Cudno i ziemia cudeńska/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Zawzięła się już wiosna potężnie do swych robót dobroczynnych; szybko rosły zasiewy, łąki przybrały się w zieleń soczystą, na której występowały tu i ówdzie blade rzuty pierwiosnków, albo złote hafty jaskrów; drzewa, niedawno zaledwie nakrapiane żółtą zielenią, puszyły się już bogato, ogromniały w oczach, przerywały widnokrąg wspaniałymi kłębami, a górne listki ciągnęły wzrok człowieka w jasne niebo, podrywały myśli do radosnych lotów. Cokolwiek sprawiła Przyroda w swym dorocznym porywie do czynu, było potężne, a zarazem piękne i błogosławione. Powiewy jej pełne były dreszczów pobudzających, deszcze nabrzmiałe pożywieniem, głosy wszelkie zespolone harmonją bez fałszu. Dobra potęga urządzała świat bez trąb samochwalczych, bez gwałtów i prób lekkomyślnych, starym trybem mistrzów, czerpiących swe wzory z wieczności.
Tylko ludziom głupim i złym zdawało się, że wiosna gospodaruje na ziemi niezgodnie z duchem czasu, że źle czyni, rozwijając zasiewy posiadających, a wołając robotników do prac rolnych; że należy poddać działania wiosny kontroli trybunów, którzy dorwali się do władzy, a prawo własności osobistej — najsilniejszą pobudkę człowieka do pracy i do cywilizacji — wykreślić ze statutów. Szatany śmiały się rozkosznie z tych zarządzeń ludzkich nierozważnych lub zbrodniczych i rzucały w tłumy kohorty swych pachołków, przebranych za apostołów ładu i sprawiedliwości, noszących w miejscu serca pieniądz złoty kradziony. Ale Przyroda nie brała w rachubę ani głupstwa ludzkiego, ani knowań szatańskich, wiedząc, że nie dziś, to jutro, to za lat sto zwycięży. I wiosna całym swym wiekuistym rozmachem szła w przyszłość.
Chwytali w siebie jej siły obaj Szaropolscy, stary i młody, stosowali do swych przyrodzonych usposobień i zdolności. W miarę postępów Wiosny praca im szła sporzej, spokojniej; nabierali do niej wiary i zamiłowania. Nie czuli się wielkimi ludźmi, jednak cząstką czegoś wielkiego — zbiorowej pracy narodu rozstawionego na właściwych posterunkach.
Coraz rzadziej myśleli o udręczeniach polityki bieżącej, siedzieli bowiem ciągle na wsi, prenumerowali jedno tylko pismo umiarkowane, a zabiegi Popsujów omijały jakoś szczęśliwie Znojno i okolicę po nieudanej próbie strajku rolnego. Pogoda słoneczna leczyła zawody doznane przez Szaropolskieh w ciągu zimy i wygrzewała w nich pogodę duchową. Że zaś i innym ludziom okolicznym wywietrzały z głów rekryminacje i przewroty, zapanowała w Znojnie atmosfera georgików, ziemiańskiego poematu. Parobcy znowu pracowali niezgorzej i wesoło, siewy wiosenne ukończono przed Wielkąnocą, wschodziła obiecująco nawet tatarka, która miała reputację nieudawania się w Znojnie. Pierwszy akt ziemiańskiego zawodu Edwina dobiegł do kresu pomyślnie i utrwalił przekonanie, że choć w ziemi cudeńskiej żyć jest tymczasem trudno, żyć trzeba, a może wkrótce będzie się żyło luźniej i owocniej.
Święta wielkanocne miały być ożywione to warzysko przez przyjazd pana van der Winder’a, którego Edwin zaprosił dla przestudjowania na miejscu planów krochmalni, dla omówienia paru innych projektów, a zarazem i dla przyjemności, lubił bowiem swojego Holendra. Van der Winder podobny był do trzcinowej laski — gładki, giętki, a zarazem podkuty i bardzo pewny, jako oparcie. Odznaczał się też optymizmem dobrego gatunku — nie tą apatją ludzi biernych i leniwych, którzy znoszą tępo przeciwności, wierząc, że te kiedyś miną, — lecz wiarą w możliwość wybrnięcia cało z najgorszej przygody, zaufaniem do ostatecznego triumfu sprawiedliwości, a przynajmniej zdrowego rozsądku.
Ponieważ miał przyjechać w wielki czwartek, już we środę Joachim krzątał się gorliwie około urządzenia wygodnego pokoju dla dyrektora. Przeznaczył mu na mieszkanie tak zwany „mniejszy salon“, skupiający w sobie resztki splendorów dawnego Znojna. Nietylko kazał tu wnieść najlepsze łóżko i inne wygody, ale sam ozdabiał ściany rycinami, wietrzył pokój i przyniósł nawet swój dobry kilim dla ozdobienia ściany przy łóżku. Edwin przyglądał się z upodobaniem tym zabiegom stryja.
— Cieszę się, że stryj polubił mojego Holendra.
