Przejdź do zawartości

Boży gniew/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Pełną tajemnic jest ta ludzka natura, której nikt nie zbadał. W człowieku odzywa się niekiedy uśpione źwierzę, czasem uwięziony duch anioła. Jedno nic, powiew wiatru, woń jakaś, dźwięk przeistacza spokojną istotę, w rozszalałe stworzenie. Pieśń pobożna pokoju bucha pożarnym chórem zniszczenia... Tak, owego pamiętnego poranku w obozie pod Beresteczkiem, we mgnieniu oka, tabory, jakby uśpione, zbudził jeden okrzyk: — Do koni! do broni!
Po ogromnej przestrzeni zajętej taborami przebiegło jakby konwulsyjne drgnienie, wiatr poruszył proporce, zaszeleściały chorągwie, zarżały konie, powybiegali ludzie, zaszczękły szable. Rycerstwo, ciury obozowe, co żyło, dźwignęło się.
Rozkazy z ust do ust podawane krzyżowały się, po pułkach trąbiono w mundsztuki, starszyzna w łosiowych koletach wybiegała z namiotów, czeladź wdrapywała się na wozy, chcąc zobaczyć, czy już nie nadciąga nieprzyjaciel.
— Orda! do koni! nieprzyjaciel idzie! — wołano zewsząd.
Wszczęło się zrazu zamieszanie, ale potężne głosy nawołujących dowódzcow ład natychmiast wprowadziły. Nie czekał już nikt dalszych rozkazów; wiedziano co poczynać.
Służba biegała, siodła niosąc na ramionach, a konie, poczuwszy już pochód, niecierpliwiły się, rwały i rżały.
Kilku konnych od króla rozbiegło się po regimentach, co chwila z innej strony grała trąba na zbór.
Ci, co się zrana porozłazili ku borom, aby wiosny powąchać, biegiem do szałasów powracali.
Opowiadano, że czeladzie z końmi na pastwiska, wyciągnąwszy dalej w lasy, natrafiły na opuszczone świeżo koczowiska Tatarów, na porozbijane drogi, kopytami końskiemi, potratowane łąki, pogubione strzały, wojłoki i obławki noclegów.
Nikt nie pojmował, jak mimo czujnych podjazdów mogli się Tatarowie podkraść tak blizko i cicho.
Zdala na wzgórzu widać było stojącego króla otoczonego starszyzną wojskową. Od niego ciągle biegli posłańce i powracali. Prowadzono mu pochwytanych ludzi, języki. Ciche obozowisko szumiało teraz, jak morze wiatrem rozkołysane, a w szumie tym było coś uroczystego, bojowego i niemal wesołego. Mnóztwo tych pomieszanych głosów zlewało się w jeden chór gorący, po nad którym huczało: — Do koni! do broni!
Szlachta, która wczoraj się naradzała, jak przeciw królowi stanąć z grawaminami, zawstydziła się, a krew też w niej zagrała.
— A już wolę raz bić się i skończyć, niż tu na zielonej paszy czekać zmiłowania bożego, gdy tam w domu niéma komu owsa posiać i tatarki, — wołano.
Wszyscy teraz do wozów po najlepszą broń sięgali, a szable krzyżem świętym znaczyli. Niektórzy jakimś starodawnym obyczajem stroili się do boju w co mieli najlepszego.
— Boć to święto dla żołnierza — mówili.
Nawet w ciury duch wstąpił, bo i te latały jak oparzone, niewiadomo: przestraszone, czy rade.
Pułki, którym najłatwiej się było wybrać i ustawić już na placu stawały z chorągwiami, które wiatr zlekka unosił. Gdzieniegdzie troskliwi o siebie jeszcze popuściwszy pasów i rzemieni, zajadali, zapijali na zapas, bo niewiadomo było, kiedy znowu się do misy dobiorą. Zapijano na — pohybel rebellizantom...
Tu i owdzie wyrwał się okrzyk głośniejszy i milknął...
Król był w ciągłym ruchu, dojeżdżał do regimentów, przemawiał do nich, powracał.
Dziwili się teraz wszyscy, jako się nie domyślili Ordy, albo zaspali te łuny, które nocą na wszystkie strony widać było. Czeladź teraz świadczyła, że już drugą noc na niebie się coś paliło zdaleka.
