Cudno i ziemia cudeńska/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Szaropolski poczekał jeszcze kilka dni, a po tygodniu, gdy robotnicy, pomimo zabiegów dyrektora u majstra Mędrzeckiego i innych, nie stanęli do pracy, postanowił czynność fabryki na pewien czas zawiesić, a zapas surowców, zwłaszcza łoju, który mógłby ulec zepsuciu, odprzedać któremu z kolegów fabrykantów. Natrafił jednak na uzasadnione obawy nabywców, czy łój, pochodzący z fabryki przy ulicy Lubej, ponieważ dotknął aparatów pochodzących od Kleina, nie wpadł przez to samo w kategorię masy, na której robotnicy poszukują swej krzywdy i zapłaty za półtora roku bezrobocia? Fatalna pochodzistość od upadłego Kleina ciążyła przekleństwem na fabryce. Po energicznych staraniach Szaropolski rozprzedał jednak część surowców po zniżonej cenie. Dodawszy tę stratę do innych, wynikłych z przerwania robót, był w niezbyt świetnym humorze.
To też wcale nie gościnnie przyjął pewnego interesenta, który w chwili nieprzyjemnych rozrachunków zjawił się do jego mieszkania.
— Jestem Rosenduft — rzekł otłuszczony osobnik w czarnym chałacie, udającym surdut pan o mnie nie słyszał?
— Nie, panie.
— Nu, ja kolega — ja także fabrykuję mydło.
Wyciągnął z brudnego rękawa kawał limfatycznego mięsa, który mu służył za rękę. Szaropolski udał, że nie widzi, lecz wskazał mu krzesło i milczał pytająco.
— Pan ma wielkie nieprzyjemności ze swoją fabryką? odezwał się Rosenduft, przybierając wyraz współczucia.
— Mam fabrykę tymczasem nieczynną... — skoro pan wie...
— Ja wiem! Te nasze robociarze to są łajdaki, to są leniwe złodzieje!
— Wcale nie! To są ludzie nie rozumiejący ani wspólnego, ani nawet własnego pożytku.
— Ja i to wiem! Oni słuchają te agitatory, te zawodowcy, te gałgany!
— Ależ panie Rosenduft — poco tu gadać o rzeczach powszechnie znanych? Co pana do mnie sprowadza?
— Ja przyszedłem z takie... kamaraderje, z kondolencje... i z propozycje — —
— Słucham propozycji.
— Pan jest z wychowaniem zagranicznem, pan jest a feiner Mann — ja panu chcę pomóc.
Łzawo cyganiące, przenikliwe spojrzenie dobroczyńcy spotkało się z suchem, równie badawczem spojrzeniem Edwina.
— Może pan nakłonić robotników do powrotu? — albo dostarczyć mi innych?
— Tego ja tymczasem nie mogę ale ja mogę z panem wejść do spółki.
— Jak to? — nie znamy się wcale i powiada pan, że ma własną fabrykę?
— Ja mam fabrykę mydła i każdy ją zna firma bracia Rosenduft — i mydło nazywają przez krótkość Rosenduft. Gdzie jego nic było przed wojną? Paryż — Berlin — Dyneburg — Mińsk Litowsk — Homel — Berdyczów — Odesa — wszędzie złote medale!
— Medale z Homla i z Berdyczowa? — wtrącił Szaropolski powątpiewająco.
— Nu, tam nie było wystawy, ale handel szedł.
— Rozumiem: jest pan wielkim fabrykantem mydła. Więc na cóż panu udział w mojej początkującej fabryce?
— Na co? — pan mi się podoba — ja sobie projektuję pomóc panu.
— Bardzo dziękuję, ale sam sobie radzić będę.
— Nu, a co pan zrobi? — sprzeda fabrykę?
— Pozwoli pan, że nie będę mu się zwierzał ze swoich zamiarów. Nie wiem nawet, skąd panu przyszedł ten pomysł, żeby, nie znając mnie, proponować mi spółkę?
— To ja panu powiem. Tu niema żaden podstęp, żadne szachrajstwo — tu jest czysty interes. Pan jest z Cudna i pan jest człowiek europejski — ja bardzo chcę być z panem w jednej firmie.
Pomimo wstrętu do osoby, Szaropolski spojrzał po raz pierwszy z zaciekawieniem na Rosendufta.
— Nie rozumiem. Proszę mi wytłumaczyć.
— Ja wytłumaczę. My tu, Polacy wyznania mojżeszowego, całkiem stracili reputację. Za co? — że my trzymali podczas wojny z Niemcami? To i cudeński rząd trzymał przez trzy lata z Niemcami. Co można było wiedzieć? Pan Bóg strzela, a człowiek kule nosi. My nosili kule, tak jak i oni. A czemu tamtym dają spokój, a nas żydków prześladują, bojkotują?...
— To inna materja — przerwał Szaropolski.
