Boży gniew/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BOŻY GNIEW.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA.

(Czasy Jana Kazimierza).

przez

J. I. Kraszewskiego.



TOM I.




WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.

1886.



Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 18 Сентября 1886 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakow.-Przedm. 66.






I.

Za panowania Władysława IV brat przyrodni króla JM. książe Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski, zajmował na murach zamkowych świeżo wzniesione skrzydło, które wraz z częścią ogrodu, aż po Wisłę, ustąpione mu zostało.
Tu on wraz ze szczupłym dworem swoim mieścił się, zamykając, jak w klasztorze, w gmachu tym i ogródku, który pielęgnować lubił. Była-to jedyna część zamku, w której nigdy prawie stopa kobieca nie postała. Surowe życie wiódł książe Karol, od reszty świata dosyć oderwane, modlitwom, rachunkom i uprawie ulubionych kwiatków poświęcone.
Zdawało się, że ten tryb życia, do którego nawykł książę, nigdy się już nie powinien był zmienić, gdy nagła wiadomość o zgonie króla w Mereczu na Litwie, w chwili, gdy straszliwa pożoga szerokim płomieniem rozpościerała spustoszenie krwawe na Rusi przez zbuntowane kozactwo zniszczonej — i w ten spokojny kątek wniosła niepokój z troską o przyszłość...
Kraj stał bezbronny, niemal otworem, a ojca i głowę postradał. Można też wystawić sobie, jaką klęski, jedne po drugich przychodząc, trwogę niewysłowioną wzniecały. Wojska reszty rozproszone, hetmanowie w kozacko-tatarskiej niewoli... zewsząd gromy lub nadciągające burze.
Zbiegi z pobojowisk i obozów szerzyły popłoch... Dzień sądu ostatecznego nadchodzić się zdawał.
Jedni drugich obwiniali... a wszyscy winni byli wistocie...
Przychodziło do tego, że niepogrzebionego jeszcze króla oskarżono o podbudzenie rebellizantów przeciwko szlachcie, która go słuchać nie chciała...
Dies irae! — rozlegało się wszędzie. Tłumy rozpasanego motłochu, który krwi zakosztował, posuwały się już w same wnętrzności rzeczypospolitej, która przeciwko nim bronić się czem nie miała.
Jednego Jeremiego Wiśniowieckiego imię stało jeszcze jak tarcza ostatnia. Ratunkiem od tego pogromu jedynym był jaknajprędszy wybór panującego, któryby władzę ujął w dłoń silną i ludzi około siebie skupił ku obronie. Godziny czasu nie było do stracenia.
Najbliższymi tronu byli, naturalnie, dwaj bracia zmarłego: ex-kardynał Jan Kazimierz i Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski. Ten ostatni jednakże zdawał się tak mało zdradzać ambicyi, a tak wielkie do stanu duchownego powołanie, iż nikt go w początkach posądzać nie mógł nawet, żeby się starał o koronę. Przeciwnie, Jan Kazimierz, który w życiu rzucał się już na wszystko i wszystko, co ujął, porzucał z niesmakiem — na pierwszą wieść o zgonie brata przybrawszy po nim, spadły na siebie tytuł króla szwedzkiego, musiał naturalnie, rozgorzeć natychmiast niezmierną żądzą otrzymania korony.
Jest-to zagadka, kto pierwszy poddał Biskupowi Wrocławskiemu myśl starania się o tron, której on-by sam może nie powziął. Miał bardzo mało pomiędzy senatorami duchownymi i świeckimi przyjaciół, nie żył prawie z nikim; milczący, mało przystępny, skąpy — nie przyciągał ku sobie. Prawdopodobnie korrespondencya, jaka się między nim w tym czasie zawiązała z rodziną w Szwecyi, była pierwszą pobudką. Zachęta wychodziła ztamtąd może. Pozostanie to zapewne tajemnicą, jak się zrodziła myśl — lecz nagle i niespodzianie dla wszystkich puszczono w świat, że książę biskup będzie się też starać o koronę.
Współcześnie z tą pogłoską, na samym brzegu Wisły należącym do księcia Karola, — temsamem prawem co skrzydło jakie w zamku zajmował, — z rozkazu jego zaczęto śpiesznie budować!
Było-to tem dziwniejszem, że po śmierci króla bracia mieli do podziału między siebie pałace na Krakowskiem i w Ujazdowie, a Karol pieniędzy wydawać nie lubił.
W miejscu na tę budowę przeznaczonem stała niegdyś szopa, która dworowi do kąpieli w Wiśle służyła i do spoczynku po nich.
Była w niej kręgielnia dla dworu, a później przemyślny mieszczanin wprosił się tu z rodzajem gospody pod wiechą, gdzie wino, miód i piwo sprzedawał.
Z rozmaitej czeladzi dworskiej i panów, którzy na dworze bywali, wielu żwawszych i młodszych zbiegało tu dla swobodniejszej zabawy. Na zamku musieli się trzymać cicho, spokojnie i oglądać się na marszałkowskie sługi; tu byli poza murem i za okiem.
Nagle po śmierci króla, wśród tego rozgorączkowania, które umysły opanowało, ujrzano z wielkim pośpiechem cieśli, murarzy, budowniczego Włocha i całą gromadę robotników krzątających się około szopy. Przerabiano ją na gwałt, powiększano i przyozdabiano; nikt nie wiedział: na co i dla czego?
Nikt też, ani budowniczy sam, nie umiał powiedzieć: do czego przeznaczano nową szopę — niewiedzieć bowiem, jak to inaczej nazwać było. Ciekawi, którzy tam zaglądali, widzieli w pośrodku ogromną, długą izbę słupami popodpieraną — a po rogach kilka pomniejszych. Z boku ogromne kuchenne miało się znajdować ognisko, a pod jedną z izb murowano dosyć obszerną piwnicę.
Nie było tajemnicą, że się to czyniło kosztem księcia Biskupa Wrocławskiego, który sam parę razy z ogrodu swego schodził budowę oglądać, i pracującym pośpiech zalecać. W części z muru, resztą z drzewa ogromna gospoda — stanęła wkrótce tak jak gotowa; ściany jej pobielono i pomalowano — natychmiast wewnątrz wyporządzając. W wielkiej izbie, jak była długą, ustawiono dwa rzędy stołów i ław przy nich. Do ścian poprzybijano świeczniki niewykwintne, ale gęsto: w bocznych izbach pomniejszych trochę pokaźniejsze ustawiono stołki, stoliki i szafy.
Można się więc było spodziewać, że ktoś wkrótce obejmie gospodę; wistocie ze dworu księcia Szlązak, niejaki Nietopa, przeniósł się tu na mieszkanie a z miasta wzięty z kuchni kanclerza Ossolińskiego młody i zdolny kucharz Czernuszka począł spiżarnią zaopatrywać.
Łatwo się było tedy domyślać, że zbliżająca się elekcya miała gospodę zużytkować, chociaż była ona tak od pola i szopy oddaloną, iż nie na wiele szlachcie się przydać mogła.
Do sejmu elekcyjnego jeszcze dosyć zostawało czasu, gdy w gospodzie tej obudziło się życie i już aż do końca wyborów nie ustawało.
Szli Mazurowie szczególniej tutaj, jak w dym, ale i inni za nimi, bo drzwi wszystkim stały otworem; Nietopa przyjmował nader gościnnie, karmił, poił — a nikomu płacić nie kazał.
Oprócz niego kilku szlachty z waszecia, Wysocki jeden, Czyrski, Niszczycki, zasiadali tu, przyprowadzali z sobą panów braci i jawnie ich na stronę księcia biskupa jednali.
Czy się kto chciał i miał nawrócić ku niemu, czy nie, gdy tu pieczeń zawiesista codzień pachniała, a piwo i miód były doskonałe, — ludzie ochoczo płynęli.
Że tak skąpy pan nie żałował na to, dziwiono się powszechnie, a Nietopa powtarzał swoim łamanym językiem:
— Dla Rzeczypospolitej ten pan nic nie pożałuje.
W początkach nie było gości tak wiele w gospodzie, choć pustką ona nigdy nie stała, ale im bliżej sejmu elekcyjnego, gdy się zaczęto ściągać i zjeżdżać, zrana, od pierwszej mszy św., izba wielka bywała nabitą i przy dobrej myśli zabawiano się niemal przez noc całą. Kto sobie podochocił, na ławie się przesypiał, — nie mówiono mu nic.
Nietopa pilnował właściwie tylko gospodarstwa i porządku; Wysocki zaś, Czyrski i Niszczycki oratorami byli i rej wiedli.
Nie można było przeciw ich wyborowi powiedzieć nic. Każdy z tych ichmościów miał swój przymiot, a wszyscy gęby wyprawne, co się zowie.
Na skinienie wzajem sobie pomagali.
Wysocki głową ich mógł się nazwać; bystry, zręczny i — choć chudy pachołek, miał prezencyą taką i tak umiał zgrzebne płótno za atłas sprzedawać, iżby go zdala każdy wziął za potomka wielkiej rodziny i za majętnego panka, gdy wistocie ani zagona nie miał.
Ale głowę nosił, piersi nastawiał, ręce zakładał za pas, nogami tak umiał robić, że czy siadł, czy stał, czy chodził, pańsko zawsze. Na ludzi patrzał zwysoka i spoufaleć się z sobą zbytnio nie dawał. Szanować go musiano, choć nikt nie umiałby był powiedzieć: za co? Wysocki wymowę miał nieszczególną, ale i z tą tak się umiał obchodzić, że go za oratora miano. Chrząkał, rękami machał, oczyma łupał... mruczał, pokrzykiwał — i tak to czynił odważnie, iż wszystkich konwinkował.
Ponieważ wzrost miał nadzwyczajny, tak, że mało kto go dorósł, w ciżbie zatem oczyma panował nad tłumem i, gdzie go było potrzeba, zjawiał się natychmiast.
Wymowie postawa w pomoc przychodziła.
Czyrski, mały, zwinny, jowialista, jakich wówczas pełno było, tak, że go z najcelniejszymi ówczesnymi, z Samuelem Łaszczem i Zaliczewskim, porównywano, nieustannie w ruchu, w łamańcach, w wybrykach, z czupryną najeżoną, jak szczecina, z gębą ogromną, z brzuszkiem okrągłym, miał to posłannictwo, aby wszystkich rozweselać, a kogo potrzeba było — ośmieszać.
Dowcip jego nie silił się na subtelność; rąbał jak siekierą, ale znał swych słuchaczy doskonale i nigdy nie chybił; zrozumieli go oni zawsze. Czasem znanego co powtórzył ale tak przyłatał w miejscu, że uszło za jego własne.
Najrozumniejszym i najwymówniejszym statystą był Niszczycki.
Mówiono o nim, że się sposobił był do stanu duchownego i wyszedł potem z jezuickiego seminaryum na prawnika. Trochę teologa, trochę jurysty czuć też w nim było. Mówił łatwo, dużo, i nigdy go nikt nie skonwinkował.
Gdy począł mówić, miał ten dar, że go słuchano; rozgniewał się: niczem dla niego było godzinę i półtorej wodę warzyć, przelewać jedno, a jedno. Słuchacze, wkońcu zmęczeni, mówili przy konkluzyi:
— Ma słuszność... ma słuszność...
Ci trzej ichmoście byli tu w gospodzie co dnia.
Zjawił się ktoś nowy, — otaczali go troskliwością szczególną; pojono, karmiono, zabawiano, i niepuszczano ztąd aż przyrzekł, i sam powrocić, i drugich z sobą przyprowadzić.
Czyrski szczycił się, że Kasztelana Chełmińskiego był powinowatym; Niszczycki sam miał tytuł Chorążego Bełzkiego.
Zresztą dostojniejszych tu napotkać było trudno, ale musiała gospoda ks. Karola być i potrzebną i pożyteczną, gdy ją utrzymywał, pomimo, że go niezmiernie wiele kosztowała.
Nietopa człek był poswojemu uczciwy, ale nie byłby swego wieku dziecięciem, żeby się nie starał korzystać z położenia dla własnej kieszeni. Kucharza i śpiżarni mimo dozoru bardzo było trudno dopilnować. Ćwierci mięsa szły okrutnie pośpiesznie, a piwnica się opróżniała w cudowny sposób.
Bywały takie dnie, że pod noc, na miasto posyłać musiano, aby wstydu nie mieć.
Wysocki zaś szczególniej nalegał na to, iż tu skąpstwo było nie w miejscu i perorował Szlązakowi na swój sposób:
— W. mość to powinieneś rozumieć, że tu albo tego... albo tego... albo starosta, albo kapucyn. Zbłaźnić się nie godzi. Mnie samemu księcia żal i jego talarów, ale kiedy chce królem być — to darmo!!
Jednego jesiennego wieczora tłumniej było w gospodzie, niż zwykle, i tak gwarno, że w nieopodal stojącym pałacu księcia Karola, który od gospody kawał placu tylko i mur gruby oddzielał, pewnie szum ten słyszeć musiano.
Nie było prawie dnia, aby z tych pogromów kozackich, z tych pobojowisk sromotnych, z tych krajów zalanych przez motłoch pijany, nie zjawił się biedny zbieg jakiś, ranny... wyzwoliwszy się z niewoli lub t. p. Włosy wstawały na głowie słuchaczom, gdy ci nieszczęśliwi opowiadać zaczęli; ale tego dnia szlachcic Podlasiak, niejaki Szmerdowski, szczególniej wszystkich mocno zajmował: takie straszliwe dzieje, których wszystkich świadkiem był, opowiadał, nieznużony, od rana. Posądzali go wprawdzie niedowiarkowie niektórzy, iż srodze musiał fantazyą nadrabiać, ale klął się i w piersi bił i powtarzał ciągle: „Bodajem się tak z miejsca tego nie ruszył, jeżeli to wszystko świętą prawdą nie jest, którą na oczy oto te oglądałem.“ Okrucieństwa szczególniej zbuntowanego chłopstwa przerażały. Pomiędzy innemi Szmerdowski też przyniósł jeden z pierwszych tę pogadankę, iż Kozacy się chlubili rozkazem nieboszczyka króla, który im krzywd się mścić na panach i szlachcie dozwolił.
W niewoli będąc u Kozaków, z której cudem miał się wyśliznąć, na swe uszy słyszał to od starszyzny kozackiej — i dodawał, że pana, bądźcobądź co rychlej obierać było potrzeba, bo Kozacy tylko na imię króla i z nim układać się zechcą, a z panami — nigdy.
Wszyscy też tu jednego byli zdania: iż król a wódz koniecznie był potrzebnym. Rakoczy, choć się i stręczył i napraszał, nikt do niego smaku nie miał; o innych kandydatach nie czas było rozmyślać: pozostawał więc tylko wybór między Janem Kaźmierzem a Karolem.
Trudne zadanie mieli ci, co ostatniego zalecać chcieli.
Nikt go nie znał.
Kazimierza zaś znano aż nadto.
Tu w gospodzie nie oszczędzano go wcale i Czyrski, gdy ktoś o nim napomknął, parsknął śmiechem.
— A toż nam drapnie, jak Walezy — zawołał — jeśli, uchowaj Boże, wybór padnie na niego!! Gdzież on kiedy wytrzymał?? Mnichem był: zbrzydł mu kaptur rychło; okrył go Papież purpurą: i tę mu odesłał. Znowu tedy świecką suknię wdział i ta go prędko parzyć będzie. Dacie mu koronę: niedługo ją ponosi. Któż go tu nie zna? Polaków nie lubi; Niemcy i Włochy to jego najmilsze towarzystwo, a papugi, małpy też i karły, bo z niemi po całych dniach siedzi, chętniej niż z panami senatorami!! Pożytku z niego Rzeczpospolita mieć nie będzie. Całemu światu wiadomo, że książę nasz Karol oszczędnością i rozumem grosza sobie zebrał sporo, z tego już teraz, nie czekając, kilkuset ludzi uzbrojonych swoim kosztem posłał na obronę granic rzeczypospolitej od kozaczej powodzi. Kazimierz grosza przy duszy nie ma, wprzódy zawsze zje, niż dostanie, bo u niego ładu nie pytać. Ani ich porównać można z sobą — ciągnął dalej Czyrski z zapałem wielkim — Książę biskup człowiek poważny i stateczny; ten za dziewkami biega, jak młokos, tak, że królowa od swego fraucymeru drzwi przed nim zamykać musiała.
Słuchali wszyscy w milczeniu, aż jeden szlachcic z kąta, siedzący nad szklanicą piwa z grzankami, powoli począł:
— Panie Boże odpuść! nie szczęściło się nam z panami naszymi od czasu, jak Jagiellonów nie stało. Francuza-śmy wybrali ze strachu, aby Rakuszaninowi się nie dostać, a ten nam srom uczynił, uciekłszy precz. Przyszedł po nim z wilczemi zębami Szczepanek i począł cisnąć, a może-by i ład zaprowadził, gdyby go śmierć nie zaskoczyła. Ale co i po nim było? Z Francuzem się żaden z nas rozmówić nie mógł, bo naszego języka nie znał, ani się go uczyć chciał, z Batorym też kto po łacinie nie umiał, musiał przez Zamojskiego konwersować. Bóg ci jeden wie zresztą: kto panował naówczas, Batory czy Zamojski? Aż wybraliśmy sobie z kroplą krwi jagiellońskiej Zygmunta, co go nam zalecili, że się pacierza naprzód popolsku uczył. Biliśmy się aż za niego, aby znowu Rakuszanina nie puścić!! Co potem? Rakuszanin mu żonkę dał i jednę i drugą, a z żonami weszła niemczyzna i dzieci się pochowały na niemiaszków.
Byłby tak dłużej się rozwodził szlachcic, ale Niszczycki nie dopuścił, zważywszy, że koniec końcem nie szło to na korzyść księcia Karola.
— Hej! hej — zawołał żywo — co tu przeciwko Opatrzności Bożej i losom przeszłym rekryminować nadaremnie! Co się stało, odstać się nie może. Dziś periculum in mora; pana potrzeba co najrychlej, dwu ich tylko do wyboru mamy, Księcia ex-kardynała, który się dziś już szwedzkim królem nazywać każe, znamy! To dosyć, aby go niechcieć!
Przepomnieliśmy też jedno, że dlatego tytułu Króla Szwedzkiego, o który się spierać będą, wojnę nam może naprowadzić...
Niechajże sobie panuje w Szwecyi, a my księcia Karola jednogłośnie na tron wezwijmy. Wszystko mówi za nim.
Milczano dokoła, nikt jakoś nie przeczył, głuchy gwar tylko izbę zapełniał. Część gości obstąpiła szlachcica, który o okrucieństwach Kozaków i Tatarów opowiadał i z gorączkową ciekawością, coraz nowemi pytaniami, coraz też straszniejsze i krwawsze wywoływał obrazy. Wtem od jednych drzwi ściśnięty tłum rozstąpywać się zaczął ze szmerem jakimś dziwnym, i ponad głowami jego ukazał się wierzch tylko czaszki okrytej rozczochranemi jak krzak włosami siwemi, a zarazem z ust do ust podawać sobie poczęto:
— Bojanowski! Bojanowski!
Imię to miało jakby własność nakazywania milczenia, gdyż wszystkie usta się zamknęły, a oczy skierowały w tę stronę, gdzie przez rozdzielające się dobrowolnie fale tłumu zwolna przedzierał się ów Bojanowski.
Wysocki, Czyrski, Niszczycki, zasłyszawszy o nim, wszyscy się znaleźli kupką razem, jakby czuli obowiązek zgromadzenia się ku obronie. Przez rozstępujące się ściany gości wyszedł naostatek Bojanowski ów, którego długo tylko siwą najeżoną włosami głowę widać było.
Już z niej o wzroście jego wnosić było można; olbrzymim wistocie ukazał się, a wychudzenie, czyniło go jeszcze napozór roślejszym. Skóra to była tylko i kości, ale kości grube, potężne, na których pooplatane ścięgna i żyły jakby podskórną siatkę tworzyły. Ogromna, blada, przeciągła twarz, z długą brodą siwą, tak rozczochraną, jak włosy, spadała mu na piersi, nawpół obnażone. Mało kto mógł bez niepokoju i prawie że trwogi wejrzenie tego człowieka wytrzymać. Głęboko pod kośćmi czołowemi ukryte oczy, w tym cieniu sklepień obrosłych brwiami najeżonemi świeciły jakby wistocie ogień jakiś w nich gorzał.
Rysy twarzy regularne, ostre, suche, miały wyraz pogardy i odwagi niewypowiedzianej. Wargi bledsze niż skóra, prawie białe, jakby spalone, nawpół tylko miał przymknięte. Pomimo że suknia, która go okrywała, prawie łachmanem się nazwać mogła, Bojanowski miał majestatyczną postać. Brunatnego koloru rodzaj opończy, przypominający zakonnym krojem mnicha, bez kołnierza u góry, w grubych, gęstych fałdach opadał mu na nogi okryte skórzanemi cholewami, które sznurkami były przytwierdzone. W pasie obwiązany był prostym sznurem, powrozem raczej, od którego zwieszony różaniec drewniany z gałkami ogromnemi i nieforemnemi, za każdem poruszeniem wydawał jakiś grzechot niemiły. Pacierze te drewniane stukały jakby kości trupie. W jednej ręce niósł ogromny, gruby kosztur, którym się podpierał, a trzeba się było przypatrzeć tej ręce, aby zrozumieć czem ten człowiek zamłodu być musiał. Dziś jeszcze zdawało się, że gdyby kosztur chciał pocisnąć, woda-by z niego pociekła.
Szedł powoli Bojanowski, ale nie sam; z lewej strony pod łokciem jego sunął się mały człek, zdyszany, niespokojnemi oczyma patrzący dokoła: był to jego — niewiadomo: — sługa, towarzysz, uczeń, — dość, że nieodstępny cień.
Podszedłszy ku środkowi izby, w której coraz ciszej na widok jego być zaczynało, Bojanowski stanął i oczyma swemi z głębi jam, zpod cienia brwi, potoczył dokoła.
Dla wszystkich niemal, co się tu znajdowali, Bojanowski przynajmniej z nazwiska i rozgłosu był znanym. Chociaż dziś ledwie się o nim pamięć uchowała, w owe czasy cała niemal Polska, a przynajmniej znaczniejsza część jej znała Bojanowskiego lub słyszała o nim.
Głucho i różnie rozpowiadano o jego przeszłości; wiadomo tylko było napewno, że od lat wielu odprawiał pokutę, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej, był w Rzymie, a teraz od jednego do drugiego cudownego obrazu pieszo chodził, po kościołkach się wiejskich zatrzymując, a zagadnięty — do pokuty pobudzał ludzi.
Wymownym był, a śmiałym, że nikogo nie szczędził. Ciekawi go często byli ludzie, lecz się zarazem obawiali, osobliwie panowie i szlachta, których bez miłosierdzia chłostał i smagał. Łagodniejsi duchowni częstokroć próbowali go powstrzymywać od wybuchów i skłonić do większego pomiarkowania, ale Bojanowski, nie sprzeczając się z nimi, wysłuchawszy co mówili, bynajmniej postępowania swojego nie zmieniał.
Rozpowiadano o nim, że tam gdzie publiczne zgorszenie widział, albo słyszał o niem, wędrował nieproszony i nawoływał do pokuty. Udało mu się niejeden raz tak nawrócić grzesznika i skruchę w nim obudzić, ale też i psami go czasem ze dworów wyszczuwano i kamieniami ciskano za nim.
Chociaż wyglądał jak żebrak, Bojanowski nigdy od nikogo nic nie przyjmował, chyba, że go głodnego nakarmić kto się ofiarował, ale i to jego jadło nikomu być nie mogło ciężarem, bo mięsa nigdy nie brał w usta, a lada polewką, chlebem, wodą, mlekiem głód zaspakajał. Towarzysz jego, którego znano pod nazwiskiem Warsza, pilnował, powiedzieć było można, aby postów zbyt nie przeciągał i czasem gwałtem niemal go karmił.
Miano go za tak świątobliwego, iż po drodze, gdzie się ukazał, matki przyprowadzały mu dzieci, aby je błogosławił. Bronił się on tej czci i niekiedy oburzał.
— Jam taki grzesznik nędzny, jako i wy — wołał zniecierpliwiony — widzicie, że pokutę za grzechy moje odprawuję. Nie pomoże wam błogosławieństwo skalanych rąk, ani spalonych warg moich: módlcie się sami, a Bóg was wysłucha.
Wtargnięcie Bojanowskiego do gospody było rzeczą zupełnie dla gości tutejszych i gospodarzy niepojętą, gdyż stary pątnik w takich tłumnych zgromadzeniach nie bywał nigdy, unikał ich, uciekał od nich. Wysocki i jego towarzysze wcale mu też radzi nie byli. Nie rozumiano, kto go tu wprowadził.
W tem zza stoła ów Podlasiak, który się mienił zbiegiem od pogromu i cuda owe rozpowiadał, ruszył się, ujrzawszy Bojanowskiego, jakby przelękły. Stary go szukał wejrzeniem, a raz znalazłszy, wlepił oczy w niego z takiem natężeniem i siłą, że Szmerdowski, jak skamieniały, stanął.
Milczenie coraz głębsze objęło izbę, jak była wielką, i aż do końców jej zwolna się rozpostarło. Bojanowski stał i kijem uderzył w podłogę.
— Mów — rzekł zwolna głosem silnym i głębokim — mów! Niechże i ja słyszę, jako Bóg nas karze. Mów!
Tymczasem wymowny do zbytku przed chwilą Szmerdowski, języka zapomniawszy w gębie, bełkotał tylko coś niewyraźnie.
Ci, co go wprzódy tak ogniście opowiadającego słuchali, poczęli rękami potrącać i szeptać. — A no — mówże!
Wysocki, rad może, iż o nic więcej nie szło Bojanowskiemu, nakazującym ruchem Podlasiakowi dał znak, aby był posłusznym.
Ale Szmerdowskiego cała odwaga i pewność siebie opuściła.
— Już mi sił nie staje — odezwał się słabym głosem — a co oczy moje oglądały, to mi się samemu wydaje jako sen, nie do wiary. Cóż drugim, którzy o tem słuchają!? Krew się lała i leje potokami, studnie trupów stoją pełne. Lasy całe na pale powbijanych dokoła miasteczek stoją. Żaden źwierz dziki tak się nie pastwi nad swą ofiarą.
Gdy to mówił głosem drżącym Podlasiak, słuchał go starzec milczący.
— Ani ty potrafisz wymyśleć — rzekł po przestanku — czego-by sroga pomsta Boża nie spełniła. Tak jest, niestety! czyś oglądał, czy słyszał — czy śniło ci się tylko... wszystko to prawdą jest, było, stało się lub stanie!
Wielkie były grzechy nasze, więc nadszedł dzień sądu i kary.
Lat temu niemało proroczym głosem z kazalnicy Skarga, mąż święty, wszystko to przepowiedział. Niewolę u obcych, znęcanie się sług nad nami, rzezie, pożogi i sromotne zbiegi z placu boju — i męczarnie... i rzeki krwi, i chóry jęków do głuchych niebios... bo je grzechy nasze dla nas zamknęły. Więc dopuścił Bóg i chłosta się poczęła! a trwać będzie, nie jeden dzień — dies irae, ale wieki gniewu pańskiego, tak jak wiekami ciągnęły się rosnące grzechy nasze!
Bojanowski jęknął.
Cały ten tłum przed chwilą prawie rozweselony napojem i płochemi rozmowy, uczuł się przerażonym.
Głos starca, jakby z grobu wychodzący... poważny, potężny siłą tajemniczą, do głębi wszystkich przejmował.
Ciężkie westchnienia i jęki nawet zaczęły się dobywać z piersi niektórym... innym łzy się toczyły.
Starzec stał z oczyma wpatrzonemi jakby w dal — milcząc chwilę.
— Pana myślicie wybierać — ciągnął dalej zwolna — i potrzeba go nam, zaprawdę... lecz któż z was słuchać zechce wybranego? Wysadzicie go, abyście mu się urągali, aby wam zapłacił, aby każdy z was z niego skorzystał... bo prywata u nas jedna w sercach. Urzędów pragniecie, nie dla służby Rzeczypospolitej, ale dla jurgieltów, dostojeństw żądacie jako arendy, z której wam dochód płynąć będzie. Żołnierz nie słucha wodza, hetmani się kłócą z sobą. Po domach niezgoda... na sejmach rozerwanie, przed wrogiem i bitwą nieposłuszeństwo. Na wojnę ciągnęliście namioty złote i pierzyny i kredensy srebrne wioząc z sobą... otóż je macie w kozaczych dziś rękach łupem! Męztwo nawet stare z piersi wygnała zgnilizna rozpusty.
A przykład szedł z góry — i jedna ona łaźnia krwi nie obmyje ani uleczy.
Kary Bożej świt to dopiero i początek... pokolenia ją znosić będą... wieki ona trwać musi...
Głos cichszy coraz zmienił się w niewyraźne mruczenie. Wszyscy stali pomieszani i strwożeni.
Niszczycki, który jeden pochlebiał sobie, iż temu strasznemu prorokowi placu dotrzymać potrafi, zbliżył się nieco.
— Nie należy nam męztwa odejmować — odezwał się — gdy go właśnie najwięcej potrzebujemy! Bóg da, nie pójdzie napomnienie jego napróżno. Poprawa już jest znaczna; wszyscy dziś czują, jakiego nam pana potrzeba i zgodni są, aby go obrać głosami jednemi.
Bojanowski spojrzał nań długo, topiąc w nim wejrzenie.
— Módlcie się, a czyńcie pokutę — rzekł. Nie wiecie nic, ślepi jesteście — ani pochlebiajcie sobie, abyście moc mieli jaką. Ta siła dana jest tylko narodom zdrowym i niezepsutym. My już nie władamy sobą.. będziemy losów, wiatrów... albo raczej twardych owoców naszego grzechu ofiarą. Ani wybierzecie kogo chcecie... ani pójść będzie mógł, jak zażąda. Zerwały się wodze... i woźniki pędzą bez nich na przepaście.
Módlcie się a kajajcie! módlcie się a czyńcie pokutę!
Podniesionym głosem, wymówiwszy wyrazy te, Bojanowski jeszcze raz powiódł oczyma po tłumie, w którym już szlachcica Podlasiaka nie dostrzegł. Zniknął on gdzieś i skrył się.
Starzec, postawszy chwilę, otoczony trwożliwem milczeniem, poruszył się, zawrócił zwolna i pokręciwszy wąsa, — począł posuwać się ku drzwiom. Nikt go też wstrzymywać nie śmiał; kilku tylko bliżej stojących pochyliło się do ucałowania ręki świątobliwego męża — ale starzec ją żywo uchylił, niedopuszczając tej oznaki poszanowania.
Poza nim zamykał się już tłum ten gęsty — i z kątów ogromnej izby zwolna szmer głuchy najpierw, potem coraz głośniejszy gwar, aż hałaśliwa wrzawa nanowo rosnąć poczęła. Wszyscy jakoś swobodniej odetchneli, gdy się Bojanowski oddalił. Szmerdowski, który był się gdzieś w kąt wcisnął, wynurzył się znowu z tłumu.
— Świątobliwy mąż — odezwał się półgłosem Niszczycki, który niebardzo był rad zjawieniu się jego i wrażeniu, jakie zostawił po sobie. — Świątobliwy mąż, ale pokutnik też za grzechy wielkie.
Niszczycki ręką wskazał na czoło.
— Dziś mu już tu wszystko się zmieszało... bodaj własne jego grzechy z naszemi...
Bóg sprawiedliwy jest, ale miłosierny: to, cośmy wycierpieli, starczy za karę. Wybierzemy pana, skupimy się około niego, pójdziemy na to chłopstwo ze starym duchem rycerskim.
Gdy to mówił, szlachcic z tłumu się wyrwał:
— U nas to według zwyczaju król zarazem najwyższym hetmanem bywał; a gdzież tu biskupowi, co się od dzieciństwa błogosławić tylko uczył, za oręż porywać, którego nigdy w ręku nie miał!
Zahukali go zaraz Czyrski i Wysocki.
— Na wodzów, hetmanów mamy ludzi — zawołał Czyrski — a królowi dosyć męztwa... które książę Karol ma... Rycerstwo u niego we krwi... niech pancerz wdzieje a hełm: zobaczycie co z niego będzie!
Śmiechem jakoś przyjęto oświadczenie Czyrskiego, ale gwar wielki stłumił spór dalszy. Wysocki kazał misy podawać i kubki napełniać.





