Cudno i ziemia cudeńska/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

„Dzień 24 grudnia zajaśniał nam“... — zaczynał „Głos Cudeński“ artykuł gratulacyjny dla prenumeratorów — i mógłby jaki prenumerator na prowincji pomyśleć, że tak było. Jednak dzień ten nie zajaśniał, owszem przyszedł ciemny. Po dziesięciu dniach mroźnych i śnieżnych rozchlapała się odwilż generalna, plamiąc sadzą wydeptane chodniki i nagromadzone przy nich pryzmy śniegu, czekając beznadziejnie na uprzątnięcie, gdyż nadciągały święta i prawdopodobny strajk stróżów.
Równie zamglona była atmosfera polityczna. Rząd Wichrowatego grasował dotąd w mieście; nikt już nie wierzył, żeby to przedsiębiorstwo prywatne mogło być uzdrowiskiem dla społeczeństwa; każdy, oprócz ludzi biorących bezpośredni udział w rządzie, czekał tylko, kiedy te błotne opary jaki czysty i zdrowy powiew rozpędzi.
Wrażenia, skórne i umysłowe, nie były rozkoszne; jednak Cudnianie mają w sobie tyle wesołego wątku, że zawiesili na te dni wszelkie troski, myśleli tylko o „wesołych świętach“. Wesoło brnęli przez roztopy śnieżne zapóźnieni ofiarodawcy podarków gwiazdkowych; gwarnie ucztowali po jadłodajniach o południu zwolennicy rybki, która jest pretekstem do wypitki; gaiki choinek na placach, choć przerzedzone, zaprawiały te części miasta dobrą wonią żywicy. Dopiero o zmroku Cudno zaczęło ucichać i martwieć, sklepy zatrzaskiwały z łoskotem swe żelazne żaluzje, lub zasuwały kraty i rygle; przechodnie poukrywali się po domach dla cichych uczt familijnych.
Edwin Szaropolski dał się kołysać bez oporu fali tłumu, nie darmo studjował obyczaje rodzinnego miasta. Zeszedł mu dzień na przygotowaniach świątecznych, pomimo że wieczerzy wigilijnej nie wyprawiał u siebie. Ale zamówił kwiaty dla uprzejmej panny Marusi, kupił kilka podarunków poufniejszych dla Lodzi; srebrną papierośnicę dla swego Holendra, a stryjowi Joachimowi posłał ryby i wino, gdyż tylko pod tym warunkiem zgodził się być u niego na wigilji, że weźmie udział w kosztach przyjęcia. Innych Szaropolskich bez ceremonji puścił w trąbę, jako wypróbowane już nieużytki dla jego interesów i przyjemności; nie wybrał się też w odwiedziny do żadnych figur urzędowych jako do potęg wybitnie zbytecznych dla pożytku prywatnego i publicznego.
Około 5-tej powrócił do domu, aby się przebrać i podążyć do stryja. Oczekiwała go namiętnie Lodzia.
W pokoju swym zastał piękny kosz kwiatów od panny Marusi i jeden, ale bardzo pachnący hiacynt od Lodzi. Spostrzegł też na stole bilety wizytowe pana van der Winder’a i ministra Powidły.
— Do licha! trzeba mu będzie oddać wizytę na. nowy rok. — —
Zamieniwszy z Lodzią podarunki i wyraziście czułe życzenia, zaczął się przebierać z jej pomocą. Surdut, buty, bielizna przygotowane były ze starannością wyrafinowaną przez uczucie.
— Doskonały z ciebie kamerdyner, Lodziu!
— Nauczyłam się niedawno, ale odrazu — odpowiedziała dziewczyna ze szczerym zadowoleniem. — A po chwili: Będzie u nas na wilji kilka osób.
— Któż taki naprzykład?
— Z teatru. Będzie i kuzyn pana, pan Robert.
— Winszuję i nie zazdroszczę — wyrwało się Edwinowi.
— Doprawdy?
— Skoro ci mówię. — —
Lodzia nic nie odpowiedziała ale jej zadowolenie odbiło się na twarzy rumieńcem i migotliwem mruganiem, które już Edwin znał i lubił. Wypiękniała przez te dni.
— Nie ma pan kaloszy. Posłałam Marcina po doróżkę, bo chlapanina okropna.
— Właśnie chciałem go posłać. Mądra z ciebie osoba.
— A pan powróci późno? — Wątpię. Będziemy tylko we trzech: stryj, ja i stary kapucyn. — To panu będzie tęskno. — —
— Ej, nie. Chyba za tobą, Lodzinko.
