Cudno i ziemia cudeńska/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

— Dziwnego mam stryja, Lodziu. Wiesz? ten, co tu raz był, w futrze z szopów, gderliwy?
— Pamiętam.
— Ile razy z nim się spotkam, pokłócę się, a przynajmniej ostro się różnię w zdaniu. A gdy go niema przy mnie, rozważam jego słowa — i bardzo często słowa stryja powracają mi na pamięć, jako odpowiedzi i objaśnienia. Prawie zawsze ma rację stary mantyka.
— Musi być mądry człowiek.
— To jest: myślisz, że bystrzejszy odemnie, bo wie zaraz, co i jak, a ja dopiero później dochodzę...
— A, nie powiadam! — zaprotestowała Łodzią gorąco — tylko stryj pana stary, pewno nic innego nie robi, oprócz tego, że myśli, — a pan jest młody, mą dużo do roboty, więc i czasu brak na to, żeby zaraz mieć we wszystkiem rację.
Wychodziło na jedno. Edwin ani myślał obrażać się; wolał to owszem, że Lodzia mówiła mu z zaufaniem wszystko, co jej przez głowę przechodziło.
— O co to pan się posprzeczał ze stryjem w dzień wilji?
— Nie posprzeczałem się, mówię ci; tylko musiałem zaznaczyć, że nie zupełnie się z nim zgadzam. A nie lubi stary, żeby mu przeczyć. Mówiliśmy o Żydach.
— Także jest o czem, w dzień wilji!
— On zaczął. — A ty lubisz Żydów, Lodziu?
— A pan? — zapytała przez ostrożność, bojąc się utracić nawet szczyptę sympatji swego władcy.
— Ja? — nie bardzo. Ale traktuję ich, jak ludzi.
— Ludzie to oni są, ale osobnego gatunku.
— To jest, że ich nic cierpisz? — Przyznaj się — mnie to obojętne, tylko ciekaw jestem twojego uczucia.
— Ja tam wolę nawet Moskala, albo Niemca. Nie zadawałam się z nimi bez potrzeby, ale czasem się którego spotkało z konieczności i wiem z opowiadań Wojennych. Moskal narozbija, nakradnie, a potem po pijanemu czasem ludziom porozdaje. Jeden oficer kozak dał mojej siostrze złoty zegarek; ani jej znał przedtem, ani potem! — tak sobie, z łaski na uciechę. Niemiec już co innego: zabierze i nikomu nie odda. Ale czasem zaprowadzi jaki porządek, który się każdemu przyda — o tu, ten tretuar do tramwaju Niemcy położyli. A czasem znowu osądzi sprawiedliwie; mój kuzyn posadzony był do cytadeli przez Moskali, niby za szpiegostwo, ale niewinny. Jak przyszli Niemcy zaraz go uwolnili.
Edwin uśmiechnął się i, pomijając już korygowanie spostrzeżeń Lodzi, zapytał:
— No, a Żydzi?
— Żydzi? Czy pan kiedy widział, żeby Żyd co dobrego zrobił chrześcijaninowi? czy dał co biednemu? czy co urządził dla wszystkich? Oni są tylko dla siebie, choć u nas żyją. Oni z nami wojują. Żeby tak nas zawojowali, jak Moskale, albo Prusaki, niktby żywy z Cudna nic wyszedł. Ale niedoczekanie ich! Pierwej my ich stąd. —
Dziewczyna wyprostowała szyję sprężyście, a włosy jej, trochę w nieładzie, poruszyły się, jak czarne węże. Piękna była w postaci Gorgony.
— A tybyś ich co? — wpatrywał się w nią Edwin z zaciekawieniem — samabyś wypędzała z Cudna?
— Rznęłabym, żeby mi co dali do rąk!...
— Tak wszystkich? — starych, kobiety, dzieci? — —
— E, zaraz tam dzieci! — osłabia nagle w swym morderczym zapale — tak się mówi. — — Ale to są nasze najgorsze wrogi. — — Niech mi pan o Żydach nie mówi, bo mnie zaraz coś nosi. — —
— Masz rację — nie gadajmy o nich.