II.

W sypialni swej, przy klęczniku, czarnem suknem obitym, otoczona żałobnemi kiry, sama w grubej żałobie, zadumana głęboko przed nawpół otwartą księgą, na której rzucony różaniec leżał, ze łzami w oczach, dumała królowa Marya Ludwika.
Lata przeżyte w Polsce, walki i nieustannego czuwania, znużeniem się wypiętnowały na pięknej jeszcze jej twarzy, której wyraz pełen był energii i siły.
Znużona była, ale się nie wyczerpało męztwo, zdawała się tem dumaniem gotować do nowych zapasów. Myśl jej przebiegać musiała i przeszłość ową różową spędzoną we Francyi, straconą dziś i zatartą, i ciężkie zdobycze w Polsce dokonane.
Niezaprzeczone one były i choć się królowa nie chlubiła niemi, a raczej ukrywać wolała, aby nie obudzić obawy, wpływ jej zdawał się czuć wszędzie. Pobożna, miała znaczniejszą część duchowieństwa za sobą, wychowaniem, ogładą, obejściem się zyskała sobie przedniejszą część panów, którzy, jak ona, obyczaj cudzoziemski nad polską rubaszną prostotę starą przekładali. Na północy przedstawiała ona i skupiała około siebie wszystko, co interessom Francyi służyło, i miała silne jej poparcie, a że każdy z tych panów senatorów, który jej sprzyjał i umiał cenić, był wodzem znacznego obozu szlachty uboższej, przez nich królowa też na nią rachować mogła.
W tej chwili właśnie ważyło się w jej umyśle, jaką rolę w tym czasie elekcyi przybrać miała, jaką czynność przedsiębrać.
Do porady nie mogła wezwać nikogo, zwierzyć się nawet nie śmiała nikomu. Przyjmowała kondolencyjne odwiedziny wszystkich, od starego prymasa począwszy, jako wdowa przygnębiona żalem, sieroctwem swem, smutkiem po nienagrodzonej stracie.
Nikomu to obcem nie było, iż pożycie nieboszczyka króla z żoną, wcale serdecznemi nie połączyło go z nią węzłami. Obojętny aż do końca, płochemi miłostkami się rozrywający, z musu tylko szanował żonę, dla oka ludzkiego zabierał ją z sobą w podróżach, ulegał jej wymaganiom, obawiał się często ostrych wymowek, ale nie pokochał wcale. Ona też okazywała mu poszanowanie należne królowi i panu, ale się nie kryła z odrazą dla jego trybu życia i obyczajów.
Zawiadamiana o każdej nowej płochości, ulegającego towarzyszom, którzy jego słabość wyzyskiwali, męża, królowa wiele musiała niewidzieć.
Posądzona sama o płochość, nie mogła zapomnieć tego nigdy: i postępowanie jej, surowość dla dworu, były ciągłym kłamem zadawanym potwarzy. Zakładała klasztory, zwiedzała kościoły, otaczała się pobożnemi, karciła najmniejszy pozór lekkomyślności we dworze ją otaczającym. Z tego powodu niemal ciągle musiała jawniej lub mniej widocznie opierać się napaściom Jana Kazimierza, który najpierw nieznośnie się naprzykrzał pięknej pannie Duret, potem pannie Luce, z kolei wreszcie innym pięknościom fraucymeru, starając się sobie ująć napróżno to pannę Langeron, to panią des Essarts. Wszędzie dręczony swemi zachciankami romansów, Jan Kazimierz odchodził odparty i zniechęcony.
Wiedział bardzo dobrze, iż w znacznej części to niepowodzenie swe zawdzięczał królowej, miał do niej o to żal; ale nigdy nie wyszła na jaw, ani z jednej, ni z drugiej strony ta walka potajemna, czasem śmiech obudzająca w Maryi Ludwice.
Ex-kardynał musiał szukać wynagrodzenia za te klęski w kołach, naprzemian arystokratycznych, szlacheckich, a naostatku mieszczańskich nawet.
Nad smutnym tym charakterem Jana Kazimierza, który od jego powrotu z Włoch czas miała badać królowa, nigdy się nie zastanawiała baczniej, nie poddawała go surowszemu ocenieniu, niż dzisiaj. Bystre jej oko nie potrzebowało głęboko sięgać, aby przewidzieć, że Król Szwedzki zostanie polskim zarazem, chociaż w bracie Karolu miał niebezpiecznego współzawodnika.
Niebezpiecznym szczególniej był Biskup Wrocławski pieniędzmi, jakiemi rozporządzał. Król Szwedzki, oprócz długów, mało co więcej posiadał. Najszczęśliwiej prowadzona elekcya wymagała wielkich wydatków, nieuniknionych prawie. Wyrobiły się już pewne formy i tradycye, pewne obyczaje wyborcze. Musiano się posługiwać wielu pośrednikami, ludźmi ubogimi, których opłacać było potrzeba.
Na to wszystko Jan Kazimierz nie miał prawie zasobu, gdy Karol już przeszło milion złotych jak mówiono, na zaciąg ośmiuset ludzi, których ofiarował Rzeczypospolitej i na rozliczne inne przedelekcyjne zabiegi, wyłożył. A mógł dać więcej jeszcze... Z księciem Karolem królowa nigdy bliższych stosunków nie miała. Unikał on kobiet wogóle, a zmuszony bywać u Maryi Ludwiki swą suknią duchowną i charakterem stawał na stronie, nie spoufalając się wcale. Oprócz tego temperamentem, charakterem całym sobą, nie podobał się królowej i jej nawzajem nie lubił.
Nie mógł też milszym się stać Jan Kazimierz, którego powierzchowność była wstrętliwą, obejście się naprzykrzone, rozmowa czczą i nieznośną; ale Marya Ludwika czuła w nim człowieka, nad którym łatwo inwazyą zapanować było. Nie miał on wytrwania w niczem, prowadzić się dawał, tym, co, jak Butler i inni faworyci, przypodobać mu się umieli.
Krótką chwilę po zgonie męża królowa pomyślała o powrocie do Francyi, ale natychmiast uczuła, iż on-by był błędem i abdykacyą przeszłości, której się jeszcze wyrzekać nie chciała.
Cały jej majątek, wyposażenie, mnóztwo rozpoczętych fundacyi ją tu powstrzymywało. Musiała pozostać i mogła jeszcze przeważną odegrać rolę. Wzrok jej przebiegał cały szereg tych ludzi, którzy stali lub mogli stanąć u steru, a wśród nich ani jeden się jej nie wydał wyposażonym tak, aby mógł zapanować nad wypadkami. Czuła się do pewnego stopnia silniejszą, niż oni, lub co najmniej zdolną stanąć i do walki i do rudla.
Ale w tej chwili były to jeszcze raczej przeczucia, marzenia, rojenia, niż powzięte zamiary i myśli. Czuła tylko, że powinna była zachować swą niezależność, stać na uboczu i nie mieszać się do niczego, dopóki nie była zapewnioną własnych korzyści i pozyskania godnego siebie stanowiska. Domyślać się mogła łatwo, iż Biskup Wrocławski równie jak Król Szwedzki (tak się on nazywać kazał), starać się będą o pozyskanie jej sojuszu i pomocy, lecz właśnie w interesie przyszłości było nie wiązać się niczem. Rozmyślanie to przerwało jej modlitwę; klęczała jeszcze ale sparta na ręku, przestała się modlić, gdy lekko uchyliły się drzwi i królowa postrzegła zaglądającą ostrożnie Langeronównę. Zwróciła ku niej pytające oczy.
Na palcach podeszła Francuzka... i przyklękła przed panią, szepcząc:
— Król Szwedzki...
Brwi Maryi Ludwiki zlekka się ściągnęły, pomyślała chwilę.
— Powiedz, że kończę modlitwę a ksiądz Fleury, niech wyjdzie na jego przyjęcie; ja zaraz tam będę.
Księdzu Fleury, szepnij, aby się nie oddalał w ciągu bytności króla.
Posłuszna Langeron wyśliznęła się z pokoju, a królowa, jeszcze po febrze osłabiona, z ciężkością się podniosła od klęcznika i siadła na chwilę na krześle. Spojrzała wbok na źwierciadło w srebrnych ramach, które jej twarz bladą i smutną, ale nie bez pewnego wdzięku, odbijało.
Obrachowawszy czas tak, aby ks. Fleury mógł wprowadzić króla na pokoje, Marya Ludwika podniosła się zwolna, przybrała majestatyczny wyraz twarzy i krokiem wolnym postąpiła ku salce, w której już głosy króla i doktora Sorbony słychać było.
Paź, który na nią u drzwi oczekiwał, otworzył je — weszła.
Jan Kazimierz stał ze zwykłą sobie twarzą kwaśną a dumną, która się zdawała wyrażać wiecznie jakby wrażenia świeżo doznanego zawodu i przykrości. Niezmiernie rzadko widział kto króla wesołym, oprócz jego karłów, poufałej służby i nielicznych przyjaciół.
Narzekanie, sarkazm, szyderstwo, przychodziły mu najłatwiej, a wszelki jakikolwiekbądź przedmiot rozmowy w jego ustach zmieniał się w opowiadania o sobie. Zwrot ten do siebie był nałogowym. Było to charakterystycznem.
Zwykle żółty i ciemnej płci, na której tylko ślady ospy jaśniej się zarysowywały, ust dumnie wykrzywionych, nadąsany, tym razem był może chmurniejszym, troską jakąś przesyconym mocniej, niż kiedykolwiek. Królowa dała mu, naturalnie, miejsce pierwsze, usiadła sama, ale spojrzeniem powstrzymała ks. de Fleury, który na prostem krześle bez poręczy przysiadł w pewnem oddaleniu. Obejrzenie się niespokojne Jana Kazimierza miało bardzo jasne znaczenie, że rad był pozbyć się świadka tego i pozostać sam na sam z królową, ale właśnie temu chciała zapobiedz Marya Ludwika.
Nie poskutkował więc wzrok ów i król, usta zaciąwszy, ręce zacisnąwszy, w których rękawiczki trzymał, cicho mówić zaczął:
— Chciałem się dowiedzieć o zdrowie waszej królewskiej mości; ja sam jestem tak skołatany, czuję się tak niedobrze! Stan kraju prawdziwie rozpaczliwy. Pośpieszają z elekcyą, ale, mojem zdaniem jeszcze ona zapóźno przychodzi, gdy Kozactwo tymczasem niszczy, a sejmu ono i panów słuchać nie zechce. Chłopstwu zbuntowanemu jeden majestat królewski może powagą swą być groźnym.
Westchnął król, a po chwili dodał, oglądając się:
— Stanowczo — jam temu wierzyć nie chciał, brat mój Karol stara się o koronę.
Królowa potwierdziła głowy ruchem.
— Ale to dawno wiadomo — szepnęła.
— Z wielu względów wydawało mi się to prawie niemożliwem — żywiej począł król. — Niéma skąpszego pod słońcem człowieka nad Karola ani mniej stworzonego na panującego. Lubi samotność mniszą, zamyka się od ludzi, kto myśl tę mógł mu poddać?
Spojrzał na królową, która lekko poruszyła ramionami.
— Zdaje mi się, że ją sam powziął — odezwała się — bo wszyscy zpoczątku utrzymywali, że wasza królewska mość nie będziesz pożądał tej korony.
— A! ja jej też wcale żądny nie jestem — odparł król — ale odziedziczona szwedzka zmusza mnie do szukania dla niej jakiejś podpory, siły; którąbym mógł może użyć dla upomnienia się o prawa moje.
Nie odpowiedziała nic królowa, ale wzrok jej musiał zapewne być wyrazistym, bo Jan Kazimierz dodał, odpowiadając na to wejrzenie.
— Ja sam niewiele mam nadziei odzyskania tronu szwedzkiego — prawda, lecz niemniej obowiązkiem moim jest starać się o to. Mnie to jedno stawia pomiędzy kandydatami.
Nie dokończył Jan Kazimierz i przerwał, wstydząc się może dyssymulacyi.
— Cierniowa to korona — rzekł — ale zawsze korona, a z najstraszniejszej konflagracyi, przy pomocy Bożej może najpomyślniejszy wyrosnąć skutek. Wojna daje dyktaturę.
Zamilkł nagle, i po krótkim przestanku zniżonym głosem ciągnął dalej.
— Przyszedłem — rady i pociechy szukać u w. król. mości.
Marya Ludwika smutnie potrząsnęła głową, spuściła oczy.
— A! N. Panie — rzekła sucho i zimno — biedna wdowa, cała jeszcze zbolała, przerażona, nietylko nikomu, ale samej sobie radzić nie umiem, w. król. mość jesteś pobożnym i masz ufność w Opatrzności. Ona go pewno nie opuści.
Z wielką gorącością przerwał Jan Kazimierz:
— Cała też nadzieja moja w pośrednictwie N. Maryi Panny, której cudowny obraz w Czerwieńsku wlewa w moję duszę pociechę. Uczyniłem też ślub do Częstochowy. Tak — dodał z gorącością wielką i szczerą — w czasach, jak nasze, gdy rozum nie starczy, na opiekę Bożą, na pomoc świętych patronów zdać się potrzeba.
— Szczęśliwy, kto sobie powiedzieć może — przerwała królowa sucho — że na nią zasłużyć potrafił.
Nastąpiło milczenie jakieś przykre, a Jan Kazimierz ze właściwą sobie płochością zwrócił rozmowę.
— Mówią, że Karol więcej miliona już między ludzi puścił, ośmset zbrojnych dał rzeczypospolitej. Tak, ale oprócz małej garstki ludzi, którzy prawie żadnego nie mają znaczenia w rzeczypospolitej, nie będzie miał za sobą nikogo.
— Ja zupełnie jestem tych spraw nieświadomą — obojętnie dorzuciła królowa.
— Wyliczyć mogę jego przyjaciół — począł żywo Jan Kazimierz. — Biskup Kijowski Zaręba? któż go tu zna? co on znaczy?...
Być może, iż Wojewodę Wołyńskiego, księcia Sanguszkę, sobie pozyszcze, i księcia Izydora Zasławskiego, ale to są imiona nie ludzie, w senacie żaden z nich odezwać się nie potrafi, a gdyby mówił, nikt go słuchać nie będzie.
Czyrski, Kasztelan Chełmiński, świeża kreacya, homo novus... a Ruszkowski, Inowrocławski, nie lepszy.
A! Teodoryk Potocki, Podkomorzy Halicki, otóż wszyscy... tak...
Pośpiech i dokładność, z jaką wyliczał Król Szwedzki adherentów swojego współzawodnika, dowodziły, że go sprawa ta więcej obchodziła, niżeli się chciał przyznać.
— Ja — dodał — ja, chętniebym mu ustąpił, ale mnie gwałtem ciągną najprzedniejsi z senatorów. Opieram się im, nie mógłbym nawet tych nędznych ośmiuset ludzi, które dał Karol wystawić, a on, słyszę, obiecuje na swym koszcie trzymać dziesięć tysięcy.
Gorzko się rozśmiał król, mówiąc to.
— Ani nawet dochody wrocławskiego biskupstwa na to starczą! — rzekł — a jeśli tak gościnnie ciągle szlachtę karmić i poić będzie, to do elekcyi, długi mu tylko pozostaną.
I znowu zwrócił płocho rozmowę Jan Kazimierz.
— Pałac na Krakowskiem, ja chcę zatrzymać dla siebie — rzekł spoglądając na królową.
Marya Ludwika, pomilczawszy, szepnęła cicho niepodnosząc oczów.
— W takim razie Ujazdów by się dostał księciu Karolowi.
— Ze źwierzyńcem! — podchwycił król — ale on nie myśliwy. Ujazdów się nadaje do podziału.
Marya Ludwika przerwała zimno.
— Raczcież nie zapominać o tem, że i mnie się jeden z pałaców po moim mężu należeć będzie. Ja na zamku nie mogę, ani chcę pozostać. Nadto tu wspomnień bolesnych, a potem — dodała — zamek królewski, królowi cały przynależy.
Dziwnym jakimś myśli związkiem Król Szwedzki przypomniał sobie nagle, ulubieńca zmarłego brata, jego doradzcę i posła grafa Magnusa i dodał:
— Magnus dopomina się o sto tysięcy złotych, które pożyczył Rzeczypospolitej — i ten nam ciążyć będzie, dopóki go nie zaspokoimy.
Uśmiechnęła się królowa i wtrąciła.
— Jak ja — bo i mnie dłużną jest Rzeczpospolita.
Jan Kazimierz postrzegł, że potrącił strunę, której był niepowinien poruszać, zagryzł usta, nieumiejąc wyjść inaczej z zakłopotania, zwrócił się do milczącego ks. de Fleury.
Zapytanie, jakie mu zadał tyczyło się nabożeństwa jutrzejszego w jednym z miejskich kościołów.
Ks. Fleury i królowa razem odpowiedziała, że się właśnie na uroczystość tę wybiera.
Wszystkie przedmioty zdawały się już wyczerpane. Jan Kazimierz siedział jednakże.
— Brat mój Karol odwiedzał w. król. mość? — zapytał.
— Raz był tylko u mnie; gdym tu powróciła — zimno odezwała się królowa. — Nie widuję go.
— W. król. mość — rzekł po małym namyśle Jan Kazimierz — mogłabyś mu oszczędzić wiele próżnych trosk, starań i wydatków, odradzając te śmieszne zabiegi o koronę. Ja! ani mu jej zazdroszczę, ani-bym przeszkadzał do niej, ale jestem zmuszony. Ciągną mnie. Jego uwodzą pochlebcy, żal mi go. Może z ust w. król. mości...
Marya Ludwika poruszyła się bardzo żywo.
— N. Panie — rzekła — proszę was, pozostawcie mnie zupełnie na stronie, ja się do niczego mieszać nie chcę, nie mogę i niepowinnam. Świeża boleść odejmuje mi wszelką ochotę udziału w tem życiu, radabym moje zakonnice francuzki osadzić jaknajwygodniej i wyposażyć, aby może kiedyś sama u nich znaleźć schronienie, zresztą od śmierci męża sprawy rzeczypospolitej są mi obce. Wdowa, upomnę się o moje wyposażenie, nic więcej.
— Ale w. król. mość — zapominając się rzekł Jan Kazimierz — możesz przez Francyą, na którą masz wpływ wielki, dopomódz potężnie, komu-byś chciała.
— Francya będzie iść za własną polityką i interessem — sucho rzekła Marya Ludwika — a ja właśnie pragnę wyrzec się wszelkiego udziału w jej polityce.
Król, zachmurzony, zamilkł.
— W. król. mość — dodał po chwili — możesz zmienić zdanie; tak się spodziewam, sądzę.
Potrząsnęła głową królowa, nic nie odpowiadając. Król wstał powoli i Marya też podniosła się z siedzenia. Nastąpiło bardzo chłodne pożegnanie, po którem kilka kroków ku drzwiom przeprowadziwszy gościa, królowa wróciła do swych pokojów. Ks. de Fleury wiódł dalej króla.
— Cierpiącą jest? — zapytał go.
— Jak widzieliście — rzekł doktor. — Położenie jej smutne, przyszłość niepewna. Sam widok kraju i wiadomości, jakie codzień przychodzą, nie przyczyniają się do uspokojenia. Jedyna jej pociecha w modlitwie.
Jan Kazimierz przerwał mu gorąco.
— Moja także! ale miejmy w Bogu otuchę i nadzieję.
To mówiąc, pochylił się, jakby do ucałowania ręki prałata, który skromnie się cofnął i głębokim pożegnał go ukłonem.
W antykamerze dwóch dworzan oczekiwało na króla. Tu, jakby czarodziejską różdżką, posępne oblicze Jana Kazimierza rozpogodziło się.
— Butler czeka na w. król. mość — rzekł jeden.
Żywym krokiem pośpieszył Król Szwedzki do zajmowanego przez siebie mieszkania. Było to jeszcze tosamo, które zamieszkiwał przed wyjazdem do Rzymu i o które później powróciwszy upomniał się, tak, że z niego grafa Magnusa wygnać musiano.
Ale teraz, gdy owa wytyczna korona szwedzka spoczęła na jego skroni, gdy był kandydatem do drugiej, skromny appartament ten wydawał mu się nieznośnym. Napierał się gwałtownie wspaniałego pałacu przy Krakowskiem-Przedmieściu, przeciwko czemu równie stanowczo książę Karol zakładał protest.
W testamencie króla Władysława nie było oznaczenia wyraźnego, jak się pałacami bracia podzielić mieli. Jan Kazimierz musiał czekać, ażeby z pomocą pośredników jakichś porozumienie nastąpiło.
W przedpokoju dwa karły — Baba i Lump — Polak i Niemiec, dwie małpy na łańcuszkach, — papuga pstra w klatce, naprzód go powitały. Gwałtowny spór wiecznie się z sobą kłócących i mordujących złośliwych karłów, zmusił króla do uderzenia Baby po plecach i nakazania — milczenia.
W progu pokojów oczekiwał starosta Butler, ze wszystkich przyjaciół, których król brał i rzucał bardzo łatwo, najmilszy mu i najwytrwalej upodobany.
Butler miał powierzchowność dworaka, strój cudzoziemski i tę giętkość ruchów, a wyraz twarzy posłuszny, które mu dozwalały się akkomodować do humoru i myśli pana.
Nikt nad niego lepiej nie znał Jana Kazimierza, który brał za powiernika i rzucał Butlera po kilkakroć, ale zawsze, zatęskniwszy do niego, powracał. Był to jedyny człowiek, przed którym się mógł wyspowiadać ze wszystkich swych słabości, nie lękając wyśmiania ni zdrady. Butler nigdy za próg ztąd nie wyniósł nic, a wielekroć ostrzegł i zapobiegł skutkom nieopatrzności króla. Z widoczną radością przywitał go Jan Kazimierz, prowadząc za sobą w głąb’ swojego pomieszkania.
Cały charakter człowieka się w niem malował. Nie było tu tego przepychu, tego artystycznego blasku, do którego Władysław taką przywiązywał wagę. Niestałość umysłu, zmienność gustów dobitnie się wyrażały w tem, co otaczało króla.
Obok wielkiej ilości obrazów i obrazków pobożnych, krucyfixów i relikwiarzy, widać było portrety kobiet i razem z pobożnemi porozrzucane najpłochsze, najswawolniejsze francuzkie książki. Nie było porządku, ani wdzięku w pokojach, dosyć kosztownie przyozdobionych, ale bez smaku. Psy, małpy i karły pozostawiały wszędzie ślady swawoli.
W sypialni przed wielkim obrazem, zapożyczonym z kościołka w Czerwieńsku, wystawiającym Matkę Bozką z dziecięciem Jezus, paliła się lampa, i król, poszedłszy naprzód tu, pokląkł na krótką modlitwę, ale, zaraz z niej powstawszy i drzwi zamknąwszy, usiadł w sąsiednim pokoju, odzywając się do Butlera:
— Wracam od królowej! — poruszył ramionami. — Sfinxem dla mnie ta kobieta. Okryta grubą żałobą, nieutulona w żalu po mężu, który jej nigdy nie kochał, a ona go nie cierpiała, — tak, ale była królową, panowała, panowała tak dobrze nad nim, że pod koniec żywota, żaden wakans bez jej wiadomości nie był dany, a każdy opłacić jej musiano. Jestem pewny, że ma ogromne summy.
Butler potwierdził to żywo.
— Ale chce, jak powiada — ciągnął dalej Kazimierz — wszystko poświęcić na pobożne fundacye i daje do zrozumienia, że sama może schroni się do jednego z tych klasztorów. Posądzano Karola, gdyby, co być nie może...
— Nie może! — powtórzył Butler.
— Gdyby go obrano, gotów się z nią ożenić — dokończył król.
— Ale on nienawidzi kobiet — przerwał starosta.
— Tak — wszyscy świadczą — zamruczał Jan Kazimierz — ale, jak to może być? To nie jest w męzkiej naturze.
Westchnął i rozśmiał się razem.
— Co do mnie — rzekł — to rzecz szczególna, ja w każdej niewieście widzę cóś żądzę obudzającego, w każdej. Jedna ma twarz, oko, druga kibić, nóżkę, uśmiech, popiersie.
Strzepnął rękami.
— Stworzone są na to, aby nas wiodły na pokuszenie.
Śmiejąc się, Butler potakiwał.
— Z tych wszystkich, które ja tu spotykam i widuję — mówił ulegając potrzebie zwierzenia się przed przyjacielem — wie Butler, dwie mnie szczególniej nęcą. Oto ta... ta francuzica Duret... no i...
Tu zniżył głos, obejrzał się i szepnął:
— I marszałkowa.
Rękę przyłożył do ust, pocałował ją i zamilkł.
— Ale z dworu królowej mądry będzie — dorzucił — kto co dostanie!
Ta już stara i zwiędła Langeron, koczkodon, jak smok stoi na straży. Mówiono, że ją za mąż wydać miała królowa, ale teraz, wszystko poszło w odwłokę.
Pomilczawszy nieco, zadumany król zwrócił się do Butlera.
— No — jakże? twoje starania o pieniądze?
— Nic jeszcze pewnego powiedzieć nie umiem — rzekł faworyt — lecz bądźcobądź, musimy ich dostać.
— Karol oszalał — mówił dalej Kazimierz — sypie niemi, on! on! co do tych tak skąpił. Zkąd mu ta fantazya korony naprzekór ze mną?
— Nie wiem — odparł Butler — może właśnie przez zazdrość!
— On! królem! — poruszając ramionami mówił dalej Kazimierz. — Śmieszno pomyśleć o tem.
Butler się wistocie rozśmiał.
— Cóżeś słyszał? ma on jakie nadzieje? groźny jest? — zapytał.
— Najjaśniejszy panie — począł starosta — czasu elekcyi, każdy kompetytor straszny. Nie ma za sobą ludzi, a mogą się zrodzić, jak grzyby, na polu samem. Powieje wiatr. To pewna, że przeszkodą nam będzie.
— I właśnie dlatego nie ustąpię — burknął Kazimierz — ale go to drogo kosztować może. Nikogo nie posłucha.
— Szlachtę mazowiecką, którą zdawna karmi i poi, i różnych wysłańców, co pośpieszyli tu przed elekcyą — mówił Butler — jego dworzanie, Wysocki, Czyrski i inni, zjednali jadłem i napojem. Porozsyłali ich po powiatach. Któż wie gdy przyjdzie do głosowania? Wyrwie się jeden, zahuczy wrzaskliwie, i pociągnie za sobą.
— Cóż tu począć? — zamruczał Kazimierz.
Butler przeszedł się nieco zamyślony po pokoju.
— N. Panie, gdy się senatorowie zjadą, przez nich chyba można coś będzie przedsięwziąć, aby się upamiętał.
— A to, co wyłożył?... — szepnął frasobliwie król — wszak to już o milionie mówią. Przyjdzież mu wracać?
— A chociażby! — przerwał starosta. — Strachu niéma. Król może parę opactw sobie do rozporządzenia wyjednać i niemi zamknąć usta.
— Jesteś mężem dobrej rady — uśmiechnął się weselej Jan Kazimierz i uderzył go przyjacielsko po ramieniu.
Rozmowa poważniejsza już płochy umysł jego znużyła. Umiał tylko dwoje: modlić się lub śmiać i baraszkować.
— Hej! Butler, słyszysz — zawołał — ty, co wszystko wiesz. Mówiono ci też już o tem, że Giżanka za mąż za szlachcica wychodzi. Wiesz, ta ładniuchna Giżanka, burmistrza córka, za którą tu wszyscy latali. Nieboszczykowi Władysławowi mocno się jej zachciewało, snadź Zygmunta Augusta chciał jeszcze lepiej naśladować, bo ten pierwszy zbałamucił Giżankę; ale jemu nie było komu dopomódz tak skutecznie. Pac i Platenberg oszukiwali go, a pieniądze do kieszeni chowali i — nie dostał Giżanki.
— No i panna Langéron — wtrącił Butler, który wiedział, jak ona zawadzała Kazimierzowi — panna Langéron ma też na pewno szlachcica konkurrenta.
— Co mówisz?! — wykrzyknął król. — Jabym sam gawota gotów pójść na jej weselu.
— Ba — odezwał się Butler — zastąpi ją Des Essarts lub inna!
— To prawda — smutnie potwierdził Kazimierz. — Dwór królowej to drugi klasztor. Za najmniejszą płochość wysyła do Francyi, a ma tak dobrych szpiegów.
— Królowa? — podchwycił, zbliżając się ku siedzącemu panu, Butler. — Królowa? ale ja właśnie wrócić chciałem do niej. W. król. mość powinieneś się starać pozyskać ją dla siebie. Może ona mówić, że się do niczego nie miesza, ale ma stosunki, ludzi i umie tak pokierować niemi, że bez niej, a uchowaj Boże, przeciwko niej, my sobie rady nie damy, gdy z nią byłoby nam tysiąc razy łatwiej.
— Ba! — odparł zadumany Kazimierz — myślisz, że ja nie wiem o tem? Kobieta rozumna i przebiegła, za nieboszczyka nigdy się nie dobijała o to, aby wydawała się silną; owszem, pokorną napozór wydawała się, a wistocie ona wszystkiem kierowała, robiła, co chciała, i król bez niej obawiał się zrobić kroku.
— Tak jest — dodał cicho Butler — rozum rozumem, a i to cóś znaczyło, że ona jedna zawsze miała pieniądze.
— I teraz je ma, choć klasztor funduje — dodał król.
— A nie mogłażby nas niemi sukurrować? — spytał faworyt.
— Niepodobna jej o to prosić! — westchnął Jan Kazimierz. — Jeżeli mi pożyczy, bądź co bądź, to i mną gotowa zawładnąć. Ja się jej poprostu boję, ja się jej boję! — powtórzył głos zniżając.
— A jeżeli weźmie stronę księcia Karola? — wtrącił Butler.
— To nie może być — rzekł Kazimierz.
— W. król. mość sądzisz — dodał faworyt — że ona może pozostać, jak mówiła, obojętną, nie mieszając się do niczego!
Butler się rozśmiał. — To wprost jest niepodobieństwem, gdyby nawet chciała. Zmuszoną zostanie odezwać się; odgadną z jej twarzy, dla kogo ma sympatyą.
— Ale ona dla mnie jej nigdy nie miała — zamruczał król.
— Bo interessu też w tem nie mogła mieć dawniej, ale teraz...
— Ale teraz? — podchwycił Kazimierz rzucając wejrzenie nieśmiałe na Butlera — cóż ty myślisz?
— Nic, nadto, że królem zostawszy, N. Pan będzie mógł i fundacyą klasztoru i wyposażenie wdowie i wszystko to mieć w opiece, co królową obchodzi, a nawzajem królowa teraz...
— A ja ci powiadam, Butler — żywo przerwał król — ja się lękam, ona mnie zawojuje. To kobieta przebiegła, śmiała i rozumna.
— Właśnie dlatego my jej potrzebujemy — dokończył Butler. — Słowem jednem powiem: jeżeli ją sobie książę Karol pozyszcze, nam wszyscy razem panowie senatorowie nie pomogą.
— Mam za sobą Ossolińskiego — wtrącił żywo król — nie wątpię bynajmniej o Kazanowskim.
— Który dziś żadnego znaczenia nie ma — przerwał Butler.
Kazimierz opuścił głowę na piersi. Czas jakiś trwało milczenie, a starosta badał dobrze mu znane rysy twarzy króla, który przy nim wcale się nie taił z wrażeniami.
Rada, jaką mu dał Butler, utkwić w nim musiała, gdyż po chwili podniósł oczy i szepnął, jakby zamykając rozpoczętą rozmowę.
— Powiadam ci, Butler — ja się jej boję. Niech tylko cieniutką niteczką zwiążę się z nią, pociągnie mnie i stanę się w jej rękach narzędziem. Władysław silniejszym był niż ja, no — a w końcu ona nim rzucała, jak chciała.
— Ja przy mojem obstaję — dodał starosta — albo w. król. mość mieć ją będziesz za sobą, na tenczas dobra nasza, albo przeciwko sobie — i ja za nic nie ręczę. Żeby zaś Marya Ludwika miała pozostać z założonemi rękami... — Butler głową począł mocno kręcić i rzucać. Rozmowa się skończyła.