Na pierwszy odgłos zrana Wiśniowiecki i Lubomirski wysłali podjazdy, pierwszy Kozaka swego, wiernego Zaradę, ze czterema starymi i doświadczonemi Kozakami, drugi jakiegoś pułkownika który słynął z tego, że z podjazdu nigdy z próżnemi nie wracał rękami.
Przyprowadzili oni czterech ujętych Tatarów; orda stutysięczna o mil dwie nocowała.
Król przed obrazem N. Panny Chełmskiej poszedł się pomodlić...
Gdy się to w obozie działo, nieopodal, na wzgórzu, czeladzie spokojniuteńko trawę dla koni kosiły, nie spodziewając się, aby im kto przeszkodził, gdy tuż z zarośli poczęły się wyrywać krzyki i pokazali, luźni Tatarowie.
Z początku było ich kilku rozpierzchłych, potem coraz więcej. Stawali i wyzywali. Pomieszane między niemi Kozactwo wołało:
— Do tańca prosim! A co? nóżki bolą! Strach! chodźcie do tańca!
Ciury i nie ciury ruszyły, by się bić, ale Zamojski strażnik, koronny, z rozkazu króla surowo zabronił, aby się nikt wyrywać samopas nie śmiał.
Trwało to krótko, bo gorącej krwi młodzież w miejscu stać zmuszona rwała się, widząc podjeżdżających tuż i najgrawających się, pohańców. Jeden szczególniej Tatarzyn na srokatym koniu z arabskim dżerydem, którym nad głową wykrzykując wywijał, wszystkim dokuczył. Zaczęli się Zamojskiego prosić, aby, kto lepszego konia miał, a ufał sobie, mógł naprzeciw pojedyńczym zwijającym się po polu wybieżeć. Zezwolił król: nuż z szeregów zaczęli się ochotnicy wyrywać ku pohańcom i utarczki pojedyncze wszystkich oczy zwróciły.
W tem stojący przy królu stary rotmistrz Kłodziński powiada:
— Baczyć trzeba na omen, bo Tatarowie w to mocno wierzą, gdy pierwszy z nich padnie w bitwie, na którą stronę twarzą się pochyli, ta pewno przegra. To im serca albo dodaje albo ujmuje.
Ledwie wyrazów tych domawiał, gdy ów na srokatym koniu z dżerydem ścierać się począł z ogromnego wzrostu wojakiem już nie młodym, który na niego gwałtownie się puścił z gołą szablą tylko i szczęśliwie go impetem na ziemię obalił tak, że głową ku Tatarom się przewrócił.
Wśród dziczy krzyk i wisk się dał słyszeć okrutny i ze wszystkich stron z zarośli poczęli się wymykać na pomszczenie zabitego jezdni, jak z uzbrojenia widać było, znaczniejsi Murzowie i dowódzcy. Ale i tym się nie szczęściło, bo ich kilku pochwycono, kilku raniono i zabito.
Coraz większe wrzaski od strony tatarskiej się wszczęły, i już nie pojedyńczo, ale szeregami wysuneli się na wojsko wprost, i to na lewe zaraz skrzydło, według zwyczaju, dlatego, że im z łuków wygodniej strzelać z tej strony.
Wojsko stało jeszcze, jak rozkazano murem, tylko wiatr zerwawszy się chorągwiami nad niem szeleścił. Serca biły, ręce drżały... do boju. Spoglądano na króla, który stał zadumany, jakby godziny od Boga natchnionej, czekał.
Aż przyskoczył Koniecpolski, którego serce rycerskie dłużej wytrzymać nie mogło.
— N. Panie, do nóg waszych z prośbą się skłaniam, na zasługi nieboszczyka ojca mojego, pozwólcie mi pierwszemu wystąpić na nich, pozwólcie! Dnia dosyć upłynęło, a ta dzicz się urąga.
— W imie Boże, mości chorąży — odparł Jan Kazimierz. I ręką znak krzyża świętego uczynił w powietrzu. Tuż stojący Lubomirski, pośpieszył z tem, aby mu powinowatego było wolno posiłkować.
Ledwie się to rozstrzygnęło, gdy trąbki zagrały i pułki Koniecpolskiego z Lubomirskim puściły się na Tatarów, których już nie kupka, ale tłum, ćma, nieprzeliczona moc, ściśnięta parła na nie.