— To jest to samo mydło, co my jego będziemy fabrykować pod firmą „Szaropolski i Rosenduft“!
— Nie tak zaraz — skrzywił się Edwin, lecz nie przerwał, bo chciał dorozumieć się, o co chodzi projektodawcy.
— Może być zaraz! Ja panu mogę dzisiaj wpłacić gotówką połowę wartości i kosztów... nawet z przyzwoitym zarobkiem... nawet może dalej zarządzać fabryką pan Winderwander...
— Van der Winder — poprawił Edwin, ale wzruszył ramionami.
— Nu, jak będzie? — nalegał Rosenduft, mniemając, że Szaropolski słabo się broni.
— Nic z tego nie będzie, proszę pana. Może ja nawet przerzucę się do innej roboty.
— Ja mogę razem z panem przerzucie się — ja mam także inne interesy — i pieniądze — i kredyt. Ja znam się na handlu i moja pomoc będzie panu bardzo... pomocna.
— Może kiedyś z niej skorzystam, ale tym czasem nie widzę sposobności i nie wiem, czemu zawdzięczam tak gorące zajęcie się moimi interesami?
— Skończyła się wojna, panie Szaropolski, i my wszyscy obywatele cudeńscy musimy żyć w zgodzie i razem pracować.
— Nie przeczę, — ale dlaczego koniecznie pan ze mną?
— Bo pan jest taka osoba co jest prawdziwy Europejczyk, co wie, że obywatel w kraju jest bez różnicy wyznań. Nu — jak jest w Anglji? jak w Holandji?
— Jest trochę inaczej. — Bardzo mi przyjemnie, że się panu podobam, ale dzisiaj nie skorzystam z pana uprzejmości. Namyślam się dopiero, jak pokierować swoje sprawy.
— Nie dziś, to jutro... pojutrze? Ja sobie pozwolę zostawić u pana mój adres.
— Niech pan zostawi.
Po wyjściu Rosendufta Szaropolski pomyślał, że może niewczesne było odtrącanie jego usług w chwili, gdy potrzeba pieniędzy i fachowej pomocy. Edwin zabrał się bowiem już do handlu, nie porzucając nadziei uruchomienia swej mydłami.
Handel rozumiał en gros i jako jedną z normalnych funkcji organizmu społecznego. Spostrzegłszy już braki i wady w aprowizacji, oraz skłonność niektórych osobników do przetrzymywania i podbijania cen towarowych, wymyślił sobie parę obrotów handlowych na czasie: chciał sprowadzić do Cudna bardzo pożywną czarną fasolę brazylijską i zapas żołnierskiego sukna z Anglji, gdzie rozprzedawano je po niskiej cenie z powodu ukończenia wojny. Obie tranzakcje już zahaczył, jedną w Holandji za pośrednictwem dyrektora van der Windera, drugą osobiście, dzięki swym stosunkom z intendanturą w Londynie. Na obie jednak potrzeba było dużych sum, a zatem kredytu i ewentualnie wspólników. Szaropolski krzątał się już zabiegliwie po nowych, odkrytych przez siebie ścieżkach.
Mniejsze miał obawy o fasolę, wiedział bo wiem, że ją rozchwyci skwapliwie Cudno, ogłodzone z jarzyn i produktów mącznych. Ale sukno było jednej szarej barwy i nadawało się na mundury, lub ubiory mniej wybrednej klasy; trzeba je było zaproponować raczej jakiemuś urzędowi, niż krawcom. Prowadziło to znowu do zabiegów w ministerjach, do których Edwin, po paru doświadczeniach, nabrał pewnych przesądów. Przemyślał jakby najdalej ominąć urzędy, aby snadź nic opóźnić zamierzonych obrotów. Bo gdyby brazylijska fasola miała trafić na rynek dopiero w lecie i współzawodniczyć ze świeżą cudeńską, a grube sukno zjawiło się też podczas upałów, mogliby djabli wziąć interes.
Rozpisał listy, zamówił próby i zwiedzał grunt miejscowy. Na tym gruncie znal dopiero nieco dróżek, które udeptał; wstępował teraz na mniej znane, handlowe. Przyszło mu do głowy wy zyskać doświadczenie kuzyna swego, Józefa Szaropolskiego, który miał sklep siodlarski.
