Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nawet na placu już dowcipował a żarty stroił, był dziwnie ponury i milczący.
— Staszek — wołał na niego stary Węgorzewski — ja, jak Boga kocham, nie poznaję cię. Co ci to jest?
— Co mi ma być? — odparł Xięzki — nic tylko pomyślałem sobie, że my żołnierze nieopatrzni jesteśmy, a to mi z tego przyszło, żem zrana dziś jeszcze z Jordanem Ligęzą swawolił, a oto nam go niestało. To nic, ale, słyszę, majętność zostawił taką, że się o nią za łby drżeć będzie rodzina, a palestra się nią więcej pożywi, niż ona. Każdy z nas za pazuchą testament nosić powinien, a jam go nie sporządził.
Aż się za boki wziął Węgorzewski.
— Coż-bo tobie na myśli! — zawołał. — Małośmy się to nawojowali razem, a nikomu z nas testament ani przez głowę nie przeszedł. P1uńże...
Xięzki ręką powiódł po czole.
— Głupia rzecz — przed bitwą o testamencie prawić — rzekł — ale, co ty chcesz? Nie człowiek myślą rządzi, ale ona człowiekiem; albo ja wiem zkąd mi ona przyszła? a uwija się i burczy we mnie, jak ta mucha natrętna w upały.
Ręką zamachnął.
— Zapijmy tę sprawę. — I trącili się kubkami z Węgorzewskim.