Przetarła sobie rękoma czoło i skronie, jakby odpędzie chciała od mózgu złe myśli — i spokorniała znowu, ucichła.
— Cóż tam dzisiaj... u naszej pani? — zagadnął Edwin dość obojętnie.
— U nas? — nic. Święta — jemy jeszcze strucle.
— Jakież znowu święta?
— Ano... niby czwarty dzień.
— To zaraz będzie święto nowego roku.
— Już w wilję święto. — Aha! przypomniałam sobie — stuknęła się w czoło — pani bardzo prosiła, żeby pan przyszedł do niej na powitanie nowego roku — ale to koniecznie — błagała Lodzia usilnie, jakby o coś dla siebie.
— Cóż ty tak protegujesz moje wizyty u pani? Chciałabyś, żebym się w niej zakochał?
— O nie! — pan mi obiecał — ja panu wierzę. Ale panią trzebaby tak jakoś... dobrze usposobić, bo już raz dowiedziała się, że późno od pana wracam...
— Teraz rozumiem. Pójdę do pani na powitanie roku.
— Ma być sporo gości o północy.
Była to jedna z zapóźnionych gawęd, które weszły we zwyczaj. Z dzisiejszej wyniósł Szaropolski parę potrzebnych ostrzeżeń i jedno zastanawiające odkrycie. Zdanie Lodzi o kwestji żydowskiej było niby tłumaczeniem wywodów Joachima na język prostszy, ludowy. Tamto płynęło z górnych dziedzin myśli, to wytryskiwało samorzutnie z ziemi. Tę zgodność trudno było przypisać rozpowszechnieniu jednej nauki lub propagandy. Zgodę tłumaczyła dużo jaśniej jedność instynktu rasy.
Z powodu bezczynności świątecznej Edwin skazany był na domatorstwo. W trzeci dzień świąt próbował wycieczki do środka miasta i zastał w niem otwarte sklepy spożywcze, które go tymczasem mało obchodziły. Inne były przeważnie zamknięte, albo uchylały leniwie pół okien, niby ociężałe powieki, obiecujące sobie jeszcze sen aż do drugiego dnia po nowym roku. Najpotrzebniejsze urzędy pracowały po parę godzin ze złym humorem, że to ludziom nie dają spokoju, choćby przez święta. Mało nawet kto do nich się kwapił, wiedziano bowiem z doświadczenia, że interesy traktowano tylko z łaski i dla proporcji, ale załatwienie ich odkładano na feralny termin „po świętach“. Zato sklepy i banki żydowskie funkcjonowały żywo, jednak tylko do zmroku, gdyż zapadał jutrzejszy szabas, obserwowany triumfalnie pod tolerancyjnemi rządami Wichrowatego. Już się zdawało Edwinowi, że pozyskał nowy argument przeciw nieubłaganemu antysemityzmowi Joachima:
— O, widzi stryj — Żydzi pracują, nie zasypiają na całe tygodnie; bez nich handel w Cudnie zamarłby...
Ale zapytał sam siebie: dla kogo pracują? — i mruknął przez zęby:
— Nie będę już o tem gadał ze stryjem.
Jeszcze jedną plagą tego okresu był zupełny prawie brak wiadomości ze świata. Dzienniki nie wychodziły w święta, ani w poranki poświąteczne; kiedy zaś nazajutrz po jednym dniu upragnionym, bo powszednim, zaskakiwało znowu święto, drukarnie nie wypuszczały czasem nie przez kilka dni z rzędu... Mogła jakaś wieść hjobowa, lub radosna, grzmieć już po całym świecie, mógł Rzym runąć wskutek trzęsienia ziemi, lub zamach na Trockiego udać się nareszcie, — ale w Cudnie nie wiedzianoby o tem nic przez kilka dni.
