Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   319   —

podobniejszem, projekt wojskowy Edwina coraz bardziej niepokojącym. Sumienny myśliciel oceniał jednak różność obu gróźb wiszących nad jego skołataną głową: jedna byłaby klęską publiczną, druga zamiarem szlachetnym, ale jakże niewczesnym!... Zdawał sobie też sprawę, ile w obu tych przewidywaniach było troski jego prywatnej. Znojno, to odzyskane, to osiągnięte, choć pod koniec życia, jako skarb pokoju i celowości istnienia, mogłoby usunąć się mu z pod nóg z powodu wywłaszczenia, lub feralnego ja kiegoś przypadku w wojskowej karjerze Edwina.
Bił się z ciężkiemi myślami, leżąc w łóżku, i oczekiwał świtu.
Świt opóźniał się. Pod koniec nocy usłyszał Joachim szelesty poza oknami, rosnące w pobrzęki o szyby i okapy, pomnożone wkrótce przez urywaną czkawkę rynien — smutną melopeę słoty. Kołysałaby go do snu, gdyby Joachim chciał spać. O n zaś przeciwnie oczekiwał dnia, jako ulgi.
Zaczęła nareszcie sączyć się przez szyby mętna poświata i wykształcać z mrocznej przestrzeni pokoju plamy coraz bardziej określone — już i znajome — już powszednie. Ale nie było radości wiosennego poranka. Deszcz pluskał uporczywie po gontach i po blachach. Skoro tylko rozwidniało dostatecznie, Joachim ubrał się i po-