— Podoba mi się. Człowiek autentyczny; jest tem, czem być się mieni i czem być powinien. Nie tak, jak u nas, gdzie ministrowie... Ale dajmy im już spokój; uciekliśmy nareszcie od tragi-operetki rządowej; nie mamy tu na szczęście ministrów. Co zaś do pana van der Winder’a — z innego względu chcę mu uprzyjemnić pobyt w Znojnie.
Uśmiechnął się tajemniczo.
— No, ciekawym dlaczego? — pytał Edwin.
Joachim ociągał się z objaśnieniem, niemal zalotnie. Rzekł nareszcie:
— Niech wie, że nie do byle kogo przyjechał.
— Chce go stryj olśnić tą czeczotkową kanapą?
— Niedobrze mnie rozumiesz. Życzliwym cudzoziemcom trzeba pokazywać nasze dobre strony, o ile to możliwe; dać im wrażenie starej cywilizacji, której mamy tradycje, chociaż zagłuszone.
— Jeżeli stryj myśli, że on nie widział lepszych pokojów w Amsterdamie, albo w Hadze, gdzie każdy dom jest wypieszczony i lśniący od czystości, jak zabawka z delfckiej porcelany! Tymczasem tej rudery nie doprowadziliśmy jeszcze do minimalnego porządku.
— To mu się objaśni. Wojna — rabunki, przejęcie majątku od niedbałego poprzednika. Ale niech zobaczy, że niegdyś tu coś było... że ktoś tu mieszkał cywilizowany... Naprzykład ta para sztychów z 18-go wieku — — albo to biureczko z inkrustacją, roboty gdańskiej. — — On się na tem pozna.
Edwin potakiwał i chwalił, ale myślał w duchu, że stryj ulega manji oceniania najdrobniejszych poczynań ze stanowiska ich wartości społecznej. Jakiego tam wyobrażenia nabierze o nas Holender, że mu pokażemy trochę lepszych gratów? Żeby mu dać ser lepszy od holenderskiego — rozumiem.
Gdy jednak przyjechał van der Winder, okazało się, że go najdrobniejsze szczegóły w Znojnie interesują. Można to było przypisać jego dobremu wychowaniu, albo i nabytej już przyjaźni dla Szaropolskich. Wprawdzie mało go zajmowały antyki meblowe, wystawione przez Joachima, twierdził jednak, że mieszka tu, jak w raju, a powietrze jest poprostu kuracyjne. Zajmowały go najbardziej nowe spostrzeżenia etnograficzne: budowa chat, ubiory ludu — zresztą wszystko, czego dotąd nie znał. Szczególną też uwagę poświęcił instytucji „święconego“, które nazwał „nieustającą przekąską“, i objadał się z umiarkowaniem, jednak obficie, przez parę dni poświęconych spożywaniu ciast i mięs zimnych. To znowu, wyszedłszy w pole, stawał się lirycznym i z powodu tutejszych równin wspominał swój kraj cały pokryty niby zielonym kobiercem. Rozrzewniał go widok wiatraków; zamało tylko było mu tutaj kanałów i już projektował przeprowadzenie pięknej drogi wodnej od Znojna do miasta powiatowego, między rzeką, a jej dopływem. Kanał obsadzi się wierzbą koszykarską... Wogóle Holender nie wątpił o żadnej możliwości pysznego rozwoju Znojna. A gdy Joachim zauważył z uśmiechem, że kanał trochę drogo będzie kosztował.
— Jak to? — zawołał van der Winder — przecie złoży się na to wiele gmin okolicznych i państwo da subwencję. Rzecz wyraźnej użyteczności publicznej.
— Może kiedyś?... — bąknął Joachim i uwagi, które mu się na język cisnęły, przełknął, aby nie nazbyt uświadamiać przedsiębiorczego cudzoziemca o porządkach krajowych.
Joachim przybrał Holendra do swego audytorjum, zauważywszy jego zalety i ujęty przez ostentacyjną rewerencję, którą pomocnik Edwina okazywał stryjowi swego pryncypała. Ponieważ van der Winder szukał miejsca najstosowniejszego dla postawienia krochmalni, Joachim umyślił nakłonić go do oddalenia fabryki od dworu, co było kwestją sporną między stryjem a synowcem. Holender wziął skwapliwie pod rozwagę życzenie starszego pana, ale przestrzegał też sumiennie pożytku fabryki. Póty jednak szperał, aż wynalazł dobre miejsce dla krochmalni, dalsze od dworu, a bliższe od powiatowego miasta i przy głównym trakcie; fabryka miała być połączona telefonem z dworem. Edwin zgodził się na projekt, a Joachim był zachwycony pomysłowością dyrektora. Zatrzymano go też na dłużej w Znojnie, gdyż oprócz zmysłu praktycznego okazywał duże zalety towarzyskie, których nawet Edwin nie znał w tym stopniu, obcując z nim dotychczas tylko jak z inteligentną maszyną. Van der Winder wytrzymywał triumfalnie próbą wiejskiego spółżycia, najskuteczniejszą do wzajemnego poznania się ludzi.
Wiosna udawała się coraz lepiej mieszkańcom starego dworu.