III.

Nazajutrz rano po mszy u Ś-go Jana zaledwie do mieszkania powrócił, kwaśny i chmurny Król Szwedzki, któremu doniesiono, że brat Karol ze Sztokolmu miał listy i ztamtąd się spodziewał poparcia, gdy w antykamerze usłyszał spór głośny i łatwy do rozeznania głos kobiecy, piskliwy, zuchwały, bardzo sobie dobrze znajomy. Nie musiał on miłego na nim uczynić wrażenia, bo natychmiast klasnął w ręce na dworzanina u drzwi i gdy ten wszedł — rzucił mu żywo pytanie:
— To Bertoni?
Pokojowiec głową potwierdził.
— Powiedz-że jej, — niecierpliwie zawołał król — raz na zawsze, że ja jej o tej godzinie przyjąć nie mogę. Niech z listem przyjdzie wieczorem. Ja się teraz spodziewam u siebie kilku ważnych osób. Jeszcze-by tego brakło, aby tego koczkodana widziano u mnie! Odprawić mi ją — odprawić.
— Jakby to tak łatwo było! — zamruczał pokojowiec. — Wrzawy narobi, że w całym zamku słychać ją będzie.
Tłómaczenia tego nie chcąc słuchać, król własnoręcznie popchnął pokojowca za drzwi i zatrzasnął je za nim, ale pozostał w progu nasłuchując, czy rozkazom jego zadosyć się stało.
Po wyjściu pokojowca naprzód powstała wrzawa i wymiana głosów, którym śmiechy służby towarzyszyły, potem uciszać się zaczęło stopniowo, drzwi antykamery zatrzasnęły się z hukiem i... Król wyjrzał: w przedpokoju nie było już owej natrętnej kobiety, którą kazał odprawić.
Kto była owa Bertoni?
Wiedzieli prawie wszyscy, co z dawnych czasów dwór znali. Dziś ona liczyła już lat pewnie, pięćdziesiąt, ale gdy królewicze dorastali, panna Salomea, córka muzyka królewskiej kapelli, była bardzo wesołym i trzpiotowatym podlotkiem, a że Jan Kazimierz zawsze od najmłodszych lat temperamentu był wielce ku kobietom ciągnącego, choć Salomea wcale piękną nie była, tylko świeżą, śmiałą, napastliwą i zalotną, zawróciła mu głowę szalenie i skorzystała z tego, aby nim zupełnie zawładnąć. O tych amorach z Salusią wiedział cały dwór, starano się je to rozerwać, to pokrywać, a w końcu, nikt na nie już nie zważał. Była to pierwsza miłość królewicza, który później takich bałamutnych stosunków miał bez liku, ale Salusia nie dała się odpędzić, ani zapomnieć całkowicie, czuła, że miała jakieś prawa, i nie odstępowała od nich. Wyszła potem za mąż za Włocha, także klarnecistę w królewskiej kapelli, i owdowiała, wychowując córeczkę.
Nie mogła w podróżach, ani w więzieniu, wprawdzie towarzyszyć Janowi Kazimierzowi, lecz nigdy go z oczów nie spuszczała, a ile razy powracał, ten grzech młodości stawał znowu żywy przed nim i żadna moc ludzka nie mogła go precz odegnać.
Potrzeba było znać Włoszkę, aby zrozumieć tę siłę, z jaką ona wciskała się i umiała utrzymać wszędzie. Nie lękała się niczego i nikogo, gębę miała wypaczoną, której się lękali wszyscy: wychowana na dworze, znała i wiedziała wszystkie tajemnice, wszystkie strony słabe, umiała zażyć kogo chciała. Zuchwalstwo jej nie miało równego sobie tam, gdzie wiedziała, że sama jej przytomność zawadzać będzie, szła umyślnie, aby sobie kazać za usunięcie się opłacić. Z Jana Kazimierza, jak mówiono, znaczne bardzo potrafiła zdobyć ofiary, zostało jej coś po mężu, potem frymarczyła kobiecemi strojami i klejnotami, a w końcu doszła do tego, że miała piękną kamienicę w Rynku Starego Miasta i szacowano ją oprócz tego jako zamożną w grosz gotowy, do czego się nie przyznawała.
Nie przeszkodziło jej to za każdem przybyciem Jana Kazimierza żebrać u niego dla córeczki nowych ofiar. W tej córeczce, właśnie dorastającej, ładnej dziewczynce, którą ona głosiła za ósmy cud świata, matka teraz żyła cała. Dla tego dziecka znacznie się ustatkowała, gdyż dawniej życie prowadziła bardzo swobodne i wesołe. O swych latach pięćdziesięciu wcale dotąd Bertoni wiedzieć nie chciała i czyniła się śmieszną strojami, które przywdziewała w przekonaniu, że się niemi odmłodzi.
Ciemnej płci, chuda, twarzy już dobrze pofałdowanej, ale ułożonej jakby młodziuchną była, oczy tylko miała jeszcze piękne i ogniste. Zresztą niezmiernie szerokie i z wargami odstępującemi usta, policzki obwisłe, włosy rzadkie i pofarbowane, malowane także brwi, usta, policzki, czasem ją poczwarnie czyniły brzydką, gdy się roznamiętniła. Zapominała się wówczas i nie umiała ukryć resztek żółtych zębów, a marszczki twarzy krajały ją nielitościwie. Na chudej szyi, skóra, żyły, kości, wszystko naówczas występowało, jak w anatomicznym preperacie.
Brzydota gdyby ją nosić umiała z rezygnacyą, niczem-by może była, ale Salomea chciała uparcie wydawać się niby piękną i nie-starą. Stroiła się więc wytwornie i jaskrawo, a nadewszystko okrywała się klejnotami, lubując się w nich, jak wogóle Włoszki. Całe jej chude, z nabrzmiałemi sustawami ręce okryte były od rana pierścieniami, szyja sznurami pereł i łańcuszkami. Na piersiach spinki, pas kosztowny, nawet trzewiki i pończochy złotem szyte wkładała codzień, i włos, jak najstaranniej trefić, smarować i dopełniać musiała co rano. Obok tego wykwintu raziło, że rąk nie umywała często po dni kilka, a twarz i szyja malowaniami staremi i nowemi, jak skorupą, były okryte. Gdy szła przez ulicę, palcami ją sobie pokazywano, tak była śmieszną, ale w zwierciedle ona sama tak się z tą swoją fiziognomią oswoiła, iż ją znajdowała wcale wdzięczną, a do mężczyzn uśmiechała się (gdy córki nie było), z cynizmem, który rumieńce na ich twarze wywoływał.
Córka jej, imieniem Bianka, miała typ włoski twarzy, jak matka, ale wistocie była piękną, chociaż niby ją przypominała. Rysy wyszlachetnione, regularne, a przy tem wdzięk i świeżość młodości czyniły dzieweczkę zachwycającą.
Matka wychowywała ją ze staraniem nadzwyczajnem, od dziecka ucząc muzyki, tańca, języków, gdyż przyszłość dla niej sobie obiecywała świetną.
— Senatorowi wstydu nie zrobi — mówiła — ani twarzą, ani główką. Drugiej takiej mi nie pokaże, ani Warszawa, ani Kraków. Jeżeli Giżanka się może swatać za szlachcica, to cóż mówić o mojej? a bez posagu też nie będzie, bo i kamienica cóś warta i pod poduszkę znajdę co wetknąć!
Tymczasem z własnego doświadczenia wiedząc, jak w młodości łatwo się głowa zawraca, pilnowała dziecka, jak oka w głowie. Rzadko nawet pozwalała wychodzić na miasto i to nie inaczej, jeno z sobą. Z domu się oddalając, Bertoni pozostawiała na straży istnego cerbera, starą Włoszkę. Ta, z obawy, aby tu kawałka chleba nie utraciła, nie odstępowała na krok pięknej Bianki, której wdzięków sława szeroko się już rozchodziła.
Po powrocie ex kardynała z Rzymu jeszcze był sekularyzowany królewicz w Tarczynie, gdy Bertoni, nająwszy wózek pobiegła go tam odwiedzić. Czy mu ten gość bardzo był miłym? trudno odgadnąć, ale przyjąć go musiał, i Salomea przez cały dzień tu pozostała, wysypując ogromny zapas plotek, jakie z sobą przywiozła. Spodziewała się zapewne po wdzięcznym królewiczu więcej, niż on mógł i chciał dla niej uczynić, bo wcale potem z niego nie okazywała się zadowoloną. Jan Kazimierz próżno podobno się tem tłómaczył, że nie miał nic, że musiał od ks. Karola, od Denhofa, od Butlera odbierać porozdawane im przez króla dobra: Salomea nie chciała słuchać i narzekała na niego.
Jakie sobie prawa rościła do jego wdzięczności, — nie tłómaczyła się, lecz w jej przekonaniu Jan Kazimierz powinien był jej i dziecku służyć przez całe życie.
Stosunki z nim aż do zgonu Władysława IV, choć nie zerwane, były dosyć naprężone. Jan Kazimierz często jej drzwi kazał zamykać i nie dopuszczał, choć wrzawę na kurrytarzach robiła nieznośną.
Gdy królewicz Zygmunt zmarł naprzód, a potem i Władysław, Bertoni z niesłychaną gwałtownością poczęła się napierać do Króla Szwedzkiego, który starał się jej pozbywać. W końcu jednak uledz musiał: kazać ją wpuścić, zmiarkował bowiem, że i taka Bertoni szkodzić mu mogła lub dopomódz, gdy do elekcyi przyjdzie.
Tegoż dnia wieczorem, mimo wstrętu i obawy, nakazał pokojowcom wpuścić nieznośną babę, ale dopókiby ona była — nie przyjmować już nikogo, prócz Butlera, któremu wchodzić zawsze wolno było.
O naznaczonej godzinie nie chybiła Bertoni. Wpadła z gorączkowym pośpiechem, wystrojona w sposób przerażający, świecąca od klejnotów cała, zdyszana, niespokojna.
Pokojowiec na drzwi jej wskazał.
Jan Kazimierz przechodził się już niespokojnie, oczekując na to utrapienie. Wiedział dobrze, co go czeka, bo Bertoni wcale w nim nie szanowała, ani krwi, ani dostojeństwa. Znała go od dziecka.
— Aha! — poczęła od progu z niezmiernym pośpiechem powłosku, gdyż znała wstręt króla do polskiego języka — aha! otóż nareszcie Salusia się dobiła honoru pozdrowienia w. król. mości! Długo na to czekała.
Król chciał się począć tłómaczyć: zamknęła mu usta.
— Dajżeż pokój! daj — czy to my się nie znamy!
Dygnęła przed nim bardzo nizko.
— Już Król Szwedzki? nieprawdaż — poczęła, śmiejąc się. — No, tej korony, to ja się dla waszej miłości nie obawiam, ale słyszę, że się wybieracie na polską? Ej?
Mnichem nie mogliście być, kardynałem nie chcieli, a tu nagle do korony sięgacie? Myślicie że to ją będzie lżej dźwigać, niż purpurę? Panie mój, aż mię strach po kościach mrozem przeszedł, gdym się o tem dowiedziała, a wam to po co?
Wiecież wy, co się dzieje? Kupujecie dom, który w płomieniach stoi, nie mając kropli wody na ugaszenie pożaru. Bójcie się Boga!
Załamała ręce.
— Nie ja, ale — począł król onieśmielony.
— Wiem, co powiecie — przerwała Bertoni — że was na kolanach o to prosić będą! Pewnie!? Radziby na wasze ramiona zrzucić to brzemię błyskotliwe, złocone, ale nie dla was to, nie dla was.
Puśćcie księcia Karola, każcie się wyposażyć dostatnio, pobudujcie sobie pałac pański, w którymby i dla Bertoni z jej aniołkiem znalazło się pomieszczenie, używajcie swobodnie reszty życia, ale wam! wam! wam — królem być!
Parsknęła śmiechem. Ciemna twarz Jana Kazimierza stanęła w płomieniach: rozgniewał się, zabełkotał cóś, z passyi mówić prawie nie mógł.
— Wam królem być! — powtórzyła Bertoni, rzucając się i wyginając, a rękami powłosku gestykulując w powietrzu — wam królem być!
Rok, dwa, z biedą wielką wytrzymacie może, ale potem! tak złożycie koronę, jak purpurę i kapelusz kardynalski.
Jan Kazimierz rzucił się aż w przeciwną stronę pokoju, jakby chciał uciec od niej: pogoniła za nim.
— Nie gniewajcie się — zawołała — mówię z dobrego serca, wam to się na nic nie zdało, zamęczycie się.
Uderzyła się w chude piersi, oczyma ognistemi śmiało patrząc na zmieszanego coraz bardziej króla.
Jan Kazimierz zbierał się coś odpowiedzieć, gdy Włoszka nie wytrzymała i język rozpuściła.
— Chcecie, bym wam przepowiedziała przyszłość! — to bardzo łatwo. Wybiorą was, bo wiedzą, że będą z wami robić, co zechcą, — oni i królowa.
— Jaka królowa? — przerwał Jan Kazimierz
— Wdowa dziś, a jutro może — kto to wie?
Rozśmiała się.
— Bez jej pieniędzy i jej rozumu wy się nie obejdziecie — dodała.
— Ona o niczem wiedzieć nie chce — wtrącił król.
— Abyście ją prosili, naturalnie — mówiła Bertoni.
Ej! żal mi was! Panie mój! żal mi was! Puśćcie księcia Karola, jeśli mu się to uśmiecha. Wy nie do tego stworzeni, a moglibyście sobie tak ślicznie spokojnie życie pędzić!
Klasnęła w ręce. Ale co tu darmo nawracać: nie pomoże. Sądzono wam wszystkiego kosztować, aby sobie wszystko obrzydzić.
Uspokoiwszy się nieco, zadumany, słuchał tego wylewu słów król, otarł czoło, usiadł. Bertoni stanęła przed nim.
— Więc to już nieuniknione! — westchnęła.
Zmilczał Jan Kazimierz chwilę.
— Mówić dziś z tobą nie można — zamruczał.
Twarz Włoszki wykrzywiła się, jakby wyrazem politowania.
— Ale to ja-bym chyba tak powiedzieć powinna — przerwała łagodząc głos. — Dla siebie, mój Boże, cieszyć-bym się przecież powinna z tego, gdy was królem obiorą. Tak i mnie się z tego cóś okroi.
Jan Kazimierz, jakgdyby chciał niemiłą inaczej zwrócić rozmowę z uśmiechem wymuszonym szepnął pocichu:
— Żeby też była choć Biankę z sobą przyprowadziła!
Bertoni wstrząsła się oburzona.
— Jeszcze czego! — zawołała. — Niby ja nie wiem, że tobie, stary bałamucie, najmłodsze dziewczęta jeszcze w głowie. Wszakże to moja córka, więc-byś ją powinien poszanować.
— Mówią, że bardzo ładna! — odezwał się król.
— Jak anioł! — przerwała matka z zapałem — ale to senatorski kąsek i ja jej nie wydam chyba za senatora.
Jan Kazimierz śmiał się rozweselony, co Bertoniową rozgniewało.
— Giżanka idzie przecie za szlachcica i urzędnika, jakiegoś tam starostę: a czemużby moja nie miała jeszcze wyżej sięgnąć! Wychowałam ją tak, że tu żadna wasza wielka pani jej nie sprosta.
Król zadumany nie zdawał się jej już słuchać, inne myśli go uciskały. Po chwili szepnął roztargniony:
— Poproś królowej wdowy, aby ją na dwór swój przyjęła. Panny u niej trzymane w wielkim rygorze, a nauczyć się siła będzie mogła.
— Tak, nauczyć tego, co niepotrzeba — przerwała Bertoni, głową potrząsając — nie, nie, ja od siebie jej ani na krok nie puszczę.
Włoszka z poufałością dawnej domownicy poczęła się po pokoju przechadzać.
— Co to za karły są? — zapytała — ja ich nie znam... Małpy toż bodaj nie te?
— Wszystko mi powymierało — westchnął król. Wystaw sobie ten „Znosek“, którego tak lubiłem, co koziołki przewracał zręcznie i śpiewał, pamiętasz?... zmarł biedaczysko. Mikrosz także. Mam ci dwa. Lubomirski mi darował jednego, zowie się Babą, policzki ma takie napęczniałe, ale chorowity, płaksa i smutny, a Lump, którego mam z Niemiec, złośnik taki, że się z małpami, albo z Babą, nieustannie bije. Pociechy z nich żadnej.
Po królu dwa karły zostały, ale królowa ich sobie pewnie przywłaszczy. Smutnie dokończył król tej spowiedzi. Bertoni ramionami poruszyła.
— Dwór mój wogóle — rzekł po chwili — szczupły jest i niedobrany. Musiałem, powróciwszy, brać pierwszych lepszych, a pieniędzy też nie mam. Tu, com miał znaleźć je, to mi jeszcze za wykup moich tenut płacić kazali. Z Karolem o Żywiec męka, z Denhofem, z Butlerem — skończył westchnieniem.
— A teraz, gdy na elekcyą tyle potrzeba...
Rozłożył ręce. Bertoni się zżymała i zaczęła znowu biegać po pokoju, poruszając, co się jej nawinęło pod rękę, książki, obrazki, różańce, papiery nawet, o których pozwolenie czytania nie pytała. Z natrętną ciekawością niewieścią, szczurkowała po kątach, zaglądała i choć król okazywał pewne zniecierpliwienie, wcale jej to nie obchodziło.
— Mnie tu ciasno — rzekł po przestanku. — Chciałem się wynieść do pałacu na Krakowskie: Karol mnie nie puszcza; w Ujazdowie byłbym za daleko.
— A na co to wszystko, gdy czasu elekcyi wam tu nie dadzą siedzieć — przerwała Bertoni, a po niej na zamek się wniesiecie.
— Królowa połowę zajmuje! — zamruczał Jan Kazimierz.
