Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   174   —

gotliwem mruganiem, które już Edwin znał i lubił. Wypiękniała przez te dni.
— Nie ma pan kaloszy. Posłałam Marcina po doróżkę, bo chlapanina okropna.
— Właśnie chciałem go posłać. Mądra z ciebie osoba
— A pan powróci późno? — Wątpię. Będziemy tylko we trzech: stryj, ja i stary kapucyn. — To panu będzie tęskno. — —
— Ej, nie. Chyba za tobą, Lodzinko.
Dziewczyna westchnęła rozkosznie.
Edwin zastał Joachima tymczasem samego. Ojciec Prosper jeszcze nie przyszedł. Jedyny pokój samotnika był trochę uporządkowany: papiery i książki ułożone; warsztat tokarski przykryty jakimś niebrzydkim kilimem. Między rozsuniętymi meblami świecił stół nakryty białym obrusem, na sianie. Ale Joachim nie był w świątecznym humorze. Od ostatniej dyskusji stosunki krewniaków nie popsuły się, lecz weszły w nową fazę.
Stary przywiązywał się owszem do synowca, jak do syna, którego nigdy nie miał, a Edwin nie utracił bynajmniej zaufania do rozumu Joachima. Tylko obaj przekonali się, że jeden drugiego nie przerobi, a zwłaszcza Joachim miał usposobienie despotyczne. Korciło go to, że Edwin,