Ale jak o mur się dzicz rozbiła, raz i drugi, tyle tylko, że nawałą coraz większą ciążyła i parła. Koniecpolski z Lubomirskim, ani ruszyli z miejsca, na którem się z nimi spotkali.
Gąszcz taka zbiła się w jedną bryłę tam, gdzie walczono, że tylko po chorągwiach chwiejących się w powietrzu rozeznać było można, gdzie się dzicz znajdowała, a gdzie pułki.
Nie wyzywali pomocy mężnie się ścierający, ale ich tak samych na długi bój uparty ważyć się nie godziło, gdy podostatkiem było posiłków.
Nawet pospolite ruszenie, które na odwodzie postawiono, poczęło się rwać i wołać, aby im tatarskiej krwi skosztować dano. Rzucił się więc na sukurs pierwszy hetman polny i padł na skrzydło ordy mocą taką, że je skruszył, choć nieustąpiło z placu jeszcze, za nim Jeremi Wiśniowiecki puścił się z Kozakami swojemi i zwykłem szczęściem, a że się ustąpieniem pułków odkryły pospolite ruszenia, Krakowska, Sandomirska, Łączycka i Ruska szlachta poparła też za przewódzcami.
— Albośmy to gorsi! Zmusili prawie wojewodów swych i popędzili.
Król patrzał. Nie było ci w tych ziemiach i powiatach ani szyku, ani ładu, jak w wojsku ćwiczonem, ale za to gorącość wielka i szło to, jak wicher i burza, z wołaniem, ze wrzawą, i impetem, drudzy Tatarowie.
Więc było patrzeć na co teraz, bo Tatarowie, co się tak zrazu ochoczo stawili, a wyzywali i wiskiem a śmiechem wołali ku sobie, gdy ich nabito kupę, że się trupy wałem położyły, zgięli się naprzód, połamali, aż i pierzchać zaczęli.
Zdala widać było, jak końskie ogony, które nad niemi miasto chorągwi powiewały, ku lasom się zawracać poczęły; toż i owa tłuszcza pierzchnęła.
Wsiadł dopiero Koniecpolski na nich i ciąć począł, a napędziwszy w nizinę i błoto, gdzie z grzęzawicy się dobyć było trudno i ucieczką salwować, nasiekł ich moc wielką.
Poczynało się zmierzchać, gdy na równinie przed królem Tatarów i zmieszanych z nimi Kozaków nie stało, tylko pstro się na polu zdala wylegały trupy, między któremi też i mężnych ze strony polskiej dosyć było, ale Tatarów dziesięć razy tyle. Można się było tem cieszyć, bo pierwsze spotkanie dla wojska wiele znaczy, i król też Bogu dziękował, a swoim dowódzcom.
— Niczem to jest jeszcze — rzekł chłodno powracający właśnie Jeremi Wiśniowiecki — początek i próba. Teraz dopiero, gdy przyjdzie do walki, stanowcza ona być może. Kozacy tak prawie, jak nie występowali, choć patrzeli i podbudzali. Jutro lub pojutrze stanowić będzie, ani spać, ani się zbytnio zwycięztwem cieszyć nie pora. Czujności trzeba!
Rada to była zdrowa i dobrze przyjęta, ale jak już umysły wszystkie przeciw Jeremiemu i bohaterstwu jego zazdrośnie się stawiły, tak i to jego wystąpienie drudzy strofowali pocichu, że nauk jego nie potrzebowano. Król przecież, choć może toż samo czuł, żadnej po sobie nie okazał urazy.
W obozie, czaty rozstawiwszy, ledwie tej nocy spoczynku kto zażył, a większa część, ani myśląc się rozbierać i kłaść do snu, przesiedziała oną krótką noc pod namiotami przy kubkach, na rozmowie.
Około Xięzkiego też przyjaciół się zebrało dosyć; ale ten, co zawsze wesołej myśli bywał i nawet na placu już dowcipował a żarty stroił, był dziwnie ponury i milczący.
— Staszek — wołał na niego stary Węgorzewski — ja, jak Boga kocham, nie poznaję cię. Co ci to jest?
— Co mi ma być? — odparł Xięzki — nic tylko pomyślałem sobie, że my żołnierze nieopatrzni jesteśmy, a to mi z tego przyszło, żem zrana dziś jeszcze z Jordanem Ligęzą swawolił, a oto nam go niestało. To nic, ale, słyszę, majętność zostawił taką, że się o nią za łby drżeć będzie rodzina, a palestra się nią więcej pożywi, niż ona. Każdy z nas za pazuchą testament nosić powinien, a jam go nie sporządził.
