej na poduszkach. Pęcherz zsunął się jej z czoła; z ześlizgującej się koszuli wyglądało jej chude, delikatne ciało, drżące w szybkim oddechu. Na lewym jej boku osunęły się zakrwawione chusty. Księżna dotknęła jej czoła i pogładziła ją po rękach, — Uspokój się, Bice, spróbuję ci uwierzyć!
— Co za szczęście, że nie umarłam odrazu! Uważałabyś mnie za zdrajczynię, nieodwołalnie. Jakie to straszne! Nie byłoby nikogo, ktoby ci mógł powiedzieć, że byłam uczciwa. Słuchajże, póki jeszcze czas. Gdybym spłonęła razem z twemi pieniędzmi albo wpadła do przepaści, czy nazwałabyś mię kłamczynią? Widzisz, on, który brał pieniądze, był silniejszy, niż przepaść lub ogień. Nie mogłam nic więcej, jak czuć tylko dla ciebie i przez niego umrzeć. Ach! gdybym była odważniej umarła! Wiesz, jak tego pragnęłam. Ale kiedy doszło do tego, byłam słaba. On zauważył, że jednakże miałam jeszcze pieniądze. Zebrałam je, odkąd tu mieszkam, i ukryłam przed nim, tam w kącie, gdzie posadzka jest oderwana. Kiedy mię wreszcie zabił, zdradziłam mu to, w ostatniej trwodze. To jest niewierność, jakiej się dopuściłam wobec swego losu. Poza tem byłam uczciwa, nie jak myślą inni, kiedy mówią uczciwość, — ale jak ty to myślisz, Violanto!
Straciła przytomność.
Księżna pomyślała:
„Przybyłam jeszcze w porę. Gdybym już nie usłyszała tego, co mi teraz powiedziała, — ona ma rację, toby było straszne. Wierzyłyśmy przecież sobie wszystko, dlaczego i to nie? Jeśli to jednakże jest prawdą jej duszy! W imię naszych pięknych godzin jest to prawdą!“
— To prawda, słyszysz!
Blà leżała z zamkniętemi oczyma; księżna przyłożyła głowę do jej piersi, nie czuła oddechu. Ogarnęła ją nagła trwoga.
— Bice, jeszcze raz! Zbudź się jeszcze raz, muszę ci powiedzieć jeszcze jedno słowo. Wierzę ci!
Blà otworzyła oczy, uśmiechnęła się.
— Dziękuję ci, — rzekła wyraźnie. — Twoja sprawa zwycięży, Violanto. Nigdy w to nie wątpiłam.
I natychmiast zaczęła się śmiertelna walka, z rzężeniem, z dzikiem łamaniem rąk, z lękliwemi próbami ucieczki całego ciała i z resztkami niezrozumiałych słów, które brzmiały głucho, niby z czarnej, przymykającej się jamy. Księżna widziała znikającą w niej kobietę, która była jej przyjaciółką. Chwycił ją nieprzytomny pośpiech ostatnich chwil, wołała słowa w głęboką ciemność:
— Tak, my obie zwyciężymy, Bice, wierzysz w to przecież? A ja kocham cię jak zawsze...
Urwała zmieszana zupełnie. Jama zamknęła się, nie dochodziło już echo.
Obserwowała potem uspokojoną przez wieczne zapomnienie twarz. Nie była bardzo blada, i znowu jak dawniej zatopiona była w łagodnem szczęściu, nieco tęskna i skłonna do lekkich cierpień. Poznała ją znowu. Ta głowa była ogniskiem drwiących i czułych poezyj, które po jej zniknięciu pozostały na świecie. Ta wytworna postać szła swoją drogą, samotna, pewna siebie, delikatna, świadoma bólu i powściągliwa. Jak było możliwem to, co stało się z czarownej istoty dachowej: podwładny przedmiot i bezbronna ofiara kształtnego zwierzęcia, posępnego potomka posępnych chłopów, posępnych, zaprzedanych winu, klnących i w skąpstwie i pijaństwie chwytających za noże chłopów? Skąd groził taki los i komu on nie groził, jeżeli mógł dotknąć taką Blà?