Edwin był raz, czy dwa w mieszkaniu Józefa, ale nigdy dotąd w jego sklepie, zdawał też sobie sprawę, że Józef jest odroślą Szaropolskich najmniej wybujałą, zagrzęzlą prawie w proletariat. Edwin zaś nie miał dla proletarjatu tego kultu, który od pewnego czasu zapanował w Cudnie; był przyjacielem ludu, ale nie ciemnoty i nędzy; przyznawał proletarjatowi wszelkie prawa obywatelskie i ułatwienia do przejścia na wyższe szczeble drabiny społecznej. Sądził nawet, że istniejący typ proletarjatu powinien dążyć do zaniku, przerodzić się w klasę obywateli pracujących. Ale z tem zdaniem nie odzywał się w Cudnie, gdzie proletariat uchodził za klasę najcenniejszą, jeżeli nie panującą, to używaną do panowania. Raziły też Edwina maniery cudeńskiego proletarjatu, nazbyt już despotyczne na opak, buntowniczo pogardliwe dla całej reszty społeczeństwa. Józef Szaropolski, nie wypierając się rodowitego szlachectwa, nabrał tych manier proletarjackich, które nie ujmowały bynajmniej Edwina.
Pierwszy raz znalazł się Edwin w sklepie siodlarza i zauważył, że jest tu dość brudno i pusto. Gdy się rozglądał, Józef odezwał się szyderczo:
— Śmierdzi Edwinkowi interes siodlarski? mydełko pachnie mu lepiej? — cóż, kiedy stanęło.
— Nie przychodzę spierać się z tobą; chcę cię owszem prosić o radę. Zaczynam trudnić się handlem...
— Ho, ho! z tygodnia na tydzień zmiana dekoracji. Pod koniec zimy założysz może knajpkę z damskim koncertem?
— Słuchaj, Józefie: ja nie mam czasu na takie gadanie. Chcesz mi dać informacje, których potrzebuję, czy nie chcesz?
— Widzicie go, jaki hrabia! obraża się. No, słucham.
Edwin przedstawił swoje projekty co do fasoli i sukna otwarcie, gdyż wiedział, że Józef, choć nieprzyjemny kompan, jest człowiekiem sumiennym, a w każdym razie nie zdradliwym. Poprosił następnie o radę, komuby zaproponować towary, o które już poczynił zabiegi.
Siodłarz spoważniał, ale nie pozbył się gburowatego tonu:
— Komu? jak to: komu? — trzeba mieć sklep własny.
— Albo znać sklepy odpowiednie.
— Ja tam nie trzymam sztamy z kolonjalnymi, ani z krawcami. Masz ich na każdej ulicy.
— A czy nic możesz mi nazwać takich, którzy skupują na większą skalę? engrosistów? — zapytał jeszcze Edwin.
— To chcesz się udać do Żydów?
— Dlaczego do Żydów?
— Bo innych niema w Cudnie. Jeszcze w mojej branży można dostać skór od garbarzy, chrześcijan. Ale fasola, sukno — to wszystko w ręku Żydów. Taki naprzykład Rosenduft...
— Rosenduft?!
— A co? znasz go?
— Znam jednego. Ale to fabrykant mydła.
— Jaki on tam fabrykant! Dla niego fabrykują inni, a on skupuje i chowa co najpotrzebniejsze dla ludności i śrubuje ceny do góry. Ma mydło i towary łokciowe i licho go tam wie, co u siebie trzyma. To herszt cudeńskich paskarzy.
— Taki... gruby? — pytał jeszcze Edwin dla ustalenia tożsamości.
— No gruby, gruby... Jeden tylko jest, którego znać możesz, bo ty się przecie obracasz w wyższem towarzystwie.
Edwin pominął sarkazm i rzekł serdecznie:
— No widzisz, toś mi dał parę pożytecznych informacji. Dziękuję ci.
— Niema za co. A tyś już pewno z Rosenduftcm coś rozpoczął?
— Na szczęście — nie. Ale zabiłeś mi klina w moje projekty z engrosistami — — Musiałbym zatem proponować moje towary jakimś... urzędom. — —
— Niech cię Bóg broni od urzędów! Połowę towaru zabiorą dla siebie, a reszta zgnije gdzieś, czekając na wagony.
— Co ty mówisz?!
— Mówię, co wiem. Nasze urzędy są od grabienia i od zaprzepaszczania. Z nimi nie radzę zaczynać. Jeżeli chcesz się trudnić handlem na większą skalę, nie obejdziesz się bez Żydów. Oni płacą pieniądze... im i wagony chodzą. — —
— Komuż ja zatem sprzedam moją fasolę i sukno? — zawołał Edwin, bliski rozpaczy.
— To też mówię: trzeba mieć swój sklep. Ja naprzykład... no ja trochę co innego; jestem na pół rzemieślnikiem, na pół kupcem. Kupuję materjał miejscowy, przerabiam u siebie — a komu sprzedam na ulicę, księdzu, czy Żydowi — to mnie już nie obchodzi.
— Ja jednak nie mogę mieć sklepu z suknem i fasolą!
— Miej dwa sklepy.
— No, zobaczymy... Niepodobieństwo, żeby się nie znalazł sposób sprzedania w Cudnie artykułów najpilniejszej potrzeby uczciwie, z umiarkowanym zyskiem, a z pominięciem rabusiów i paskarzy.
— Próbuj — od tego jesteś miody.