Aż się za boki wziął Węgorzewski.
— Coż-bo tobie na myśli! — zawołał. — Małośmy się to nawojowali razem, a nikomu z nas testament ani przez głowę nie przeszedł. P1uńże...
Xięzki ręką powiódł po czole.
— Głupia rzecz — przed bitwą o testamencie prawić — rzekł — ale, co ty chcesz? Nie człowiek myślą rządzi, ale ona człowiekiem; albo ja wiem zkąd mi ona przyszła? a uwija się i burczy we mnie, jak ta mucha natrętna w upały.
Ręką zamachnął.
— Zapijmy tę sprawę. — I trącili się kubkami z Węgorzewskim.
Przychodzili co chwila inni, bo mało się komu spać chciało. Przyniósł jeden wiadomość, że Wojciechowi Męczyńskiemu Tatarzyn czaszkę obciął tak, że prawie mózg obnażył, ale mimo to doktor królewski Baur obiecywał, że go przy życiu utrzyma, a król się oświadczył choćby złotą mu sprawić misiurkę.
Nadedniem już Kozak zbiegł do obozu od Bohuna z nową powieścią, którą wprost z królewskiego namiotu przyniósł tu Zahajski.
Powiedział on, że po porażce zaraz, gdy się Tatarowie cofnęli, kazał Han po Chmielnickiego posłać, pod straż go wziąć i gdy do namiotu jego przyszedł, napadł na niego bardzo gwałtownie.
— A toś mnie zwiódł i oszukał! ale gardłem to przypłacisz. Prawiłeś mi, że Polacy sił nie mają, że mało co pułków ściągnęli, a pospolite ruszenie nie przyszło. Było dziś popatrzeć na równinę i obóz ich: toć ćma ich ogromna; my im nie podołamy; nabili nam ludzi; najlepszych Murzów potraciłem.
Chmiel miał na to mu odpowiedzieć:
— Wszystko to nic. Czekaj: rozpierzchnie się ten tłum i porozłazi, bo oni długo wytrwać nie umieją. Dopóki w obozie jeść i pić mają podostatkiem, póty ich buty; przyjdzie głód i niedostatek: skłócą się z sobą i króla porzucą.
Chyba nie wiesz o tem, że trzy dni temu z królem się już kilka pułków zwaśniło i precz odeszło od niego: będzie to i z innemi. My ich lepiej znamy.
— O! o! — zawołał Xięzki — to dopiero Chmiel nas zna! Nie darmo drudzy powiadają, że w nim kawał szlachcica polskiego siedzi, i że się dla Kozaków czyni chłopem, choć nim nie jest.
Patrzajmyż, abyśmy mu nie dali odgadnąć się, a tak nie uczynili, jak prorokuje.
— Za się! — odparł Węgorzewski — nie może to być. Krwi powąchaliśmy, a ona upaja i krzepi; spory na potem odłożymy, gdy się na sejm zbierzemy.
— A ja za nic nie ręczę — przerwał jeden ze Stadnickich, który się rozmowie przysłuchiwał. — Już oto dziś przeciwko Jeremiemu Wiśniowieckiemu drudzy sarkają, radziby go od wszystkiego odsunąć, aby jeszcze większej sławy nie nabył, a króla z niej nie odarł.
— Boże miłosierny — zawołał Xięzki — jakby nam tu o sławę chodziło, gdy Rzeczpospolitą ratować trzeba, która dla niezgód naszych zginąć może!
Tak samo, jak pod temi namiotami starszyzny, całą też noc u króla deliberowano, to języka nowego dostając, to przyszłe układając plany.
Radziejowski też nie pozostał bezczynnym, ale do rady wojennej go nie potrzebowano i do niej się też nie przydał, ani miał prawa.
Jego-to sprawą owe trzy pułki poszły do domów, a teraz z zawiścią patrząc, jak się wszyscy około króla kupili i nawet stary Potocki a Wiśniowiecki słuchać go byli gotowi, nosił się od jednej gromadki do drugiej, pstrykając ciągle tem, iż król nadto sobie ufał, żadnego doświadczenia w rzemiośle wojennem nie mając, a uporem swoim mogąc narazić Rzeczpospolitą na zgubę.