Dziewczyna westchnęła rozkosznie.
Edwin zastał Joachima tymczasem samego. Ojciec Prosper jeszcze nie przyszedł. Jedyny pokój samotnika był trochę uporządkowany: papiery i książki ułożone; warsztat tokarski przykryty jakimś niebrzydkim kilimem. Między rozsuniętymi meblami świecił stół nakryty białym obrusem, na sianie. Ale Joachim nie był w świątecznym humorze. Od ostatniej dyskusji stosunki krewniaków nie popsuły się, lecz weszły w nową fazę.
Stary przywiązywał się owszem do synowca, jak do syna, którego nigdy nie miał, a Edwin nie utracił bynajmniej zaufania do rozumu Joachima. Tylko obaj przekonali się, że jeden drugiego nie przerobi, a zwłaszcza Joachim miał usposobienie despotyczne. Korciło go to, że Edwin, acz grzecznie, lekceważy jego rady. Edwin zaś unikał rozmów ze stryjem, w których z góry przewidywał różnicę zdań. Te względy osłabiły na razie ich porozumienie.
— Cóż ty teraz robisz, jeżeli wolno zapytać?
— Nic, stryju. Tak dalece zwinąłem wszystkie swoje przedsiębiorstwa, że oddaję się literaturze. Czytam.
— Hm. — — A jakże cię to puściła twoja pani do mnie na wigilję? Chyba; że sama gdzieindziej się wybrała?
— Nie. Moja pani ma swoich gości. Ja ją zaledwie widuję.
— Ej-że? — Przyznaj się. Ja znów nie jestem takim kwakrem, ani mantyką, jak ci się zdaje. Można ze mną gadać.
— Stryj jest nawet jedynym z moich znajomych tutaj, z którym warto gadać. I powiem stryjowi jedną wielką tajemnicę — spojrzał obiecująco — zagrodziłem sobie zupełnie drogę do serca panny Malankowskiej.
— No, jakżeż to? — niedowierzał Joachim.
— Mieszka tam u mnie inna bardzo ładna dziewczynka.
Joachim wchodził w żart z upodobaniem:
— Jeszcze jedna? — no, no.
— Służąca panny Malankowskiej, Lodzia. Doszedłem nagle do spostrzeżenia, że ładniejsza jest od swej pani.
— I porzuciłeś panią dla służącej?! — zawołał Joachim, radośnie podniecony.
Edwin skinął tylko głową i okiem.
— A toś ćwik! Przestaję bać się o ciebie. Pognębiłeś to plemię aktorskie! Pomściłeś starego stryja! Niechże cię uściskam.
Wejście ojca Prospera przerwało tę jubilację. Ale pozostał dobry humor na resztę wieczoru.
Do staroświeckiej wieczerzy, poprzedzonej łamaniem się opłatkami, usługiwała dziewczyna młoda i ładna, także jakby ze starych czasów wskrzeszona, skromnego układu, uczesana gładko, bez grzywki, i ubrana w długą spódnicę. Pierwszy raz widział ją Edwin. Gdy oddaliła się do kuchni, rzekł Joachim:
— Nie oglądaj mi, wilku, tej owieczki. To sierota, której losem zajmuję się wedle możności. Nie jest do pożarcia.
— Po cóż znowu mam być takim wilkiem? — Ale stryj jakoś o nią zazdrosny?
— Nie udawaj, że wierzysz w to, co mówisz. Spotkałem ją w pierwszym roku wojny, dzieckiem jeszcze, głodną, obszarpaną i bez środków do życia. Jest ze wsi; rzucona było w Cudnie przez jakichś opiekunów, którym nie starczyło podobno na jej wyżywienie. Dzisiaj już coś umie i służy u porządnych ludzi. Przychodzi do mnie tylko w święta.
— Jest to ze wszech miar pięknie — odrzekł Edwin poważniej — wojna namnożyła, oprócz ofiar policzonych, miljony innych, ginących z nędzy. Ale dlaczego stryj z miljonów wybrał tę jedną, taką...?
— Dlatego, że ładna i dobrze jej z oczu patrzy. Tej mojej słabości nic przyganisz?
— Ani myślę. Zrobiłbym tak samo. Gotów nawet jestem, jeżeli stryj pozwoli, przyczynie się jakimś datkiem do poparcia karjery tej dziewczynki.
— A nie. To już moja rzecz.
