Boży gniew/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Rozstać się z obozem i życiem obozowem było Dyzmie w początku przykro; żegnał się i powracał do Xięzkiego, który wąsa pokręcał i mruczał:
— A no jedź, masz jechać! Jaka z ciebie baba! Jedź a powracaj.
Gdy poza nim obozowego życia gwar, trąbki, rżenie koni i skrzyp wozów, zwolna cisza pól i lasów pożarła, Strzębosz uczuł najpierw znużenie wielkie; drzemał na siodle, jadąc, i parę razy, gdy mu się koń żachnął, bo miał płochliwego pod sobą, omało się nie zsunął z niego; potem oczy przetarłszy poświstywać zaczął, rozpatrywać się w wiośnie wiejskiej, której dawno nie widział, nareszcie przyleciały naprzeciw niego wspomnienia Warszawy: Bianka, zamek, towarzysze, życie na antykamerze, wycieczki na miasto...
Z nicości zaczęły się jedna po drugiej przed nim jawić twarze znane, stawały widma i przyciągały ku sobie.
To, co go ku obozowi jeszcze w tył zwracało, znikło; nowa siła jakaś rwała mimowoli naprzód do Warszawy. I serce mu w piersi skakać poczęło do tej przeszłości. Król mu zalecał pośpiech; potrzeba było nie marudzić, a tu i serce już konia popędzało. Pierwszy popas, gdy wierzchowce były wypoczęte, nie potrzebował długiego czasu, na nocleg przyjechał późno, zerwał się do dnia.
Szczególna rzecz: im teraz śpieszył więcej, tem się mocniej niecierpliwił, czas mu się wydawał niezmiernie długim, dnie bez końca, a kłus konia leniwym. Do obozu napowrót, choć czasem o nim pomyślał, nic go już nie odciągało; jednego Xięzkiego żal mu było. Ten za niczem w obozie nie tęsknił, jakby się w nim urodził.
Strzębosz w końcu tak się zwijał, że choć pani podkanclerzyna go dobrze z wyjazdem wyprzedziła, przed Warszawą ją napędził i na ostatnim noclegu, dowiedziawszy się, że ją ma tuż przed sobą, pośpieszył, aby się z jej dworem połączyć.
Nie było w tem nic dziwnego, że ją napędził; pani Radziejowska jechała bardzo popańsku, ze stanowniczym przodem, długo wysiadając na popasach, a późno ruszając się z noclegów. Nie miała się tak dalece śpieszyć czego; kolebka ciężka sześciu woźnikami zaprzężona, po drogach niekiedy wązkich, wybojów pełnych, wlokła się, a czeladź musiała ją podpierać, aby się nie wywróciła. Wozy, które szły za nią były przeładowane; służba nie miała ochoty zbyt śpieszyć, bo w podróży więcej jej dawano swobody.
Na następnym popasie Dyzma, który niejeden raz był przez króla posyłanym do podkanclerzyny, i którego ona znała dobrze, zameldował się jej przez ochmistrzynią. Miał list przecie.
Wpuszczono go natychmiast. W szatach podróżnych, ale nawet w drodze wytwornie i smakownie ubrana, Radziejowska siedziała zamyślona na stołku karczemnym poduszką tylko zasłanym. Piękna jej twarz nosiła na sobie ślady widoczne przebytych męczarni, wypłakanych łez i troski, która ją uciskała.
— Zkądżeś to waszmość się tu wziął? — zapytała głosem łagodnym.
— Król mnie wysłał do Warszawy z rozmaitemi poufnemi zleceniami — odezwał się Dyzma, dobywając papiery. — Mam i do pani podkanclerzyny pisemko.
To mówiąc podał zapieczętowany sygnetem prywatnym króla list, który, nieco zarumieniona, żywo pochwyciła Radziejowska, ale się rozmyśliwszy, nie czytając, położyła na stole przy sobie.
Spytała go niespokojnie: kiedy wyjechał z obozu i co tam słychać było?
Strzębosz opowiadał, potrosze się wstrzymując od tego, co miał na języku o podkanclerzym, chociaż jejmość wyraziście, z niechęcią badała, co on tam poczynał.