— Z nią się pogodzicie — zaśmiała się Włoszka, zbliżając do siedzącego. — Mnie się widzi, gdy wam koronę na głową włożą, królową wam senatorowie narają.
Zerwał się Jan Kazimierz z siedzenia.
— Ale ja jej nie chcę! — zawołał gwałtownie. Mało to ojcu naszemu nawypowiadano, że siostrę wziął po siostrze, a cóżby było, żebym ja po bracie żony pożądał? Dopiero-by mnie Sodomą i Gomorą chłostali!
— A Papieże od czego? — odezwała się Bertoni.
— Ja jej nie chcę! — powtórzył stanowczo król i zamilkł nagle.
Wtem zegar stojący na stole godzinę wygrywać zaczął, był bowiem tak urządzony misternie, iż gdy wybić miała, na wieżyczkę występowali trębacze i muzyka słyszeć dawała bardzo wdzięcznego kuranta.
— Masz co do mnie? — zapytał król.
— Miałabym wiele — odparła Włoszka — bo to się przecie niegodzi, ażebyś o mnie i mojem dziecku zapominał, ale litość mam nad królem bez kraju. Obrachujemy się później. Widzę, że ja starania się o tę koronę drugą nie potrafię odradzić; ale że ją potem sam składać będziesz — dam gardło!
Nic nie odpowiedział król. Bertoni skłoniła się nizko i miała już odchodzić, gdy jej coś przyszło do głowy.
— Mój królu — zawołała — nie każcież przede mną, jak przed jaką żebraczką, drzwi zamykać. Ja się też wam pod czas przydać mogę, bo wiele rzeczy wiem i wiele bezpieczniej zaniosę, gdzie trzeba, niż kto inny. Masz już królem być, a zachciewa ci się tego: ja powinnam posłużyć — nie kto inny!
Tak ledwie się jej nakoniec król pozbył. Odprowadził ją za próg oczyma zasromanemi, zdając się mówić do siebie: „Oto są grzechy twojego żywota! Mszczą się one do dni końca, a pozbyć się ich... nie można.“
W smutnem usposobieniu, przeszedłszy się parę razy po pustych pokojach, Jan Kazimierz rzucił okiem na płonącą lampę przed cudownym obrazem — i wolnym krokiem zbliżył się ku niemu, aby na modlitwę uklęknąć.
Wrzawa jednak między karłami i małpami taka jeszcze panowała w przedpokoju, że wprzód musiał, pokojowca przywoławszy, nakazać, aby natychmiast wszystko się uciszyło.
Już wreszcie klęknąć miał, gdy pośpieszne kroki i bez oznajmienia otwierające się drzwi zmusiły go powstać. Butler, którego się już nie spodziewał, i młody Tyzenhauz komornik jego, wbiegli razem, z twarzami przerażonemi.
Pobladł, zobaczywszy ich, Jan Kazimierz.
— N. Panie — wolał od progu starosta — jedne po drugich wieści najokropniejsze od Lwowa, Zamościa... zewsząd... Hiobowi posłańcy... w mieście popłoch... wojska nasze rozproszone, szlachta w sromotnej rozsypce.
Chmiel się odgraża iść na Kraków.. naszych posłów więzi, a trzech pono ściąć kazał... o pokoju i układach ani chce słuchać.
Król naprzód oczy sobie zakrył, potem załamał ręce.
— Na kolana naprzód! — zawołał — na kolana... Litanią do N. Panny odmówić... opieki jej wezwać — potem reszta.
Sam tedy pierwszy padł przed obrazem i, jęcząc prawie, począł po łacinie litanią, do której Butler i Tyzenhauz odpowiadali; ucałował potem ziemię i wstał z oczyma łez pełnemi.
— Mówcie — rzekł, padając na krzesło.
— Klęska byłaby niczem — począł starosta — ale srom... Szlachta, nie bijąc się, samym postrachem z pola zegnana przez chłopstwo, rozbiegła się; a że szli na tę wyprawę z butą wielką i nabrali wozów, sprzętów, sreber, kosztowności bez miary — wszystko się to stało łupem Kozaków i pospólstwa... Jeńców też Tatarom, człowieka za konia, dają.
Motłoch się uzuchwalił i już pomiarkowania mieć nie będzie. Stał pod Zamościem... Lwów cudem się mu okupił... Co dalej będzie?... Odgrażają się całą Rzeczpospolitą zalać...
Król się porwał.
— Gdzież więc siły nasze? gdzie mężowie, hetmani? senat, wojsko!? Przecież jeden pogrom taki nie może potężnego zniszczyć państwa od razu... Jest ratunek... Mamy może gdzieś sojuszników i sprzymierzeńców...
Wtem Butler przerwał:
— Kogo? N. Panie? Na cesarza pewnie teraz rachować nie można... Francya za górami, choćby chciała... Pruski nasz hołdownik będzie rychlej z nieszczęścia korzystał... a Szwedzi...
Chwycił się król za głowę.
— O! losy nieszczęsne — kraju tego — zawołał — przywiedzeni jesteśmy do tej ostateczności, że na podłych Tatarów jednych jeszcze cokolwiek liczyć możemy, jeżeli ich od kozactwa potrafimy odciągnąć.
— To sprzymierzeniec gorszy od wroga, bo i sromotny wreszcie — rzekł smutnie Butler.
Gdy to mówili, a Tyzenhauz powtarzać zaczął dopiero co słyszane wieści o klęskach... zapukano do drzwi, choć godzina była niezwykła. Tyzenhauz pobiegł i oznajmił ks. de Fleury, kapelana królowej.
Wchodził blady i przerażony.
— Prawdaż to? — począł zwracając się do króla — prawda?? Królowej doniesiono, że nawet Krakowowi i Warszawie zagraża niebezpieczeństwo... Pani moja przelękła przysyła mnie do W. Król. Mości.
Butler wystąpił, nim się król zebrał na odpowiedź.
— Uspokójcie królową JM. — rzekł — przynajmniej Warszawie nic nie zagraża. Senatorowie i szlachta gromadzą się na elekcyą... nieprzyjaciel ważyć się nie będzie na stolicę... wiedząc, że tu siła jest znaczna.
Klęska musi być wielka, bo zewsząd się ona potwierdza: ale w takich razach któż nie wie, że ją strach powiększa — bo, jak u nas mówią, ma wielkie oczy. Chmiel przecie nie ważył się na Lwów; jakżeby miał grozić Krakowowi lub Warszawie??
Król przystąpił też do ks. de Fleury.
— Uspokójcie królową — rzekł.
— Gdyby w istocie najmniejsze groziło niebezpieczeństwo, królowa-by wodą chciała ze swym dworem i zakonnicami udać się do Gdańska, gdzie najpewniejszą być może — mówił spowiednik.
— Niech Bóg uchowa, abyśmy już do tej doszli ostateczności — przerwał Kazimierz.
Niedługo się zatrzymawszy, odszedł spowiednik Maryi Ludwiki, ale na całym zamku przez noc tę chwili prawie spoczynku nie było. W gospodzie ks. Karola nad Wisłą, pomimo słoty i nieprzyjemnej pory, tłum nieustannie napływał, mieniając się... a każdy tu coś ze sobą coraz straszniejszego przynosił.
To, co opowiadano o okrucieństwach i zuchwalstwie Kozaków i z niemi połączonego motłochu przechodziło pojęcie wszelkie. Na szlachtę zbiegłą zpod Piławiec piorunowano.
— Dawniej kądziel takim posyłano i skórkę zajęczą — wołali niektórzy — a tchórze się sami potem ze sromu wieszali, bo kobiety z niemi żyć i do domów ich przyjmować nie chciały, a dziś zajęcy-by i kądzieli dla nich zabrakło...
Drudzy mitygowali i łagodzili...
— Dobrze tu nam zdaleka sądzić i skazywać — mówili — ale gdy się raz popłoch weźmie, trzeba tam na miejscu być i widzieć, że człowiek, gdyby jak chciał, prądowi się nie oprze.
— Ostatnia na nas przyszła godzina — jęczeli strwożeni.
— Nie pozostało nam nic, tylko się kozactwu okupić, pokój zawrzeć a pracować nad tem, aby wojsko nowe i lepsze... zaciągnąć.
— Pierwsza rzecz... aby się hetmani i panowie nie kłócili z sobą — radzili inni — wszystko z tego poszło, iż Jeremiego nie słuchano... bo on im solą w oku... a jego jednego się Kozacy boją.
W gwarze tym i rozstroju w końcu nic już rozwiedzieć się — do niczego dojść już nie było można; przeklinano i narzekano tylko, a temwięcej do białego dnia zapijano, im straszniejsza rozpacz ogarniała...
Nie lepiej było na mieście, dokąd z zamku przynoszono wiadomości, po drodze je powiększając. Przybywali też senatorowie z różnych stron, wyprzedzając termin elekcyi, niespokojni, ale i ci pocieszającego nic nie przynosili z sobą.
Skupiano się tu około Ossolińskiego; pozdrawiano królową; niektórzy odwiedzali Kazimierza; bardzo niewielu zbliżało się do księcia Karola, któremu teraz trudno było zawiązywać stosunki, gdyż przez tak długi czas zupełnie je zaniedbywał.
Wszyscy jednym głosem, zgodnie wołali o przyspieszenie elekcyi, która zdawała się warunkiem niezbędnym do zawarcia jakiejkolwiek umowy z Kozakami.
Z każdym dniem liczba senatorów szczególniej zwiększała się i rosła i duchowni tymczasowo zbierali się u przybyłych biskupów, w klasztorach Jezuitów, Bernardynów i Reformatów, na codzienne narady. Przewidywało to zawczasu duchowieństwo, iż z klęsk i osłabienia nie omieszkają dyssydenci z jednej, a Rusini dyzunici z drugiej strony korzystać. Dawały się już słyszeć głosy, że Chmiel zniszczenia Unii Brzeskiej się domagał i w Senacie chciał metropolitę swego posadzić. Dawało to miarę innych wymagań.
Pomiędzy Senatorami, jak Adam Kisiel i inni grecy, którzy do Unii nie przystąpili, słyszeć się dawały głosy: „Czemuż nie mamy tych praw pozyskać, co dyssydenci, co katolicy, jeżeli wiernie tej rzeczpospolitej służyć będziemy?“
Chociaż napozór zupełnie od wszelkiego udziału w sprawach kraju usuwająca się królowa nigdy z nikim o nich nie zagaiła rozmowy, polecając tylko siebie i sieroctwo swe opiece Rzeczypospolitej — czuli to wszyscy, iż wielki wpływ wywrzeć mogła na elekcyą samą. Za jej wskazówką niewątpliwie musiałby pójść Dwór Francuzki i Stolica Apostolska. Nie tajnem było, że od śmierci króla — gońce, posły i listy szły nieustannie do Francyi, a nawet zpomiędzy tych osób, które królowej najpotrzebniejszemi były, wiele się z jej polecenia wybrało do Francyi.
Pomimo to Marya Ludwika pozornie się obojętną całkiem zdawała i zrezygnowaną — nie zdradzając się ani słowem.
Ponieważ ks. Karol rzadkim tu bywał gościem, więc i częściej się dobijającemu do drzwi Królowi Szwedzkiemu — nie zawsze je otwierano.
Strzegła się królowa tego, aby mu nie okazać faworu szczególnego.
Jan Kazimierz wiedział przez swoich o wszystkiem tem, co się u królowej działo, a dla oczu dworu było przystępnem; niepokoił się, wnioskował... trwożył.
Szczególniej go obchodziło to, iż senatorowie wszyscy tak wielkie Maryi Ludwice okazywali uszanowanie i garnęli się do niej. Najpoważniejsi z nich godzinami tam na rozmowach siedzieli, a niekiedy, niby przypadkowo, po dwóch i trzech schodziło się ich tu razem.
— Są to widocznie conciliabula — mówił król Butlerowi — ale z nich nic nie wychodzi na świat. Ja zaś, jeżeli mi się do królowej uda dostać, nic się też od niej dowiedzieć nie mogę. Zbywa mnie tem, że się do niczego mieszać nie chce.
— N. Panie — mówił starosta — clara pacta to najlepsza rzecz: potrzeba, ażebyś W. Król. Mość otwarcie się rozmówił z nią.
— Sto razy rozpoczynałem: zbywa mnie, iż o niczem nie myśli, krom zabezpieczenia własnego losu.
Poruszał ramionami.
— Jeżeli ją Karol jakiemi obietnicami na swoję stronę przeciągnąć potrafi, a ona mu potajemnie pomagać zechce... jego pieniądze, jej wpływ zapewnią mu koronę, a mnie pozostanie tylko wstyd, żem się porwał naderemnie.
Po naradzie z panem starostą, który miał całe zaufanie Kazimierza, nazajutrz Butler, w godzinie, gdy dla wszystkich otwarte były pokoje ks. Karola, udał się do jego pałacyku tuż pod zamkiem.
Nie była to budowa nawet za oddzielną od niego uważać się mogąca, i ściśle się z nim łączyła, bo na części okolnego muru od Wisły wzniesioną została. Sam Biskup Wrocławski ją kosztem swoim budował, a że oszczędnym był — nie widać też było najmniejszej wystawności, i onych galeryi, posągów, malowań, któremi pałace Kazanowskich i Ossolińskich ówczesne się odznaczały.
Ład, czystość i porządek tylko pańską nadawały gmachowi powierzchowność.
Butler, chociaż ks. Karola znał — nigdy u niego nie bywał. Tym razem odwiedziny wypadły tak, że dosyć gości zastawszy, starosta się nawet do biskupa przybliżyć nie mógł. Jednakże z wejrzenia, które nań rzucił, dorozumiał się Butler, iż zjawienie się jego zrozumianem zostało.
Rozmowa toczyła się, naturalnie, o groźnych wieściach, które kraj cały trwożyły. Pokilkakroć wśród niej ks. Karol napomykał o żołnierzu, którego zaciągnął dla obrony i o daleko większej liczbie jego, jaką wystawić zamierzał. Z wielką zręcznością wiodąc rozmowę, w końcu biskup przystąpił do Butlera i szepnął mu, iż zapewne nie bez jakiegoś polecenia przybywał.
— Zlecenia żadnego nie mam — rzekł Starosta — ale W. Książęca Mość znacie mnie, że jestem sługą Króla Szwedzkiego i całem sercem mu oddanym, nic dziwnego, żem tu przybył, aby się przekonać: czy istotnie W. Ks. Mość trwasz w zamiarze starania się o koronę...?
— Rzecz-to powszechnie wiadoma — zimno i krótko odparł ks. Karol. — Nie łudzę się, że mi króla współzawodnictwo trudnem będzie do zwalczenia, lecz mam część senatorów za sobą.
Zamilkł.
— Smutne to będzie współzawodnictwo — dodał Butler.
— Kazimierz to sobie powiedzieć powinien — przerwał gospodarz. — Długo się wahałem; pociągnęli mnie ludzie tem, iż dla niestałego umysłu na Kazimierza rachować nie mogą. Dałem się nakłonić... i nie cofnę...
Wpatrzył się wyraziście w starostę, powtarzając raz jeszcze.
— Tak — nie cofnę...
— Król Szwedzki też, gdy raz się między kandydatów dał wpisać, nie ulęknie się już... nikogo.
Małomówny biskup nie zdawał się nawet chcieć przeciągać rozmowy. Stał, jakby czekał, czy mu Butler czego więcej nie powie.
— Jeżeli król chciał przez was — dodał po napróżnem oczekiwaniu biskup — dowiedzieć się o tem, azali się nie waham... możecie go zapewnić, iż we wszystkiem, co czynię, myślę zawsze długo, nim co postanowię, a obrawszy drogę, trzymam się jej wytrwale.
W. Ks. Mość pozwolisz mi jednak powiedzieć, że w tym wypadku zachodzą szczególne okoliczności — ośmielił się po namyśle Butler. — Nie mieliśmy jeszcze pono nigdy współubiegających się o koronę rodzonych braci. Czasu pokoju i pomyślności niczem-by to było jeszcze... acz w rodzinie spór zawsze pożałowania godzien; ale dziś, gdy takie klęski zagrażają, gdy nieprzyjaciel wnętrzności szarpie... gdy przedewszystkiem zgody i jedności potrzeba...
Biskup zlekka ramionami poruszył.
— Ośmielę się i to dodać, bo co prawda, to nie grzech — dorzucił Butler — że W. Ks. Mość nigdy rycerskiego rzemiosła aniś zakosztował, a nam hetmana potrzeba i wodza.
Z gniewem odparł biskup, znany z wybuchów gwałtownych:
— Mości starosto! Wierzajcie mi, że ja też na koń siąść potrafię... a Król Szwedzki wielkim bohaterem dotąd się nie okazał.
To rzekłszy, ks. Karol, jakby się lękał siebie i większego roznamiętnienia, skinął tylko głową Butlerowi i prędko odszedł od niego.
Nie miał już tu co więcej robić starosta i zwolna się ku drzwiom zawrócił, pozostawiając biskupa z garstką jego adherentów, która po większej części składała się z ludzi mało znanych i w kraju żadnego wpływu niemających.
— N. Panie — rzekł od progu, wchodząc do mieszkania Kazimierza — niéma co rachować na to, aby biskup rozmyślił się i ustąpił... Mówiłem z nim: uparcie trwa przy swojem.
— A zatem: wojna! — mruknął król — boli mnie to, ale od dzieciństwa tak było: oileśmy się kochali z Alexandrem — (westchnął) — niech mu Bóg da odpoczynek wieczny... w chwale swej — otyle Karol był mi zawsze wrogiem!