— Właśnie; dobrześ powiedział.

∗             ∗

— To są przesady — mówił nazajutrz dyrektor van der Winder, konferując ze swym szefem — zdarzyły się tu i ówdzie nadużycia w urzędach i opieszałość w transportach, gnieździ się w Cudnie parodja handlu, zwana tu paskarstwem, ale takie generalizowanie nazwać wypada zdrożnem, gdyż onieśmiela inicjatywę prywatną i łamie energję. Sam widziałem wczoraj na stacji towarowej wagon sardynek, który przybył z Portugalji i wędrował tylko dni dziesięć. To na dzisiejsze warunki jest wcale znośne.
— A czy transport nie należał przypadkiem do Żyda? — wtrącił Szaropolski.
Holender otworzył szerzej oczy:
— Nie wiem. Do tutejszego kupca, bo go ktoś odbierał za frachtem.
— No, wszystko jedno — zatarł Edwin wrażenie — więc pan jest zdania, że należy, bądź co bądź, zadatkować i sprowadzić fasolę?
— Bezwarunkowo. Jak tylko przyjdzie, po jadę sam do Gdańska i przeładuję na wagony. Zdaje mi się, że mogę za to ręczyć, bo dużo analogicznych operacji przeprowadzałem przed wojną. A skoro fasola ukaże się na tutejszym rynku, niema wątpliwości, że ją zaraz nabędzie każdy kupiec, lub konsument spragniony dobrego towaru i pożywnej strawy. My właśnie dopilnujemy, aby się nie dostała do rąk paskarzy. Puścimy w gazetach artykuły reklamowe. Jest to produkt wyborowy; zawiera azotu części...
— To już wiem, panie van der Winder. Zatem poco czekać? ~ zaczynajmy.
— Zadatek umówiony w jednej trzeciej wartości loco Amsterdam moglibyśmy przesłać telegraficznie?
— Na to jestem przygotowany.
Zahaczono tedy za pomocą telegrafu brazylijską fasolę, która zaczęła płynąć po morzach obiecująco w kierunku Cudna i miała nawet niezbyt długą drogę do przebycia, gdyż van der Winder dowiedział się o dużym ładunku dawniej już przesłanym z Ameryki do Holandji i uchwycił część tegoż w drodze, loco Amsterdam. Fasola powinna była stamtąd przepłynąć do Gdańska za dni kilka.
Trudniejsza sprawa była z suknem. Zabiegi o nie prowadził Szaropolski osobiście przez znajomych swych w Londynie i zdążył już otrzymać dwa powiadomienia ostudzające zapał do interesu. Intendantura angielska rozprzedawała sukno tylko wielkiemi partjami po 100 tysięcy yardów i nie dawała kredytu. Te utrudnienia można było przezwyciężyć, lecz wypadało koniecznie sprzedać owe 100,000 yardów komuś zasobnemu w Cudnie, któryby je zapłacił z góry, bo prywatne zasoby Szaropolskicgo nie starczyły na taką operację. W tem był sęk, gdyż handel suknem opanowany był rzeczywiście przez Rosendufta i jego współwyznawców, jak słusznie twierdził Józef Szaropolski, siodlarz. Oddanie wynalezionego w Anglji sukna w takie ręce wydało się Edwinowi niepodobieństwem; jego antysemityzm nie był bynajmniej zdecydowany, ale Szaropolski chciał właśnie przysporzyć współobywatelom szybko ciepłej i taniej odzieży, nie zaś — popierać paskarstwo. Poszukiwał tedy innego potężnego nabywcy ze sfer filantropijnych, a wreszcie i z urzędowych, jeżeli nie będzie można zrobić inaczej. Oskarżenia kuzyna, siodlarza, były gołosłowne, przesadne i zbyt już generalne, jak tego dowodził dyrektor van der Winder. — Jakoż natrafił wkrótce na ogłoszenie, które mogło zadowolić jego aspiracje społeczne i osobisty interes: ministerjum wojny poszukiwało sukna na nowe płaszcze dla żołnierzy.
Było to jedyne ministerjum, dla którego Szaropolski nabierał zaufania, pomimo, że uległo ono zrazu ogólnym zasadom twórczym rządzącego stronnictwa. Gabinet ministrów musiał być antymilitarystyczny ze swego cepepowskicgo obowiązku; nie kwapił się więc do formowania regularnej armji, która mogłaby cudeńską partję przewrotową kiedyś doprowadzić siłą do starożytnego porządku. Tworzył natomiast „czerwoną straż“, przeznaczoną jedynie do obrony proletarjackiego porządku wewnątrz kraju. Pobór do tej straży nie był bynajmniej generalny; dopuszczano do niej tylko uświadomionych proletarjuszów, wymusztrowanych do użycia browninga w przygodnych walkach za prawa ludu, lub wypuszczone z więzień ofiary dawnych rządów i sądów burżuazyjnych. W przyszłości nie miało być żadnej wojny międzynarodowej; tworzono oddziały zbrojne dla zbawczej, reformacyjnej wojny domowej.