Szaropolski, pozbawiony swych normalnych zajęć, gazet i towarzystwa jakichś ludzi ruchliwszych, w padał w stan odrętwienia, depcąc po zastygłej fabryce, przy której gwarzyła tylko damska oficynka wróblim świegotem. Najznośniejszy był mu jeszcze świegot Lodzi, ale i ten do podnioślejszego szczęścia nie wystarczał. Edwin był jednak twardy i nic pozwalał sobie na spleen, chociaż choroba to angielska. Nudził się regularnie, systematycznie. Odmierzał sumiennie czas przeznaczony dla Lodzi poświęcony studjowaniu literatury, przykrojony do minimalnych wymagań grzeczności dla panny Malankowskiej. Czasem zajrzał do stryja Joachima, czasem bił się na florety ze swym zaufanym Holendrem, który też nie miał nic lepszego do roboty.
Ale przecie miał nadzieję w Bogu i w rachunku prawdopodobieństw, że kiedyś, od nowego roku, po nowym roku, w najgorszym razie od wiosny coś się przecie żywego stanie w Cudnie oprócz burd urządzanych przez czerwoną straż, rekwizycji lokalów dla potrzeb nikomu niepotrzebnego rządu i kodyfikacji praw proletarjatu, których zresztą nikt nie brał bardzo na serjo.
Rozrywki były tak rzadkie, że Edwin z pewną rozkoszą ubierał się we frak późnym wieczorem dnia 31 grudnia, aby wziąć udział w powitaniu nowego roku u panny Marusi. Zebranie zapowiadało się wyjątkowo ciekawie, gdyż miał się zjawić na niem autentyczny Anglik, mister Coach, zapędzony do Cudna przez jakieś tajemnicze losy, czy misje. Jedni mówili, że był to oficer sztabu po cywilnemu, incognito, przysłany przez samego Lloyd George’a dla zbadania atmosfery politycznej Cudna; drudzy, że dziennikarz; inni, że prywatny amator etnografji. Ktoś też zapewniał, że Mr. Coach jest dentystą, ale potwarz ta niegodna była wiary. Zaproponował go na ucztę Robert Szaropolski, który po knajpach najciekawsze zawierał znajomości. Panna Malankowska odesłała zaproszenie do uznania Edwina, który odpowiedział, że mu to nic nie przeszkadza, owszem rad będzie pogadać znowu po angielsku, co mu się w Cudnie prawie nie zdarza...
Gdy wszedł Edwin do swej byłej kaneclarji, podniesionej dzisiaj do rangi salonu międzynarodowego, zastał już gościa usadowionego między piękną panną Marusią a Robertem, poprawniejszym dzisiaj, niż kiedykolwiek. Mr. Coach był średnio pozorny, dostatecznie sztywny i bardzo dobrze ubrany. Tylko konwersacja nie szla gładko. Panna Malankowska porozumiewała się z gościem zapomocą łamanej niemczyzny, Robert udawał tylko, że umie po angielsku.
— Proszę cię, rozgrzej trochę tego Brytańczyka, bo ja przy szklance gadam z nim, ale tak na sucho... nie mam dosyć wprawy — szepnął na uboczu Robert do kuzyna.
Panna Malankowska przedstawiła Edwina odrazu, jako pół-Anglika po kądzieli.
— Oh! (o-a-u) — miauknął basem Anglik.
Przywitali się sztywnie, kanciasto, zimno; oczyma jednak zamienili iskierki porozumienia. Dopiero gdy zaczęli terkotać równo i monotonnie, jak samochód po żwirze, Robert przekonał się, że nic nie rozumie po angielsku. Chwytał pojedyńcze wyrazy:
— London... M anchester... free trade... difficulty... all right... Gadają zapewne o handlu? — ale co?
Odczuwał jednak dumę, że ma kuzyna tak biegle mówiącego po angielsku i zwrócił się do Marusi po polsku:
— Edwin macha gracko ozorkiem? co?
— Ślicznie mówi. — A o czem oni tak?
— O handlu między Londynem i Manchestr’em — objaśnił Robert bez zachłyśnięcia.
Tymczasem nadchodzili inni goście, głównie aktorowie i aktorki; jeden malarz — futurysta, dwaj dziennikarze, dybiący na obejrzenia Coach’a i wyciśnięcie z niego interview’u choćby na sto wierszy. Zaprosiła też panna Malankowska hrabiego Górkę, najświetniejszego ze swych znajomych. Hrabia był brzydki, ale przyjemny, bo bardzo czuły na niewieście wdzięki. Umiał też po angielsku, co było dzisiaj pożyteczne. W zebraniu nie było Żydów, więc Edwin zapytał.