W parę dni po Wielkiejnocy Edwin pojechał do miasta powiatowego dla załatwienia interesów urzędowych i zakupów. Joachim pozostał w domu z Hlolendrem, a gdy zmierzch spędził obu z pola, gdzie jeden miał robotę dozorczą, drugi pomiarową, spotkali się przy wieczerzy, następnie zaś odkryli w sobie jeszcze jedno pokrewieństwo duchowe: obaj lubili namiętnie muzykę. Van der Winder grał biegle na fortepianie, a mając słuch dobry i pamięć, cytował, bez pomocy nut, których tu nie było, całe duże fragmenty dzieł Muzycznych, dobierając je na poczekaniu. Tak rozpłomienił Joachima, że stary zaczął śpiewać, giestykulować niby dyrektor orkiestry — i obaj z Holendrem wyprawiali od godziny muzykalny harmider tak zawzięcie, że nie usłyszeli, kiedy zajechał przed dom Edwin. Nawet gdy już wszedł do pokoju, nie przerwali swych popisów, świadczących o wielkiej erudycji i nie mniejszej zapalczywości.
Dopiero zimna postawa Edwina, który stanął na uboczu, zwróciła ich uwagę — i zaprzestali koncertu.
— Nie lubisz muzyki zatwardziały techniku? — odezwał się Joachim, nieostygły jeszcze z zapałów, odmłodzony, nieco barokowy w niezwykłej roli barytona.
— Owszem, ale nie w tej chwili.
— Wolałbyś lepszego wokalizatora? Rozumiem. Ale posłuchaj pana van der Winder’a — gra magistralnie.
— Wiem. Chciałbym jednak napie się herbaty.
— To słuszne. Chodźmy do jadalnego.
Przy herbacie i spóźnionej przekąsce Joachim i dyrektor towarzyszyli Edwinowi, który widocznie był przejęty jakiemś zdarzeniem, lub wiadomością, bo nie dopisywała mu zwykła równość humoru.
— Mieliście już dzienniki poświąteczne?
— Jeszcze nie.
— To nie wiecie. Wojska nasze zajęły Wilno! Codzień bierzemy miasta, prowincje — pędzimy przed sobą bolszewików!
— To pięknie! — zawołał Joachim — czegóż więc ty?...
— W Wilnie bronili się ostatni miejscowi Żydzi. Gdy już weszliśmy w ulice, Żydzi strzelali do nas z dachów.
— I to dobrze. Bo nie obeszło się zapewne bez tego, żeby i Żyda jednego z drugim nie zmiotły z dachu nasze kule. A szczególniej to pożyteczne, jako publiczna demonstracja, po czyjej stronie walczą Żydzi i jak są dla nas usposobieni.
— Przedewszystkiem — ciągnął dalej Edwin — to czyn, to nie manewr strategiczny, ale świetna próba wartości naszego żołnierza. Przecie Wilno wziął właściwie jeden szwadron jazdy! W innem miejscu jeden oficer-zabijaka w sześć koni zajął miasto i wypędził moskiewską załogę! Macie tu gazety — czytajcie!
— Przeczytamy, przeczytamy... Ale opowiedz najprzód, co słyszałeś poza wiadomościami dziennikarskiemi.
— Słyszałem aż nadto — rzekł Edwin gorzko.
Zauważyli ten ton obaj słuchacze i na chwilę zamilkli. Poczem znowu przemówił Joachim:
— Powiedz szczerze, co ci się stało? — bo przynosisz wieści radosne, a wyglądasz wcale nieradośnie...
— Ha, namyślam się.
— Trzeba będzie zaciągnąć się do wojska...
— Jak to? ty? — — Skąd ci to nagle? —
— Stąd, że trzeba nareszcie brać udział w czemś, co żyje, co się udaje, nie zaś grzęznąć w rzeczach, które gniją i rozsypują się.
— No wiesz, to niezupełnie tak...
Ale nic zebrało się tym razem Joachimowi na wymowę, bo serce mu ścisnęła sroga troska. Odprowadzać Edwina od zamiaru wstąpienia do armji czynnej, tak świetnie sobie poczynającej — było nijako. Jednak, jeżeliby się zaciągnął, cóż będzie ze Znojnem, do którego zabrał się całą siłą? A bitwy są przecie nie na żarty! Niejeden ze znajomych w nich poległ.
Joachim udawał tylko Rzymianina. Właściwie miał czułe, choć znękane, serce. Nienawidział wrogów, ale gorąco kochał przyjaciół — a przyjaciół miał już tak mało...
Edwin podtrzymał rozmowę:
— Widzę, że stryj przyjmuje mój projekt dość zimno. Tymczasem nic w nim niema niedorzecznego, ani ponurego. O pożytku wojskowości w obecnych czasach wywalczania granic niema co długo mówić — jest oczywisty. Ja zaś mogę w tym zawodzie zużytkować niektóre swoje... właściwości. Mam dosyć zimną krew, znam dobrze konia. — Naturalnie wstąpię do jazdy. Brak mi techniki żołnierskiej — to prawda. Ale do wojny, jak nasza na wschodzie, potrzeba tego mało, niezbędnych zaś rzeczy nauczę się w ciągu tygodnia. Mnóstwo młodzieży, a nawet starszych, idzie na ochotnika i nietylko, że dają sobie radę jako — tako, ale — biorą miasta! To jest wojna partyzancka, z której pozwalają sobie dworować zawodowi strategicy, tymczasem wojna ta osięga ogromne wyniki. I w takiej właśnie walce zalety żołnierza mają swe zastosowanie. W takiej walce można naprawdę coś pożytecznego osobiście wykonać.