Księżna musiała przemóc napad słabości. Czuła dreszcz.
Po śmierci przyjaciółki uczuła się w Rzymie zupełnie bezdomna i bez celu. Przyśpieszyła odjazd. W ostatniej chwili, gdy drzwi nie były już strzeżone, wtargnął do niej monsignore Tamburini. Stała gotowa do wyjścia przed lustrem.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Księżno, nie dopuszczano mię ostatniemi czasy do pani. Jest rzeczą zrozumiałą, że po wszystkiem, co panią tutaj za wolą Bożą dotknęło, chciałaby pani opuścić Rzym. Ale z pewnością zechce pani pierw wydać konieczne za-rządzenia.
— Jakie zarządzenia?
— Porażka nasza dotkliwie osłabiła partję Assy.
— Niema już partji Assy.
— Jakto?
W zmieszaniu swem zapytał bez ogródki:
— Wasza wysokość nie chce już dawać pieniędzy?
Odpowiedziała jeszcze krócej:
— Nie.
Weszła do salonu. Tamburini poszedł za nią.
— Nie zastanowiła się pani nad tem, księżno. Jeśli rezygnuje pani ze swojej sprawy — szkoda, ale mnie to nie obchodzi... Ale zobowiązania pani muszą być dotrzymane. Czy też chce pani zaprzeczyć, że jest pani zobowiązana wobec tych biednych ludzi, którzy odważyli się na powstanie?
— Nie poczuwam się do żadnych zobowiązań, zresztą nie mam nic do darowania.
— Teraz, gdy majątek został pani zwrócony?
— Powiem panu coś: dostał pan dosyć. Potrzeba mi teraz miljonów, aby zbudować pałac, kupować posągi i kazać namalować wiele, wiele obrazów^.
Tamburini grzmiał i jęczał naprzemiany.
— Niewątpliwie, pani się nad tem nie zastanowiła. Klasztory dalmackie dla pani podburzały przeciwko rządowi, teraz grozi im rozwiązanie. Tysiące wieśniaków zubożało lub zginęło — dla pani, księżno!
— Nie dla mnie. Każdy chciał się stać szczęśliwszy — a jeśli za ten zrozumiały popęd dostawali ode mnie ponadto napiwki, to milczmy lepiej o tem. O mnichach wogóle nie mówię, oni się nazbyt zbogacili. Niech pan nie udaje, monsignore, jakobyśmy nie znali rezultatu tej walki za wolność. Pewien pan, imieniem Piselli, dostał za wiele, pewien inny pan, imieniem Tamburini, wedle jego zdania jeszcze za mało: — to wszystko, i czy to mnie obchodzi?
— Czy to panią obchodzi? — zawołał Tamburini, groźny ze zmieszania. — Wszystkie te ofiary, których pani żądała, te tysiące, które przelewały dla pani krew, tysiące, którym grozi niewola, i ich żony i dzieci, które wraz z nimi umrą z głodu — pozwoli im pani zginąć wszystkim?
— Zginęli oni już, a jeżeli nie, to jednak jest tak, jakby się to już stało. Natomiast obrazy, które na mnie czekają, są istotami niezastąpionemi. Zycie kilku tysięcy ludzi bez sensu i losu jest nam obojgu — bądźmyż szczerzy! — zupełnie obojętne.
— Nie! Apage!
Kapłan krzyknął spiżowym głosem. Wsparł lewą rękę na stole, a prawą wyciągnął z przekleństwem przeciw bluźnierczyni. Wyciągnięta jego postać, czarna, szeroka, kanciasta, i jego złośliwa, twardokoścista i żądna władzy twarz znieruchomiały w moralnej świadomości.
Księżna obserwowała go.
— Uważałam pana niemal za obłudnika, monsignore. Winszuję panu uczciwości.
I wyszła.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.