Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   88   —

u siebie trzyma. To herszt cudeńskich paskarzy.
— Taki... gruby? — pytał jeszcze Edwin dla ustalenia tożsamości.
— No gruby, gruby... Jeden tylko jest, którego znać możesz, bo ty się przecie obracasz w wyższem towarzystwie.
Edwin pominął sarkazm i rzekł serdecznie:
— No widzisz, toś mi dał parę pożytecznych informacji. Dziękuję ci.
— Niema za co. A tyś już pewno z Rosenduftcm coś rozpoczął?
— Na szczęście — nie. Ale zabiłeś mi klina w moje projekty z engrosistami — — Musiałbym zatem proponować moje towary jakimś... urzędom. — —
— Niech cię Bóg broni od urzędów! Połowę towaru zabiorą dla siebie, a reszta zgnije gdzieś, czekając na wagony.
— Co ty mówisz?!
— Mówię, co wiem. Nasze urzędy są od grabienia i od zaprzepaszczania. Z nimi nie radzę zaczynać. Jeżeli chcesz się trudnić handlem na większą skalę, nie obejdziesz się bez Żydów. Oni płacą pieniądze... im i wagony chodzą. — —
— Komuż ja zatem sprzedam moją fasolę i sukno? — zawołał Edwin, bliski rozpaczy.
— To też mówię: trzeba mieć swój sklep. Ja naprzykład... no ja trochę co innego; jestem na pół rzemieślnikiem, na pół kupcem. Kupuję ma-