— Dodać należy, że w takiej walce najłatwiej kulą w łeb dostać — mruknął Joachim.
— Dlaczego? — odrzekł Edwin. — Gdy się jest sportowcem i człowiekiem przytomnym? — — A muszę panów zapewnić, że nie mam romantycznego zamiaru szukania śmierci na polu chwały. Ale chcę nareszcie w rodzinnym kraju robić coś takiego, w czemby mi szczerze pomagali rodacy z szeregu i rodacy naczelni. Dosyć mam tej żmudnej walki z niedołęstwem współobywateli i zagadkowymi zamiarami rządzących!
Ożywił się Joachim:
— Zasadniczo doskonale cię rozumiem. Ale nie pojmuję jak doszedłeś nagle do projektu? — — Zacząłeś przecie pracę, która idzie sporzej, niż poprzednie, gdzie już usunęliśmy dużo przeszkód, a inne zostaną przezwyciężone. Ta praca uda się lepiej, lub mniej dobrze, ale na marne pójść nie może.
— Mówi stryj o Znojnie?
— O czemże by innem!
— A właśnie! — wybuchnął Edwin. — Znojno może się udać, lub nie udać, — lecz nie nam, bo wkrótce — nie będzie już nasze!
— Co pan szef opowiada?! — zawołał van der Winder.
— Czyś ty zwarjował?! — określił dosadniej swe wrażenie Joachim.
Edwin zaś przyglądał się przez chwilę minom stryja i dyrektora, pomyślał zapewne, że i sam musi wyglądać niepoważnie, dyskutując tak gorąco, bo zmusił się do kwaśnego uśmiechu i rzekł spokojniej:
— Poczekajcie. Chciałem odrazu podzielić się z wami tą wiadomością, ale tak zawzięcie muzykowaliście, że nie chciałem wywołać dysonansu.
— No, już nie muzykujemy — mów zatem.
— Powoli, kochany stryju. — —
Opowiedział, że znalazł się w mieście w towarzystwie posłów sejmowych, będących jeszcze na ferjach, i wysłuchał ich zdań o reformie agrarnej, która ma być wniesiona niebawem po świętach. Wszyscy, chociaż ludzie odmiennych programów politycznych, przewidywali, że uchwalone zostanie wywłaszczenie większej własności na rzecz bezrolnych. Zapłacą więcej, lub mniej, stanie się to zaraz, lub trochę później, ale rzecz jest nieuchronna.
— Próbowałem dyskutować — mówił Edwin. Był tam jeden socjalista, który zaaplikował mi odwieczne komunały Marx’a, Lassalle’a, aż nawet Proudhon’a. Nie odpowiedziałem; i nie wiem właściwie, dlaczego tak gorąco obchodzi socjalistów proponowana reforma, będąca tylko przeniesieniem prawa własności z jednych rąk do drugich, zamianą wielkiej własności na małą...?
Domówił Joachim:
— Jest zarazem źródłem chaosu, który ułatwi różne pożytki proletokratom. Bo dzisiejszych naszych socjalistów trzeba nazywać tem, czem są — proletokratami.
— Być może. Jeden tam był tylko ich egzemplarz. Ale kilku włościan. Ci wszyscy, bez wyszukanej argumentacji, oświadczali się za wywłaszczeniem obszarów ponad minimalną ilość morgów — kilkudziesięciu do paruset — i za rozdziałem nadmiaru między małorolnych i bezrolnych.
— To już jasne: — wtrącił znowu Joachim — odebrać ziemię wszystkim, którzy jej posiadają więcej, niż maksymalna działka chłopska i obdzielić nią chłopów, którzy ziemi nie mają, albo jej mają zamało. Program nieco kastowy, nieco brutalny, ale wypływający konsekwentnie z psychiki chłopa. Skoro panowie oddadzą, skoro tak rozumują inteligenci, skoro prawo brać pozwoli — dlaczegóżby nie brać? — —
— Ja mniej więcej tak samo objaśniam — ciągnął dalej Edwin. Ale najosobliwsze były w tem zebraniu głosy niby konserwatystów: większych ziemian, przemysłowców, prawników, ludzi spokojnych, którzy tam liczebnie przeważali. Niektórzy z nich bronili gorliwie prawa własności, wyższej kultury rolnej, większej wydajności — a przecie nikt nie wątpi, że obszary dworskie lepiej są uprawne i więcej produkują, niż chłopskie. Takie rozwijali teorje notoryczni prawicowcy. Gdy jednak przychodziło do wniosku, czy proponowana reforma ma być przyjęta, czy nie — prawie wszyscy chowali teorje w zanadrze i rozkładając ręce, przypuszczali, że reforma przejdzie, bo taki już jest duch czasu.