IV.

Jednym z mężów potężnego wpływu i znaczenia, którymi panowanie Zygmunta III i dwu jego następców poszczycić się może — był Stanisław Albrecht Radziwiłł, który już za Władysława IV-go i dostojeństwem i stanowiskiem wśród narodu i Senatu zajmował pierwszorzędne miejsce. Wpatrując się w skład ówczesnego społeczeństwa, łatwo jest dojrzeć w górnych jego warstwach dwa całkiem różne żywioły, które się na nie składały. Już od Kazimierza Jagiellończyka, a może dawniej jeszcze, szlachecko-pański świat polski dzielił się na te dwa obozy, jeżeli je tak nazwać można.
Jeden z nich winien był wychowanie swe i wykształcenie ziemi rodzinnej — i nosił na sobie piętno tradycyi przeszłości, obyczaju starego; wszystkich cnót i wad, jakie się z niego wyrodziły. Drugi, po pierwiastkowem przygotowaniu w domu — kończył nauki i wychowanie za granicą. Dopełnieniem jego były podróże, pobyt na dworach monarchów obcych, obeznanie się z językami i stosunkami europejskiemi. Wszystkie znaczniejsze rodziny wyprawiały tak swe dzieci do Włoch, Francyi, Niemiec, na dwór cesarski — i z tych wychowańców Zachodu składał się w większej części Senat i grono ludzi monarchów otaczające.
Wielu z tych kosmopolitycznie wykształconych panów przywdziewało strój obcy i nabierało charakteru cudzoziemskiego, nie zbyt się już do starych przywiązując obyczajów, lecz wogóle podróże i doświadczenie nie odejmowało potomkom wielkich rodzin ich znaczenia polskiego. Z powrotem do kraju, ognisko domowe, matrony polskie co go strzegły, atmosfera przesiąkła tradycyami — wszystko co otaczało młodzieńca — szczególniej szlachta, wśród której obracać się musiał — odżywiały w nim wspomnienia młodości, i kosmopolita, zachowując nabytek zagranicą uczyniony, — stawał się prawem dzieckiem swojej ziemi. Z takich-to ludzi, którzy zarówno z posłami zagranicznemi jak ze szlachtą szaraczkową obcować i zrozumieć się mogli, składała się za Zygmunta III-go i synów jego izba senatorska, z małemi wyjątkami domorosłych a poważnych statystów.
Albrecht Stanisław Radziwiłł — można powiedzieć, — był jednym z najznakomitszych reprezentantów zarazem europejskiej i polskiej cywilizacyi. Nie tak świetnie i jaskrawo występujący na widownię jak Jerzy Ossoliński — nie ustępował mu ani znaczeniem, ani powagą, a w wielu razach zaufany ów Władysława minister, który zdawał się na politykę jego wywierać wpływ przeważny — Albrechtowi Radziwiłłowi ustępować i ulegać musiał. W tej chwili przesilenia krytycznego, gdy szło o wywołanie wojny z Turcyą, może Albrechtowi Radziwiłłowi winną była rzeczpospolita, że nie dopuścił do wybuchu. Powstrzymał on Ossolińskiego naprzód, potem króla samego.
Władysław IV mógł do niego mieć żal, ale nie okazał go nigdy, a samo znaczenie kanclerza litewskiego w chwili zgonu króla wskazywało mu drogę, jaką zmuszonym był iść w czasie bezkrólewia.
Rozległe posiadłości jego i starostwa, jakie trzymał na Wołyniu i na Rusi, w początku wojny domowej z Kozakami, ogromne spowodowały straty. Dotknięty niemi, kanclerz ze stoickim spokojem patrzał na nie, gotów — jak powiedział, do ostatniej koszuli wszystko na obronę rzeczypospolitej poświęcić. Żaden może z ówczesnych senatorów z taką otwartością nie określał położenia, nie oznaczał obowiązków, jakie ono wkładało, nie wyznawał przyczyn, które spowodowały to chłopskie powstanie na Rusi...
Po sromotnej piławieckiej katastrofie — Radziwiłł mówił otwarcie — jego są własne słowa: „Bóg zaprzedał ich, Pan ich pohańbił; pycha bowiem, wszeteczeństwo, ucisk i uciemiężenie ubogich — te to są, które na nich nacierały.“
Nikt się nie przyczynił dzielniej nad niego do zebrania nanowo sił ku obronie, do wlania ducha we strwożonych; nikt do większych dla ojczyzny ofiar nie był gotowym. Przykład jego działał dzielnie na drugich.
W podróży do Warszawy na sejm elekcyjny, o piławieckim pogromie otrzymawszy wiadomość, kanclerz przybył do Warszawy z jedną, najgorętszą myślą przyśpieszenia wyboru, rozumiejąc to bardzo dobrze, iż Kozacy z królem łacniej, niż z samą rzeczpospolitą, znienawidzoną, układać się będą.
Pamięć Zygmunta III, któremu był winien wszystko — bo ten pierwszym się stał opiekunem młodzieńca i najlepiej ocenić go umiał — nie dozwalała Radziwiłłowi ani pomyśleć o innym panu, krom o jednym z dwu synów jego. Miał do wyboru pomiędzy Kazimierzem i Karolem.
Nie można wątpić, że mimo miłości dla królewskiej rodziny Radziwiłł znał dobrze charakter, skłonności, wady Króla Szwedzkiego, zarówno jak księcia Karola. Z wielu względów ostatni może byłby miał pierwszeństwo u niego; lecz w tej chwili, jeżeli nie wodza i hetmana, to przynajmniej człowieka, któryby na koń mógł siąść, potrzebowała Polska. Tym książę Karol nie był; znano go jako wielce pobożnego kapłana tylko.
Sam nadzwyczaj pobożny i gorliwy w spełnianiu religijnych obowiązków Kościoła, musiał wysoko cenić biskupa, lecz Kazimierz był niemniej nabożnym, a z wielu względów na króla zdawał się lepiej niż on usposobionym.
Radziwiłł więc przybywał już do Warszawy z wyrobionem przekonaniem, iż jego popierać należało, a biskupa ubłagać, aby zrzekł się kandydatury, głosów nie rozdwajał i szybkiego nie utrudniał wyboru.
Pozostawało tylko widzenie się i narada z królową, którą ks. Albrecht nauczył się cenić i o której znaczeniu i wpływie wiedział lepiej od innych. Od pierwszego powitania na ziemi polskiej, pod Gdańskiem, Maryi Ludwiki, Radziwiłł, który ją tu przyjmował i towarzyszył do Warszawy, miał zręczność zbliżenia się, pozyskania jej zaufania i zawiązania bliższych stosunków. I on i druga żona jego, Lubomirska z domu, stali najbliżej Maryi Ludwiki. Natychmiast też po swem przybyciu do Warszawy, wprzód nawet nim pośpieszył do Jana Kazimierza, kanclerz pojechał do królowej, która na niego z niecierpliwością oczekiwała. Jemu jednemu może zwierzyć się całkiem mogła.
Gdy jej oznajmiono zrana o przybyciu kanclerza, królowa natychmiast pośpieszyła na pokoje, nie wzywając z sobą nikogo, ani ks. de Fleury, ani żadnej z pań swoich. Łzy się jej polały przy powitaniu milczącem. Radziwiłł był też wzruszony. Położenie wdowy zarazem i straszliwy zamęt, jaki panował w Rzeczypospolitej zarówno go uspasabiały rzewnie.
— N. Pani — odezwał się, całując podaną rękę — jesteśmy wszyscy boleśnie dotknięci z woli Bożej... lecz o miłosierdziu Jego wątpić nie powinniśmy. Próbuje on i zsyła krzyże.
Nie mogła wytrzymać Marya Ludwika i puściła wodze żalom swoim.
— Sierotą pozostałam — rzekła — osamotniona, bez opieki. Mam-li tu pozostać, czy wracać tam, gdzie o mnie zapomniano... zerwać co z Polską łączyło... łączy... Sama nie wiem... Czekałam na was, radźcie mi...
— Przedewszystkiem — odezwał się Radziwiłł — nie czas jest cóś stanowić, czekać potrzeba; a nie widzę dlaczegobyś w. król. mość kraj ten, który ją przybrał za panią, miała opuszczać? Pomimo najstraszniejszego położenia, w jakiem się znajduje Rzeczpospolita, musi ona wszystkim swym zadość uczynić obowiązkom.
Tak rozpoczęła się rozmowa.
Królowa unikała w niej wspomnienia o kandydatach do korony, a bardziej jeszcze o swojem usposobieniu względem nich, ale Radziwiłł nie miał powodu tajenia się z przekonaniem.
— Pierwszą dziś rzeczą — odezwał się — zebrać siły do skutecznej obrony i wzięcia za srom doznany odwetu.. ale niemniej pilną — wybór króla...
Królowa słuchała z natężoną uwagą.
— Mamy, niestety, aż dwu kandydatów — ciągnął dalej kanclerz — gdy nam-by jednego mieć i natychmiast go okrzykiwać było najpożądańszem... Szanuję wielce księcia Karola — dodał — lecz nie zdaje mi się, aby mi szczególniej na króla w zawichrzonym zdał się kraju.
Na twarzy Maryi Ludwiki, umiejącej panować nad sobą, nie dostrzegł kanclerz ani przyzwolenia, ni oporu. Słuchała go, napozór obojętna.
Kanclerz zawahał się nieco.
— Króla Szwedzkiego znam wszystkie przymioty i słabości — mówił dalej — ale ostatnie przypisuję więcej położeniu jego, niż charakterowi. Zarzucają mu niestałość, ale dotąd nie znalazł się może we właściwem sobie i powołaniu położeniu... Zresztą... religijny, szlachetny, gdyby nawet był słabym, sądzę, że w wyborze doradzców potrafi okazać swą cnotę...
Zamilkł nieco...
— Mości książę — odezwała się cichym głosem królowa — jeżeli wasz głos jest za Królem Szwedzkim, nie wątpię, iż on za sobą większość pociągnie, będziecie jednak mieli niemałą trudność z księciem Karolem, który, jak słyszę, mocne ma postanowienie, nie wyrzec się kandydatury.
Łudzą go może powodzeniem... ja nie wiem... jak właściwie ocenić położenie i siły...
— Ja też czasu nie miałem jeszcze do lepszego zbadania go — mówił kanclerz. — Zdaje mi się wszakże, iż Król Szwedzki więcej mieć będzie za sobą, niż biskup, którego mało kto zna bo nigdy dać poznać się nie starał...
Nastąpiło milczenie. Radziwiłł widocznie chciał jakiejś skazówki o usposobieniu królowej, która unikała zdradzenia się z myślą swoją.
Przy pierwszem tem spotkaniu Radziwiłł nie śmiał być ani na zbyt otwartym, ni nadto natarczywym w badaniu: nie wyjawiał całej swej myśli. W jego przekonaniu wybór Jana Kazimierza, miał być wsparty małżeństwem jego z Maryą Ludwiką. Energia jej, charakter, wytrwałość, przymioty, które w najniepomyślniejszych warunkach kanclerz widział, ujawniające się w Maryi Ludwice, miały teraz przyjść w pomoc słabości, chwiejnemu usposobieniu króla. Radziwiłł był pewien, że ona potrafi owładnąć mężem i poprowadzić go drogą najlepszą.
Pomysł ten mógł spotkać opór ze strony Jana Kazimierza, może nawet królowej, lecz kanclerz nie uznawał go niemożliwym... i rachował na tę kombinacyą, która mu się zdawała najwięcej dla Rzeczypospolitej obiecującą...
Przeciągnęły się nieco opowiadania Radziwiłła, żale Maryi Ludwiki, i wzajemne wyrozumiewanie, które do niczego nie doprowadziło, oprócz tej pewności tylko, że książę Albrecht Króla Szwedzkiego popierać będzie.
Wprost też od królowej udał się Radziwiłł do Jana Kazimierza, który wraz ze dworem wybierał się już do Nieporętu, gdzie przez czas sejmu elekcyjnego, stosując się do prawa, musiał pozostać.
Książę Karol tak samo wybierał się do Jabłonnej.
Pokoje króla pełne były pomimo rannej jeszcze godziny. Przybywający senatorowie, szlachta znaczniejsza, a szczególniej duchowni.. napływali. Ożywiony, roztargniony w dosyć dobrem usposobieniu, Król Szwedzki obracał się wśród tych gości, usiłując okazać się uprzejmym, co nie zawsze mu się powodziło. Ujrzawszy kanclerza, którego znaczenie umiał dobrze ocenić Kazimierz, ruszył się przeciwko niemu, z widomie rozjaśnionem obliczem.
— Nareszcie-śmy się was doczekali — zawołał. Bardzośmy wam radzi! Witajcie. Brakło nie wiem, jak komu, ale mnie przynajmniej, rady waszej i otuchy.
Załamał ręce.
— Giniemy! — zawołał z boleścią... — Kozacy pod Brześciem plądrują, mówią, że sam Brześć wzięty spustoszony — klasztory, zakonnicy...
Nie dokończył król — milczeli wszyscy. Radziwiłł, który już wieść tę miał, ale wiary jej nie dawał, przerwał cicho:
— Są to tylko pogłoski, a że pogrom nasz — i tak już nieprawdopodobny, wszystko dziś możliwem czyni w oczach naszych, nie śpieszmy wierzyć; kłamstw jest wiele, a trwoga wszystko zwiększa...
— Daj Boże, aby się to fałszem okazało — przerwał król, uprowadzając Radziwiłła za sobą, nieco dalej od tłumu gości.
Mości książę, — szepnął żywo, na rany Pańskie, ja z wami na osobności mówić muszę...
— Kiedy? — zapytał kanclerz, który zarówno życzył sobie tej rozmowy.
— Natychmiast, gdyby można — przerwał Kazimierz — wieczorem najpóźniej. Zamknę drzwi wszystkim.
Radziwiłł odparł tylko ukłonem i zwrócili się obaj ku biskupom którzy świeżo z dyecezyi swych przybyli, o stanie kraju przywozili najświeższe wieści.
Wszystkie one zgodne były i wywołały z ust kanclerza wymowne zakończenie.
— Nasze grzechy stanowią ich siłę... nasza słabość jest ich potęgą!... Uderzmy się w piersi! Nie Kozacy i Tatarowie chłoszczą nas, ale Bóg, który poprawy żąda, lub zgubą grozi. Wszyscyśmy winni — i wszyscy pokutować musimy. Ofiar wymaga położenie: nie szczędźmy skruchy, żąda Bóg, kajajmy się, a zlituje się on nad nami...
Cichym szmerem wszyscy potakiwali kanclerzowi, lecz na ten ton kaznodziejski nastrojona rozmowa trwać nie mogła. Zwolna też goście jeden po drugim kłaniać się, żegnać i rozchodzić poczęli.
Sam nawet królewicz, któremu Tyzenhauz przyniósł kapelusz, rękawiczki, szpadę i płaszczyk, wybierał się także, mimo słoty, w odwiedziny przed odjazdem do Nieporętu.
Od śmierci Władysława IV, dotknięty nią najboleśniej marszałek koronny, Adam Kazanowski, który w nim utracił przyjaciela i brata, nie ukazywał się prawie między ludźmi. Głoszono go chorym i był nim wistocie. Węzeł, jaki od dzieciństwa łączył z sobą króla nieboszczyka i Adama Kazanowskiego, nie mógł się zerwać nagle, nie pozostawiając po sobie krwawej i bolesnej rany. Zgoić się ona nigdy już nie miała.
Dla Kazanowskiego Władysław był wszystkiem, był jego życiem, tchnieniem, całą siłą, śmierć ta osierocała go najokrutniej. Żonaty i przywiązany do młodej, pięknej, jakby stworzonej dla siebie żony, bezdzietny, chociaż w niej miał pocieszyciela jedynego, nie czuł się jednak ani na chwilę pocieszonym i zobojętniałym. Napróżno starała się go rozerwać, odżywić, przywrócić mu ochotę do życia. Kazanowski wpadł w apatyą jakąś, w odrętwienie, które wprędce stało się groźną chorobą.
Nie wychodził prawie z domu, niechętnie przyjmował u siebie, nic nie zdawało się go obchodzić, a te straszliwe klęski, o których codzień nadbiegały wieści, tak mu się stawały obojętnemi, jakby kraj i jego losy wcale go nie obchodziły.
Wszystkie starania żony i rodziny na ten stan poradzić nie mogły. Usiłowano go czemś rozerwać, wywieźć z tego zamknięcia w domu. Słuchał czasem nalegań żony, dał się prowadzić, ale w liczniejszem towarzystwie słowo zaledwie z niego dobyć było można.
Prawda, że w tym królewsko-wspaniałym pałacu swym, marszałek miał nieustannie na oczach same przeszłości wspomnienia. Wszystko, co miał, było darem nieboszczyka: jemu Kazanowski zawdzięczał bogactwa, znaczenie, urząd, stanowisko. Ściany też sal i pokojów okryte były obrazami tryumfów Władysława IV, jego wizerunkami i przypomnieniami.
Na każdym kroku marszałek spotykał się z tym nieboszczykiem, zdawał się go widzieć przed sobą, a rano budząc się potrzebował oprzytomnieć, aby oswoić się z tą myślą, że go już na świecie nie było...
Szeptał cicho:
— Pójdę za nim...
Żona łudziła się może jeszcze, ale rodzina, której lekarze nie obiecywali łatwego uzdrowienia marszałka, największym niepokojem była przejętą. Kazanowski nie miał potomstwa, a zostawiał po sobie fortunę ogromną, ruchomości, których szacunek wynosił miliony... Brat i wszyscy pokrewni trwożyli się o przyszłe losy tego spadku, którym marszałek, pomimo zręcznych napomknień, wcale rozporządzać nie myślał. Ile razy mowa jakaś była o tem, poruszał ramionami obojętnie i spoglądał tylko na żonę.
Dorozumiewano się, że nieuniknionem było przekazanie jej wszystkiego.
Słuszczanka z domu, Elżbieta Kazanowska, pieszczone dziecię możnego domu, zdawała się stworzoną na to, aby w złotem gnieździe ulubieńca królewskiego panować; piękna, wychowana starannie, żywego temperamentu, nawykła do panowania nad temi, co ją otaczali, ubóstwiona Elżunia owładnęła z łatwością starszym od siebie mężem, który całkiem jej był oddany. Zalotna, potrzebująca do życia nieustannej intrygi, ruchu, zajęcia gorączkowego, hołdów, umiała tak szczęśliwie wzbudzić w mężu zaufanie, iż marszałek nigdy nie okazał cienia nieufności względem niej, zostawując nieograniczoną w postępowaniu swobodę.
Była to jedna z młodych pań swojego czasu, które około siebie gromadziły największe koło wielbicieli i przyjaciół. Jakkolwiek takie nadskakiwanie kobiecie zamężnej nie było w polskim obyczaju i wiele poważniejszych niewiast raziło, Kazanowska nie zważała na to, a że mężowi hołdy jej składane raczej pochlebiały, niż mu się przykrzyły, mogła się zabawiać pani marszałkowa, jak chciała.
Pałac też ów wspaniały, cały tryb życia Kazanowskich za życia Władysława IV sprzyjały zabawianiu się pani i pana. Adam Kazanowski, wyżyty i znudzony tak dobrze, jak ona, pragnął ciągle czegoś, coby w nim sztucznie gasnące życie rozbudzić mogło.
Nigdzie więc może w Warszawie więcej ruchu, muzyki, śpiewu i tańca, niż tu, nie było. Cudzoziemcy szczególniej tłumami napływali i nie mogli się odchwalić pańskiego, a pełnego czarów przyjęcia. W pierwszych czasach po przybyciu Maryi Ludwiki do kraju, położenie jej smutne, zniechęcenie króla przedwczesne, zbliżyły panią marszałkową do królowej, której ona sama i przez męża starała się być pomocną. Stosunek ten jednak z królową, zamiast się stać coraz ściślejszym, z czasem odmienił zupełnie.
Spotwarzona na wstępie do Polski, królowa, musiała być surową dla siebie, dworu i tego, co z nim było w jakimkolwiek związku; Kazanowska dla Maryi Ludwiki, surowej i poważnej, była za płochą. Chłód pewien; potem coraz mniej częste zetknięcia, których unikano, doprowadziły do tego, że między marszałkową a królową tylko urzędowe, zimne, przymusowe pozostały stosunki.
Marszałkowi było to może na rękę, bo choć mu żal było królowej, nie potrzebował tłómaczyć się już z przyjaźni jej dla swej żony.
Od zgonu Władysława, Kazanowski zamknięty w domu zobojętniały, równie, jak żona, raz tylko urzędownie powitawszy powracającą do Warszawy z ciałem nieboszczyka wdowę, więcej się do niej nie zbliżali.
Do spraw ogólnych kraju, jak dawniej, tak teraz, marszałek wcale się mieszać nie miał ochoty.
Słuchał opowiadań, poziewał, czasem ramionami poruszał, ale żywego udziału nie brał w niczem.
Jan Kazimierz zaraz po powrocie z Włoch zbliżył się do Kazanowskiego, który go z poszanowaniem, ale dosyć obojętnie przyjmował. Wielbiciel płci białej, ex-kardynał nie mógł pani marszałkowej Kazanowskiej widzieć i pozostać obojętnym, tak samo, jak piękna Elżusia wcale nie pięknego królewicza nie mogła puścić, nie postarawszy się, aby na nim wywarła toż samo wrażenie, jakie czyniła na innych.
Nie było nic łatwiejszego, nad obałamucenie Jana Kazimierza, który miał słabość do wszystkich kobiet wogóle i w każdej z nich umiał jakiś szczególny wdzięk upatrzyć.
Królewicz został zachwycony... Płomyczek ten, zrazu maleńki, piękna Elżusia która na stronie wyśmiewała Jana Kazimierza, starała się rozdmuchać i utrzymać tak dobrze, iż Król Szwedzki liczył się teraz do najgorętszych jej wielbicieli i mógł nawet gorącością uczuć walczyć z panem Starostą Łomżyńskim Radziejowskim, który zdawna słynął ze swego rozkochania się rozpaczliwego w pięknej marszałkowej.
Śmierć Władysława, ogłoszenie kandydatury Jana Kazimierza, przepowiadana mu korona, naturalnie, ze strony marszałkowej zwiększyły uprzejmości dla króla, a rozkochanego pana przyciągnęły nanowo i przykuły do wozu pięknej Elżusi. Im marszałek Kazanowski więcej zaniedbywał swą przyszłość, wcale się nie mieszając do niczego, a Króla Szwedzkiego przyjmując z dawną obojętnością i chłodem, tem sama marszałkowa więcej się czuła w obowiązku przyszłego pana pozyskać.
Dla jej bowiem bystrego oka i niewieściego przeczucia nie ulegało wątpliwości najmniejszej, że nie kto inny, tylko Jan Kazimierz wybranym zostanie. Chciała go wcześnie pozyskać dla męża i dla siebie..
Jan Kazimierz przed swym wyjazdem przymuszonym do Nieporętu stał się niemal codziennym gościem w Pałacu Kazanowskim.
Krzywił się może na to marszałek, który nie lubił go, ale nie sprzeciwiał się żonie, dowodzącej mu, że na wszelki wypadek króla sobie należało pozyskać.
Jan Kazimierz więc, wybierając się z Warszawy, jechał z pożegnaniem do Pałacu Kazanowskich. Nie spodziewano się go zapewne dnia tego, bo deszcz jesienny lał, jak z wiadra, i powietrze było najnieprzyjemniejsze, ale gdy oznajmiono przybycie, i marszałek i żona jego znaleźli się w antykamerze na przyjęcie.
Z galanteryą podał Jan Kazimierz rękę pięknej Elżusi, uśmiechającej mu się wdzięcznie.
— Wypędzają mnie z Warszawy — rzekł dosyć wesoło. — Chciałem więc pożegnać moich przyjaciół, a do tych państwa zaliczam.
Skłonił się zimno pan Adam.
— Kto wie, z czem powrócę — dodał — na pewno z grochowym wiankiem. Rzeczpospolita mnie nie zechce, będzie wolała młodszego... kobieta jest...
— W. królewska mość sądzisz — wtrąciła Kazanowska — że kobiety tak bardzo młokosów cenią? My między nami wcale inaczej trzymamy a młodych gaszków zostawiamy starym babom...
Rozśmiał się Jan Kazimierz.
— Spodziewam się — rzekł, zwracając do milczącego marszałka — że przez pamięć dla brata mego i życzliwość waszą dla rodziny naszej i dla mnie w szczególności, marszałek zechcesz wpływem swym...
Kazanowski szydersko trochę się uśmiechnął.
— N. Panie — rzekł cicho — ja najmniejszego nie mam wpływu, niestety, bom się nigdy o niego nie starał; lecz gdybym mógł mieć jaki...
Nowy ukłon zakończył urwany tu frazes.
— Gdybym ja miała prawo wyjechać na Wolę i pod szopę — wesoło wtrąciła pani Kazanowska — pierwsza-bym okrzyknęła nowego króla.
— Karola? — zapytał żartobliwie Kazimierz.
— A! nie — rozśmiała się piękna Elżbieta — nie godzi się przecie Panu Bogu go odbierać, gdy mu się raz poświęcił.
Z tego tonu żartobliwego Jan Kazimierz zeszedł na poważniejszy.
— Czynią mi nadzieję, że brat mój w ostatniej godzinie rozważy, iż się niepotrzebnie naraża na zawód — rzekł głosem zniżonym — ale... nie wierzę w to jeszcze. Nie miałem nigdy szczęścia w niczem, a dziś, przypuściwszy nawet, że to brzemię korony spadnie na mnie... w jakich czasach i jakich warunkach! Słyszycie, panie marszałku?
— A, N. Panie — odparł smutnie Kazanowski, przez cały dzień nie słyszemy o czem innem.
— Rozśmiać się człowiek boi teraz — wtrąciła piękna pani — aby nie być posądzonym o obojętność. A! co za czasy! co za czasy.
— Umarł w samą porę — dodał ponuro marszałek — aby na to nie patrzył.
— Ten niegodziwy chłop, Chmiel — począł Jan Kazimierz — zuchwalstwo swe posuwa do tego stopnia, że nieboszczyka króla obwinia o podżegnięcie do tej wojny!
Kazanowski ruszył ramionami.
— N. Panie — odparł — na trumnę kamieniami i błotem rzucać bezkarnie można. Nie potrzebuje król Władysław obrońców.
Przeprowadzany tak przez oboje gospodarstwo, nie do wielkiej sali paradnej, ale do małej, w której sama pani poufalszych przyjmowała gości, znalazł już tu Jan Kazimierz u komina marmurowego, na którym płonął ogień suchych drewek, opartych na dwu smokach złoconych, wielkie krzesło z poręczami dla siebie, a małe dwa dla gospodarzy.
Pokój ten, jak cały ów pałac Kazanowskich był prawdziwem cackiem, godnem królowej. Flamandzkie obrazki i portrety na ścianach w ramach wytwornie rzeźbionych, na tle adamaszku purpurowego ze złotem; bronzy i marmury, na stołach owe skrzynki rzeźbione z szyldkretu, hebanu, z drzewa różowego, sadzone kością słoniową, złotem, bursztynem, bronzowe klatki pełne ptasząt, flamandzkie portyery z herbami Kazanowskich, posadzka w najpiękniejsze wzory różnobarwnem drzewem wysadzana, kobierce perskie, tysiące fraszek kosztownych, czyniły wesoły ten gabinet zachwycającym.
Dosyć obojętny na podobne zbytki, Król Szwedzki nie mógł jednak nie uczuć piękności tego gniazdka i poprostu zawołał, siadając:
— Jakże tu pięknie u pani!
Uśmiechnęła się marszałkowa.
— Myśmy, jak dzieci, N. Panie — rzekła — bawimy się cackami temi, ale też to całe nasze mienie i uciecha na świecie...
— Zjeżdżają się liczni już panowie senatorowie — począł Kazimierz, któremu dolegała ciągle troska o elekcyą. — Widzieliście pewnie z nich wielu?
— Niektórych — rzekł marszałek — unikam mieszania się do spraw publicznych, bo ani zdrowie, ani żałoba po królu, którą mam w sercu, nie dopuszczają mi niczem się zająć.
— Ja, oile mogę, zastępuję męża mojego — dodała marszałkowa żartobliwie — bo-bym nie chciała, aby się tak usunął od ludzi, od świata i w tym smutku pogrążał cały, ale zniewolona jestem go przymuszać, tak zobojętniał na wszystko.
Szczęśliwy brat mój, iż umiał sobie takiego przyjaciela pozyskać — dodał król — zazdroszczę mu.
W tej chwili oznajmiono o przybyciu kanclerza Ossolińskiego, a Kazanowski grzecznie zwrócił się do gościa, zapytując: czy mu go przyjąć dozwoli?
Jan Kazimierz skłonił głową.
W chwilę potem, równie chmurnego niemal oblicza, jak sam gospodarz, wszedł z powagą pańską, która go nigdy nieopuszczała — Ossoliński. Przybycie jego było bardzo pożądanem królowi, ale może niekoniecznie na rękę pięknej Elżusi, która chciała sama, przy podanej zręczności, zawładnąć przyszłym panem.
Ciekawą też była: czy się nie zdradzi ze stosunkiem swym do królowej wdowy, której nie lubiła i obawiała się, a przewidywała, że ona wpływ swój wywrze na Jana Kazimierza.
Ossoliński wszedł z tą troską, z którą się naówczas nosili wszyscy. I on i inni senatorowie i dygnitarze pragnęli co najprędzej część odpowiedzialności, która teraz cała ciążyła na nich, zrzucić na wybranego króla.
Chociaż termin elekcyi wyznaczony był na sejmie konwokacyjnym, znaczniejsza część senatu, dla nadzwyczajnych wypadków przyśpieszyć go pragnęła. Inni, razem z kanclerzem litewskim Radziwiłłem, naprzód chcieli skłonić jednego z kandydatów, aby się zrzekł na brata, i w tej mierze zgodni byli wszyscy... nikt sobie nie życzył Biskupa Wrocławskiego.
Jako główną pobudkę do oświadczania się przeciwko niemu stawiono jego powołanie duchowne, obyczaj mniszy niemal. Było to wistocie doskonałym pozorem, chociaż przyczyna dla której wolano Jana Kazimierza, głębiej leżała może.
Znano go lepiej — i wiedziano, że nim łatwiej będzie pokierować. Z tego zamkniętego w sobie, skąpego, surowy ład lubiącego biskupa, który brzydził się kobietami i nie miał faworytów, ani zauszników, — któż wie, jaki się mógł król rozwinąć? Przeszłe życie Króla Szwedzkiego nie pozostawiało wątpliwości, jakim będzie na tronie.
Od pierwszych wyrazów rozmowa z Ossolińskim weszła na publiczne sprawy, ale Kazanowski zamilkł, i żona jego tylko szczebiotaniem się swem do dyskursu mieszała.
Kanclerz oznajmywał królowi, że się umówili z Albertem Radziwiłłem i kilku innymi panami w tych dniach jechać do Jabłonny, do księcia Karola, i nastawać na niego o zrzeczenie się kandydatury. Uradowało to widocznie Szwedzkiego Króla.
— Możecie go upewnić — rzekł żywo — iż ja straty, jakie poniósł, będę się starał wynagrodzić. Mówią o milionie przeszło na zaciągi i kaptowanie szlachty wyrzuconym. Dla Karola, który tak grosz lubi i zbierał skrzętnie, dotkliwą-by to było stratą, ale sądzę, że Rzeczpospolita, — ja sam, potrafimy go indemnizować.
— Skończy się to nieohybnie na rezygnacyi — dodał Ossoliński — bo stronników książę Karol, z wyjątkiem Mazowsza, nie będzie miał wielu.
Kanclerz potwierdził zresztą w dalszej rozmowie wszystkie wiadomości, jakie doszły z Zamościa, Brześcia, i z Rusi. Kozactwo było do najwyższego uzuchwalone stopnia. Hetmani w niewoli, wojska rozbite, łup ogromny zabrany, bezkarne najazdy na strzeżone grody wprawiały je w rodzaj upojenia.
Powtarzano plugawe wyrażenia pijanego Chmiela i obelgi rzucane na szlachtę, ale razem Ossoliński świadczył, że hetman kozacki o przyszłym królu, jak o przeszłym, wyrażał się z pokorą i respektem. Króla więc co rychlej, jako chorągwi było potrzeba, około której naród się miał gromadzić.
Jan Kazimierz czuł się dumnym z wielkiego posłannictwa, jakie na niego spadało: miał być zbawcą ojczyzny!