— Gdzie się podzieli pani koledzy, poeci z kawiarni „A rebours“? Nikogo z nich tu nie widzę.
— Ich nowy rok wypada kiedyindziej — odparła znacząco Marusia.
— Ach, dlatego, że Żydzi? I pani jest antysemitką? Któż nareszcie jest filosemitą w Cudnie?
— Ci, którzy z konieczności potrzebują Żydów. Jam kontenta, że się ich pozbyłam.
O jedenastej już całe grono zaproszonych osób było w komplecie i zabawiało się rozmową, oprócz gospodyni, która znikała co chwila w sąsiednim pokoju, przerabianym pośpiesznie z sypialni na jadalnię. Około pana Coach’a skupili się przedewszystkiem ci, którzy umieli po angielsku: Edwin Szaropolski, hrabia Górka i jeden z dziennikarzy, który nieźle rozumiał. Robert przysiadł się do tej grupy, a że, jako aktor, miał zdolności muzykalno-naśladowcze, czasem wcale do sensu użył jakiegoś angielskiego wykrzyknika i sprawiał naogół wrażenie polygloty. Parę jeszcze osób przysłuchywało się rozmowie, a raczej mówiącym, siedząc, jak na angielskiem kazaniu.
Mr. Coach nie silił się na uprzejmość, ani na dowcip, gdyż nie miał zamiaru nikogo olśnić, ani przekonać o swych zaletach; był sobie Anglikiem — i to mu wystarczało. Mało mówił, skąpo odpowiadał, głównie słuchał, gdyż przyjechał tu, aby się czegoś dowiedzieć. Edwin Szaropolski tłumaczył mu właśnie, że Cudno ma obecnie najgorszy pozór, bo leczy się dopiero z ran, zadanych przez wojnę, nie jest jeszcze dostatecznie zorganizowane, a przytem nie do twarzy mu w zimowej szacie. Wstydził się trochę za swe rodzinne miasto, ale chciał je przed cudzoziemcem osłonić i wytłumaczyć.
— A te wielkie gmachy, które widziałem przy głównych ulicach, wybudowali Rosjanie? zapytał Anglik.
— Gdzież tam! Rosjanie nic tu nie zbudowali, oprócz paru swych cerkwi.
— A więc Niemcy?
— Niemcy byli tu przecie tylko trzy lata i zajmowali się głównie zdzieraniem metalowych dachów, demontowaniem fabryk i inną grabieżą.
— Nie mówię o czasie wojny, ale przedtem?
— Niemcy panowali w Cudnie tylko przelotnie.
— Sądziłem, że tak, jak w innych miastach: w Krakowie, w Wilnie...?
Widząc, że Mr. Coach mętne ma pojęcie o trzech rozbiorach, hrabia Górka podał mu grzecznie kilka o nich elementarnych wiadomości, a następnie zaczął się rozwodzić o starożytności Cudna, o zamku Kazimierza Wielkiego, o różnych ciekawych zabytkach, które ofiarował się nawet cudzoziemcowi pokazać i objaśnić.
Ale Anglik nawet nie podziękował za uprzejmą propozycję i patrzył na Górkę blado-porcelanowemi oczyma, które nic innego nie wyrażały, jak tylko:
— Co to mnie może obchodzić? — —
Odezwał się niespodzianie:
— A czy panowie możecie już eksportować drzewo?
— Jakie drzewo? — zapytał z pewnem zdumieniem Górka.
— Drzewo w klocach, albo w pierwszych przeróbkach: deski, futryny okienne, okna?
Ponieważ Górka zaznaczył giestem, że nie wie, wyręczył go Edwin Szaropolski:
— O ile wiem, transport jest dotychczas niemożliwy z powodu niedostateczności naszego taboru kolejowego.
— Morzem?
— Obmyślają dla nas dopiero dostęp do morza. Gdy nam przyznają Gdańsk, wtedy.