— Nieprzyjaciela jeszcześmy nie widzieli — rzekł — ale jeńców codzień do obozu przyciągają, i pewna rzecz, że cała ta tłuszcza około Dubna i Ołyki pustoszy, a może i bliżej. Król chce iść naprzeciw i bardzo niecierpliwy jest; Potocki i Kalinowski wstrzymują, bo pod Beresteczykiem pole doskonałe i na obóz i do rozprawy, a drugiego takiego znaleźć będzie trudno.
Wszystkoby dobrze było, bo i sił jeszcze coraz więcej nadciąga — dokończył Strzębosz — gdyby nie szemranie i rodzące się już w pospolitem ruszeniu warcholstwa.
— O! to łatwo przewidzieć było — odparła żywo, usta zaciskając Radziejowska. — Są tacy, którzy niezgodę sieją zawsze, nie omieszkają jej i tu pielęgnować, a na łatwych do podburzania nie zbywa. Biedny król!
— Dotąd — dodał Strzębosz — dzielnie się trzymał i trzyma, a tak czynny, jak go nikt nigdy nie widział. Nawet pod Zborowem, choć i tam nie zasypiał, nie był tak nieznużonym, tak surowym; ale, co to pomoże!
Dyzma nie dokończył.
— Tak — ożywiając się, mimowoli zawołała podkanclerzyna — co to pomoże, gdy pod nim dołki kopać będą!
I zadumała się ponuro.
— Zabawisz wmość długo w Warszawie? — zapytała.
— Nie wiem, bo główna rzecz, jak mnie królowa przyjmie i odprawić zechce.
— Nie zapomnijże zajść do mnie, bo odpowiedź dać muszę — szepnęła podkanclerzyna — a do Warszawy, czy nas wyprzedzisz?
Strzębosz zapytał:
— Jeżeliby było potrzeba, łatwobym o jakie pół dnia mógł pośpieszyć.
Potrząsnęła głową Radziejowska.
Nie pytała już więcej, a gdy list króla wzięła w ręce, Strzębosz zrozumiał, że mu się należało oddalić.
Skłonił się więc i odszedł, a z rozkazu podkanclerzyny jej marszałek wziął go zaraz naprzeciw do izby dla ugoszczenia.
Reszta podróży bardzo zeszła wesoło, bo Strzębosz, dla zmęczonych koni, nie mógł pośpieszyć; towarzyszył więc dworowi podkanclerzyny i miał się dobrze. Ona sama kilka razy jeszcze powoływała go do siebie, rozpytując o różne drobnostki i od niego się dowiedziała, że od przejęcia listu swego podkanclerzy do Warszawy przez królewskie kresy nie pisywał, ale z Kryłowa bojarów sprowadził, którzy się mieniali na posyłki. Strzębosz przynajmniej wiedział o dwu czy trzech takich wyprawionych z obozu, pewno nie bez listów i doniesień do Warszawy.
Dawało to jej do myślenia; nie mogła bowiem wątpić, że przeciwko niej mąż knować musiał.
Strzębosz z ostatniego popasu, już nie mogąc powstrzymać młodzieńczej swej niecierpliwości, pożegnał podkanclerzynę i puścił się przodem do Warszawy.
Serce mu biło, zapomniał o wszystkiem prawie, co za sobą pozostawił. Zdawało mu się, że przed nim, skrzydłami wiosennego motyla niesiona ulatywała figlarnie uśmiechnięta twarzyczka Bianki. Młodość jest samolubną: o wszystkich cudzych zapominał frasunkach — on, on miał być na chwilę szczęśliwym. Sprawy króla, podkanclerzyny, wojna, nic go już nie obchodziło. Wstydził się sam siebie, ale prąd go jakiś potężny unosił — oprzeć mu się nie umiał. Koń już ledwie starczył pośpiechowi, z jakim biegł, a biegł aby stanąć na miejscu, a gdy wieżyca P. Maryi i mury kościołów, a zamku, ukazały się w oddali, Dyzma mimowoli czapeczkę podrzucił do góry, witając miasto.
Na zamku przybycie jego, jak każdego posłańca od obozu, sprawiło radość; dano znać królowej.
Zarzucano go pytaniami: gdzie był król? czy się nieprzyjaciel pokazał? Nie było bitwy?
Ledwie miał czas suknie zapylone zrzucić i przeodziać się, gdy go już dwu paziów, jeden po drugim do królowej przybiegło napędzać; bo listów nikomu zwierzyć nie chciał.
Zastał Maryą Ludwikę samą i przechadzającą się po swym pokoju z oznakami niecierpliwości.