Jednak obok czerwonej straży, problematycznego użytku, wyrastało jakiemś zaklęciem prawdziwe wojsko. Coraz to wytryskał na ulicę Cudna zawiązek nowego pułku: jakaś zwarta kolumna piechoty dziarskiej, rozśpiewanej przyjemnie, nie zaś wyjącej nienawiścią; jakiś szwadron konnicy doskonale malowanej ze starych wzorów — aż się zdawało, że po śnie stuletnim ocknęły się szwoleżery z pod Sommosierry, czwartaki i białe ułany z pod Grochowa, artylerja z pod Stoczka. Nieraz Szaropolski, pośród swych poziomych krzątań za mydłem, suknem i fasolą zatrzymywał się na ulicy i błyszczącemi oczyma przeprowadzał mijający szyk i tentent ułanów.
— Idzie to, rwie w przyszłość. Jeszcze dobrze będzie! — mruczał półgłosem, a serce mu biło w takt marszu.
Wprawdzie nie Wichrowaty z towarzyszami, lecz sam Namiestnik, wielki amator wojenki, prowadził te sprawy wojenne, jedyne radosne pośród harmidru przebudowywania państwa.
Szaropolski, pochłonięty przez zabiegi prywatne, słabo zdawał sobie sprawę ze sprężyn i machinacji politycznych; stwierdzał tylko wyniki, które podpadały mu pod oczy i dotykały skóry. W polityce wewnętrznej najlepiej mu się podobało rosnące piękne wojsko. To go skłoniło ostatecznie do uczynienia oferty sukna ministerjum wojny.
Ponieważ nie miał dostępu do generalicji, dowiedział się od kuzyna Roberta, który i z wyższymi oficerami się kumał przy swych występach restauracyjnych, że ofertę należy skierować do intendantury (ulica Kilińskiego Nr. 6) do m ajora Bohdana Grzmot-Pofikalskiego.
Edwin obliczył swą propozycję jak najskrupulatniej. Sukno kosztowało w Londynie 5 marek i 20 fenigów za yard, koszt transportu do Cudna miał kosztować markę od yarda; ofiarowywał sukno po 7 marek, z bardzo umiarkowanym zarobkiem. Cena była bajecznie niska, gdyż sukno podobnego gatunku w Cudnie dochodziło już do ceny 40 marek. Nie wątpił, że zostanie przyjęty w intendanturze z otwartemi rękami.
Jakoż pan major przyjął Edwina bardzo dobrze i okazał nawet wesoły humor. Z sąsiedniego pokoju dochodziły gwarne, młode rżenia i brzęk szkła. Wcale to nie zgorszyło Szaropolskiego, który sam nie stronił od wina i przyznawał stanowi wojskowemu prawo do uczty w czasie zawieszenia broni. Przedstawił majorowi próbkę sukna i spisaną ofertę.
Major, piękny, muskularny mężczyzna, uosobienie dojrzałej siły, ujął wydłużoną próbkę sukna w obie dłonie, okręcił na palcach, a potom roztargnął ją gwałtownie na obie strony — raz i drugi. Szmata nie puściła.
— Ależ to skóra, panie, nie sukno! Pierwszy raz mi się zdarza, żebym nie mógł rozedrzeć głupiego łachmana. Już i podkowy łamałem.
— Bo pan major, z przeproszeniem, źle ujął sukno. O, proszę mi pozwolić — rzekł Szaropolski, rozbawiony tym sportowym eksperymentem.
Wziął sukno oburącz, napiął jeden kraj silniej, niż drugi i targnąwszy potężnie, przepołowił próbkę.
Major był prawie niezadowolony, jednak obejrzał z ciekawością Szaropolskiego i sukno.
— Jak pan to zrobił?
Edwin objaśnił, a major, poznawszy sposób, spróbował po raz drugi i rozdarł połowę szmaty na dwie ćwiartki.
— Codzień można się czegoś nauczyć rzekł rozpromieniony — raz od profesora strategji, drugi raz od fabrykanta sukna.
— Poprawdzie — uśmiechnął się Edwin — pierwszy raz w życiu zajmuję się suknem.
— Ach tak? to pan nie specjalista?
— Nie, panie majorze. Zabieram się dopiero do przemysłu i handlu, który studjowałem w Anglji. To sukno pochodzi też z Anglji.
— To też mi się zdawało, że pan ma w sobie coś angielskiego.
— Matkę mam Angielkę i całą młodość spędziłem, w Anglji, ale urodzony jestem w Cudnie i niedawno powróciłem do ojczyzny.
Major Grzmot-Pofikalski kiwał głową aprobacyjnie.