Rozmowa urwała się, zwłaszcza, że omawiana dziewczynka przyniosła krążki z ryby, a ojciec Prosper nic dotąd nie dorzucił do konwersacji, gdyż przepościwszy sumiennie cały dzień, miał wilczy apetyt, zgodny nareszcie z kanonami, które przepisywały ucztę wigilijną rybną, ale obfitą i radosną. Po krążkach Joachim miał już prawie dosyć, a Edwin, mało uświadomiony o rytuale wigilijnym, zjadłszy kawałek ryby, czekał machinalnie na mięso. Tylko kapucyn repetował potrawy regularnie.
— Mówiłeś, że czytasz dużo. Co czytasz?
— A właśnie chciałem ze stryjem o tem pomówić. Przeczytałem „Przebłyski“ profesora Wahadłowskiego i grzęznę obecnie w produkcjach młodych naszych pisarzy, o których nie miałem dotąd pojęcia.
— Książkę Wahadłowskiego przejrzałem; pożyczył mi jej jeden znajomy. To jest taka książka...
— Ciekawym — przerwał Edwin — czy odniosłem podobne wrażenie?
— To jest książka, którą napisano, aby ogłosić, że pan Wahadłowski jest tam, a tam profesorem literatury, że dużo czytał, że się długo namyślał, co powiedzieć, a o czem przemilczeć, a wreszcie nie napisał nic z tego, co głównie należało. Bo napisanie szeregu sprawozdań o utworach nowoczesnych — to rzecz tania. To tylko coś w rodzaju katalogu — „catalogue raisonné“, jak mówią Francuzi. — Ale przez co ten i ów autor wzmógł wiekowy rozwój naszego piśmiennictwa? co rozwija z dawniejszych pierwiastków, a co dodaje od siebie? — po jakiej stronie stanął w walce idei, która wre spółcześnie? — o tem należałoby pisać umiejętnie, jasno i dobitnie. A Wahadłowski szereguje zarówno prawdziwych twórców, jak dudków i — co gorsza — podstępnych fałszerzy literatury w jedną kolejkę, dając im wszystkim namaszczenie na kapłanów sztuki, co jednym ubliża, a drugich bezzasadnie wpuszcza do przybytku. Można kogoś, choćby na to zasłużył, nie nazwać w druku niedołęgą, albo Popsuj em, ale są na to inne sposoby: o niedołęgach — przemilczeć; Popsujom powiedzieć grzecznie, że ich produkcje należą do wyznania mojżesżowego, nic zaś do literatury polskiej. — —
Tu się zakaszlał stary, czy od długiej przemowy, czy od połkniętej ości. Zaczem Edwin przyszedł do głosu:
— Pochlebia mi to, że do bardzo podobnych wniosków doszedłem o książce Wahadłowskiego. Rzeczywiście jest mdła, niedomówiona i nic klasyfikuje nic w głowie czytelnika, ani wartości pojęć, ani wartości ludzi, o których mówi. Ale może ten profesor i do metody krytycznej stosuje zasadę „sztuka dla sztuki“, z którą, choć to nie moja specjalność, często się spotykałem? A stryj oświetla trochę wyłącznie ze stanowiska pożytku społecznego. — — —
— Całe życie zajmowałem się literaturą — odrzekł Joachim. — Niestety, nie mam talentu. Ale przynajmniej mam o niej pojęcia wyrobione. Otóż teorja „sztuka dla sztuki“ jest jednym z tych błyskotliwych paradoksów, które rzucają czasem w ferworze walki dowcipni szermierze, a które następnie podnoszą na ulicy gapie, chcąc się w nie przystroić, albo złodzieje, chcąc je wyzyskać dla swoich celów. Hasło „sztuka dla sztuki“ jest filozoficznie fałszywe, czego ci dowiodę kiedyś, gdy się o tem zgada. Mogło ono być czasem używane w dobrej wierze i posłużyć za iskrę do dzieł dobrych, ale, jeżeli nie wynaleźli go Żydzi, to napewno Żydzi uchwycili je skwapliwie i sfałszowali jego uczciwe znaczenie. Żyd chwyta każde niedomówienie, aby je domówić po swojemu; miłuje algebraiczne wyrażenia myśli, aby pod niewiadome podstawić swoje zamysły; chytrze zakrada się do każdego aryjskiego posiewu, aby do niego nasiać semickiego kąkolu.
Podano karpia z szarym sosem, do którego ucieszył się kapucyn:
— Oto jest królowa naszych ryb. I wino dajesz dzisiaj przednie, Joachimie.