Zręczny człek na razie tem się podpierał, że gdyby nie hetman Potocki, który króla, w kaplicy pochwyciwszy, uprosił i zaklął, ażeby się z miejsca nie ruszać, wojsko-by było tego dnia wyciągnęło i właśnie na grzęzewicach i moczarach przyszłoby mu z Kozakami i Tatarami się ścierać.
— To łaska Boża — powtarzał, chodząc po szlachcie — iż go stary wódz wstrzymał, a że mu to nie łacno przyszło, jam świadkiem, bo go niemal po rękach całować musiał...
Tak prawie noc całą, przechadzając się, u siebie przyjmując, strawił, gniewem i zemstą rozżarty podkanclerzy, na króla wszystkich jątrząc.
Dzień się poczynał robić dosyć pogodny i jasny, a właśnie przypadała uroczystość Ś.Ś. Piotra i Pawła, gdy u króla jeszcze nanowo rada się zebrała, na którą i Radziejowski się wcisnął, nie żeby jej co przyniósł, lecz żeby co ztąd wykradł a spożytkował.
Jeremi Wiśniowiecki, który naturę Tatarów znał, powiadał, że dopóki uciekać nie poczęli a stali, póty się zawsze od nich wielkiego a gwałtownego impetu i napaści spodziewać było można.
— Mnie się zda — rzekł król — iż wczoraj dosyć nieszczęśliwie się z nami spróbowawszy, dziś chyba całych swych sił nie wyprowadzą w pole, a na małych poprzestaną napaściach, aby nas niepokoić.
Jeślić prawda, co Kozak przyniósł o Chmielu, posłuchają go i będą leżeli, a czekali... aż...
Nie dokończył — tylko westchnieniem.
W tem Kalinowski dodał:
— N. Panie, Tatarom leżeć cierpliwie w miejscu, czy-to wojsko, czy zamek oblegając, rzecz nieznośna. W miejscu długo trwać nie umieją, ani mogą. Przechodzą, jako burza niszcząc, a odparci tak samo znikają, że ich napędzić trudno. Zda mi się, że i dziś siła ich na nas się zwali.
Król stał przy swojem.
— Zobaczycie!
Wszelako pułkom w pogotowiu być kazano.
— Do stanowczej rozprawy nie przyjdzie może dziś — dodał Kalinowski — bo na Kozaków jeszcze w pomoc ciągnących czekają, a ci dziś chyba dopiero wieczorem tu staną.
Więc radzili wszyscy, aby lewe szczególniej skrzydło gotowem było odeprzeć napaść niechybną.
Jeszcze o tem u króla rozprawiano, a duchowni jeden po drugim msze święte odprawiali, gdy o Tatarach dano znać: ciągną.
Widok był jakiego może w żadnem na świecie wojsku nikt nie baczył podobnego. Tu już trąby i kotły wołały do szeregów i na plac, a na pagórku roiło się od pobożnych, którzy w pełnych zbrojach, szyszaki tylko zdjąwszy, z rękami złożonemi do komunii przystępowali; inni szli do spowiedzi, a i takich się znalazło dosyć, co na ziemi krzyżem rozciągnięci leżeli. Kapłanów dosyć ledwie mogło nastarczyć tym, co się do nich cisnęli. Więc, jak kto stał i mógł, spowiadał się i spowiedź przyjmował. Niektórzy z księży przysiąść mogli; inni, stojąc, pochyleni penitentów odprawiali, których całe szeregi czekały na kommunią świętą.
Uderzywszy się w piersi, a sumieniu ulżywszy, odchodził potem każdy z wesołą twarzą, jakby ciężaru z ramion pozbył się, z męztwem podwojonem, z ufnością wielką.
A choć tatarska dzicz już na skrzydło hetmana polnego uderzyła i bój się zacięty poczynał, na wzgórzu msze święte wychodziły jedne po drugich i nabożeństwo a pieśni nie ustawały.
Król już był na koniu.
Pierwszy, u Tatarów zawsze najsilniejszy napad, któremu wiski i wrzawa, z chmurą strzał gęstą, towarzyszyły, hetman polny tak wytrzymał, że się ani ugięły szeregi. Tuż stał pułk Szczawińskiego, Brochockiego, Brzesko-Kujawskiej szlachty, która też mężnie wytrzymała, aż Lanckoroński w sukkurs jej pośpieszył.