Pochwyciła listy, pytając:
— Zkąd?
— Zpod Beresteczka...
Na stole rozłożona leżała wielka mappa, królowa pobiegła i pochyliła się nad nią.
— Król? — zapytała.
— Zdrów, Bogu dzięki i czynny bardzo — począł Strzębosz — a gdyby mu ludzie tak służyli, jak on o nich się troszczy i pracuje...
Spojrzała królowa ciekawie na niego — i krótkiemi pytaniami zasypała go.
Z nich widać było, jak doskonale ją o wszystkiem uwiadamiano; wiedziała już o buncie na Podgórzu i spytała: czy kogo wysłano, aby jego szerzeniu się zapobiedz; słyszała o Chmielnickim pod Ołyką i o Ordzie.
Strzębosz ledwie mógł wydążyć z odpowiedziami. Zarazem, rozerwawszy pieczęci, rzucała oczyma na listy i zadawała pytania, nie słuchając potem roztargniona, odpowiedzi.
Naostatek zagadnęła o podkanclerzego, a Dyzma, który się na to gotował wcześnie, bez ogródki opowiadać zaczął, jak dokuczał i naprzykrzał się królowi i z kim w obozie przestawał. Nie taił, że się szlachta zbierała warcholić, dając do zrozumienia, kto ją podbudzał. Marya Ludwika usta ścisnęła, nie mówiąc nic.
Słówkiem musnęła podkanclerzynę.
— Gdzież ta wasza piękna pani?
— Z obozu dawno wyjechała — rzekł Strzębosz — i prawie dziś lub jutro będzie tu w Warszawie.
Oczy królowej zabłysły gniewem, zamruczała coś niewyraźnie:
— Rozstali się więc! — dodała jakby sama do siebie.
Strzębosz stał ciągle u progu, bo pytania nie ustawały jeszcze. Sam on z własnego natchnienia począł mówić o tem, jak N. Pan cierpiał, iż listów długo nie miał z Warszawy, które gdzieś ginęły w drodze i że dlatego właśnie jego wyprawił, aby się naocznie przekonał o zdrowiu królowej, a przywiózł pewną wiadomość.
Wszystko to Marya Ludwika zbywała milczeniem, nie bardzo nawet słuchając pilno, i raz jeszcze wtrąciła:
— Dziś ma powrócić do Warszawy.
Dyzma nie zrozumiał pytania i dopiero po namyśle potwierdził, że podkanclerzyna musiała nadjechać, bo ją napotkał na drodze.
Znowu więc o wojsko, obóz, o hetmanów, o nadciągające pułki, o usposobienie między szlachtą badać poczęła. Dyzma się musiał dziwić pamięci i doskonałej wiadomości wszystkiego, co się działo w obozie. Widocznem było, iż królowej ze strony donoszono o tem, bo niektóre plotki nacechowane były niechęcią dla króla i nieufnością. Strzębosz go ciągle bronił, a czynił to z wielką gorącością i nie szczędząc dowodów, iż fałsze dochodziły do stolicy.
Królowa, na to nie odpowiadając, wejrzeniem tylko go przeszywała.
Trwało tak długo to wypytywanie, iż w końcu Maryi Ludwice znać dano o wieczerzy, a Dyzma na ostatek odszedł uwolniony, ale mu się nazajutrz stawić kazano.
Ledwie z tych spytków wyswobodzony, wpadł w ręce dworzan, którzy na niego w antykamerze czatowali — i pociągnęli z sobą.
Z ich pytań jeszcze się dowodniej mógł przekonać, jakie tu rozsiewano plotki. Zagadywano go o jakieś niespodziane króla z podkanclerzyną najście przez męża i wynikłe z tego srogie z Radziejowskim zatargi.
— Ależ to są haniebne baśnie! — krzyknął oburzony Strzębosz — ja przy królu jestem ciągle! Nigdy nic niepodobnego się nie wydarzyło. Królowi ani ona, ani żadna inna teraz w głowie, ma o czem myśleć i nie dosypia nocy, tak pracuje, a tu mu obmową niegodziwą za to płacą!
Gdybym pochwycił łotra, co tu przynosi takie podłe plotki, język bym mu obrzezał!
Śmiano się z tego oburzenia.