— Więc oferta pańska jest raczej... ideowa? Nigdy nie kupiliśmy tak dobrego i taniego sukna.
— Miło mi będzie przysłużyć się naszej świetnej armji; ale i ja na tem nie tracę.
Major wpatrzył się w Szaropolskiego uważnie i przydługo, poczem zapytał ochoczo:
— A pan konno jeździ?
— Jeździłem nawet na klasowych steeple-chase’ach.
— Umie pan robić szablą?
— Nie koniecznie. Ale uprawiałem różne pokrewne sporty; umiem bić się na szpady.
— Wie pan co, panie Szaropolski? Pluń pan na to sukno i wstąp do naszego pułku.
— Przychodziło mi to do głowy, panie majorze. Musiałbym jednak najprzód wprowadzić w ruch, albo zwinąć interesy rozpoczęte, w których tkwi cały mój majątek.
— To się pan urządź i przychodź do nas — choćby do intendantury — zużytkuje pan swe fachowe wiadomości, a gdyby przyszła potrzeba, to na koń i w pole!
— Notuję sobie łaskawe zaproszenie. Ale tymczasem... to sukno.
— No, sukno jest dobre, wyborne. Podaj pan zaraz tę ofertę do komisji umundurowania; zrobię nadpis...
Napisał zamaszyście na podaniu kilka słów gorąco polecających i oddał papier Edwinowi.
— Bardzo dziękuję. Pan major zechce mnie może powiadomić, czy sukno wolne jest od cła wwozowego?
— No... chyba? Dostawa dla armji. Zresztą powiedzą panu to wszystko w komisji umundurowania.
— A wolno jeszcze zapytać, gdzie się ta komisja mieści?
— Przy ulicy Żałosnej — to jest przedłużenie Lubej.
— Ach tak? — już wiem.
Pożegnawszy serdecznie uprzejmego majora, Szaropolski przeniósł się tramwajem, który tego dnia był w dobrem usposobieniu i kursował, na ulicę Żałosną, w pobliże swej nieczynnej fabryki. Ani widok fabryki, ani nazwa ulicy nie zdołały zatrzeć w umyśle Szaropolskiego pogodnego wrażenia, które otrzymał od zetknięcia się z armją. To też wchodził do lokalu komisji umundurowania z zupełną otuchą.
Zaraz na wstępie ujrzał oficera rażąco podobnego do księcia Józefa Poniatowskiego. Brunet, włos falisty, baczki przycięte do pół policzka — widoczny był zamiar skopjowania postaci narodowego bohatera. Szaropolski podszedł do tego zucha z zaufaniem i zapytał, czy może mu wręczyć ofertę na sukno mundurowe.
— Sukno? — jakie sukno? — odparł oficer zgryźliwie, a gdy spojrzał i przemówił, rozwiał w jednej chwili złudzenie.
Szaropolski zadziwił się niepomału, miał bowiem przed sobą Żyda przebranego za księcia Józefa! Ale upewniwszy się, że ten właśnie podporucznik zajmuje się umundurowaniem, wręczył mu papier.
Gdy oficer czytał ofertę, Edwin rzucił okiem po sali. Siedziało w niej dwóch jeszcze funkcjonarjuszów w mundurach, z większą, lub mniejszą noszonych fantazją. Ci, jeżeli już mieli naśladować jaki typ wojskowy z przeszłości, to chyba Berka Joselowicza.
Tymczasem pseudo-Poniatowski przestał czytać i rzekł, przybierając minę sędziego śledczego:
— Pan się podejmuje dostarczyć to sukno po 7 marek za yard?
— Wyraziłem to w piśmiennej deklaracji bez wszelkiej wątpliwości.
— I to sukno będzie całe takie, jak dołączona próbka? — Polegam na sumienności moich przyjaciół w Londynie. A zresztą, gdy transport przyjdzie do Gdańska, może go który z panów obejrzy przed odbiorem.
— Tak, to my zrobimy. — A zresztą nie stawia pan żadnych innych warunków?
— Połowę zapłaty trzeba uiścić zaraz, a drugą przy odbiorze w Gdańsku, według projektu, który także objaśniłem w mojem podaniu.
— Widzę. Ale oprócz tego, co napisane, nie ma pan nic do powiedzenia?
— Nic. — — Zapytuję, czy komisja przyjmuje moją ofertę?
— To jeszcze musi pójść pod rozwagę i na sesję.
— Jednak pan major Grzmot przyjął moją propozycję bardzo przychylnie — powiem nawet z zapałem.
— Opinja pana majora jest dla nas wielce miarodajna, ale pozwoli nam pan zachować wszelkie przepisane formalności — rzekł podporucznik z odcieniem ironji, który przejął Szaropolskiego złem przeczuciem.
— Kiedyż zatem mogę zgłosić się po odpowiedź. Uprzedzam, że na stanowcze zamówienie oczekują w Londynie, a zwłoka mogłaby nas pozbawić towaru, na który dużo jest amatorów.