Z góry patrzący tam, gdzie walczono, rozeznać już nic nie mogli, tak się zwarto. Tatarowie-by może odpierani pierzchnęli swym obyczajem, ale Han i Kozacy z tyłu ich cisnęli, odwrót zatamowawszy umyślnie, tak, że bić się musieli radzi nie radzi, a gąszcz na pobojowisku była taka, że jeden drugiego cisnął i szablą nawet robić było trudno.
Nawała na lewe skrzydło była nieprzeparta, bój zajadły, tak, że Lanckorońskiemu wkrótce na pomoc i hetman polny zresztą swych pułków i książę Jeremi i hussarze królewscy z kopiami, i hetmański najlepszy pułk Potockiego i pułki Sobieskich pójść musiały.
Tu się, oczywiście, losy ważyły, bo gdyby złamali Tatarowie szeregi, całą swą niezliczoną ćmą byliby na obóz się rzucili.
Król, zdala wytrwać nie mogąc, choć go wstrzymywano, konia wspiął i puścił się na lewe skrzydło.
Cztery godziny trwał krwawy bój, a nietylko, że Tatarzy nie ustępowali, ale cisnęli tak przemożnie, iż pułk hetmański Potockiego nawpół uszczuplony zeszedł z placu, a nawet chorągiew stracił, którą Brzostowskiemu chorążemu z rąk wydarto.
Król, który jej z oczów nie stracił, krzyknął z bólu wielkiego, i choć go dodani dla bezpieczeństwa stróże, nadbiegli z Kłodzińskim, pochwycić i wstrzymać usiłowali, nie dał się ująć, aż do placu boju docierając.
W sam też czas się to stało, bo część szeregowych, przełamana, cofać się poczęła, gdy wśród siebie króla postrzegła.
Król wołał podnosząc ręce.
— Naprzód! naprzód, na Boga i na ojczyznę zaklinam was. Co życie warte ze sromem, obróćcie się ku nieprzyjaciołom! Posiłki idą: przełamać trzeba, choćby przyszło ginąć! Jam też życie dać gotów.
I głos ten królewski i wysiłek nowy naostatek szalę na stronę walczących chorągwi naszych przechylił. Poczęli się mieszać Tatarowie i pierwsi naprzód z kraju pierzchnęli. W pośrodku wielkiego ścisku, dopóki ich szable nie przerzedziły, jeszcze się opierali, ale i tu już zamieszanie się wzięło, ucieczka poczynała. Dopieroż i walczącym serce urosło.
Stali trochę Kozacy, podpierając hańskę ordę, lecz gdy się ta rozsypywać zaczęła i oni tył podali...
Pułki polskie hamować już było potrzeba, bo znany to jest tatarski wojenny podstęp, iż gdy nie zmogą nieprzyjaciela, symulują ucieczkę, a wywiódłszy go w pole rozpierzchłego, dopiero się nazad zwracają impetem nowym... a że pagórek ucieczkę ordy zasłaniał, za którym tabory kozackie stały, puszczać się więc daleko nie mogły, ani reszty hetmańskiego pułku, ani husarze królewscy, którzy mężnie się bili, ani Lanckoroński i Szczawiński. Trąbiono, aby w miejscu pozostali, choć za straconą chorągwią Brzostowskiego, o której nie wiedziano, że odzyskaną została, gotowi byli iść choć w paszczę tej dziczy.
Z tą zaś chorągwią, jaka była przygoda, tego później nikt ani opowiedzieć, ani zrozumieć nie mógł.
Brzostowski, który ją niósł, silnym był, a odwagi znanej, ale mu się w tym tumulcie, gdzie się obrócić było trudno, z rąk wyśliznęło drzewce. Pochylił się, aby upaść jej nie dać, gdy go w kark Tatarzyn ciął, i proporzec z drzewcem razem nie do rąk jego, ale na ziemię się dostał, gdzie go nawet końskiemi kopytami tak stratowano, że się stał do łachmana podobnym.
Brzostowski, choć cały krwią oblany, z miejsca się nie dał ściągnąć, aby nie stracić proporca, bo potem na pobojowisku odszukać-by go było niepodobna. Padł więc dobrowolnie, a w tem i krwi utraciwszy wiele, przytomność stracił, że go zaś nie stratowano i nie zgnieciono, osobliwszy wtem cud był.