— Darmo się nie zmagaj — wołali komornicy królowej — u nas tu powszechnie wiadomo, że podkanclerzyna dla króla z Krasnegostawu pojechała dalej, że męża odprawiano, a ona wieczory spędzała z panem.
Wściekły rzucał się Strzębosz.
— Kłamstwo podłe, niegodziwe, nikczemne! Król ani jednego razu się do podkanclerzyny nie zbliżył, nie mówił z nią. Mąż ją wlókł za sobą.
Nie chciano Dyzmie wierzyć.
— Tu ją dobre przyjęcie czeka w Warszawie — szeptali dworacy — bo począwszy od królowej, której się ani na oczy nie będzie mogła pokazać, żadna z pań jej nie przyjmie.
— Ale niewinność musi się w końcu okazać, bo to są czernidła nie zasłużone i rozsiewane umyślnie — mówił Strzębosz.
Napróżno się jednak silił: nie było sposobu przekonać; opowiadano zmyślone przygody i niektórzy szeptali, że królowa miała o tem w listach pewne wiadomości. Jawnem było źródło dla Dyzmy; wszystko to pochodziło od samego podkanclerzego, który usiłował królową z mężem rozdwoić, aby z tego skorzystać.
W końcu Dyzma, klnąc, porzucił towarzyszów, zły, że ich przekonać nie mógł. Żal mu było podkanclerzyny. Chętnie-by jej był wczesnem ostrzeżeniem oszczędził przykrości, ale z drugiej strony, nie wiedział ani jak tego dokonać, ani czy przystało mu mieszać się w tak draźliwe zajścia.
Nazajutrz ledwie mógł dotrwać powołania do królowej. Tu, po przeczytaniu listów, znowu pytań się posypało mnóztwo, na które Dyzma, jak mógł i umiał, dawał odpowiedzi. Potwarze w samem tem badaniu wychodziły na jaw. Ukaranie Pawłowskich, sądy wojskowe, wszystko było królowej wiadomem. Miała osobne doniesienia o pochodzie Bohuna, o Ordzie, o owej obietnicy Chmiela uczynionej Hanowi, że łup będzie zagarniał z Polski bez trudu i bez straty.
Królowa trzymała z hetmanami, iż pod Beresteczkiem stać było potrzeba i czekać, a wogóle znajdowała mnóztwo uchybień w postępowaniu męża. Szczęściem już tym razem ani o podkanclerzym, ani o żonie jego wzmianki nie było.
Wyrwawszy się ztąd, jak z łaźni, Dyzma się nie dał wstrzymać i wyskoczył na miasto, wprost do domu Bertoniowej.
Mógł się tu złożyć poselstwem króla, a zresztą nie dbał o to, że stara się na niego pogniewa i wyźwierzy. Pędem jednym wbiegł na wschody i drzwi otworzył, nie oznajmując się, sądząc, że Biankę może zastanie samą. Nie poszczęściło mu się, bo zamiast jej, zastał starą matkę z niemłodym mężczyzną, wystrojonym zcudzoziemska, w peruce, chociaż świeżo zgolony wąs i jasna po nim, nieopalona jeszcze, skóra świadczyły, że się przebrał niedawno.
Bertoni zimno go i bez gniewu przyjęła; a gdy się oznajmił od obozu i króla, poczęła wraz ze swym gościem ciekawie rozpytywać o wiadomości obozowe.
Złożyło się przytem tak, że niemłodego jegomości nazwała po imieniu i nazwisku, a był to książę Massalski, stolnik.
Małoby on obchodził Strzębosza, gdyby go coś nie tknęło, że mógł być do Bianki prowadzonym przez matkę. Postanowił go tu przeczekać, aby się domacać prawdy.
Ów pan Massalski dosiadywał też dosyć długo, ale w końcu ustąpić musiał, a Bertoni i Dyzmę z nim odprawić chciała, ale się nie dał zbyć i powrócił do bawialni.
Włoszka parę pytań o królu zadała, na które Dyzma odpowiedział, lecz język mu już świerzbiał pytaniem, co znaczył ów Massalski.
— Mogłeś się przecie w-mość domyśleć — odparła z przekąsem stara — że on tu dla mnie nie przychodzi... ale dla Bianki. Zakochany w niej, a choć mu familia nie daje się żenić z mieszczanką, pewnie jej słuchać nie będzie.
Rzucił się aż Strzębosz.