— Postaramy się w najbliższych dniach. Proszę zostawić nam swój adres.
Szaropolski oddał bilet wizytowy z adresem i numerem telefonu.
— A, ma pan i telefon? — to najlepiej; wkrótce do pana zadrutuję.
Elegancki funkcjonarjusz wyprostował całą swą rycerską figurę i brzęknął ostrogami na znak zakończenia konferencji.
Szaropolski pomyślał, odchodząc, że przyjęcie w intendanturze było dużo przyjemniejsze, niż w tej komisji, sprawiającej wrażenie obcego konsulatu. Ale armja, która tak pięknie kwitnie i rośnie, potrzebuje, widać, Żydów do niektórych działów wymagających uzdolnienia handlowego? — — Mogłaby przynajmniej tych agentów odmiennie ubierać. — —
Gdy już puścił w ruch oba zamierzone interesy, Edwin poczuł się znużonym, jak każdy człowiek czynny, któremu nagle zabraknie zajęcia. Fasola jeszcze nie dopłynęła... na decyzję komisji umundurowania trzeba poczekać... uruchomienie fabryki trzeba odłożyć aż do lepszego humoru delegatów robotniczych.Zaczynać jeszcze coś nowego, dla samej przyjemności majstrowania, byłoby bez pożytku. Najprzód przeprowadzić sprawy rozpoczęte i tak już zakreślone na wielką skalę.
Poszedłby do Joachima, którego w ostatnich czasach zaniedbał. — — Ale i to wypada odłożyć do czasu, gdy coś przynajmniej się uda. Dzisiaj stary zrzęda zasypałby go dowcipnymi może, ale niepożądanymi przycinkami do mydła, fasoli i sukna. Wogóle Joachimowi trudno dogodzić; Edwin nie widział go jeszcze jasno uśmiechniętego do jakiejś.sprawy publicznej, czy prywatnej. Chyba żeby mu się udała fenomenalna tabakierka? — — Niech ją sobie dłubie.
Poszedłby gdzie, z kimś zabawić się. Znał już sporo ludzi swojego wieku, ale, chociaż z przyrodzenia był towarzyski, nie upatrzył dotąd ani jednego brata-kompana. Ludzie tutejsi bawią się, jak więźniowie, którzy uciekli z pod klucza: albo ponuro, albo po pijacku.
— Zostanę w domu i przeczytam gazety. Od dawna nie wiem, co się na świecie dzieje — a dzieją się przecie wielkie rzeczy.
Polubił już swoje mieszkanie w śródmieściu, chociaż urządzone niedostatecznie. Położone na czwartem piętrze, miało dużo światła i widok, jak na Cudno, wspaniały. Za to winda osobowa rzadko była czynna z powodu zamykania, lub zanikania prądu elektrycznego. Ale Edwin miał dobre nogi. Łazienka istniała, jednak woda nic dochodziła tak wysoko i żadna siła ludzka nie mogła jej pchnąć aż do czwartego piętra, jak zapewniali zgodnie właściciel i rządca domu. Zatem Edwin kąpał się na niższem piętrze, w mieszkaniu uprzejmego lekarza. Ale ojcowskie meble były wygodne i pokaźne; brak centralnego ogrzewania sprawiał, że można było nagrzać piece do pożądanej tem peratury; w głównym pokoju był nawet, kominek.
Edwin zapalił na kominku i rzekł sam do siebie:
— Skończyłem już lat trzydzieści; jestem starym kawalerem.
Rozmaitych odcieni dzienniki, których nakupił, przynosiły stos wiadomości nie bylejakich. W Paryżu pracował wielki kongres pokojowy, który miał uśmierzyć srodze jeszcze rozkołysane fale światowej burzy, pokarać zbójców Europy, nagrodzić odwieczne i wczorajsze krzywdy wyrządzone „małym narodom“.
— Dziwaczny, nienowożytny podział na wielkie i małe narody — zauważył Edwin. Lepiejby rozróżnić: szczęśliwe i nieszczęśliwe. Odstąpić trochę szczęścia jednych dla drugich — podzielić się szczęściem.
Zdawało mu się bowiem niekonsekwencją i obłudą, że w koncercie wielkich mocarstw, stojących właśnie na estradzie, każdy przedstawiciel grał swój hymn narodowy, których zespół miał stworzyć opus muzyczne, zwane Ligą Narodów, a był po staremu targowiskiem o hegemonję i stekiem zgrzytów.