Już tedy i jego i chorągwi stratę opłakiwano okrutnie, gdy na pobojowisko z Tatarów oswobodzone pobiegły ciury, jak to ich obyczaj trupa odzierać.
Tu sługa Brzostowskiego pana swojego, nie po twarzy, ani ze statury, ale po ostrogach osobliwych poznał, i litując mu się, że jeszcze w nim ducha trochę zostało, wziął go na nosze z innymi do namiotu.
A ściągając go z ziemi, o chorągwi nie myśleli, bo ją za straconą miano. Przyniesiono tak chorążego do namiotu i na łożu rozciągnięto, a król Baura mu przysłał, azali życia uratować nie potrafi. Gdy go ze zbroi, porozcinawszy rzemień, z kaftana i odzieży oswobodzono, okazało się, że w rękach zgrabiałych coś cisnął, a była to chorągiew owa stracona, którą on nieprzytomny na ziemi, snadź poczuwszy, jakimś cudem przygarnął pod siebie i już jej nie puścił.
Całą potem krwią jego zbroczoną, błotem zmazaną, poszarpaną, postawiono przed namiotem, której reszta pułku, bo go dużo wyginęło, niezmiernie się cieszyła.
I tej też nocy, pomimo znużenia wielkiego, nie było w obozie spoczynku.
Król, wszyscy hetmanowie i co było starszego żołnierza, na radę powołani, utrzymywali, że nazajutrz do walnej bitwy przyjść musiało.
Zgodni byli wszyscy, o to tylko Pana Boga prosząc, aby nieprzyjaciel porażony, serca nie stracił i nie uszedł. Wysłane szpiegi przyniosły już późno w noc, że Kozacy się okopywali za wzgórzem, a orda rozłożona taborem spoczywała.
Król tego dnia kilka razy tak się z rąk straży swej wyrywał, niecierpliwie i w sam bój z niebezpieczeństwem życia rzucał, że tu zgodnie też wszyscy postanowili prosić go, aby, jako naczelny wódz, siebie oszczędzał.
Ale widziano go ciągle tak rozognionym, iż sobie o tem mówić nie dawał, zwłaszcza gdy po przełamaniu Lanckorońskiego udało mu się już pierzchających zawrócić.
Chciano, aby Jeremi Wiśniowiecki z tem do króla wystąpił w imieniu innych, ale stary wódz odmówił, bo się obawiał, aby fałszywie kroku tego zawiści nie przypisywano.
Ani Potocki, ani Kalinowski, ani chorąży Koniecpolski, który u Jana Kazimierza zachowania miał dosyć, nie podejmowali się go hamować.
Postanowiono więc duchownego uprosić, kanclerza Leszczyńskiego, który musiał po radzie z prośbą do króla przyjść w imieniu wszystkich.
— N. Panie — rzekł — wszyscy my jako wodza i głowy całość twą najwyżej szacując, błagamy cię, abyś w boju nie stawał, jak dziś... Wodzom się to nie godzi, bo ich rzeczą, nie ręką, ale głową wojować, a głowa ich za tysiące rąk starczy. Duchowny jestem, kapłańską radę daję, ale mnie też wojskowi poprą. A i przykładem poprzedników mogę poprzeć prośbę naszę. Wiadomem to, iż pod Grunwaldem Jagiełło, przodek W. Król. Mości, na wzgórzu stał, a choć się do boju napierał, nie puszczono go... ani błogosławionej pamięci ojciec W. K. Mości w bitwie z rokoszany sam udziału nie miał.
Król był od dwóch dni w takiej ciągle gorącości ducha, że się niemal za tę radę na Leszczyńskiego obraził i bardzo szorstkim głosem mu odpowiedział:
— Mój ojcze, kapłanem jesteś, sam rzekłeś: nie wdawaj-że się w rycerską sprawę. Wiem-ci ja co wodzowi przystało, bo są momenta, gdy musi hetmanem być, ale przychodzą i takie, kiedy żołnierzem być serce każe. I ja też żyć z żyjącem rycerstwem mojem, umierać z umierającymi pragnę. Niech żołnierz widzi przed sobą wodza i króla: to najlepszy zakład zwycięztwa. On jeden może podźwignąć ducha i wlać męztwo. Kula znajdzie wszędzie winnego, z dopustu Bożego, i tak mnie zdala stojącego dosięgnąć może, jak w tłumie oszczędzić.
