Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   209   —

Zbliżała się północ, gdy panna Marusia, otwierając drzwi od drugiego pokoju, zaperfumowanego przyjemnie zapachami przekąsek i damskiej gotowalni, zaprosiła gości na „skromną aktorską wieczerzę“, oświadczając, aby siadano, gdzie kto chce, bo to jest „improwizacja“. Wieczerza była jednak wcale wystawna i obfita, jak na ciężkie czasy. Stół był mozajką przeróżnych przysmaków, gęsto przetkaną butelkami, ozdobioną paru koszami kwiatów. Edwin, który znalazł się przy gospodyni, wyraził swój podziw nad przepychem uczty.
— Poszła na to jedna broszka, której już nic nosiłam. A wódki i wina są od kolegów. Niech pan mi zrobi łaskę — niech siądzie naprzeciwko mnie i pomaga do ugaszczania...
— Nie, pani — odrzekł bez zająknięcia uczynić tego nie mogę, bo dalibyśmy fałszywe pozory. Nie wziąłem udziału w urządzeniu.
— Ach, pan okropnie dba o te pozory! — odrzekła Marusia z odruchem niecierpliwości, który zaraz opanowała. Więc gdzież pan chce siedzieć? Proszę mnie posadzić koło Anglika. Zacząłem z nim interesującą rozmowę. Ale będę się starał ożywiać... podawać paniom, co każą...
— Jeżeli łaska... choć trochę łaski — rzuciła Marusia piękne spojrzenie Edwinowi, odchodząc do innych gości.