V.

Pożegnanie z Maryą Ludwiką było zimne i ceremonialne, napozór przynajmniej, lecz staraniem obojga kanclerstwa litewskich, a szczególniej księcia Albrechta, pomiędzy królową wdową a Janem Kazimierzem stanął już pakt niemy, który ich interessa łączył i wiązał w przyszłości.
Zręczny dyplomata, Radziwiłł, zawsze we własnem tylko imieniu działając, przyjeżdżał tyle kroć do Maryi Ludwiki, do Króla Szwedzkiego, tak powoli działał na oboje, iż królową skłonił do zgodzenia się na swe trudne wyjście za mąż za nowego króla, a Jana Kazimierza do obietnicy, iż — jeśli królową sobie pozyskać potrafi — żenić się z nią jest gotów.
Wszystkie korzyści tego połączenia umiał kanclerz wyłożyć bardzo zręcznie.
— W tej chwili zyskujesz sobie w. król. mość we Francyi i w Rzymie sprzymierzeńca, królowa gotowa jest sukursować pieniędzmi... Wszystko to warunkowo tylko wiąże w. król. mość, ale ożenienia łatwiejszego, mniej kosztownego w tych czasach, gdy o pieniądz trudno, naostatek osoby godniejszej korony, którą nosiła z taką powagą, nie znajdziesz w. król. drugiej. Wszystko mówi za nią.
— Mam największą cześć dla Maryi Ludwiki, — zapewniał Kazimierz.
Tak ułożywszy preliminarya, kanclerz był pewnym prawie, że mimo niestałości umysłu króla wszystko się według programu spełnić musi.
Jan Kazimierz w pierwszym momencie zgodził się: dawało mu to pewność wyboru, poparcia, oswobodziło od troski, lecz zaledwie Radziwiłł odszedł, a on pozostał sam na sam z Butlerem, przed którym z gadatliwością dziecinną ze wszystkiego się zwierzał, zawołał, ręce łamiąc:
— Wiesz, Butler, co mnie ta korona kosztować będzie? Ja to przewidywałem. Radziwiłł mi swata królową wdowę i każe mi się z nią żenić.
Ale to znaczy się dać okuć — i ta kobieta mnie zawojuje! Ja to czuję, ona mnie na pasku prowadzić zechce, będzie każdy mój krok szpiegować.
Nagle urwał i zamyślił się.
— Nie jest brzydka — zamruczał — tego nie powiem, ale młodości ani znaku, a dla mnie młodość...
I jakby się sam zawstydził tej słabości swej, dodał prędko:
— Te ożenienia urzędowe, to do niczego nie obowiązuje. Władysław z nią nie żył prawie, tak, ale czyniła z nim co chciała.
Zobaczysz — i mnie to czeka!
— N. Panie — przerwał Butler — położenie nieboszczyka cale było inne.
— Tak, ale ona, królowa dziś, stokroć silniejsza, niż była w początku — mówił Jan Kazimierz. Ma stosunki, przyjaciół, adherentów.
Starosta zbliżył się do króla.
— N. Panie — szepnął. — Polityka ma swe prawa. Przecież w. król. mość nie dajesz zobowiązania żadnego do tego ożenienia się. Są to tylko przypuszczenia, życzenia, ewentualności. Raz osiągnąwszy koronę, zawsze się cofnąć można.
Zacisnął usta Jan Kazimierz.
— Ja też — zawołał rękę kładąc poufale na ramieniu Butlera — ja też z królową samą nic o tem mówić, nic przyrzekać nie myślę... nie — nie... Mówiliśmy z kanclerzem; są to suppozycye, że się tak może złożyć w przyszłości, — nic więcej z mej strony, nic więcej!
Pożegnanie z królową z obu stron było jakby badaniem potajemnem. Wiedzieli, że układy zostały zawiązane, i że o nich mówić nie była pora.
Królowa wyszła, nieco więcej ożywiona, niż zwykle, król zbliżył się z wyraźniejszą galanteryą jakąś, która go przy rysach twarzy niemiłych i wymuszeniu, do jakiego się czuł obowiązanym, wielce śmiesznym czyniła.
Rozpoczął od podziękowania królowej za przyrzeczone mu poparcie. Marya Ludwika zlękła się może zbytniej otwartości i natychmiast przerwała.
— Radabym tej rzeczypospolitej, która mnie przyjęła i przyswoiła dać dowód przywiązania, a lepiej jej usłużyć nie mogę, jak przyczyniając się, oile słabe siły moje zdołają, do prędkiej elekcyi w. król. mości.
Pisałam już do króla, kuzyna mego, i spodziewam się rychłej odpowiedzi, — listu do Stanów Rzeczypospolitej.
Jan Kazimierz ucałował podaną sobie rękę.
— Nieskończoną wdzięczność winien będę w. król. mości.
Królowa ciągle, jakby się obawiała niezręcznego i niewczesnego wygadania się ze strony Kazimierza, przerywała mu żywemi zaręczeniami, iż wszelkiemi siłami popierać go będzie.
Rozmowa w ciągu której, zapewne wskutek wczesnego polecenia, nadszedł ks. de Fleury, skończyła się ogólnikami. Znać jednak było w obejściu się swobodniejszem obojga, iż lody pierwsze skruszone zostały, że oboje pewniejsi spoglądali w przyszłość. Marya Ludwika znała już dosyć Króla Szwedzkiego, aby pewną być, iż zapanuje nad nim, i o to najmniejszej nie miała obawy.
Strwożony król pocieszał się potajemnie tem, że później z tego zawikłania i obietnic wyśliznąć się potrafi.
Wyszedł więc tak wesół, jak nie był oddawna, ale — stary grzech, z całą swą wstrętliwą fiziognomią mściciela, czekał go na progu antykamery.
Stała tu inaczej teraz, ale nie mniej cudacznie wystrojona Bertoni, której pokojowcy króla, karły, dworzanie, komornicy nie mogli zmusić do odwrotu, choć ją zapewniali, że króla nie było, i że z nim dziś widzieć się jest niepodobieństwem.
— Jużci przecież na noc powróci — wołała zuchwała Włoszka — a ja ztąd nie ustąpię krokiem, póki się z nim nie rozmówię.
Na żywy ten spór ze strażą drzwi swoich nadszedł król i zbladł, zobaczywszy tego upiora przeszłości.
— A! nieznośna ty... — zawołał — dajże mi tchnąć! Czego mnie prześladujesz?
Włoszka skłoniła mu się.
— Mam ważną sprawę — rzekła — w. król. mość jutro do Nieporętu, a ja po bezdrożach gonić za nim nie mogę.
I przedzierając się za królem, choć nic nie odpowiadał, Bertoni wtargnęła do drzwi sypialni.
— Czegóż chcesz? — krzyknął niecierpliwie odwracając się, Jan Kazimierz.
— Sprawiedliwości! — patetycznie głos podnosząc, odrzekła Włoszka.
Jedną córkę mam, oko w głowie, skarb.
Na wspomnienie to córki król stanął.
— Aha! z córką więc... katastrofa — zawołał. — Ciekawym.
— Katastrofy żadnej niéma, bo ja jej nie dopuszczę — zawołała Bertoni — oczybym mu wydarła!
— Komu?— spytał zaciekawiony widocznie król.
W drugich drzwiach pokoju na progu z tą swobodą dworów, w których niema porządku i karności, cała gawiedź antykamery zbiła się do kupy i słuchała.
Bertoni wskazała na nią.
Tupnął nogą król i rękami dał znak, aby wszyscy precz szli.
— Drzwi zamknąć.
Z chwili tej korzystała Włoszka, aby włosy i manele przed źwierciadłem poprawić. Wyglądała jak istna głowa Meduzy, okryta błyskotkami.
— Cóż się z twoją córką stało? — zagadnął król, widocznie zaintrygowany.
— Nie stało się nic, ale jako matka ja muszę zapobiegać, aby się stać nie mogło — poczęła Włoszka. — Otóż doszłam tego, że dworzanin w. król. mości, szlachetka biedny, bez domu i łomu, pokojowiec, podkrada mi się do Bianki, bałamuci, próbuje korrumpować ludzi, pod oknami się włóczy, liściki pisze.
Śmiał się król.
— A to zuch! — zawołał — któryż? mów, jak się zowie?
Nie odpowiadając na pytanie, Bertoni ciągnęła dalej:
— Przychodzę po to, abyś mu w. król. mość zakazał, zagroził, zapowiedział, że jeśli się waży i będzie mi dalej podstępnie się wkradać, dostanie na kobiercu i won ze dworu!
— Nic więcej? — zapytał król rozweselony — nie powiesić-by go za to?
— Nie drwij w. król. mość — przerwała gniewnie Włoszka — tu o niewinne dziecię chodzi.
— Powiedzcież mi, jak się ten szczęśliwiec zowie? — zapytał Kazimierz.
Skrzywiła się Włoszka i plunęła.
— Nawet nazwiska jego paskudnego wymówić trudno — krzyknęła — nazywa się jak jaki stróż, gbur, chłopisko. Imię i nazwisko dobrane.
Krztusiła się Bertoni i z przyciskiem wyrwało się jej z ust nareszcie.
— Dyzma Strzębosz!
Król podniósł ręce i plasnął.
— Oho! — zaśmiał się — ma więc gust kawaler.
Włoszka, nawykła z królem wcale nie czynić ceremonii, mruknęła: — Aha! nie dla psa kiełbasa...
Tymczasem już król w ręce uderzył. Wpadł pierwszy dworzanin Tyzenhauz.
— Strzębosza mi tu wołać.
— W antykamerze go niéma — odparł śmiało Tyzenhauz — ale na zamku jest, bom go widział niedawno.
— Posłać po niego.
Wtem, jakby na zawołanie, wśród ścisku przedpokoju, powstał szmer, i przedzierając się przez dworzan, wszedł śmiało i raźnie stąpając, kuso a elegancko, według ówczesnej mody, wystrojony popolsku, młodzieniec bardzo przystojny, z czubem w pukle mu zwijających się włosów na głowie, przy szabelce, w krótkiej delijce, — choć malować!...
Ciemny wąsik, do góry podkręcony, młodej twarzyczce nadawał butę większą jeszcze, choć i tak jej dosyć miała.
— Strzębosz? — zagadnął, niby się groźno marszcząc, król — co to znowu za skarga na ciebie?
Bertoni cofnęła się kilka kroków, tyłem ku obwinionemu się obracając.
— O niczem nie wiem — burknął dworzanin.
— Jakto? o niczem! — wybuchnęła Włoszka — waćpan mi chcesz córkę bałamucić.
— Uchowaj Boże! — rzekł zimno Strzębosz.
— Nie możesz się zapierać — przerwała kobieta — ja mam dowody w ręku.
— Ja się też nie myślę zapierać — począł dworzanin — że panna Bianka mi się bardzo podobała, żem się nawet w niej rozmiłował. Toć nie grzech... Jestem szlachcic, a kiedy się rozmiłuję, to i ożenić mogę.
Bertoni pochwyciła się za głowę.
— To mi dopiero łaska? — krzyknęła — waćpan! żenić się z moją córką, waćpan co masz całego majątku nędzną szkapę i siodełko z rzemiennym rzędzikiem ! Cha! cha! cha!
Strzębosz słuchał wcale niezmieszany:
— I tego się nie wypieram, żem ubogi — odparł. — Albo to się jako drudzy dorobić nie mogę? a moje też szlachectwo nie zaważy na szali?
Król spoglądał, to na zuchwałego sługę swojego, to na rozpłomienioną tą śmiałością jego Bertoni.
— Miejże rozum — odezwał się, do Strzębosza zwrócony. — Widzisz, że matka ciebie znać nie chce, gwałtem przecie jej nie weźmiesz, a szlachectwo twoje mało sobie cenią. Dajże ty mi pokój tym amorom i żebym ja o nich więcej nie słyszał!
Strzębosz wąsa pokręcił.
— W. król. mość — rzekł — możesz mi rozkazywać, co zechcesz, ale co się tyczy serca, wiadoma rzecz, jeden Bóg ma w swych rękach serca nasze. Ja sam panem jego nie jestem. Radbym posłusznym być, ale za to ręczyć trudno.
Uśmiechnął się król, ruszył ramionami.
Włoszka palce sobie z gniewu wyłamywała i słychać było, jak w stawach trzaskały.
— Słyszałeś waszmość rozkaz króla? — zawołała gniewnie — a ja mu zapowiadam, że przystępu do mojego dziecka zakazuję — i wszelkich użyję środków, choćby ją przyszło do klasztoru zamknąć, abyś końca jej nosa nawet nie zobaczył.
Ruszaj sobie ze swem szlachectwem, gdzie chcesz; złakomi się może na nie inna mieszczka, moje dziecko zawysoko.
Strzębosz słuchał zukosa, patrząc na rozjątrzoną jejmość; nie odpowiedział nic.
— No, masz odprawę — rzekł król — wiesz czego się spodziewać: pamiętajże, abym ja więcej tych skarg na ciebie nie słuchał, bo — będę musiał ze służby cię odprawić.
Wszystko to razem na młodzieńcu bardzo małe zdawało się czynić wrażenie; posądzić go było można, iż się pod wąsem uśmiechał.
Pokłonił się potem w milczeniu królowi, trochę szydersko; zniżył głowę przed jejmością i wyszedł, ale jakby tryumfował.
Strzębosz ten, którego Bertoni tak sobie lekceważyła, od powrotu Jana Kazimierza nanowo do dworzan jego zaliczony, był wszystkich, nie wyjmując króla, ulubieńcem. Chłopak ubogi, syn wdowy, kędyś z Krakowskiego, dziecię znanego z męztwa żołnierza, który w regimencie Biskupa Krakowskiego do śmierci służył, wychował się w Krakowie, potem wszedł w czasie, gdy Władysław IV, nowe zaciągi rozpoczął, do pułków cudzoziemskich, a z nich na dwór Kazimierza.
Na swoje lata miał on już dosyć doświadczenia, a na wpół sierota, zmuszony zawczasu sam sobie rady dawać i matce pomagać jeszcze, bardzo szczęśliwie, śmiało i zręcznie walczył z losem. Piękna powierzchowność, czemś bardzo szlachetnem się odznaczająca, uprzedzała o nim dobrze, a wrażenie to nie zawodziło. Umiał sobie pozyskać miłość tych wszystkich, do których go wypadki zbliżały; ani nazbyt zuchwały ani zbyt trwożliwy, co jeszcze bywa szkodliwszem, Dyzma miał wielką przytomność umysłu i odwagę, niczego się nie zląkł, a ludzie mu nie imponowali. Na dworze, co bardzo rzadka, łaska pańska nie robiła mu nieprzyjaciół, bo jej nigdy nie użył przeciw nikomu; kochali go towarzysze, którym pomagał chętnie; a że pilnym był i wiodło mu się w spełnianiu rozkazów, król się nim bardzo chętnie posługiwał. Gdziekolwiek trudniejsze jakie przychodziło do rozwiązania zadanie, powoływał Strzębosza, który się nie wymawiał.
Gdy Dyzma się cofnął do przedpokoju, wszyscy towarzysze przywitali go tam wesołym śmiechem. Dla wielu z nich owe amory jego były rzeczą nową, mało kto się ich domyślał; mało też kto i Biankę widywał, bo ją matka szczególniej przed oczyma dworskiej młodzieży ukrywała. Zaczęto i prześladować i winszować. Strzębosz w milczeniu wąsika pokręcał, stojąc zadumany.
Wtem Bertoni też zamaszysto wybiegła z pokoju króla, drzwi zatrzasnęła za sobą i ani patrząc na dwór, który szyderskiem prychaniem ją witał, wybiegła na kurrytarz.
Strzębosz zrazu chciał pójść za nią; rozmyślił się potem i pozostał, a tuż i król go już wołał do siebie.
Łatwo się było domyśleć, że ta indagacya nastąpić musi, gdyż nawet w najważniejszych stanowczych chwilach życia swojego, Jan Kazimierz się nie mógł powstrzymać od chętki słuchania skandalicznych powiastek, których bez względu na godność swoję od najpośledniejszych ze sług wymagał. Bawiło go to, ale zarazem zbytecznie spoufalało ze służbą i nigdy też karności najmniejszej wśród dworu jego nie było. Niekiedy król uciekać się musiał do najostateczniejszych środków, do własnoręcznego karcenia zuchwałych, ale i to nie na wiele pomagało. Stawiono mu się zuchwale, lekceważono jego powagę. Nigdzie usługa nie była gorszą, niż u niego.
Przywołany Dyzma wszedł śmiało i stanął przed oczekującym nań Kazimierzem, który ciekawemi mierzył go oczyma.
— Cóżeś to ty nabroił? — uśmiechając się, zapytał król — mów mi wszystko... Bertoni przecie córki, jak oka w głowie pilnuje: jakżeś się ty tam potrafił dostać, zbliżyć?
Strzębosz dumał i widać było, że ten examen nie był mu miły.
— N. Panie — rzekł — widywałem ją na ulicy, w kościele, w oknie. Zresztą wszystko się na tem kończy, żem patrzył i wzdychał, a ona mi oczyma odpowiadała. Próbowałem list pisać, ale ten złapała matka, i ztąd burza powstała.
— No, a dziewczę? jakże ono dysponowane dla ciebie? — badał ze zwykłą ciekawością Jan Kazimierz — co myślisz?
— Myślę, że mi dosyć sprzyja — rzekł Strzębosz — ale to jeszcze dziecko jest; bawi ją to, a Bóg wie jeden, czy serce się w niej rozbudziło.
— Porzucisz więc ją? — szepnął król.
Namyślał się nieco dworzanin.
— N. Panie — odparł — nic nie wiem i za nic nie ręczę, co los zdarzy. Bertoni z komara zrobiła wołu. Nie mogłem się nawet przybliżyć do dziewczęcia, ani z nią rozmówić: a ta już takiej narobiła wrzawy, jakbym do domu jej wtargnął.
— Powinieneś to wiedzieć — szepnął król poufale — że Włoszka wysoko patrzy i dla córki wiele pretenduje, a ma poniekąd słuszność. Dziewczę mówią, bardzo piękne?
Tu król się zatrzymał i spojrzał, a Strzębosz potwierdził.
— Jak anioł.
— No — i wychowane starannie, a ta przemyślna, skąpa, drapieżna matka, piękne jej wiano zbierze. Będzie niewątpliwie bogatą: widzisz więc....
Dworzanin się pokłonił.
— Widzę, N. Panie — odparł — że sprawa trudna, ale nie zrozpaczona.
Na okazyi odznaczenia się w wojnie zbywać nam nie będzie; ja się zaciągnę, a chyba Bóg nie łaskaw, żebym się czego nie dosłużył.
I Strzębosz z głębokim pokłonem, odszedł ku drzwiom, okazując wstręt do zwierzeń, których król był tak łakomym.
Nazajutrz wybierano się do Nieporętu, a słotna pora jesienna wszystkim, począwszy od pana do ostatniego pacholika, lice zasępiła. Nikomu się nie chciało opuszczać Warszawy, właśnie gdy ona zjazdem na elekcyą ożywić się miała.
Pozostawał na zamku tylko dwór królowej wdowy, której pobytu nie można było wzbronić, gdyż urzędownie w elekcyi żadnego ona udziału nie brała i nie miała interessu.
Dwór Króla Szwedzkiego pierwszy wyciągnął z zamku, tuż za nim miał książę Karol wyruszać do Jabłonny, lecz w ostatniej chwili wstrzymać się kazał swoim ludziom, dopókiby brat nie wyjechał.
Książę Biskup walczył jeszcze z sobą: czy na odjezdnem miał się pokłonić królowej Maryi Ludwice, jak wypadało może, lub pominąć to wymaganie form etykiety.
Przyboczna rada jego, nie umiała mu nic powiedzieć, oprócz, że Jan Kazimierz zadość uczynił temu obowiązkowi. Dla Księcia Karola oddawna było jawnem, że królowa stronę starszego brata trzymać będzie; zdawało mu się jednak, że zrywać głośno z tego powodu, okazywać żal było niepolitycznem. W chwili więc już gdy prawie wsiadać miał do kolebki, wysłał biskup do ks. Fleury, z którym był dosyć dobrze, pytając: czy może pożegnać królową?
Zapytanie to, wysłane przez dworzanina, dość długo pozostawało bez odpowiedzi, lecz w ostatku przyniesiono ks. Karolowi wiadomość, iż królowa oczekuje na niego.
Wolałby był stokroć, aby mu się wymówiła czemkolwiek od przyjęcia, lecz cofnąć się już było zapóźno. Spotkanie to przykre, nie mogło mieć żadnych następstw; było ofiarą dla przyzwoitości, której biskup uchybić nie chciał ze swej strony.
Królową w towarzystwie ks. de Fleury i pani des Essarts zastał już w salce posłuchalnej, oczekującą jego przybycia.
Z uprzejmym tym, wyuczonym uśmiechem dni powszednich, jakim zawsze i wszędzie zmuszoną była witać gości swych królowa, z powagą, która ją nigdy nie opuszczała, przyjęła królewicza Karola.
Czuła się swobodną, gdy on wchodził widocznie zmieszany i przygnębiony. Wymównym nie będąc nigdy, teraz mniej, niż kiedy mógł się zebrać na słów kilka.
Zamruczał zbliżając się o pożegnaniu, o niemiłym wyjeździe z Warszawy.
— W. książęca mość, łatwo mogliście uniknąć przymusu do tej podróży — śmiało odezwała się królowa.
Ks. Karol zaciął usta i odparł prawie gniewnem wejrzeniem.
— Tak — rzekł, zaczynając się już burzyć — ale raz wciągnięty i namówiony na to, abym stanął pomiędzy kandydatami, nie mogę i nie chcę się już cofnąć. Korona ta — dodał — tak dziś jest nieponętną i ciężką będzie do dźwigania, że pożądanie jej, jak męczeństwa, nikomu być za złe wziętem nie może. Z mej strony, mogę zaręczyć w. król. mości, jest to ofiara dla tej Rzeczypospolitej, na której łonie urodzony, czuję się jej dziecięciem. Wszyscy wiedzą, jak ukochałem życie ciche i odosobnione, ale dziś nie o sobie myśleć musimy.
— Nikt lepiej tej ofiary ocenić nie potrafi nade mnie — ceremonialnie poczęła królowa — patrzyłam na to, jak nieboszczyk król miał wiele do zniesienia, a dziś w grobie mu nawet pokoju nie dają. Potwarz go ściga, zmarłego.
Ze spuszczonemi oczyma słuchał książę Karol.
— Najsmutniejszem jest dla mnie — dodał cicho — że zmuszony będę występować przeciwko bratu, który po tylu próbach jeszcze nie jest zrażony.
Marya Ludwika odpowiedziała wejrzeniem tylko znaczącem; ażeby zmienić tok rozmowy, spytała o mieszkanie w Jabłonnie, użaliła się nad niewygodami.
Obojętnych kilka pytań i odpowiedzi zamknęły na ostatek obojgu ciężką rozmowę. Kilka kroków ku drzwiom odprowadziła gościa królowa, i książę Karol za progiem odetchnął swobodniej.
Gdy się to działo na zamku, a senatorowie bardzo jakoś opieszale się ściągali, ks. Albrecht, kanclerz litewski, i znaczniejsi panowie zawczasu starali się obmyśleć, jak przyszły sejm i narady prowadzić miano, aby uniknąć rozterki gorszącej, wymówek późnych i próżnych, straty czasu niepowetowanej. Wiele było nie do uniknięcia; inne sprawy jedne drugiemi musiały być równoważone i spychane.
Tworzyły się już powoli gromadki, które pewne wnioski popierać miały, innym zapobiegać, niemal wszyscy się godzili na to, że wybór śpieszny panującego był najpilniejszem zadaniem. Znaczna większość trzymała za Królem Szwedzkim, niewielu zalecało biskupa, tylko z jego ładu i gospodarności, chwaląc go za wysłanych kilkuset ludzi do Baru.
Zaledwie dwaj wygnani kandydaci mieli czas się rozgospodarować w Jabłonnie i Nieporęcie, gdy goście do nich zaczęli napływać z Warszawy. Ks. Karol, zazwyczaj oszczędny, musiał się dla nich okazywać szczodrym i gościnnym, a Jan Kazimierz, któremu na środkach zbywało, nie mógł się też dać mu wyprzedzić. Z wielką troską o to, pomimo starań Butlera, przybył do czasowej rezydencyi, ale tu po raz pierwszy dała mu się uczuć niewidoma pomoc ręki, którą łatwo było odgadnąć.
Nie pochodziło to wprost i jawnie od królowej, lecz nie mogło od nikogo innego. Królowi zbywało na wszystkiem, na kredensach, naczyniu i zapasach, a wszystko to cudownie się jakoś nastręczało i przychodziło z łatwością drogami różnemi, prawdziwą opieką Opatrzności.
Starosta dziwił się i cieszył.
Król nabierał otuchy i winszował sobie porozumienia z królową.
Współzawodnictwo jednak z ks. Karolem zawsze było groźnem, gdyż biskup miał pieniądze i nie żałował ich teraz.
Pomiędzy braćmi z każdym dniem rozterka, niechęć rosły.
Król Szwedzki, który nieopatrznym był w mowie i pohamować się nie umiał, powtarzał uwłaczające bratu plotki. Przenosiły się one przez usłużnych, na dwu stołkach siedzących zauszników i pasożytów z Nieporętu do Jabłonny i rozbudzały tam mściwość, a tem upartsze przeciwdziałanie.
Nigdzie w czarniejszych barwach nie malowano Jana Kazimierza, niż na pokojach biskupa, i tu po raz pierwszy puszczono tę prawdziwą czy fałszywą plotkę, iż Król Szwedzki miał się wyrazić głośno, jakoby psa włoskiego więcej cenił nad polskiego szlachcica.
Z drugiej strony wyśmiewano się z księcia Karola, który miał powiedzieć, że na koń gotów siąść i na wojnę ciągnąć, do czego tak mało był podobnym, iż obietnica ta wydawała się szyderstwem.
— Jeżeli Rzeczpospolita innych obrońców mieć nie będzie nad jemu podobnych, to ją Kozacy zjedzą! — wołali Kazimierzowscy.
Stronnicy ks. Karola nastawali na to, iż nigdy i nigdzie Jan Kazimierz wytrwać nie umiał, wszystko łatwo sobie obrzydzał i coraz nowego czegoś się chwytał. Wiedzieli oni o przepowiedni świątobliwego Józefa z Kopertynu, który miał wcześnie zawyrokować, iż Jan Kazimierz, ani mnichem, ani kardynałem nie będzie długo, a gdyby mu się nawet korona dostała, królem nie umrze, bo i tę porzuci.
Płochy ten charakter, zabawianie się rozmowami lekkomyślnemi, towarzystwo najulubieńsze karłów, błaznów, małp i t. p., wyrzucano przyszłemu królowi, gdy ks. Karol, sumienny i poważny, obiecywał siłą charakteru, którego dał dowody, wyrobić na sobie, co chciał.
Na stateczności jego polegać było można.
Obie strony wywlekały z przeszłości czego tylko przeciwko sobie, jako oręża, użyć mogły.
Nazajutrz wiedziano w Nieporęcie, co mówiono wczoraj w Jabłonnie, i nawzajem, a niechęć braci przeciwko sobie rosła. Nie było to już współzawodnictwo kandydatów do korony, ale nieprzyjaźń ludzi, którzy sobie nigdy wzajemnych uraz przebaczyć nie mogli.
Przy takiem usposobieniu obu stron wszelkie pokuszenia się o jakieś porozumienie, przedsiębrane przez Ossolińskiego, Radziwiłła i kilku duchownych, do niczego doprowadzić nie mogły. Rozjątrzenie z każdym dniem rosło, a rozrzutność ks. Karola, który pomimo oszczędności sypał pieniędzmi, spodziewając się Kazimierza niemi zwyciężyć, była najlepszym dowodem nieprzyjaźni wzmożonej do najwyższej potęgi.
Ks. Karol, który czuł i widział, że poza Janem Kazimierzem stała królowa Marya Ludwika, na nią też miotał potwarze i zawczasu przepowiadał kazirodcze małżeństwo, którem szlachtę mógł oburzyć przeciwko swemu współzawodnikowi.
Stare i nowe przeciwko królowej zarzuty Karolowi zwolennicy wyciągnęli na jaw i przepowiadali na przyszłość, gdyby Kazimierza obrano, panowanie przewrotnej niewiasty. Z bólem serca senatorowie widzieli to rozjątrzenie wzmagające się i rosnące. Jednym z najczynniejszych pośredników, którzy o pojednaniu nie zwątpili do ostatka, był ks. Albrecht Radziwiłł, kanclerz litewski. Działał on na korzyść Kazimierza, we spółce z królową, a z nim szedł, choć mniej czynny jawnie, Ossoliński. Spodziewał się on tym sposobem przy dawnym swym wpływie i znaczeniu utrzymać, a nienasycona jego ambicya w panowaniu słabego Kazimierza wiele sobie wistocie obiecywać mogła.
Nadzwyczaj zręczne było postępowanie litewskiego kanclerza, który znał ludzi i posługiwać się umiał nimi. W rękach jego stawali się bezwiednie narzędziami tacy, którym on swe przekonania narzucał, jako ich własne. Nie mogąc sam zbyt często ukazywać się w Jabłonnie, gdzie choć go uprzejmie bardzo przyjmowano, nie łudzono się wiele jego życzliwością, Radziwiłł nasyłał tam biskupów i duchowieństwo, aby odradzało ks. Karolowi najpierw współzawodnictwo bezskuteczne, a w najszczęśliwszym razie koronę, która była ciężarem zbyt wielkim dla pobożnego kapłana, zmuszającym zmienić cały tryb życia i nawyknienia niemal od kolebki przyjęte.
Ks. Karol jednak dotąd nie dawał się wzruszyć i zachwiać, trwał uparcie przy swojem i składał się gromadką niewielką, która go popierała. Ślepym się zdawał być na to, iż ona w senacie nie miała prawie żadnego znaczenia, a między szlachtą wpływ wątpliwy bardzo.
Pomimo wszystkich tych złudnych obietnic i nadziei, jakiemi karmiono ks. Karola, nadto on był rozsądnym i znał ludzi zbyt dobrze, by w końcu nie zwątpić w głębi duszy o powodzeniu swej kandydatury. Olbrzymie wydatki, którym nie było końca, zaczęły go też zniechęcać, lecz nie okazywał tego po sobie, a ile razy wysłańcy kanclerza przybywali, wzdychając i zachęcając do zgody i porozumienia, ks. Karol z gwałtownością wielką oświadczał, że za nic nie zrzecze się kandydatury.
Bystre oko Radziwiłła dostrzegło już jednak różnicę wielką w księcia Karola mowie i postępowaniu, od czasu wyjazdu z Warszawy.
Pomoc królowej coraz jawniejsza, odebrana wiadomość pewna o tem, że poseł francuzki listy króla swojego polecające Rzeczypospolitej Jana Kazimierza już otrzymał, że Stolica Apostolska podobne za ex-kardynałem wysłała, przybiły wreszcie biskupa i odjęły mu odwagę.
Sama już tylko miłość własna trzymała zniechęconego na stanowisku.
Wysocki, Czyrski i Niszczycki, najczynniejsza owa trójka w gospodzie nad Wisłą, przez swych wysłańców do Jabłonny usiłowała ks. Karolowi dowieść, iż szlachta mazowiecka, najliczniejsza na elekcyjnem polu, musiała tu przeważną odegrać rolę, a jej okrzyki wezmą górę i inne województwa pociągną za sobą.
Można też powiedzieć, że obaj kandydaci do korony, w ciągłej niemal gorączce, nie mieli wiele czasu do namysłów. Nie było w Nieporęcie i Jabłonnie dnia bez gości z Warszawy; mieniali się oni nieustannie i rozgorączkowanie powiększali jeszcze.
W każdej z tych dwu rezydencyi przeważali życzliwi i podbudzający do wytrwania, a stronnictwo Jana Kazimierza szczególniej rosło i coraz się okazywało czynniejszem. Z królowej nic napozór poznać nie było można: nie mówiła chętnie o elekcyi, chciała się okazywać obojętną; z Radziwiłłem jednak była otwartą i za jego pośrednictwem szły z jej strony pomoce, rady i skazówki.
Kanclerz zresztą ilekroć się spotkał z ks. Karolem, otwarcie się przed nim przyznawał do popierania Kazimierza, nakłaniając go, aby pojednał się z nim i Rzeczypospolitej ułatwił elekcyą, która była kwestyą życia lub śmierci.






VI.