— Piękne pani szczęście z tym starym grzybem córce gotujesz! — zawołał — życzę tylko bez wiadomości króla nic nie poczynać, bo się łacno na gniew jego narazić można.
— Nauk nie potrzebuję — odparła dumnie Włoszka.
— A zmuszać Biankę — dodał Dyzma.
— Ja jej wcale nie potrzebuję zmuszać — odezwała się Włoszka — dziewczyna ma rozum... król też jej szczęściu na zawadzie nie stanie. Idzie tylko o rodzinę, ale ja u Rzeczypospolitej weneckiej szlachectwo stare wyrobię dla Bertoni... i — na swojem postawię.
Jak oszalały z bólu i smutku słuchał tego Strzębosz... ociągał się jeszcze, sądząc, że Biankę będzie mógł widzieć i przekonać się o tem, jak przyjmowała konkurrenta, ale mu stara oświadczyła, iż córki w domu niéma.
— Próżno byś się też, kochanku, trudził później — dodała — dla ciebie jej nigdy w domu nie będzie... wybij ją sobie z głowy.
— Zobaczymy! — rzekł ze złością, wychodząc Dyzma.
Zeszedłszy na dół, stał pod kamienicą długo, na pół skamieniały, z sercem rozdartem, sądząc, że może powracającą do domu schwyci dziewczynę; lecz, napróżno pół godziny pod murem wystawszy na czatach, wściekły, na zamek powrócił.
— Miałem czego się śpieszyć! — wołał sam do siebie.
Najpilniejszą było teraz rzeczą o tego Massalskiego się rozpytać; ale kilku towarzyszów i dworzan królowej napróżno badał: żaden mu o stolniku Massalskim nic powiedzieć nie umiał.
Dopiero stary komornik króla, który pozostał przy pokojach, jako dozorca karłów, małp i papugi... uderzywszy się palcem w czoło, począł prawić:
— Wiem! wiem!... znali go dawniej... Słaby jest na umyśle... waryatem go nazwać nie można, bo nie dokazuje nic, furyi nie wyprawia, ale nie spełna rozumu. Pilnuje go rodzina, bo już raz z chłopką się chciał żenić, a potem z żydówką. Znają go tu, znają!
Jeszcze się straszniej oburzył Strzębosz dowiedziawszy, kto był ów Massalski. Świadczył stary komornik, iż nigdy ten biedny człek nikomu nic złego nie uczynił, uprzejmym był i słodkim, a miał tylko passyą szczególną podarkami wszystkich obsypywać, na które się ruinował.
Zaledwie kogo poznał, albo parę razy widział, natychmiast mu coś na pamiątkę przynosił; pilnowali go krewni, ale zapobiedz temu nie mogli. Co miał Massalski wszystko tak rozpraszał: klejnoty, broń, pamiątki stare. Gdy mu zabrakło co dawać, brał u kupców na kredyt. Spotykało to zarówno mężczyzn i kobiety, gdyż serce miał bardzo czułe i kochał się a oświadczał nieustannie.
Dla Włoszki tytuł jego był ponętą, a miał też kniaź resztki fortuny na Białej Rusi, która, choć mocno zadłużona, oczyszczoną być mogła. Starej Bertoni, wcale się niedziwował Strzębosz — ale swej Biance, dziewczęciu w którego serce wierzył — !
Nie pojmował tego, że tażsama krew płynęła w żyłach matki i córki, i że płoche dziewczątko uśmiechało mu się wdzięcznie, przyjmowało go mile, ale zarówno zalotnie i innych. Stary Massalski, który się dla niej przebrał poeuropejsku i włożył perukę — śmieszył ją, lecz książęcy jego tytuł może ją kusił, a wpływ matki... codzienny, nie mógł być bezowocnym.
Strapiony Dyzma wybrał się raz i drugi z zamku, krążąc około domu na Starem Mieście, zasadzając się pod Ratuszem, w ulicach, — ale dziewczęcia, strzeżonego, nie spotkał. Miał tylko przyjemność widzieć starego księcia, przybywającego codzień ze szkatułeczkami i zwitkami, którego byłby ubił, gdyby mógł. Stolnik zaś, doskonale pamiętający twarz każdą, uśmiechał mu się jako znajomemu, gdy go spotkał, i wielce uprzejmie pozdrawiał.