— A co to jest: duch czasu? — syknął Joachim, przybierając swój wyraz twarzy satyryczny i wyzywający.
— No... nie wie stryj, co jest duch czasu? Proszę mnie nie gnębić — ja nie mówię od siebie, tylko powtarzam.
— Ja też odpowiadam tamtym panom. „Duch czasu“ należy do algebry retorycznej, niedopuszczalnej w obradach o sprawach obchodzących ogół, ani w żadnem ścisłem rozumowaniu. Zupełnie jak osławiony „postęp“. To wyrazy puste, które dopiero napełnione jakąś treścią realną, coś ważą i znaczą. Jest postęp moralności, jest i kryminalistyki; postęp budowy i postęp rozpadania się; postęp zdrowia i paraliż postępowy. Tak samo w „duchu czasu“ umieścić można tyle znaczeń i tak sprzecznych, że samo określenie bez domówień nic nie znaczy. Umysły zaś płytkie, bierne, zbyt zapalne, wogóle nie samoistne odurzają się łatwo takimi luźnymi wyrazami i często nawet biorą je za pobudkę działań. Wtedy postęp i duch czasu nabierają treści, przechodząc w czyny, jednak gdyby rozłożyć te czyny na pierwiastki, znajdzie się w nich ogromna doza najpodlejszego kruszcu — owczego pędu.
— Nie można stryjowi nie przyznać słuszności, gdy coś sformułuje po swojemu — odrzekł Edwin pochlebnie. Więc w tym wypadku trzeba zapewne przypisać owczemu pędowi, że reforma rolna w formie, jak rzekłem, zostanie uchwalona przez izbę prawodawczą.
— Zwłaszcza, że w izbie są i wilki, które grożą, i psy, które oganiają stadko — dodał jeszcze Joachim.
Van der Winder przysłuchywał się rozmowie, ułożywszy uśmiech i całą postać w stań grzecznej admiracji. Odezwał się nareszcie:
— Nie jestem w możności dyskutować z panami na tak wysokim poziomie teoretycznym. Ale mnie się zdaje, że obawy pana szefa eo do wywłaszczenia są przedwczesne.
— Mówiłem z wielu ludźmi, panie dyrektorze, nic tylko z posłami. Wszyscy przewidują w najbliższym czasie taką uchwałę.
— A gdyby przeszła uchwała, będzie niewykonalna.
— Na czcm pan opiera to przypuszczenie?
— Nie umiem tego wyrazić tak dobitnie i zasadniczo, jak panowie. Lecz porównywam z moim krajem. W Holandji własność ziemska jest bardzo rozdrobniona, ale stało się to stopniowo, przez wieki. Mieliśmy i my naszych posiadaczy obszarów; dzisiaj jest bardzo niewielu. Tutaj zaś panowie chcą załatwić przez jedną uchwałę to, co mogą zrobić tylko wieki.
Joachim spojrzał bystro na Holendra.
— Trafia pan w samo sedno, panie dyrektorze. Proces rozdrabniania własności ziemskiej zaczął się u nas, nie tak dawno, jak w zachodniej Europie, jednak nie od wczoraj. Można dojść do przekonania, że proces ten należy poprzeć, wzmódz, przyśpieszyć nawet. Ale obalać tak sobie, mimochodem, prawo własności, odważyła się dotąd tylko horda rosyjska, opanowana przez hersztów żydowskich.
— No, u nas proponowany jest wykup — zmodyfikował Edwin.
— Znamy ten pozór wykupu, obliczony tak stronniczo na korzyść obdarowanych, że równa się ruinie wydziedziczonych. Ale przedewszystkiem nie wolno gwałcić najświętszego prawa człowieka, prawa własności. Po tej drodze dochodzi się do zniechęcenia pracy i dorobku, do powrotu stosunków zwierzęcych, do zniweczenia społeczeństwa.
— Za wyjątkiem, gdy się wywłaszcza jednostki dla wyższych względów użyteczności publicznej — poprawił Edwin — dla budowy dróg, wyjątkowo dla celów wojennych...