— Wino jest tego pana dobrodzieja.
— Aa! — ozwał się Prosper, z uznaniem spoglądając na Edwina — zdrowie pańskie!
Poczem Edwin przemówił do stryja:
— Ale mówiliśmy o literaturze, a zeszliśmy na temat Żydów.
— Takie jest życie, taka piosnka nasza, mój drogi. Literatura nasiąka życiem, a życie Cudna jest zażydzone we wszystkich dziedzinach, materialnych i duchowych.
— Przecie profesor Wahadłowski nie jest Żydem.
— Ale ospałym Polakiem. Boi się Żydów, oszczędza ich, przejmuje od nich teorje, nie oryginalnie żydowskie, ale takie, które oni popierają, jako sobie dogodne.
— Może tylko stara się być bezstronny? Słynęliśmy zawsze z tolerancji...
— Nie radzę ci nią się zachwycać. Tolerancja nasza stworzyła potęgę Żydów i Prusaków. Tolerancja stosowana do oczywistych wrogów kraju jest jednym z grzechów głównych: lenistwem w służbie bożej, w obronie ducha i ziemi.
Podniesiony ton perory stryja powstrzymał na ustach Edwina zastrzeżenia, które chciał poczynić. Odezwał się pojednawczo:
— Tak — tolerancja może zwyrodnieć w lenistwo.
— U nas gorzej — rzekł jeszcze Joachim — bo tolerancja urodziła się z lenistwa.
Tu ojciec Prosper, czując potrzebę pauzy w spożywaniu tartego maku z osuszkami, wmieszał się do konwersacji, z której nie uszły jego uwagi rzeczowniki najczęściej powtórzone:
— Oj tak, tak Żydzi, — którzy umęczyli Chrystusa Pana, nie przestają prześladować religji i duchowieństwa.
Nie było odpowiedzi, więc kapucyn dorobił zdanie do innego zasłyszanego rzeczownika:
— A tolerancji niema w żadnym spisie cnót, ani w przykazaniach. Kościół katolicki nie jest tolerancki i dlatego trzyma się już blisko dwa tysiące lat.
— Toś przypadkiem dobrze powiedział! — rozśmiał się Joachim.
— Dlaczego „przypadkiem“?
— No, nie — — dobrze. Przemówiła przez ciebie cząstka mądrości Kościoła, który tu przedstawiasz.
Kapucyn dał za wygraną dyskusji w sprawie osobistej, gdyż podano na zakończenie uczty kompot z jabłek i śliwek, który w połączeniu ze słodką struclą wydał mu się zabawką ochładzającą i ponętną.
Ale Joachim nie skwitował z dalszego ciągu rozmowy z Edwinem, bo uczta wigilijna, przypominająca zawsze młode i lepsze czasy, dobra nowina usłyszana od synowca, wreszcie dobre wino — podniecały w nim humor, jedyny, na jaki mógł się jeszcze zdobyć — oratorski.
— Chcę domówić o Wahadłowskim. Zasadniczą wadę jego książki upatruję w tem, że pomija on jedną z kapitalnych cech literatury: wartość jej społeczną. Literatura piękna jest sztuką, a zatem działa na czytelnika innymi sposobami pisarskimi, niż rozprawa lub podręcznik naukowy. Ale nie wynika stąd, żeby powieść, lub tom poezji były dla rozwoju pojęć społecznych obojętne, a tem bardziej żeby szerzyły pojęcia wręcz przeciwne pożytkowi narodu. Owszem, wartość literatury przeletnia, jeżeli nie wieczna, zawiera się właśnie w jej częściach pożywnych dla społeczeństwa. Skądże wielcy pisarze, od starożytnych aż do spółczesnych, mieliby mir i powagę u narodów swoich i u ludzkości, gdyby byli jedynie sztukmistrzami, igrkami, albo i przemytnikami trucizn w cukierkach?
Edwin uczynił zastrzeżenie:
— Ale takiej beletrystyce grozi niebezpieczeństwo popadnięcia w rodzaj tendencyjny i nudny.
