Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   324   —

nowe flance kwiatów tonęły we łzach rozmazanych błotem. Nie dźwięczał w powietrzu żaden głos zwierzęcy. Ulewa grała koncert na arfie z miljona strun szklanych, a wtórował jej ochoczo stary dwór dudami rynien, brząkadłami dachów, rezonansem całego pudła.
— Ależ to bardzo wesołe! — zawołał van der Winder.
— Taak — odparł Joachim — zwłaszcza, że stoimy w oszklonej klatce i nie mokniemy jak te kaczki.
Sznur białych kaczek przeciągał właśnie przez trawnik kulawym marszem z okazałem zadowoleniem.
— A pan sądzi, że tym kaczkom nie dobrze? — cieszył się Holender.
— O ile mogę je zrozumieć, sądzę, że się radują. — —
— I ciepły deszcz, szanowny panie! Pozwoli pan otworzyć okno?
Przez otwartą lukę wtargnął powiew upajający.
— Rzeczywiście ociepliło się — przyznał Joachim, rozpogodzając twarz i rozwierając nozdrza.
Buchnął do wnętrza ganku zapach potężny — wody, kwiatów, ozonu — tęsknoty, ponęty,