— To zupełnie inna kategorja — rzekł Joachim. Na wywłaszczenie nieznacznych przestrzeni pod kolej żelazną lub inne użytki uznane przez rząd za nieodzowne, zgadzają się zwykle sami wywłaszczeni i są za to sprawiedliwie wynagradzani; zmusza się tylko rzadkie oporne jednostki. Ale ograbienie całej klasy, i to dzielniejszej, zasłużeńszej dla kraju, na korzyść innej, jest barbarzyńskim gwałtem. Wiem, że sofiści, broniący wywłaszczenia, mienią pożądanie ziemi przez bezrolnych przemożnym imperatywem społecznym i państwowym, dla którego wypełnienia poświęcić gotowi wszystko — nawet godziwość. Otóż dla zaspokojenia głodu ziemi poświęcić można bardzo wiele — oprócz godziwości. Istnieją setne sposoby popierania parcelacji obszarów, wypróbowane w zachodniej Europie: banki parcelacyjne, nadanie bezrolnym prawa sprawiedliwego pierwokupu niektórych majątków, zachęcanie wszelkimi sposobami inicjatywy prywatnej do parcelacji, zamiast zakazu rozprzedawania obszarów na działki, o którym to zakazie już przebąkują. I tak dalej — wiecie to dobrze sami. Taka akcja prowadzona przez rząd krajowy silnie i konsekwentnie, może zmienić kraj obszarniczy w małorolny w ciągu połowy, czy całego stulecia. M ożna się spierać, czy to pożyteczne, czy nie ~ ale niema się na co oburzać. Szereg lat wyrobiłby, przy spółdziałaniu mądrego i uczciwego rządu, nowe warunki: nauczyłby chłopów prawdziwego rolnictwa, zamiast obecnej dłubaniny w roli; wzbudziłby w dzisiejszych posiadaczach wolę pozbycia się obszarów, bez której prawodawstwo wolnego narodu obejść się nie może. Ale jednym zarpachem przewracać podstawy państwa i społeczeństwa, aby dogodzić niecierpliwemu krzykowi proletarjatu rolnego — to pomysł ludzi lekkomyślnych i bezradnych. Edwin wpatrywał się w stryja z wyrazistem uznaniem: — Szkoda, że stryj nie jest posłem. — Istotna szkoda! — zawtórował natychmiast van der Winder.
Na twarzy Joachima zaigrał uśmiech figlarny:
— Za dużo wiem; nie pasowałbym do wybranego grona. —
Holender wziął to oświadczenie na serjo:
— Ależ właśnie dlatego, że szanowny pan tyle wie i tak gorąco myśli o pożytku ogólnym...
Więc i Joachim musiał wypowiedzieć się poważnie:
— Gdzieżby już mnie, schodzącemu zupełnie z widowni?... Nikt mnie nie zna — jakżebym nawet stawiał swą kandydaturę? — — To jest rola w przyszłości dla ciebie, Edwinie.
Edwin zamyślił się, ale nie odpowiedział.
Minęła północ. Rozeszli się mieszkańcy starego dworu do swych pokojów.

∗             ∗

Joachim nie zasnął wcale w ciągu nocy. Wieczorne podniecenie muzyczne, w które, jak zgiełki i fałsze, wtargnęły wieści dające dużo do myślenia, powikłanie projektów, zaćmienie całej drogi w przyszłość — wszystko to srodze rozstroiło nerwy starego malkontenta. Mózg, chociaż nie zapadł w otchłań snu, wspominającego troskę dzienną z właściwą snom zmorową przesadą, pracował w ciemności bezradnie i beznadziejnie. Wywłaszczenie stawało się prawdopodobniejszem, projekt wojskowy Edwina coraz bardziej niepokojącym. Sumienny myśliciel oceniał jednak różność obu gróźb wiszących nad jego skołataną głową: jedna byłaby klęską publiczną, druga zamiarem szlachetnym, ale jakże niewczesnym!... Zdawał sobie też sprawę, ile w obu tych przewidywaniach było troski jego prywatnej. Znojno, to odzyskane, to osiągnięte, choć pod koniec życia, jako skarb pokoju i celowości istnienia, mogłoby usunąć się mu z pod nóg z powodu wywłaszczenia, lub feralnego ja kiegoś przypadku w wojskowej karjerze Edwina.
Bił się z ciężkiemi myślami, leżąc w łóżku, i oczekiwał świtu.
Świt opóźniał się. Pod koniec nocy usłyszał Joachim szelesty poza oknami, rosnące w pobrzęki o szyby i okapy, pomnożone wkrótce przez urywaną czkawkę rynien — smutną melopeę słoty. Kołysałaby go do snu, gdyby Joachim chciał spać. O n zaś przeciwnie oczekiwał dnia, jako ulgi.
Zaczęła nareszcie sączyć się przez szyby mętna poświata i wykształcać z mrocznej przestrzeni pokoju plamy coraz bardziej określone — już i znajome — już powszednie. Ale nie było radości wiosennego poranka. Deszcz pluskał uporczywie po gontach i po blachach. Skoro tylko rozwidniało dostatecznie, Joachim ubrał się i poszedł cicho szukać służby, bo dzwonki były dopiero w projekcie. Spały jeszcze Stefka i Józia, złudzone przez dzień szary, przypuszczając, że słońce nie wzeszło. Poobudzał je starszy pan i napędził do gotowania śniadania. Spostrzegł też z niejaką uciechą, że Holender już się rusza w swoim pokoju. Edwin zaś spal twardo, bo nawet chrapał.
Joachim dał znać o sobie Holendrowi, że jest już na nogach i wkrótce spotkali się w jadalni przy kawie.
— Dzień dobry — — choć w istocie dzień obrzydliwy. Nikt chyba dziś w pole nie wyjdzie. Deszcz się wzmaga i zanosi się na trzydniówkę, jak w jesieni.
— Wątpię, szanowny panie. A deszcz przecie potrzebny na zasiewy.
— Ej — grymasił Joachim — już byłoby go dosyć. Mamy w gospodarstwie jeszcze sporo sadzenia okopowych i flance w ogrodzie — — a i pan nie dokończył swych pomiarów.