Mr. Coach zamilkł. Zaczem dziennikarz, srodze cudeńskim akcentem, lecz zrozumiale, zapytał:
— W Anglji rozumieją zapewne konieczność przyznania Gdańska Polsce?
— Nie mam o tem zdania — odrzekł Anglik.
— Jednak pan wie zapewne nalegał dziennikarz jaka jest panująca w Anglji opinja o przyznaniu Polsce Gdańska?
— Not likely — bąknął Mr. Coach — Gdańsk jest czysto niemiecki.
— Cała dawna Rzeczypospolita Polska należała przez długi okres do obcych państwowości.
— Ale Gdańsk zawsze do Niemiec.
— Jak to?! — ozwali się chórem preopinanci.
I zaczęto Anglikowi przekładać, że Gdańsk założyli przed wiekami Pomorzanie, władali w nim książęta słowiańscy na przemian z Duńczykami; że uległ tylko na wiek jeden najazdowi Krzyżaków, a następnie, od wieku 15-go wchodził wiernie w skład Rzeczypospolitej Polskiej aż do ostatniego rozbioru; że nawet buntował się, po rozbiorze, przeciw panowaniu Prus...
Mr. Coach słuchał cierpliwie, ale patrzył beznadziejnie stężałemi oczyma. Odezwał się nareszcie:
— Nie lubię polityki, ani historji; zajmuję się handlem drzewnym.
Wyznanie to rozczarowało niektórych, ale ustaliło nareszcie właściwe powołanie pana Coach’a. Ucieszył się sam tylko Edwin Szaropolski, że ma przed sobą specjalistę i może skorzystać z jego doświadczeń. Więc zaczęła się między Anglikiem i pół-Anglikiem rozmowa drewniana, która powoli odstraszyła resztę słuchaczy.
Zbliżała się północ, gdy panna Marusia, otwierając drzwi od drugiego pokoju, zaperfumowanego przyjemnie zapachami przekąsek i damskiej gotowalni, zaprosiła gości na „skromną aktorską wieczerzę“, oświadczając, aby siadano, gdzie kto chce, bo to jest „improwizacja“. Wieczerza była jednak wcale wystawna i obfita, jak na ciężkie czasy. Stół był mozajką przeróżnych przysmaków, gęsto przetkaną butelkami, ozdobioną paru koszami kwiatów. Edwin, który znalazł się przy gospodyni, wyraził swój podziw nad przepychem uczty.
— Poszła na to jedna broszka, której już nic nosiłam. A wódki i wina są od kolegów. Niech pan mi zrobi łaskę — niech siądzie naprzeciwko mnie i pomaga do ugaszczania...
— Nie, pani — odrzekł bez zająknięcia uczynić tego nie mogę, bo dalibyśmy fałszywe pozory. Nie wziąłem udziału w urządzeniu.
— Ach, pan okropnie dba o te pozory! — odrzekła Marusia z odruchem niecierpliwości, który zaraz opanowała. Więc gdzież pan chce siedzieć? Proszę mnie posadzić koło Anglika. Zacząłem z nim interesującą rozmowę. Ale będę się starał ożywiać... podawać paniom, co każą...
— Jeżeli łaska... choć trochę łaski — rzuciła Marusia piękne spojrzenie Edwinowi, odchodząc do innych gości.
Usiedli wszyscy, odrazu gwarni i pełni najlepszych przewidywań na rok nadchodzący, oglądany przez topazy i rubiny napojów, witany całą gębą. Po kilku minutach powstali znowu wszyscy, gdyż panna Malankowska, spojrzawszy na zegarek, ogłosiła, że jest północ, i wzniosła szklankę bez nadmiernej oracji. Zapragnęła jednak „trącić się“ najprzód z Edwinem Szaropolskim, pomijając nawet hrabiego Górkę.
— Czego mi pan życzy? — rzekła cicho i namiętnie.
— Trwania długo w tej samej postaci — odrzekł uprzejmie Edwin.
— A ja panu... żeby się trochę zmienił.
— Postaram się — zagmatwał Edwin.