Gdy się komu wiedzie, powiadali starzy, choćby na ziemię padł, kolanami na skarb trafi, gdy kogo los prześladuje, chleb mu się w rękach kamieniem staje: doświadczył tego Dyzma Strzębosz. Król Szwedzki zawsze miał słabość do niego, lecz możeby nie pomyślał w tej chwili o nim i nie nastręczył mu zręczności zasłużenia się, gdyby nie skarga Włoszki, która mu go przypomniała.
Szło o to, kto z sejmu żywo wiadomości do Nieporętu dostarczać będzie, nie urzędowych o które było łatwo, bo te i Butler i młody Tyzenhauz przywozili i oprócz nich mnóztwo woluntaryuszów, przybywających tu codzień. Jan Kazimierz potrzebował daleko więcej tych zakulisowych plotek, które o usposobieniu szlachty w polu i o przyszłym przebiegu spraw sejmowych wróżyć dozwalały.
Strzębosz miał wejrzenie trafne, gładki był tak, że do niego ludzie łatwo i on do ludzi przystawał, i nie zbyt go znano, więc żadnego posądzenia nie ściągał.
Jemu więc król dał zupełną swobodę obracania się między Nieporętem a Warszawą, naznaczono mu konie i pacholika do dyspozycyi, byle znać dawał, co się tam około szopy i pod szopą dziać będzie.
Zupełnie tak samo Niszczycki miał polecenie od ks. Karola informowania go w Jabłonnie o obrotach spraw sejmowych.
Królowa na zamku, można powiedzieć, że każdą pulsacyą żywota sejmowego natychmiast odczuwała. Ztąd wychodziły pocichu programmata dnia, a co tu przewidywano, ziszczało się w sposób cudowny.
Strzęboszowi, który poruszać się swobodnie i z ludźmi rozmaitymi obcować lubił, jego posłannictwo przypadało jaknajlepiej. Gdyby sobie sam wybierał zajęcie do smaku, innegoby pewno nie żądał.
Prawda, że na polu elekcyjnem, a nawet pod szopą, cóż dopiero po błotnistej drodze do Nieporętu, w te dni jesienne brnąć nie było rzeczą przyjemną, a deszcz ciągle od zaczątku sejmu lał niemal, jak z cebra; ale młodość znosi ochoczo podobne niesmaki. Na pedogrę cierpiący mnodzy staruszkowie z senatu czuli się w te dni wilgotne gorzej, kilku z nich leżało; ale Strzębosz, choć mu za kołnierz ciekło, gwizdał, a do Jana Kazimierza przybywał z tak wesołą twarzą, że i jemu dodawał otuchy.
Tu wszystko, począwszy od deszczu i błota, na dobre tłómaczył.
Wistocie samej sejm, jeszcze bardzo niepełny, bo wielu było w drodze, a o innych mówiono, że wcale nawet przybyć nie mieli, stąpał tak, jak człowiek przestrzeżony, że gdzieś w żelazo lub w dół wpaść może.
Lękano się dotykać pewnych okoliczności i osób, inni znowu, całą winę na kilku składając, chcieli ich wywlec tu i pod pręgierzem postawić. Rozumniejsi jak tarczą osłaniali się elekcyą, wołając o jej przyśpieszenie.
Strzębosz, który miał węch doskonały, gdy przewidywał, że w sejmie przyjdzie do ważniejszych rozpraw, dotrzymywał placu pod szopą, innych dni dobiegał do Nieporętu. Przyłączał się, to do dworu ks. Albrechta Radziwiłła, to do ludzi marszałka Kazanowskiego, a poza szopą, między szlachtą, nie potrzebował nikogo.
Ponieważ już w samych początkach podział na dwa obozy zaczynał się czuć dawać, Strzębosz pilno unikał deklarowania swej barwy, czynił się sobie, jak podówczas zwano, neutralistą.
Zaraz pierwszego dnia, jak grom, zawarczał głos Referendarza, „Precz z cudzoziemcami! Rusinów wiarołomców z wojsk precz wygnać, cudzoziemcom i plebejom dobra przez nich trzymane podbierać! i t. d.“ Impet ten trochę kanclerz litewski pohamował.
Przez dni kilka można powiedzieć, sejm pulsów sobie próbował, aż wreszcie kommisarze od wojska nieszczęśliwego przybyli i poczęły się żale a uniewinniania. Wystąpił z męztwem istotnem Adam Kisiel Rusin, ale mąż prawy, którego jedni zdrajcą zwali, drudzy szacowali, jak zasługiwał.
Strzębosz nie umiał nic innego powiedzieć tylko, że się dopiero preliminarya odegrywały. Tymczasem duchowieństwo szczególniej z ofiarami śpieszyło; jedni ludzi, drudzy, jak Biskup Żmudzki, gotowe pieniądze ofiarowali na potrzeby Rzeczypospolitej.
Przy tych głosach ozwał się czasem rzewny, głęboki, serdeczny, do łez pobudzający; ale, o tych klęskach szeroko rozprawiając, dniami całemi, senat o elekcyi dotąd milczał.
Każdego dnia król wybiegał na spotkanie Butlera albo Strzębosza: A cóż? a co?
I odbierał szczegółowe zawiadomienie, że ani o nim, ani o Karolu na sejmie wcale mowy nie było.
Jan Kazimierz się niecierpliwił.
— N. Panie — mówił mu pocieszająco Dyzma — o elekcyi, prawda, mowy niéma, ale o niej wszyscy myślą: pójdzie potem gładziuteńko.
W tych dniach pierwszych gorący patryotyzm wyścigał się z ofiarami. Marszałek Kazanowski swoimi ludźmi gotów był bronić Warszawy, kanclerz dawał ich także; Radziwiłł na początek stu dragonów i sto piechoty obiecywał, przyczem mu się gorzkie słowo wyrwało:
— Zostawili nasi wozy u Kozaków, bo były naładowane z substancyi chłopów i dlatego chłopom się dostały.
Jan Kazimierz niecierpliwił się temi zwłokami, narzekał na nie, obawiając się, aby Karol z nich nie korzystał. Strzębosz zawsze z dobrą i gęstą miną upewniał, iż nie było się o co troszczyć.
Zwykle słuchał go examinu król we cztery oczy, nie przypuszczając nikogo, z czem i Dyzmie było lepiej, bo swobodniej wodze sobie puszczał, a jednego dnia, widząc niepokój króla, ośmielił się wprost powiedzieć:
— N. Panie, nasza sprawa doskonale stoi; obawiać się niéma o co, królowa jmość ma tam swoich i czuwa pilno.
Zarumienił się mocno król, chciał naprzód wyprzeć się tego sprzymierzenia, lecz pomiarkował, że toby się na nic nie przydało: udał, jakoby puścił to mimo uszu.
— Uczę się cierpliwości — mruczał król, słuchając Strzębosza i Butlera, — ale gdy inaczej nie może być...
Starosta Butler dowodził, że inaczej wistocie nie mogło być. Sejm dawał czas braciom do ułożenia się między sobą, ażeby w ostatniej chwili do rozdwojenia i walki nie przyszło. Na tajnych więc naradach, i u królowej, i u kanclerzy, zwłóczono umyślnie, nastając szczególniej na Karola, aby ustąpił.
Kisiel nawet publicznie się z tem wyrwał, aby sejm posłał do królewiczów i wezwał ich do porozumienia z sobą.
Lecz wojewoda bracławski był widocznie nie wtajemniczony i ta jego rada się nie podobała. Sejm urzędownie o kandydaturach nie wiedział nic, a było przeciw godności Rzeczypospolitej napraszać się im z koroną.
Znowu tedy Strzębosz przywoził wiadomości jak o wyborze hetmanów radzono, o wojsku, a naleganie o elekcyą odpierano tem, że Litwa dotąd nie przybyła. Bez niej króla okrzyknąć nie godziło się.
Z innych stron naglono o elekcyą, potem wojsko przysłało legatów od siebie, żądano inkwizycyi, kto tych klęsk był przyczyną, i tak ciągnęły się te przegrywki wstępne bez końca.
Tymczasem królowa, kanclerze i całe stronnictwo Jana Kazimierza czynnem było, nie zawsze nawet oznajmując mu o tem, co czyniło. Brano go tak w opiekę, iż mógł siedzieć, słuchać i czekać naostatek spokojnie.
Z jednej strony rad był temu Król Szwedzki, lecz z drugiej go to upokarzało. Czuł się już teraz narzędziem w rękach czyichś; a tym kimś, co nim władał, była niewątpliwie zakryta, niewidzialna królowa.
Przed jednym Butlerem spowiadał się ze swego upokorzenia Kazimierz.
— Widzisz, Butler, nie mówiłem! Ona już mnie wzięła i spętała, ona tu wszystkiem, ja bez niej, wyznać to muszę, nawet Karolowi-bym nie sprostał. A cóż to dalej będzie?
— N. Panie — pocieszał starosta — wszakże tu idzie o wybór, niech tylko ona czy sam z pozwoleniem, dyabeł, da koronę, cyrografu na siebie nie wydałeś w. król. mość; z mniemanej niewoli dobyć się zawsze będzie czas.
Prawie do końca Października Strzębosz tak jeździł, przywożąc tylko to jedno stałe świadectwo, iż pod szopą i na polu o księciu Karolu mowy prawie nie było, a wszyscy go przezywali: turbator chori, bo przeszkadzać tylko mógł, a uczynić nic-by nie potrafił.
Przyszedł wreszcie zdawna oczekiwany dzień, w którym uroczyste poselstwo, naprzód od Jana Kazimierza, miał sejm przyjąć. Zawczasu się frasował o wystąpienie swej godności odpowiadające król, ale poszło wszystko, z tej niewidzialnej ręki, łatwiuteńko i okazale. Znalazło się trzysta wcale pokaźnej jazdy, której pochodzenia nikt nie badał, dla dodania świetności orszakowi, w którym jechali biskup żmudzki, wojewoda bełzki i mazowiecki, referendarz litewski, koniuszy, krajczy i chorąży koronni, starosta lwowski, innych wielu, a z dworu Kazimierza, Tomasz Sapieha i Tyzenhauz, pokojowi jego.
Senat i szlachta, ponieważ pora była znośna, ustawiwszy się na polu w półkole słuchali legacyi, w imieniu której przemawiał biskup. Mowa była zręcznie napisana i wypowiedziana dobrze, usposobienie zaś takie, iż ją doskonale przyjęto.
Strzębosz, który miał zlecenie natychmiast dać znać o skutku, niedoczekawszy się odpowiedzi arcybiskupa i sejmowego dyrektora, wczwał poleciał do Nieporętu.
Zbłocony po uszy, pierwszy miał szczęście zniecierpliwionemu królowi donieść o jego poselstwie.
— N. Panie — zawołał żartobliwie — klnę się na co mam najświętszego, takie jest wszystkich serc ku w. król. mości usposobienie, że ci, co mowy ks. Biskupa Żmudzkiego wcale nie słyszeli, a tych pewnie najwięcej było — i oklaskiwali i okrzykiwali ją najgoręcej.
Tem się nie mógł zaspokoić Kazimierz, potrzebował wiedzieć: jak wyglądało tych trzechset jego jeźdźców, jakie wrażenie uczyniły postacie jego przyjaciół, czy dosyć poważnie i świetnie w jego imieniu się stawili. Dyzma musiał mu opisywać stroje, rzędy, konie, wspaniałość poselstwa, zapowiadając, że z tego, co już wiadomem było, książę Karol mający też wystąpić, nierównie mniej okazale się przedstawi. Tryumfował więc Król Szwedzki, a przybywający nazajutrz rano Butler potwierdził w zupełności wiadomość Strzębosza.
Następnych dni przyjmowano posła szwedzkiego, który w imieniu królowej obu zarówno królewiczów zalecał, i papiezkiego de Torres, do którego orszaku przyłączył się kanclerz Radziwiłł. Ojciec św. także obu również stanom Rzeczypospolitej zalecał, ale wiedziano o tem, iż zlecenie dał aby ex-kardynała popierać.
Królewic Karol w tydzień potem dopiero wysłał posły swoje, ale skromnie, a i ci, co byli zapowiedziani, jak Chodkiewicz starosta mozyrski, nie stawili się i mowy Biskupa Kijowskiego, w imieniu Karola przyrzekającego 10,000 ludzi na obronę Rzeczypospolitej, nikt nie słyszał, taka się wrzawa i hałas wszczął, bodaj czy nie naumyślnie wzniecone.
Bliżej stojący ks. Zaręby, gdy, kończąc mowę, wyraził się, że biskup Karol gotów sam iść na wojnę i krew swą przelać, głośno śmiać się poczęli.
Nawet ci, co radziby byli sobie na korzyść Karola wytłómaczyć skutek tego niemiłego poselstwa, zaprzeczyć nie mogli, że ono poszło jak najniefortunniej.
Wszystko się tak składało, aby odjąć biskupowi nadzieję.
Jak o tem doniesiono w Jabłonnej niewiadomo. W Nieporęcie radość była wielka, zatruta tem tylko, że w całej sprawie Kazimierz czuł ową niewidzialną rękę, która go trwożyła.
— Butler, — co ty mówisz? — pytał Kazimierz.
— Winszuję i cieszę się; pieczone gołąbki nam spadają — mówił starosta — nigdybyśmy się sami nie zdobyli na to.
— Lecz — wtrącił nagle król, który usiłował się tem pocieszyć — nie sądź-bo znowu, że wszystko jest jej dziełem. Nie, mam za sobą kanclerza litewskiego, a to jest statysta i człowiek ogromnego wpływu. Jego to sprawa.
— Tak — odparł niezręcznie czy umyślnie Butler — jestem tego pewnym, bo wiem, że codziennie naradza się z królową i bez niej nic nie czyni. Ona z kanclerzem: możemy być pewni zwycięztwa!
Tymczasem termin elekcyi się przewlekał, dlatego, że Radziwiłł i Ossoliński postanowili, nie wprzód do niej przystąpić, aż ks. Karol się zrzecze.
Szło oto, aby go nakłonić.
Posyłano różne osoby do Jabłonny, ostrzegano, starano się przekonać biskupa, że w żadnym razie utrzymać się nie potrafi: nie ustępował.
Wysocki, Czyrski, Niszczycki karmili go nadzieją, że szlachta zakrzyczy senatorów i zmusi do obioru biskupa. Rachowano na Mazurów, spodziewano się przez Chodkiewiczów ująć Litwę tę, której panowanie Radziwiłowskie ciążyło.
Biskup nie tłómaczył się, nie wydawał z tem, na czem polegał, ale z uśmiechem tajemniczym przyjmował gości z Warszawy, ugaszczał ich i poił, oświadczając, że chce dotrwać na stanowisku.
Upór ten Karola, choć nie był groźnym, do najwyższego stopnia niecierpliwił Kazimierza.
Przybycie Wiśniowieckiego, sprawy wojska, na czas jakiś od elekcyi odciągnęły uwagę; kanclerz jednak nalegał na nią ciągle. Czynny bardzo, dwa razy zaglądał do Jabłonnej, nic nie mogąc wymódz na biskupie.
Gotowała się tymczasem wszystkim, a szczególniej królowej i Radziwiłłowi, niespodzianka.
Król Szwedzki bolał nad tem, że sam dla siebie tak mało mógł uczynić i wszystko winien był pomocy Maryi Ludwiki, zabiegom litewskiego kanclerza. Postanowił bądź co bądź, choćby największą ofiarą z Karolem się porozumieć bez niczyjego pośrednictwa.
Zdziwił się nieco Strzębosz, gdy jednego wieczoru król zawołał go do siebie. Przyjął go, krzyż trzymając w ręku, wzruszony niezmiernie i drżący.
— Przysiąż mi tu zaraz, że... tajemnicy dochowasz.
— N. Panie — wykrzyknął Dyzma — ale na to nie potrzeba ani krzyża, ani przysięgi.
— Przysiąż!
Strzębosz był posłusznym.
Ręką drżącą gotowy już i napisany list wcisnął mu Kazimierz.
— Siadaj na konia, jedź do Jabłonnej, list wręcz osobiście bratu mojemu Karolowi i przywieź mi odpowiedź.
Zdumiony, spojrzał w oczy mówiącemu Dyzma, ale nie śmiał się odzywać.
— Żywa dusza nie ma wiedzieć dokąd jedziesz: rozumiesz?
I tak mu było pilno, że oburącz go popchnął ku drzwiom.
— Jedź!
Dziać się to miało w największej tajemnicy, ale wpół godziny potem, gdy Butler przybył z Warszawy z doniesieniami, Kazimierz przed nim sekretu zachować nie umiał.