— Zdąży się wszystko zrobić na czas — urągał van der Winder słocie swym nieodmiennie pogodnym humorem i przecierał apetycznie rąbkiem serwety wargi ułożone w ciup pośród rumianej pełni oblicza.
— Pewnie, że się zrobi... ale dla kogo? — w tem sęk.
— Pan dobrodziej mówi jeszcze... o tych obawach wywłaszczenia?
— Naturalnie. Taka zmora może przecie podciąć ręce i nogi człowiekowi.
— Ja już wczoraj ośmieliłem sic; wyrazie powątpiewanie...
— Wiem; pan sądzi, że to niewykonalne. Serdecznie chciałbym podzielać pańskie zdanie. Może niewykonalne, jako stałe urządzenie — ale na teraz, na tymczasem, jako triumf pomysłu, który się ubrdał naszym mężom stanu?... Przeżywamy okres najgorszych możliwości.
Van der Winder skłonił głowę przed krasomówstwem starego Szaropolskicgo, ale widać było w jego oczach, dosyć upartych, pomimo uprzejmego wyrazu, że obstaje przy swem optymistycznem zapatrywaniu.
Po pauzie, wywołanej przez zaspokojenie pierwszego głodu, odezwał się van der Winder:
— Bardzo nie w porę wypada nam projekt pana Edwina wstąpienia do wojska.
Joachim był zupełnie tego samego zdania. Ale, czy ze względu, że rozmawiał, bądź co bądź, z cudzoziemcem, czy dla przygotowania zawczasu siebie i dyrektora do przykrej alternatywy, zaczął tłumaczyć synowca:
— Ja mu się nie dziwię. Wojskowość jest jedynym odłamem życia publicznego, który nam się udaje i zmierza jasno w dobrą przyszłość. Mamy krew żołnierską. — —
Po chwili dodał, niby nawiasowo, ze źle u kry tą pychą:
— Ma pan: nasz pradziad, Stanisław Szaropolski, był także oficerem.
Holender ukłon swój, pełen uszanowania, zwrócił tym razem do portretu wskazanego przez Joachima na ścianie. Ale dworskie maniery Holendra szły w parze z praktycznym rozsądkiem.
— Zaszczytne to powołanie — rzekł i pomilczał trochę. — — Jednak nasze zajęcia — pańskie, jako kierownika eksploatacji Znojna i moja skromna akcja pomocnicza — utknęłyby na martwym punkcie w razie nieobecności młodszego pana Szaropolskiego.
Gdy Joachim nie zaprzeczył, rozmowa zanikła, a do dalszych rozmyślań dogadywało tylko monotonne pluskanie deszczu za oknami.
Dopiero po dopiciu drugiej filiżanki odezwał się dyrektor:
— Ale kawa wyborna!
— Tyle naszego — odrzekł Joachim ironicznie, swoim zwyczajem.
— Czy szanowny pan mówi o stanie majątkowym swego synowca, postawionym na bardzo solidnych podstawach i obiecującym szybki rozwój?
— Ach nie! skrzywił się Joachim majątek to jedno, a zadowolenie z życia to jeszcze co innego. — —
Van der Winder, jako człowiek o mocnych nerwach i o prostokątnej budowie duchowej, nie znał się na ironji, ani na niedomawianiach. Zaczął rozwijać pocieszające komunały o trudnym dorobku zaledwie oswobodzonego państwa, o siłach uśpionych, które nic omieszkają rychło zbudzić się w jutrzni wolności...
— Taka to jutrznia, jak dzisiejsza, zapłakana — odrzekł Joachim, wskazując na okna. Długoby o tem gadać, panie van der Winder. — — —
Wstali od stołu. Przeszli ostrożnie koło sypialnego pokoju Edwina, gdzie panowała jeszcze senna cisza. Ponieważ nie mieli tymczasem nic innego do czynienia, udali się na oszklony ganek, aby obserwować przekorną pogodę i wywróżyć, kiedy niebo zechce się ułaskawić.
Górne sita nie przestawały rosić obfitym natryskiem, w którym mokły młode liście kasztanów, płaczliwie obwisłe. Ziemia, syta już deszczu, zasklepiła swe pory ssące, utrzymując na powierzchni strumyki i jeziorka najeżone mirjadami kryształowych igieł migawkowo przepadających. Nie było wiatru, więc drzewa ociekały zlewą, zrezygnowane bez szemrania; tylko jurne listki bzów drgały raz po raz z oburzenia pod ciosami natrętnych kropel, a przyziemne nowe flance kwiatów tonęły we łzach rozmazanych błotem. Nie dźwięczał w powietrzu żaden głos zwierzęcy. Ulewa grała koncert na arfie z miljona strun szklanych, a wtórował jej ochoczo stary dwór dudami rynien, brząkadłami dachów, rezonansem całego pudła.
— Ależ to bardzo wesołe! — zawołał van der Winder.
— Taak — odparł Joachim — zwłaszcza, że stoimy w oszklonej klatce i nie mokniemy jak te kaczki.
Sznur białych kaczek przeciągał właśnie przez trawnik kulawym marszem z okazałem zadowoleniem.
— A pan sądzi, że tym kaczkom nie dobrze? — cieszył się Holender.