Myślał zpoczątku Strzębosz z nim się rozprawić — lecz byłby się na śmiech naraził, bo stolnika za pół obłąkanego miano.
Przez kilka dni tak pobłądziwszy z rozpaczą w duszy, sam już nie wiedząc, jak sobie radzić, poszedł powtórnie do Bertoni.
Przyjęła go mrucząc, kwaśno i spytała w progu:
— Czegóż jeszcze chcesz!... czego?... darmo się nie włócz — nic nie wskórasz.
— Ale na Boga miłego! — krzyknął Dyzma zrozpaczony — toż macierzyńskich dla dziecka nie masz wnętrzności, żeby je na łup szalonemu dawać! Cały świat wie o nim, że rozumu nie ma.
— A ja wam tylko go tyle życzę, co jemu pozostało — odparła równie gwałtownie Włoszka.
— Król jest opiekunem panny Bianki — mówił dalej Dyzma, myślicie, że mu miłem będzie, gdy się o tem dowie? Wyrzecze się i was i jej: za to ja wam ręczyć mogę.
Bertoni śmiechem szyderskim przyjęła tę pogróżkę.
— To nasza sprawa — burknęła — nie opiekujcie wy się tylko moją dziewczyną. Z królem ja będę wiedziała jak poczynać; nie taki on straszny, jak się wam wydaje.
Dyzma umyślnie głos podnosił, sądząc, że może nim z kryjówki wywabi dziewczę i choć zobaczyć ją będzie mógł; lecz jej w domu nie było, czy się pokazywać nie chciała, — nie wyszła. Doczekał tylko przybycia stolnika, który, zobaczywszy go, niespokojnie po kieszeniach szukać począł czegoś i dobył nareszcie spinkę turkusową.
— Ponieważ miałem honor poznać waćpana dobrodzieja — rzekł z ukłonem — niech-że mi wolno będzie zapisać się w pamięci jego tą miłą pamiąteczką.
Strzębosz, odtrąciwszy datek, wybiegł jak szalony.
Obawiał się, aby królowa nie pośpieszyła z listami i odprawą, nim się będzie mógł z księżną zobaczyć. Wprawiało go to w rozpacz taką, że po całych dniach stał na czatach i zapomniał nawet się dowiedzieć o podkanclerzynie.
Gdy mu to na myśl przyszło, wreszcie wprost do pałacu jej pośpieszył. Tu zastał wszystko w jakimś ruchu gorączkowym, jak gdyby sama pani znowu się w podróż wybierała.
Biegali ludzie, krzyżowała się służba, wynoszono skrzynie, i ledwie mógł z niemałym kłopotem oznajmić się do Radziejowskiej, a potem długo oczekiwać musiał, nim go do niej wpuszczono.
Znalazł ją strasznie zmienioną, rozdraźnioną, z widocznemi śladami łez na oczach. Wstrzymywała się jednak widocznie, aby przed mało znanym nie zdradzić się z cierpieniem. W pokojach uderzyły go, już gdy przechodził, przygotowania jakieś do wyjazdu.
To, co dawniej stanowiło ozdobę tego wspaniale wystrojonego pałacu, albo już znikło, albo stało przygotowane do zabrania. Kosztowne szkatuły, obrazy, zwierciadła, nawet posągi niektóre — leżały i nagromadzone były pod ścianami.
Radziejowska chodziła gniewna, wzburzona, — nie mogąc nawet mówić, tak ją myśli własne oblegały.
Zapominała, że Strzębosz stał i poruszała się mechanicznie, chwytając co było pod ręką, zrzucając na kupki różne fraszki, chowając je i napowrót wydobywając.
Dyzma nie śmiał jej spytać: czy się w podróż wybiera. Wtem oznajmiono brata, i podkanclerzyna wybiegła naprzeciw niemu, prosząc tylko Dyzmę, aby wyjeżdżając, wziął listy.
— Jeżeli do podkanclerzego — szepnął Strzębosz — przykro mi to oświadczyć, ale się ich nie będę mógł podjąć.
Z dzikim śmiechem p. Radziejowska uczyniła mu tylko pytanie:
— Do podkanclerzego? odemnie!
Z tem musiał wyjść Dyzma, to tylko zrozumiawszy, iż między małżeństwem znowu waśń się zajątrzyła; ale, że to już nieraz się wprzód trafiało, nie sądził, ażeby do jakiejś ostateczności przyjść miało.