— Może mi się tylko tak wydaje zdaleka? —
Śledził pilnie przebieg sprawy cudeńskiej na wielkim trybunale. Bronił jej tam silny Rob z nieugiętą mocą, walcząc o równe dla Cudna prawa, o granice odwieczne i porty. Ale przedstawiciel Cudna na kongresie był, niestety, endekiem i to arcy-endekiem! Ta wada organiczna nic przeszkadzała mu w Paryżu, lecz w kraju rodzinnym burzyła przeciw niemu umysły partji, stojącej obecnie u steru rządu i innych gatunków Cudnian, pomagających uprzejmie tej robocie. Rob pracował jednak w Paryżu wytrwale i osiągał powodzenia na złość swym przeciwnikom politycznym, pomimo, że głos jego trudno przebijał rozgwar ogromnego targowiska. Musiały najprzód być nasycone „wielkie narody“.
— Goddam! ta „małość!“ — szeptał Edwin — a przecie, na mój niepolityczny rozum, sprawa cudeńska jest samem jądrem sprawy ogólnoeuropejskiej, jeżeli kongres chce naprawdę związać Niemców i uniemożliwić powtórny ich napad na Europę. Ale do tego dążyć zdaje się tylko Francja?... moja Anglja jakoś mi się psuje...
Czytał, kombinował, wysnuwał wnioski, gadając sam z gazetami, przy własnym kominie.
Dochodził także do spostrzeżenia, że dzienniki cudeńskie ze skrajnie przeciwnych punktów oświetlają to, co się dzieje, a spierają się inaczej, niż angielskie. Naprzykład „Odwet“, organ Cepepów, zbywał prace kongresu sumarycznemi sprawozdaniami, a działalność przedstawiciela Cudna — pogardliwem milczeniem. Natomiast fulminował na endecję przy każdej zdarzonej i niezdarzonej sposobności, gromił ją za sprzymierzanie się z Francją, za nawoływanie do pracy, za demaskowanie zdradzieckiej akcji Żydów. — — To było ostatecznie zrozumiałe, gdyż „Odwet“ popierał przymierze z Niemcami, strajki w najszerszeni zastosowaniu, 1 szedł ręka w rękę z Żydami. Ale dlaczego grupy i jednostki, wcale nie zainteresowane w robocie Cepepów, popierały nagankę „Odwetu“ przeciw endecji i utożsamiały nawet jej nazwę z pogardliwem przezwiskiem? — to się nie mieściło w racjonalistycznej głowie Szaropolskiego.
— Muszę ja się kiedyś dowiedzieć — obiecywał sobie, w czem ta endecja właściwie krajowi zaszkodziła, bo jakoś nic wyraźnego nie słyszałem. W nienawiści, która ją ściga z różnych stron, jest pierwiastek tajemniczego podszczucia. — — —
Organ endecki „Sprawa“ rzadko i niedbale oganiał się od napaści „Odwetu“. Niby niedźwiedź, opadnięty przez osy i trutnie, machnął czasem tylko łapą i mruczał dalej swe nieprzyjemne teorje. Do użerania się z przeciwnikami miała „Sprawy“ psa policyjnego, zwanego „Dniówka“, którego powołaniem było tropienie Popsujów w ich kryjówkach i pod przebraniami.
— Komu tu wierzyć, na Boga? — zawołał Szaropolski po przeczytaniu rzędem kilku powaśnionych z sobą dzienników.
Ale zaraz się uspokoił, gdy wziął do ręki „Głos Cudeński“. Oratorska waselina tego pisma goiła wszelkie rozdarcia opinji. Dobrze było na Wschodzie i na Zachodzie a nawet nieźle w Cudnie, chociaż co do niektórych szczegółów redakcja zawieszała swój wyrok do czasu. Redakcja powątpiewała o zdolnościach osób rządzących, nie pozwalała sobie jednak na otwarte przeciw nim występowanie. Pomijała szczegóły drażliwe, jak stanowisko Anglji w sprawie cudeńskiej; rzucała natomiast gromy na niewiadomych winowajców zawalenia się mostu na Cudence. Były o tem artykuły: Nasze przewidywania katastrofy — Krach — Po katastrofie i Echa katastrofy. Ponieważ wypadała tego dnia rocznica zamordowania Przemysława Wielkopolskiego przez margrabiów brandenburskich, „Głos“ dawał o tym fakcie z r. 1296 piękny artykuł pióra profesora Pacanowskiego, nie bez aluzji aktualnych; jednak nie dotykał rezydującego w Cudnie, ku zdumieniu ogółu, posła niemieckiego. Serce redakcji rosło z powodu różnych pociesząjących objawów i przerastało ogłoszeniami. — Sensacje dzisiejszego numeru stanowiła żałobna wieść, że zmarł b. p. Kazimierz Goldherz, prezes, dyrektor etc., opłakany po siedemkroć przez gminą izraelicką, towarzyszów pracy, podwładnych, rodziną i t. d. na trzech całych stronach pisma.
Gdy to Szaropolski przeczytał, po uprzedniem najedzeniu się kaszy okolicznościowo-patrjotycznej, zasnął przedwcześnie w fotelu przy kominku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.