Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   212   —

panny Malankowskiej, choć niejednemu przemknęła przez sumienie świadomość, że może w tej chwili ważą się losy Cudna, dochodzili gremjalnie do wniosku, że nic zaszkodzą ojczyźnie, pijąc bez troski do rana. Jutro zaś przyglądać się będą cudowi...

Uczta rosła w nastroju proporcjonalnie do liczby wypitych butelek. Chociaż umówiono się, że retorycznych występów nie będzie, Robert Szaropolski nie wytrzymał i palnął mówkę na cześć Anglika i Anglji, po polsku, z zakończeniem po angielsku, które miał spisane na mankiecie koszuli. Gdy skończył, odezwał się do niego dziennikarz otrzaskany z angielszczyzną:
— Dlaczego pan tak go wychwala i przesyła przez niego tyle uśmiechów do Anglji? On jej tego nie doniesie, bo to tylko handlarz drzewem — drewniak.
— Co mi pan mówi! — odparł Robert — pan sądzi, że w Anglji tak, jak u nas, gdzie każdy ogranicza się do swego tylko interesu? Nie, panie. Taki handlarz drzewem może być bardzo łatwo agentem dyplomatycznym.
— Może być i z tajnej policji — nie przeczę. Chyba, że ma pan o nim poważne referencje?
— Mam, panie.