— O ile mogę je zrozumieć, sądzę, że się radują. — —
— I ciepły deszcz, szanowny panie! Pozwoli pan otworzyć okno?
Przez otwartą lukę wtargnął powiew upajający.
— Rzeczywiście ociepliło się — przyznał Joachim, rozpogodzając twarz i rozwierając nozdrza.
Buchnął do wnętrza ganku zapach potężny — wody, kwiatów, ozonu — tęsknoty, ponęty, pobudki — pełnia nut wonnych zespolonych w ogromny akord nawalny. Obaj mężczyźni pili chciwie przez chwilę u tego zdroju odmłodzeń.
Wtem od pokojów zaskrzypiała proza kroków Edwina, ubranego już kompletnie i nadspodziewanie pogodnego.
— Dzień dobry panom. — Że stryj tu marzy i rozmawia z chmurami, do tego już przywykłem. Ale że pan? — wstydź się, panie dyrektorze.
— Panie szefie... deszcz pada, nie mamy roboty — — napawamy się wonią poranka.
— A jednak dzisiaj trzeba skończyć pomiary fabryki na gruncie. Tak wyrachowałem.
— Dobrze. — Deszcz zdaje się ustawać.
— Gdyby nawet nie ustał. Wiosna się posuwa, a w połowie maja chcę zacząć budować.
— Doskonale; gotów jestem — wezmę tylko płaszcz gumowy.
— Za chwilę — po śniadaniu.
Joachim spojrzał na synowca z radosnem zdumieniem, a pytanie, które miał w oczach, było tak wymowne, że Edwin odpowiedział wprost na nie:
— Tak, stryju; zmodyfikowałem znacznie swe projekty. Wczoraj wieczorem pozwoliłem sobie na niecierpliwość, ale w nocy doszedłem do przekonania, że to... nie po męsku. Jeżeliby powołano mój rocznik, albo kraj potrzebował pospolitego ruszenia, nie będę się ociągał ani godziny. Ale teraz nic pójdę na ochotnika.
Joachim milczał ze wzruszenia, a może z obawy, aby jakiemś nieostrożnem słowem nie zniechęcić Edwina, który ciągnął dalej:
— Pozostaję, gdzie jestem i robię, com zaczął. Robię całą siłą. A jeżeli lekkomyślne kroki rządzących pozbawią mnie warsztatu i w dalszych konsekwencjach kraj popchną ku przepaści, no... to przepadnę. Ale zanim przepadnę, dużo upłynie wody, a z nią spłynąć może dużo obcesowych pomysłów uszczęśliwienia ludu, któremu ja życzę może lepiej, niż inni.
— Tak, tak, mój drogi — odezwał się nareszcie Joachim — kto kocha dzieło swoje rozpoczęte, nie wprowadza w planową rachubę ruiny tegoż dzieła, ani rychłej śmierci własnej; działa, bo działać musi z nakazu siły swej wewnętrznej. Żeby więcej w kraju takich ludzi, jak ty...
— Ej, stryju, są tacy sami, jest ich dużo, tylko ukrytych, nie zwołanych, rozproszonych.
— Szczególniej zaś nie powołanych do rządu.
Edwin przeczuwał zapewne dłuższą filipikę stryja, bo przerwał dość szorstko.
— Chodźmy do jadalnego; nie piłem jeszcze kawy.
Pomiędzy spiesznymi kąskami i łykami rzucał zdania urywane, mające widocznie na celu sprowadzenie rozmowy na poziom potoczny i wesoły.
— Gdyby lepsza była pogoda, moglibyśmy ze stryjem rozpocząć dialog... który to już? — — Zanurzylibyśmy nogi w strumieniu, jak czytałem w jedny m dialogu Platona...
— Tyle z niego zapamiętałeś? — odciął się Joachim.
— Mniej więcej tyle. Zato z nauk stryja spamiętałem dużo i skorzystałem. Myśmy już doprawdy wygadali cały tom teorji?
— Tom nie bez pożytku, jak to raczyłeś przyznać.
— Z pewnością. Ale teraz mi już pilniej do praktyki. Panie dyrektorze, chodźmy do pomiarów.
Spojrzeli przez okno. Deszcz nic sfolgował; lał tak przekornie, jakby dla zniechęcenia wszelkich porywów do pracy polnej. Pomimo to Edwin Szaropolski ze swym wiernym pomocnikiem, okryci gumą, uzbrojeni w parasole, z zawiniętemi narzędziami mierniczemi, wychodzili w pole uśmiechnięci.
— Wiecie co rzekł Joachim, nie przekraczając progu drzwi otwartych — to już doprawdy zbyteczna gorliwość; deszcz może przecie ustać około południa.
— A ja prawie wolę, stryju, że deszcz będzie trochę przeszkadzał. Nie lubię robót łatwych; człowiek przy nich zasypia. A ta przekora... żywiołów właśnie mnie podnieca.
— Gorsza walka z przekorą ludzi — rzekł Joachim.
— Gorsza, ale i tę się wygra — odpowiedział Edwin.

KONIEC.

Warszawa, 3 maja 1921 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.