— Bardzo znany, ale bardzo nieścisły argument, mój drogi. Nudne są książki, pisane bez talentu, a „tendencją“ ktoś niefortunnie nazwał złe wykonanie głównego zamiaru autorskiego. Każde dzieło sztuki musi mieć swój zamiar, zarówno artystyczny, jak filozoficzny. Nic potrzeba tego zamiaru w tekście wymieniać, należy tak usposobić czytelnika, aby sam odczuł i wymyślił sens przez autora pożądany. Narzucić mnóstwu ludzi swe czucia i myśli — to sztuka pisarza. Wzbudzić te czucia i myśli zdrowe, odżywcze, rodzące siłę dobrego czynu — to twórczość wielkich duchów w literaturze. Wielcy pisarze nie piszą dla bawienia się słowem, lecz dla nawracania dusz bliźnich. Ci pisarze mają zawsze swe „tendencje“ — po polsku: dążenia, nie tylko zabawne, lecz dobre. Amoralność i apolityczność — nie są zaletami dzieła sztuki, lecz usterkami. Najprzód — takich dzieł, zupełnie bezcelowych pod względem społecznym poprostu niema. Za wyjątkiem produkcji grafomanów i warjatów, każde dzieło pisane, zmierza — dąży — do zamierzonego celu, który ma być pożyteczny dla społeczeństwa. Inaczej literatura byłaby grą tylko, sportem.
— Nic przeczę — odrzekł Edwin. — Można jednak rozmaicie tłumaczyć pożytek wypływający z literatury. Według mnie pożytkiem jest już sam dreszcz estetyczny który wpływa dodatnio na psychikę czytelnika. Literatura nie daje nam programu działania, lecz nastrój, pobudkę, poruszenie mózgu, czy serca, zaciekawić nie do jakichś nowych objawów życia. Wrażenia, jakie odniosłem z czytania, dawały mi zawsze więcej ciepła, niż światła.
Joachim wysłuchał uważnie ostatnich zdań Edwina.
— I ja ci nic zaprzeczę. — Ale twoja teorja wymaga rozwinięcia i dopełnienia. Nie każde wzruszenie jest godziwym celem dzieła literackiego. Gdybyśmy literaturę sądzili tylko według jej siły emocjonalnej, dalibyśmy jedno z pierwszych miejsc pornografji. Przyznać trzeba Wahadłowskiemu, że ściga i potępia pornografję. Ale umyślnie, czy nieświadomie pomija inną zarazę najnowszych produkcji pseudoliterackich: akcję destrukcyjną Żydów, piszących po polsku. Przecie te wszystkie Wurmy, Hinterstrahle, Fajgenwurcle, łącznie z czeredą przekabaconych na ich wiarę „naszych“ bolszewików i judofilów — to nie literatura polska, lecz jedna z bojówek żydowskich przeciw nam, rosnąca z dnia na dzień. Tę szajkę trzeba z piśmiennictwa wyświecić — wyrzucić. A o to wcale się nie stara tolerancyjny profesor.
— Nawet wyprowadza pochodzistość Wurmów, Promieńskich i tym podobnych od Słowackiego — dodał Edwin — co mi się w głowie nie mieści.
— To prosty absurd, gdyż o złą wiarę nie chcę Wahadłowskiego posądzać. — Można ukraść formę rytmiczną „Króla-Ducha“, aby temuż Duchowi bluźnić.
— Tak i mnie się zdaje, stryju. Ale jakże to stryj chce przeprowadzić wyrzucenie żydowskich produkcji z literatury? Przecie wolność słowa i druku...
— Najniebezpieczniejsza z wolności! — przerwał Joachim — ale trudno przeciw niej dzisiaj występować, gdyż cenzura, zależna od takiego rządu, jest jeszcze gorszą klęską. Jednak tu winna działać odporność całego społeczeństwa. Literaturę żydowską, pisaną po polsku, powinien każdy historyk literatury, każdy krytyk piętnować; uczciwy wydawca — nie nabywać jej nakładu; uczciwy księgarz — nie sprzedawać.
— Wiem, że stryj doradza bojkot Żydów ekonomiczny i towarzyski. Czy go rozciąga na literaturę i sztukę?
— Bojkot generalny i najściślejszy. A jest to dopiero pierwszy akt obrony od „naszych“ Żydów, akt najłagodniejszy.
Wstali już od stołu, zabrawszy z sobą kie liszki. Joachim usadowił się w wielkim, staroświeckim fotelu — wszedł na swą katedrą. Cień, który gęstniał w tym kącie pokoju, podkreślał na twarzy Joachima fałdy tragiczne rozbujały mu się na głowie siwe pasma włosów, a oczy nabrały blasku. Przez samą swą postać, poważną i groźną, przykuwał uwagę słuchaczy.
— Akt najłagodniejszy? — nawiązał Edwin przerwaną nie rozmowy. A jakież stryj przewiduje akty jeszcze mniej miłosierne?