Nikt zresztą nic dowcipniejszego nie powiedział, jak zwykle przy życzeniach, mających wypalić nietylko na oznaczony dzień, ale na minutę.
Mr. Coach obserwował bacznie obyczaje miejscowe; gdy wstawano, wstawał; gdy trącano kieliszkami, trącał również „very nice“; gdy mu co nalano, pił do dna sumiennie. — Górka poczuł się odrazu rozmarzonym między różową panią domu, a ciemną i pachnącą drapieżnem zwierzęciem żoną jednego z obecnych aktorów, która podobno kochała się w Robercie, również obecnym, ale obu, męża i „sympatję“ zaniedbała na czas trwania uczty dla skokietowania Górki, na co obaj patrzyli bardzo pogodnie. Wszyscy biesiadnicy wywietrzyli sobie z głów troski i zabiegi, oddając się całkowicie rozkosznemu obrzędowi pospólncgo jedzenia i picia. Od pierwszego kąska i łyku kolacja udawała się składnie; wszelkie były na to dane, że do rana uda się bajecznie, skąd dobra wróżba i o nowym roku.

Tymczasem zapowiedź odrodzenia zbliżała się właśnie do Cudna w postaci Człowieka. Znał go cały świat, widział jego czyny ofiarne, nikt mu nie mógł zaprzeczyć płomiennej mocy słowa, ani przezroczej czystości zamiarów. Kochali go wszyscy, tylko, niestety, nikt go się nie bał. Ze wzniesionem sercem, ze zbawczymi zamiarami jechał do Cudna wielki Obywatel. Zastąpi tu znienawidzone rządy, obali je i zmiażdży spodziewali się ludzie udręczeni. Ale on chciał swą miłością zapalić serca wszystkich, nie wyłączając nawet zbrodniarzy, i sprawować rządy nad nawróconymi. Oczekiwała go klika rządząca z nieufnością, ale bez obawy. Oczekiwali go szczerzy patrjoci z otwartemi rękoma, jednak z niepokojem. Jeżeli ten nie zdoła udźwignąć demokratycznego berła, jeżeli nie skupi około siebie wszystkich sił dobrych i twórczych, tonowy rok może być zły, a może i szereg lat...
Zebrani zaś u progu nowego roku przyjaciele panny Malankowskiej, choć niejednemu przemknęła przez sumienie świadomość, że może w tej chwili ważą się losy Cudna, dochodzili gremjalnie do wniosku, że nic zaszkodzą ojczyźnie, pijąc bez troski do rana. Jutro zaś przyglądać się będą cudowi...

Uczta rosła w nastroju proporcjonalnie do liczby wypitych butelek. Chociaż umówiono się, że retorycznych występów nie będzie, Robert Szaropolski nie wytrzymał i palnął mówkę na cześć Anglika i Anglji, po polsku, z zakończeniem po angielsku, które miał spisane na mankiecie koszuli. Gdy skończył, odezwał się do niego dziennikarz otrzaskany z angielszczyzną:
— Dlaczego pan tak go wychwala i przesyła przez niego tyle uśmiechów do Anglji? On jej tego nie doniesie, bo to tylko handlarz drzewem — drewniak.
— Co mi pan mówi! — odparł Robert — pan sądzi, że w Anglji tak, jak u nas, gdzie każdy ogranicza się do swego tylko interesu? Nie, panie. Taki handlarz drzewem może być bardzo łatwo agentem dyplomatycznym.
— Może być i z tajnej policji — nie przeczę. Chyba, że ma pan o nim poważne referencje?
— Mam, panie.
Zaniosłoby się może na sprzeczkę, gdyby nie wytrysnął z gwaru incydent nieprzewidziany. Malarz-futurysta, który, jako duch nabrzmiały artyzmem, wyrażał go przez wszystkie sztuki człowiekowi dostępne, zaczął improwizować wierszem:

Bim-bam-don!
Kolendy dzwon — —
Bimbam den-de-len bombaster,
W nocy pali się monaster,
Z okien łuna,
W nawie truna,
Rozmodlony w duszach aster.

