Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otoczonego starszyzną wojskową. Od niego ciągle biegli posłańce i powracali. Prowadzono mu pochwytanych ludzi, języki. Ciche obozowisko szumiało teraz, jak morze wiatrem rozkołysane, a w szumie tym było coś uroczystego, bojowego i niemal wesołego. Mnóztwo tych pomieszanych głosów zlewało się w jeden chór gorący, po nad którym huczało: — Do koni! do broni!
Szlachta, która wczoraj się naradzała, jak przeciw królowi stanąć z grawaminami, zawstydziła się, a krew też w niej zagrała.
— A już wolę raz bić się i skończyć, niż tu na zielonej paszy czekać zmiłowania bożego, gdy tam w domu niéma komu owsa posiać i tatarki, — wołano.
Wszyscy teraz do wozów po najlepszą broń sięgali, a szable krzyżem świętym znaczyli. Niektórzy jakimś starodawnym obyczajem stroili się do boju w co mieli najlepszego.
— Boć to święto dla żołnierza — mówili.
Nawet w ciury duch wstąpił, bo i te latały jak oparzone, niewiadomo: przestraszone, czy rade.
Pułki, którym najłatwiej się było wybrać i ustawić już na placu stawały z chorągwiami, które wiatr zlekka unosił. Gdzieniegdzie troskliwi o siebie jeszcze popuściwszy pasów i rzemieni, zajadali, zapijali na zapas, bo niewiadomo