— Jednocześnie z bojkotem — odebranie Żydom pełni praw obywatelskich, których nigdy u nas nie mieli, które pochwycili dzisiaj bez konstytucji, ukradli w ogólnym zamęcie. Najwyżej mogą im służyć prawa obcokrajowców. Jeżeli się niemi nie zadowolnią, niech wędrują od nas na cztery wiatry. Jeżeli zaś nie zechcą, poprzemy ich emigrację jeszcze energiczniej.
— To stryj nie dopuszcza asymilacji, choćby częściowej?
— A dajże mi pokój z asymilacją! Gdzieś ty kiedy widział Żyda szczerego obywatela kraju, w którym mieszka? Czy u nas, czy nawet zagranicą, gdzie mają złudniejsze pozory obywateli? Skoro ich starszyzna międzynarodowa zatrąbi do walki z chrześcijaństwem za prawa Żydów, pow stają zewsząd, niby strąbieni na sąd ostateczny, semici wszystkich krajów i kondycji; wypełzają z chałatów, z okradzionych szat polskich, ze skór lordowskich i baronowskich te dusze nieludzkie, naksztalt faciów syczących i jadowitych.
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! — przeżegnał się Prosper — toć malujesz ten sąd ostateczny, Joachimie!
— Bodajby przyszedł sąd na Żydów jeszcze za naszego życia! — ciągnął dalej Joachim. O asymilacji nikt już u nas nic marzy, ani my, ani Żydzi. Okazało się w roku 1905 i podczas wielkiej wojny. Żydzi bez ceremonji stanęli po stronie naszych wrogów — i, dotąd stoją przeciw nam zwartym frontem, z bezczelnie jawnymi zamiarami. Nie udają nawet, że chcą być Polakami, jak to czynili dawniej. Chcą być Żydami, mieć swoje państwo na naszej ziemi, a że się temu, choć niedołężnie, sprzeciwiamy, udają się o pomoc do wszystkich potęg nam wrogich, je żeli nie bezpośrednio dla przeprowadzenia swych uroszczeń, to dla zniszczenia nas i zgnojenia. Gnojne żuki muszą mieszkać w gnoju.
Stryj zna lepiej ode mnie cudeńskich Żydów. Ale proszę mi powiedzieć, jak tę sprawę urządzić, gdy obie strony tak się nienawidzą wzajemnie? Jak mieszkać razem w tym kraju?
— Ja też wcale nie chcę z nimi mieszkać! Mówię wyraźnie, że trzeba ich stąd wyprzeć zapomocą obrzydzenia im warunków bytu u nas, a w razie potrzeby — wygnać masowo. Żydzi, wszędzie gdzie mieszkają, nie są normalną częścią społeczeństwa, lecz najazdem. Myśmy temu najazdowi ulegli w potwornej mierze i musimy raz go się pozbyć — przynajmniej do miary innych krajów. Twoje argumenty, Edwinie, są importowane z zagranicy. We Francji, Anglji i t. d., gdzie procentowość Żydów jest kilkadziesiąt razy mniejsza, można bawić się w humanitaryzm, a zarazem utrzymywać kwestję żydowską w równowadze i na uwięzi. U nas trzeba rozpocząć od stworzenia dla tej sprawy warunków możliwych. Zresztą naśladujmy wzory zagraniczne. Narody starożytne i nowe wypędzały od siebie Żydów z powodzeniem, a my bardzo późno dochodzimy do zrozumienia tej konieczności.
— Jednak wypędzać ludzi z miejsc ich urodzenia? z miejsc osiadłości odwiecznej?
— Tak — to będzie dla nich bolesne — ale na czas krótki. Żyd nie jest przywiązany do ziemi, bo jej nie uprawia, ani do miejscowych gojów, których nienawidzi; przywiązany jest tylko do terenu, na którym pasorzytniczo żeruje. Znajdzie sobie jeszcze miejsce na kuli ziemskiej. My ich mamy pod każdym wzglądem dosyć. Poznaliśmy gruntownie, jak się stają obywatelami cudeńskimi i jak się nam odpłacają za tolerancję. Zresztą nie na miejscu jest troska o cierpienie wroga, gdy się z nim właśnie walczy, gdy wybuchła już najzaciętsza od początku naszej ery wojna żydowska.
— No, wojna? Tak to chce stryj nazywać. Są zaognione stosunki, są niezgodne interesy, grzechy obustronne, zapewne cięższe ze strony Żydów — ale wojna?...