Ktoś krzyknął: brawo! — a Michałek-Aniołek trysnął nową strofą:

Kyrielejson, Dende-lende,
Dyn-dyn-dylu, dzwonie będę,
Aż usłyszy
Upiór w niszy
I na strychy
Dzwonnik cichy
Powędruje grać kolendę.
Bimbam, den-de-len, karylion,
Bije w spiże dzwonów milion —
Z rododendru tryl słowika
W rozdyndany chaos wnika,
W cieniu dryga
Kallipyga
Pod kropidłem kanonika.

Ozwały się teraz głosy mniej uprzejme.
Siadać! Muza dała nura! Stul tę rozdyndaną! Napij się, będzie ci lepiej...
Natchniony dzwonnik opadł krzywo na siedzenie.
— He is in high spirits — odezwał się Mr. Coach, z powątpiewaniem do Edwina, jakby pytał, czy to natchnienie, czy farsa.
— He is tipsy — wolał Edwin wytłumaczyć ten występ przez pijaństwo.
Ktoś przebąknął:
— Jednak coś w tem jest...
A ktoś odpowiedział:
— W skrzypieniu drzwi bywa także melodja.
Gwar burżujów zalał szumną falą kwiat poezji, któremu nie pozwalano żyć, istnieć samemu dla siebie — i być głupim!
Już też i wino, jak słońce, rozwijało w biesiadnikach złożone w ich duchowej glebie ziarna. Poecie podziałało na improwizację, damom na wzmożenie romansowości, hrabiemu Górce na wiarę w rozkoszną przyszłość z czarną tygrysicą, którą miał za sąsiadkę i nie omieszkał nazywać „Bagherą.“ Innym zbierało się na filozofowanie; innym jeszcze na śmiech z byle czego; niektórym — tylko na podniecenie namiętności do papierosów, które palili przy stole bez przerwy, rozbłękitniając myśli i atmosferę niewielkiego pokoju, aż trzeba było urządzać wentylację przez uchylenie okien na podwórze. Parę już osób wstało od stołu i powróciło znów na swe miejsca. Wszyscy gadali dużo głośniej, niż z początku biesiady, która co kwadrans traciła na stylu, staczała się do poziomu pijatyki.
Edwinowi zaś zebrało się na rozmyślanie w rodzaju stryja Joachima.
Tydzień temu, po dyskusyjnej wieczerzy u stryja, powracał tutaj o północy i słyszał zzewnątrz ten gwar pijany, w którym sam tkwi obecnie. Lepiej mu było tamtego wieczoru. Czyżby dlatego, że przed tygodniem siedział w jaskini inteligentnego zrzędy, a tu weseli się w gronie ludzi nie myślących o jutrze? — Nie — Szaropolski nie był ani społecznikiem zbyt zażartym, ani politykiem, ani apostołem, lub spiskowcem. Nie lubił tylko ludzi słabych i leniwych. A tu, gdzie okiem rzucił, napotykał jedynie te dwa typy. Ludzie ci niczego nie pożądali naprawdę — owszem: chcieli się upić. Edwin sądził, że upić się wolno tylko człowiekowi szczęśliwemu, zadowolonemu z wyników swej pracy, lub z prac zbiorowych. Ale „zapijać biedę“, jak się to nazywało w Cudnie, mogą tylko desperaci, albo ludzie słabi i leniwi. Z biedą trzeba się brać za bary, aby ją zwalczyć, nie zaś szukać sposobów zapomnienia o niej...
W tem drgnął pośród swego filozofowania. Siedzący przy nim Anglik, dziko rozbawiony, cisnął zwiniętą serwetą przez stół w malarza-futurystę. Gdy wszyscy osłupieli, Mr. Coach jął tłumaczyć, że to sport, i że prosi, aby i w niego rzucano. Z zamieszania skorzystał Edwin, aby Anglika odprowadzić do domu, obiecując mu inne, weselsze lokale. W istocie zaś odwiózł go do hotelu, sam zaś powrócił już nie do uczty, lecz do swego pokoju.
Ostatecznie Mr. Coach nic udał się. Nawet Robert stracił do niego serce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.