Do królowej parę razy się zgłosiwszy nadaremnie, Strzębosz nie miał już nic do czynienia, i po dawnych znajomych, którzy w Warszawie pozostali błąkać się zaczął.
Pomiędzy tymi wielu było mających rozgałęzione w świecie stosunki; wszędzie, gdy tylko o podkanclerzynie napomknął, kuso i krzywo na niego spoglądano.
Z pań przy królowej będących dosyć dawniej mając życzliwą, faworytę jej, pannę de Beaulieu, która młodego, przystojnego chłopca bez złej myśli protegowała, Strzębosz się ośmielił pójść do niej.
Przyjęła go wesoło dosyć.
Ciekawa była rozpytać go i słuchała chętnie, nauczywszy się tyle popolsku, iż zrozumieć mogła ten język.
Dyzma umyślnie wspominał biedną podkanclerzynę.
— Biedna? — podchwyciła panna de Beaulieu. — Nie lituj się waćpan nad nią, ma to, na co zasłużyła. Wolno jej było nie poszanować siebie, ale króla w oczach świata kompromitować, ale go różnić z żoną, ale się bezwstydnie czepiać obozu, aż nareszcie mąż gwałtem się jej pozbyć musiał...
Strzębosz krzyknął oburzony, poczynając tłómaczyć się i uniewinniać, ale Beaulieu ani go chciała słuchać, i wyśmiewała.
— Podkanclerzyna — dodała Beaulieu — znalazła w Warszawie wszystkie drzwi zamknięte, nikt jej przyjmować, nikt znać nie chce. Królowa była pierwszą, która wręcz oświadczyła, że na zamku nie dopuści się jej pokazywać. Za przykładem pani poszli wszyscy i zdaje mi się, że oprócz familii, to jest dwóch braci i może najlepszych jakich kilku przyjaciółek, wcale z nią żyć nikt nie będzie. Chciała poróżnić naszych państwa i postępowała bezwstydnie.
Strzębosz nie mógł już wytrzymać, załamał ręce. — Na miłość Boga! posłuchaj mnie pani, to są najniepoczciwsze intrygi i potwarze, których ofiarą padnie kobieta niewinna. Pozwól mi opowiedzieć wszystko.
Z niedowierzaniem zgodziła się panna Beaulieu na cierpliwe przesłuchanie powieści Strzębosza, a uderzyć ją nareszcie musiała historya listów przejętych do królowej. Dyzma zresztą z taką ścisłością i dokładnością wszystko określał, że o prawdomówności jego powątpiewać nie było podobna. Francuzka ostygła nieco; ale zgadzając się na to, że Radziejowski mścił się, utrzymywała zawsze, iż miał do tego powody, bo podkanclerzyna króla starała się przywiązać do siebie i t. p.
Dyzma tak długo siedział, tak silnie przemawiał, tak prosił, że panna Beaulieau obiecała mu królowej powtórzyć, co od niego słyszała, szczególniej na obronę króla.
— N. Pani — dokończył Strzębosz — zanadto zaufała człowiekowi niegodziwemu, a podkanclerzy korzystał z tego i osnuł sobie owładnąć wszystkiem; przyjdzie jednak czas.
— N. Pani — przerwała Beaulieu — wcale nie tak ślepo ufa Radziejowskiemu, jak wpan sądzisz.
Na tem przedłużona skończyła się rozmowa, która tegoż dnia się odbiła w sypialni królowej. Strzębosz miał tę pociechę, że podróż jego nie była daremną.
Poszedł raz jeszcze do pałacu, który dotąd nosił nazwę Kazanowskich i znalazł tu jeszcze wybitniejsze oznaki przygotowań jakichś, które mu zrozumieć było trudno, a ludzie pytani tłómaczyć mu ich nie chcieli.
Podkanclerzyna ubrana prawie żałobnie, cała w czerni, z policzkami, które gorączkowy krasił rumieniec, przyjęła go, siedząc u stoliczka, na którym leżały stosy porozrzucanych papierów.
Zapytała go, kiedy odjeżdża i niecierpliwiła się tem, iż na to odpowiedzieć nie umiał, oddawała mu pismo jakieś i cofała niepewna.
W toku rozmowy wspomniawszy królową, zapytała go, czy ją widział. Dyzma potwierdził to, ale o Maryi Ludwice nie mówił nic.