— Ty jej nie widzisz?! Ocknij się, człowiecze. Żydzi wypowiedzieli wojnę rasie aryjskiej i cywilizacji chrześcijańskiej na wszystkich frontach, a przedewszystkiem następują na nas. Nigdy w dziejach nie było tak zuchwałej i tak zorganizowanej ofensywy żydowskiej. Ahaswerus przygotowywał ją przez parę tysięcy lat, a dzisiaj spróbował ją wykonać, korzystając z osłabienia państw, ze zgnilizny, spowodowanej przez najkrwawszą z wojen. Zaczęło się to od sojuszu z Prusami. Ahaswerus — nie ten już wieczny tułacz ubogi, ale potentat, posiadający połowę złota globu, przemożny wpływ na rządy państw przez giełdy, dzienniki i przepłaconych ministrów — upatrzył sobie innego potentata na sprzymierzeńca. Stanął przed obliczem Wilhelma i ofiarował mu swoje usługi do podboju świata. Znał go doskonale, choć zdaleka. Wiedział, że ten arcypruski megaloman potrzebuje zdolnych żydowskich agentów do przeprowadzenia swych zamiarów rozbójniczych, ubranych w pozory bohaterstwa i misji historycznej. Zapewnił go, że wierzy w jego genjusz i powołanie do panowania nad światem. Wiedział zaś sam dla siebie, że pomimo półwiekowych zbrojeń i knowań niemieckich, Kajzer, przedsiębiorąc wojnę, stawia losy swego kraju na bardzo ryzykowną kartę. Czy Prusak wygra, czy przegra, Ahaswerus zarobi: sfinansuje wojnę, a ma przecie solidne pokrycia i u przeciwników, we Francji, w Anglji, w Ameryce. Ale przedewszystkiem wiedział arcyżyd, że ta wojna, od której krwawych skutków on swych współwyznawców potrafi znacznie osłonić, przyniesie Izraelowi kolosalną korzyść i sposobność: przewróci całe stosy nienawistnych, aryjsko-chrześcijańskich porządków i da mu możność wystąpienia do własnej, oddawna uknutej i pożądanej walki. Niech sobie arcyprusak próbuje walki z resztą świata — on, arcyżyd, wypowie nareszcie śmiertelny bój Chrystusowi.
— I jak Wilhelm, zginie marnie! — zawołał ojciec Prosper rozpłomieniony.
— Mam i ja nadzieję — ale nie przerywajcie mi — rzekł Joachim i spuścił nieco z tonu. Jak się udało Wilhelmowi, niema już o czem mówić — zbyt to oczywiste. Ale Niemcy nie są tak pobite, jak mogłyby być, a to w znacznej części dzięki Żydom, którzy nie przestali im sprzyjać i poruszyli swe wpływy w Anglji i w Ameryce. Żyd ze wszystkich gojów najlepiej znosi Niemca; z jego mowy zrobił swój żargon, z nim najłatwiej handluje, a już z Prusakiem ma wyraźne rysy podobieństwa, pomimo odrębności ras i bezpośrednich celów.
— Dlaczegóż tedy — wtrącił Edwin — Żydzi nie przenoszą się masowo do Niemiec?
— Oho, mój drogi! — dlaczego? — Bo ich najprzód Niemcy nie puszczą; dobrze mieć Żydów za szpiegów, za pośredników szalbierczych knowań dyplomatycznych; ale mieć ich u siebie? w ogromnej liczbie? — nie. To tylko my w Cudnie jesteśmy tacy... toleranci. A następnie — Żydzi nie chcą od nas się wynosić, bo nas, pomimo wszystko — kochają.
— Jak to? przecie stryj dowodził...
— Poczekaj! Właśnie do tego zmierzam. Żydzi poszukują dwóch gatunków sprzymierzeńców: silnych i słabych: silnych, aby ich użyć za dźwignię swych światowych interesów; słabych, aby ich jeszcze osłabić, związać i do cna wyzyskać. Oszukują zasadniczo jednych i drugich, ale silnych się boją, słabych zaś prawic lubią, że są tak podatni do odrwienia i wyzysku. Dlatego Żydzi upodobali sobie Cudno i ziemię cudeńską. A dzisiaj, gdy urośli w potęgę, chcą to poczciwe Cudno, gdzie ich jest już tyle i od tylu wieków, ogłosić za własny kraj, za własne państwo wspólne z autochtonami. Że zaś krew Kobów burzy się przeciw tak impertynenckiej propozycji, Żydzi kokietują u nas międzynarodowych protetokratów, wielbicieli Niemców, podejrzanych aferzystów, oraz różne grupy oślepłe na oczywisty pożytek krajowy. Ponieważ jednak krew Robów, antysemicka z instynktu i z przekonania, przeważa w ziemi cudeńskiej, Ahaswerus wypowiedział jej wojnę — nie taką, jak sądzisz, polemiczno-dziennikarską, lecz wojnę zażartą, poruszaną z bardzo daleka, sprężynami szatańsko ukrytemi, wojnę o panowanie jednej, lub drugiej rasy na tej ziemi. Nie widzisz tego, Edwinie?