W tem ja niczyjej radzie posłusznym być nie mogę.
Zatem się nikt już odzywać nie śmiał. A to pewna, iż ci co cały bieg życia Jana Kazimierza znali i najbliżej go stali — drugiej takiej chwili, jak owa była, nie pamiętali.
Wszystko męztwo swe i rycerskiego ducha w tej godzinie wyczerpał. Hetmanom czuwającym nad bezpieczeństwem osoby jego nie pozostawało nic tylko mu dać do boku ludzi i straż taką, na którejby nieustraszoną odwagę i przytomność spuszczać się mogli, sami czuwać nad nim nie mając czasu. Więc do osoby samej wyznaczono Kłodzińskiego rotmistrza, Głogowskiego, Podstolego Nowogrodzkiego, i Samuela Nadolskiego, Starostę Krzewskiego, bo więcej ich przy sobie mieć nie chciał. Chorągwie zaś, co przy królu stać miały, pościągano z samego wyboru ludzi z pułków różnych, a cisnęli się do tych Eljerów radzi wszyscy; ale surowy zarządzono wybór, aby mąż w męża byli godni tego zaszczytu. Kommendę też nad tą chorągwią powierzono zaufanym. Wszyscy już tej nocy na dzień następujący napewno rozprawy się spodziewali.
Onemu jowialiście Xięzkiemu wieczora tego humor i raźność a wesołość wróciły, ale się chlubił tem, że testament napisał, opieczętował i świadków sobie do niego dobrał.
Śmiano się z niego. Tęsknił też za siostrzanem, mając mu za złe, że do Warszawy pojechał i przepadł tam jak kamień w wodzie.
Tej nocy ktoby obóz obchodził a przypatrzył mu się — nauczyłby się z niego, jako żołnierz swoję dolę przeczuwa i naprzód ją widzi. Nie było bowiem człowieka, coby bitwy nie przewidywał i nie gotował się do niej, choć każdy umysłem innym.
Modlili się jedni i pamięcią do domów biegli, do żon i dzieci; inni śpiewali, pili i stare opowiadali dzieje — wszyscy jednak zarówno pragnęli tej godziny stanowczej, a szczególniej pospolite ruszenie, któremu, choć na męztwie nie zbywało, ale wytrwałości brakło. Tu też najwięcej siano niechęci przeciwko królowi i hetmanom i najlepiej się podkanclerzemu siejba wiodła.
Miał już w pomoc tego, którym się najlepiej posługiwać lubił, nieocenionego Marcina Dębickiego, Podczaszego Sandomierskiego, który tem tylko żył, aby wszystkim na przekorę i na mękę gardłował, a im kto wyżej stał, tem podczaszemu milej było do niego sięgać kamieniem.
Człowieka tego nic rozzbroić nie mogło: ani poświęcenie, ani ofiarność, ani zasługi; obrońca swobód, widział wszędzie czyhających na nie i już bytność jego czuć się dawała w obozie. Pospolite ruszenie, jeszcze prawie nie ruszywszy się, wołało, że chce iść zpowrotem do domów, że dłużej nad dwa miesiące król go w polu trzymać nie miał prawa. Mogła sobie ginąć Rzeczpospolita, ale szlachcica z jego zapiecka, od ciepłego piwa z grzankami, wyciągać się nie godziło. Byli Niemcy zaciężni, kochał ich król, otaczał się nimi: niechajby oni bronili jego i kraju.
Takie-to głosy niepoczciwe w przededniu boju sieli Radziejowski i Dębicki po obozie, na województwach, i one im do przekonania trafiały. Raz już omało nie wybuchnęły przy przeprawie u Styru. Ledwie je zażegnano, teraz warczały coraz głośniej i przewidzieć było można, że wkrótce jako płomię stłumione buchną i wszystkie ziemie ogarną.
Mówiono już o tem Wojewodzie Ruskiemu Jeremiemu; stał a słuchał zdrętwiały.
— Bogdajby tego sromu i hańby nie widziały oczy moje! — rzekł — jeżeli się to stać ma, aby opuścili króla i nas; lepiej zginąć, aby tego nie doczekać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.