— Królowa względem mnie jest niesprawiedliwą — rzekła. — Wiem, że N. Pan ująć się nawet za mnie nie może. Nie mam nikogo; jedyna moja opieka, dwaj bracia: ci mi dopomódz muszą. Z podkanclerzym się rozstać nieodzowna rzecz, bo-bym umarła...
Dyzma ośmielił się zapytać: czy myślała o przeniesieniu się gdzieindziej, co wnosił z przygotowań, ale na to obojętną, dwuznaczną otrzymał odpowiedź.
Podkanclerzyna naostatek wręczyła mu list do króla.
— Nie potrzebuję wpanu zalecać — dodała — że list ten tylko do rąk własnych i na cztery oczy masz j. kr. mości doręczyć. Dosyć-by było wiadomości o nim, aby mnie o miłostki znowu obwinić, a razem i króla. Jest on moim opiekunem, jemu winnam wszystko, ale na tej wdzięczności ogranicza się nasz stosunek. Ludzie są źli i niepoczciwi.
Z bólem w sercu odszedł Dyzma. Królowa ciągle mu jeszcze oczekiwać kazała, a z Bertoniową i jej córką nie mógł dojść do końca. Naostatek bardzo rano jednego dnia udało mu się dziewczę do kościoła idące ze starą ochmistrzynią pochwycić na drodze.
Bianka śmiała mu się wdzięcznie i wesoło, jak dawniej.
— Zlituj się, uspokój mnie — począł przypadłszy do niej. — Matka chce cię poświęcić i oddać szaleńcowi, powinnaś się oprzeć temu. Ja króla zawiadomię.
— A! a! proszę się nie wtrącać do tego — podchwyciło dziewczę zmieszane — ja muszę być posłuszną matce. Stary książę wcale szalonym nie jest, ale bardzo dobrym człowiekiem. Ubóstwia mnie, pada przede mną.
Strzębosz wybuchnął.
— A z nami co będzie? — zapytał — nasza miłość i przysięgi twoje?
Bianka spuściła oczy.
— Ale ja waćpana kocham zawsze — szepnęła — tylko... matki słuchać przecież muszę.
Dyzma wpadł w rozpaczliwy zapał. Włoszka słuchała go, uśmiechając się z naiwnością dziecięcia. Zdawała się niemódz pojąć tego, że miłość dla pięknego chłopca nie dawała się pogodzić z wyjściem za mąż za starego księcia.
Napróżno przemawiał Strzębosz. Uśmiechała się, uspakajała go, ale tak, jak on do serca nie brała, ani swych przyrzeczeń, ani miłostek.
— Ja przecież dla was, nie mogę prowadzić wojny z matką — zakończyła — toby mi życie zatruło a ja go chcę używać. Starego wcale nie kocham, to wam wystarczyć powinno.
Nie mogąc nic więcej na niej wymódz, Dyzma starał się przynajmniej dostać od niej słowo i przyrzeczenie uroczyste, że nie wyjdzie za mąż dopóki król z wyprawy nie powróci.
Bianka się pogniewała.
— Ale ja terminu przecie naznaczać nie będę; mów waćpan z mamą. — To mówiąc i prawie bez pożegnania śpiesznie tak poczęła uchodzić, że Strzębosz zaledwie ją mógł napędzić, aby przebłagać i pożegnać.
Już u progu prawie raczyła się do niego odwrócić, przebaczyć mu, uśmiechnąć się znowu i pierzchnęła potem, zostawiając go osłupiałym.
Dyzma był uparty. Nazajutrz dobijał się do drzwi Bertoni; musiała mu otworzyć.
— Powracam do obozu — rzekł, wchodząc. — Bez żartu król mi się kazał o was dowiedzieć. Po zasiągnięciu wiadomości o stolniku, ja waćpani w imieniu króla objawiam, że jeśli, nim my tu powrócimy, wydasz Biankę samowolnie za tego starego, ja w tem... na oczy się już ani wy, ani córka królowi pokazywać nie będziecie mogli. Z opieki N. Pana i obietnic — daję waćpani słowo — kwita na wieki.
— Myślisz, że się gróźb tych zlęknę? — przerwała Bertoni. — Ja króla znam lepiej i dawniej niż wy, a z dzieckiem wiem co mam robić, rady niczyjej nie potrzebuję.
I drzwi mu zatrzasnęła przed nosem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.