— Poniekąd... ale czyż ta wojna wymaga aż takich środków jak wypędzanie z kraju miljonów ludzi, albo jeszcze co gorszego?
— Jeżeli się zaczną masowo wynosić, nic gorszego im się nie stanie.
Goście spojrzeli z zaniepokojeniem na gospodarza, który tak nieubłaganie traktował sprawę, ale on skinieniem ręki niecierpliwem dawał znak, że chce się dogadać.
— W każdem przedsięwzięciu, a tem bardziej w ważnych sprawach politycznych, trzeba wejrzeć przedewszystkiem w istotę rzeczy, nie zaś oglądać się na poboczne względy. Wre wojna żydowska na całym świecie, a godzi głównie w nas. Żydzi rozbestwili hordę bolszewicką, pomagają do odwetu Niemcom, sprzymierzeni są ze wszystkimi naszymi wrogami; z Cudna chcą uczynić swą ziemię obiecaną. Wojna to! — nic co innego. Nie pora na litość dla następujących wrogów.
— Gdyby jednak zawrzeć z nimi pokój, stryju?
— Pokój zawiera się z nieprzyjacielem, który po rozejmie ustępuje z ziem napadniętych, — Żydów zaś mamy pośród siebie. Paktuje się z osobami dotrzymującemi paktów — Żydzi zaś wierni są jednemu tylko przykazaniu: oszukaj i wyzyskaj goja! Walczy się szlachetnie z przeciwieństwem zdań i dążeń, ale śmiertelną zarazę trzeba zabić.
Ani Edwin, ani kapucyn nie podnieśli już sprzeciwu. Zasępili się wszyscy trzej współbiesiadnicy, a Joachim, pochylony, rozparty oburącz na swym fotelu, utyskujący głową srodze poważną, zdawał się sędzią, który ogłosił wyrok w ciężkiej sprawie kryminalnej. Jedyna w pokoju lampa zaczęła przygasać i z kątów pokoju występowały jakieś ruchliwe cienie, drażniące nerwy.
Wtem zaskrzypiały drzwi leciutko...
— Jezus Marja! — poderwał się kapucyn z krzesła.
Była to tylko służąca — sierota, która przyszłą sprawdzić, dlaczego w pokoju tak cicho? — czy już panowie wyszli?
— Przynieś dwie świecie, moje dziecko, i dolej lampę — rzekł do niej Joachim łagodnie.
— Takeś mi nabił głowę tym Ahaswerem, Joachimie — przemówił Prosper, — że już mi się z tej szafy wyszczerzał. Aż tu drzwi skrzypnęły... Bo też nie należycie Boga chwalimy w wieczór wigilijny, gadając już godzinę o Żydach.
— Ma rację ojciec Prosper — uśmiechnął się Edwin — wypijmy raczej ostatni kielich na otuchę lepszej przyszłości. Wy jej doczekacie, panowie, a ja w niej będę jeszcze... robił.
Ujęli wszyscy za kieliszki.
— Oj to, to właśnie! — ucieszył się kapucyn.
— O to, to: — poprawił Joachim — robić, a nietylko wiedzieć i czekać, co się stanie. W twoje ręce, Edwinie.
Wypił ze smakiem i nieco się udobruchał.
— Trzeba czasem zażyć szczyptę lekkomyślności; inaczej mógłby się człowiek struć goryczą własnych myśli.
Posiadka, w ukojeniu i harmonji, przedłużyła się prawie do północy.
Gdy Edwin wrócił do swej fabryki, już w bramie usłyszał gwar uczty w lokalu kancelaryjnym. Nawet przez podwójne okna dolatywały rozszalałe wybuchy śmiechów po pauzach oznaczających zapewne okresy jowjalnej przemowy; iskry dowcipu, mniejsze i większe, zapałały proporcjonalne wytryski bachicznego zadowolenia.
— Ci przynajm niej zażywają lekkomyślności całą gębą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.