— Wiesz — wybuchnął biorąc go na stronę — wiesz, zrobiłem głupstwo, albo krok rozumny: naprzykrzyła mi się ta opieka królowej i kanclerza; chciałem sam coś począć.
Butler, znający niezręczność swego pana, ręce załamał.
— Napisałem list do Karola.
— Aleście go jeszcze nie wysłali? — trwożliwie spytał starosta.
Alea jacta est... list wyszedł — odparł Kazimierz, przechadzając się po pokoju. — Jeżeli Karol nie przyjmie i tym razem moich wniosków, nic nie będę miał na sumieniu.
Zmilczał Butler. W przekonaniu jego był to krok fałszywy, a co gorzej, uczyniony samowolnie bez wiedzy królowej i kanclerza, mógł oboje ich obrazić. Radziwiłł zasługiwał na to, aby[1] nie pomijano. Tymczasem król już był tak własną nieudolnością i bezczynnością znękany, że wolał krok fałszywy postawić, niż pozostać w tem odrętwieniu.
Złożyło się tym razem jednak daleko szczęśliwiej i inaczej, niż się spodziewać było można. List Kazimierza braterski, niemal czuły, przybył w chwili ostatecznego znużenia i upadku na duchu księcia Karola.
Tegoż dnia wygadał mu się ks. Zaręba, że jego oświadczenie, iż wsiądzie na koń, śmiechem przyjęto.
Spokojne dni spędzone nad pobożnemi księgami, w ogródku, wśród kwiatów, przyszły na pamięć biskupowi. Począł pytać sam siebie na co mu się ta krwią oblana cierniowa korona przydać miała?
Zawahał się, ukląkł, zaczął się modlić, zapłakał.
Był w nim temperament gwałtowny zawsze, troskliwie tylko hamowany; i teraz postanowienie zrzeczenia się kandydatury przyszło jak wybuch. Wolał to uczynić na wezwanie brata, niż na natrętne nalegania swoich partyzantów.
Strzęboszowi czekać kazano.
Odpowiedź Karola brzmiała krótko i uroczyście. Nie był to już list współzawodnika, ale chrześcijańskiej duszy wykrzyk jakiś bolesny.
Biskup nie stawiał nawet żadnych warunków.
Strzębosz, odebrawszy odpowiedź, pośpieszył z nią do Nieporętu, a tymczasem codzienni goście napływali do Jabłonnej i, znaleźli drzwi zamknięte. Oznajmiono im, że ks. Karol niedyspozyt, nikogo przyjmować nie może.
Wysocki, który od świtu czekał na pieniądze, gdyż w gospodzie już beczki i skrzynie stały próżne, odebrał suche polecenie, aby zamknął gospodę i... wszystkiemu położył koniec.
Napróżno się chciał dobijać do biskupa. Kapelan z jego rozkazu powtórzył mu nieodwołalne dyspozycye.
W Nieporęcie Butler, nie ruszając się, niespokojny, wyglądał Strzębosza; a co się przez czas ten oczekiwania działo z Janem Kazimierzem, pojmie tylko kto podobne jemu badał charaktery i temperamenta.
Naprzemiany klękał na gorącą modlitwę przed obrazem N. Panny Czerwieńskiej, to zrywał się, chodził, pędził sługi, pił wodę, wino, chłodził i uczuwszy dreszcze ogrzewał. Z przedpokoju ciągle, to wołał kogoś, to wypędził go nazad. Papugi klatkę, która wołała, „Idźcie precz!“ zakryto oponą, karły musiały iść do kąta.
Przybycie Strzębosza, który sam z listem wszedł do sypialni, omało nie było powodem mdłości, król go wziął w ręce, położył na stole, i nie zważając na obecność dworzanina, ukląkł na krótką modlitwę. Butlera nie było w pokoju.
Wziął potem papier, złamał pieczęć, rzucił nań oczyma — i okrzyk radości wyrwał mu się z piersi.
Spojrzał na Dyzmę.
— Bóg zapłać — zawołał — idź spocznij.
Wtem starosta się już cisnął i z podziwem ujrzał rozpromienioną twarz pana.
Kazimierz wysoko podnosił w ręku list brata.
— A co? — krzyknął — na nic się ja nie zdałem? hę? Potrzebuję nianiek? Widzisz, bez ich pomocy, o własnej sile, porozumiałem się z Karolem.
— Tak, winszuję w. król. mości — odparł Butler — ale co prawda, to prawda. Krok to był bardzo szczęśliwy, a jednak gdyby nie przygotowały ks. Karola zabiegi kanclerza i królowej...
— Dajże mi pokój, to przecie raz mój własny tryumf — wtrącił król.
— Którym jednak podzielić się trzeba z Radziwiłłem i królową, aby ich nie zrazić.
— Ja się chce od nich wyzwolić! — przerwał Jan Kazimierz — nie dawaj mi nauk.
Zamilkł Butler.
Wybryk samowoli i okaz własnej siły był już nieunikniony; starosta przewidywał jego skutki, lecz znał pana swego, któremu w pierwszej chwili takiego rozgorączkowania sprzeciwiać się było próżno. Butler wiedział, że trwać nie mogło tak zuchwale rozpoczęte na własną rękę dzieło.
Król o układzie z bratem, jak właściwie należało, nie dał wcale znać, ani Radziwiłłowi, ani królowej. Emancypował się całkowicie, choć mógł przewidzieć, że mu to będzie za złe wzięte. Natomiast wezwał Kazanowskiego, Ossolińskiego, Denhoffa i kilku innych w pomoc dla ostatecznego porozumienia się o warunki.
W wigilią Ś-go Marcina (10 Listopada), kanclerz litewski tak był sejmowemi i własnemi sprawami zajęty, że się nie widział z królową, ani z Kazimierzem i nie przypuszczał nawet, aby bez niego się coś dokonać mogło. Wiedział, że był potrzebnym, a nie przewidywał w królu tej chętki wyzwolenia się.
Marya Ludwika natychmiast była potajemnie zawiadomioną o porozumieniu się braci i znając naturę Kazimierza, domyśliła się, iż chciał tym sposobem okazać się samodzielnym. Z uśmiechem przyjęła tę wiadomość i z chłodną krwią wydała stosowne rozkazy.
Tymczasem w Nieporęcie wszystko było naprężone, rozognione, niespokojnie poruszone. Kazimierz, jak każdy człowiek czujący się słabym, przypadkowo uzyskane zwycięztwo chciał zużytkować w pełni, uczynić czemś świetnem, stanowczem, dowodem niepospolitej energii i zręczności.
Sam więc już, nie pytając nikogo, prowadził sprawę dalej.
Pobożny ks. Albrecht w dzień Ś-go Marcina, wychodził z kościoła i miał siadać do kolebki, gdy stojący tuż Denhoff zapytał go: czy razem z nimi zaraz lub później przybędzie do Jabłonnej?
— Ja dziś nie mam zamiaru się tam znajdować — odparł kanclerz.
— Jak to? ależ wy przecie musicie należeć do naszego poselstwa? — zawołał Denhoff.
— Jakiego! ja o żadnem nie wiem! — rzekł, ramionami ruszając Radziwiłł.
— Możeż to być? — przerwał Denhoff — ależ wiecie, że Król Szwedzki porozumiał się z bratem, że ks. Karol zrzeka się kandydatury, a myśmy uproszeni, aby z nim wstępne warunki ułożyć, poczem król sam się uda do Jabłonnej.
Uderzony tą wiadomością i dotknięty nią niezmiernie, kanclerz stał jak skamieniały.
Ten więc, który najwięcej pomagał Kazimierzowi, który wszystko to przygotował, pozyskał królową, ułatwił mu zjednanie stronników, on, został umyślnie zapomniany, i pominięty! Wistocie można było się czuć do żywego obrażonym takiem postępowaniem, a kanclerz nadto czuł swą siłę, ażeby się miał trwożyć i napraszać. Po chwili więc obojętnie odpowiedział Denhoffowi, że dnia tego był nazbyt zajętym i ani do Jabłonnej, ani nawet z miasta nie mógł się oddalić.
Nie wiedział jeszcze kanclerz, jak miał postąpić; cofnąć się całkiem od Kazimierza, było zapóźno, narzucać mu się nie mógł.
Wprost z kościoła pojechał na zamek do królowej, która była pewną, że go zobaczy i oczekiwała na niego. Ona już z zimną krwią obrachowała wszystko i wybryk ten znajdowała dla siebie pomyślnym. Była pewną, że wielki ten szafunek siły Król Szwedzki przypłaci wprędce trwogą i wahaniem się, z których obiecywała sobie skorzystać. Książę Albrecht, nienawykły do tego, aby go sobie lekceważono, znając swą siłę, jeszcze nie mógł przyjść do siebie, tak go niewdzięczność i obejście się zuchwałe króla mocno obeszło. Malowało się to na jego twarzy, gdy, królową witając, sądził, że i ją zawiadomi on pierwszy o postępku Króla Szwedzkiego.
— N. Pani — rzekł, całując jej rękę — przychodzę dziś z nowiną, którejbym nie uwierzył spełna, gdyby, niestety, nie była aż nadto pewną. Król Szwedzki...
Marya Ludwika wskazała mu krzesło.
— Wiem o tem od wczoraj — rzekła — sam się zwrócił do Karola, a że ten był już znużonym, udało mu się go skłonić. Uczynił to, nie pytając was, ani mnie, sam.
— Co lepiej — wyrwało się kanclerzowi — wysłał dziś do traktowania o warunki od siebie panów senatorów, ale mnie ani dał znać nawet, ominął i exkludował.
Marya Ludwika śmiała się wesoło.
— Mój książę — odezwała się — nie mogło być inaczej: król czuł się upokorzonym, żeście wy wszystko za niego obmyślali i robili. Chciał koniecznie sam coś dokazać; udało mu się — i niepomiernie rad jest temu. Dajmy się mu zabawić — dodała z pewnem rodzajem lekceważenia.
Radziwiłł słuchał, lecz widać było, że nie mógł tak, jak królowa, przyjąć obojętnie uchybienia jawnego przeciwko sobie.
Marya Ludwika mówiła dalej.
— Jestem pewna, że król się wkrótce upamięta i poprawi, ale potrzeba mu dać uczuć niewłaściwość jego postępowania. Mamy prawo uważać je jakby zerwanie tych umów, które go z nami wiązały: wy więc i ja czuję się równie swobodną i nie jestem obowiązaną popierać go i posiłkować tak gorliwie. Dałam już stosowne rozkazy. Napozór wcale się nic nie zmieni, ale — ale ja cofać się muszę.
Kanclerz był gniewny, duma radziwiłłowska, znaczenie jego na dworze Zygmunta III i Władysława, narażenie na szyderstwo może, — nie dawały mu się uspokoić.
— Co do mnie — rzekł — ja także nie myślę być tak czynnym i gorliwym, jak dotąd, gdy usługi moje są pogardzone i odepchnięte; ale nie mogę tego uczynić, nie oznajmując otwarcie królowi, iż jestem dotknięty, że to czuję.
Spojrzała na niego królowa.
— Postąpcie, jak uznacie właściwem — rzekła — ale pozwólcie, abym ja jawnie nie okazała się obrażoną. Nie mówiłam z nim nigdy otwarcie, nie jestem do niczego obowiązaną. Dopomagałam mu dotąd, a dziś mogę się wycofać, tem łatwiej, że pomocy potrzebować nie będzie.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Jestem zupełnie swobodną — dodała.
Kanclerz siedział zadumany. Myślał zapewne nad tem, jakiego sobie pana tym wyborem, dziś już nieuniknionym, gotowali. Postępek króla malował jaknajdobitniej charakter jego.
— Co do następstw tego nierozważnego względem was kroku — mówiła dalej królowa — jestem pewną, że zaledwie się dopuściwszy tej samowoli, Król Szwedzki już się niepokoi i żałuje. Gdy napiszecie do niego, pośpieszy z przeproszeniem.
— Być może — odparł Radziwiłł — lecz, że mnie to ostudziło i od czynnego nazbyt zajmowania się elekcyą powstrzyma, to pewna.
— Mości książę — zawołała królowa — nie mamy wyboru: musimy tego człowieka takim wziąć, jakim jest, bo go już nic zmienić nie może; słabym był i pozostanie; ma to swą złą i dobrą stronę; najlepszem ze wszystkiego, że my go znamy...
Westchnęła.
Ks. kanclerz długo jeszcze nie mógł przyjść do siebie. Przyznawał się, iż nigdy nic podobnego przewidywać nie mógł. Królowa pożegnała go z umysłem zupełnie swobodnym.
Po powrocie do siebie, pierwszą i najpilniejszą rzeczą dla kanclerza było podyktowanie listu do Króla Szwedzkiego, w którym winszował mu układów z bratem, ale zarazem silnie czuć dawał, że użyty do nich, a pominięty naostatku, miał prawo się czuć obrażonym, bo ludzie mogli to sobie tłómaczyć fałszywie.
Duma starego, wiernego sługi domu i magnata, którego znaczenie na Litwie i w Koronie nikomu nie było tajnem, tryskała z każdego wiersza tego listu.
Wyprawiono natychmiast do Nieporętu bojara, z tem jednak, ażeby, list oddawszy, wcale na odpowiedź nie czekał i natychmiast precz jechał.
Królowa postąpiła sobie inaczej, zręczniej może i całkiem po kobiecemu: wydała rozkazy swoim.
Nazajutrz już Król Szwedzki uczuł, że mu tak nie szło wszystko po myśli, jak przed kilku dniami.
Z Warszawy zażądano mnóztwa przyborów posłanych do Nieporętu, które, jak się okazało teraz, były własnością królowej, a jej potrzebnemi się stały. Wielu ze sług zamkowych zniknęło i uwolniło się, powracając do Warszawy. Butler potrzebujący pieniędzy więcej, niż kiedy, znaleźć ich tam nie mógł, gdzie wprzódy je z łatwością pożyczano.
Słowem: choć się napozór nie zmieniło nic, stało się coś takiego, jakby z wozem niesmarowanym: skrzypiały koła — posuwał się ciężko.
Butler nie zrozumiał tego zrazu. Strzębosz, który miał oko na wszystko, słysząc go utyskującym, rozśmiał się. Byli sami.
— A jakże pan starosta chce, żeby nam szło gładko, kiedy dotąd nam z zamku pomagano i popierano! — a oto nagle musiały wyjść rozkazy jakieś nowe, bo wszystko nam cofają. Pewnie wiedzą, że król już się pogodził z bratem i posiłków nie potrzebuje.
W ciągu jednego dnia ta zmiana stała się tak dotkliwą, że się dała uczuć królowi. Na przyjęcie gości zabrakło nakrycia, kredensów i przyborów. Kazimierz dowiedział się o tem, gdy już komornik królowej tak, jak wprzódy niby proprio motu pożyczał, przybył i pozabierał wszystko, gdyż, na zamek potrzebowano. Oprócz tego starosta musiał się przyznać, że i z pieniędzmi podobnież zaszły trudności.
Do trosk tych, nagle spadających na tryumfatora, przybył jeszcze list Radziwiłła, na który nie żądano odpowiedzi nawet.
Kto inny na miejscu Kazimierza, z większą energią i pewnością siebie, byłby może z wyzwolenia korzystał i stworzył sobie nowe alianse.
Król Szwedzki uląkł się.
Przestraszała go perspektywa wytrwałej pracy, do której pomocników nie miał. Kilku senatorów gotowych było w Izbie sprawę jego popierać, lecz w domowych potrzebach nie było się kim posłużyć, oprócz jednego Butlera i — kilku bardzo wątpliwych sprzymierzeńców, dotąd nie wypróbowanych.
Chociaż się do tego nie przyznawał, zatrwożył się Kazimierz, zwłaszcza, gdy po odebraniu listu kanclerza dowiedział się, iż równie, jak on, wielu senatorów pominiętych czuło się też obrażonymi osobiście. O to się kanclerz postarał, aby obrazę swą jawnie głosili.
Natychmiast, nie zwlekając, napisał do Radziwiłła, tłómacząc mu się brakiem czasu i składem okoliczności.
A że pomiędzy gośćmi w Nieporęcie dnia tego, których nie było czem i na czem równie wystawnie, jak wprzódy, przyjmować, znajdował się Lubomirski, rodzony brat księżnej kanclerzyny Radziwiłłowej, król wziął go przeto na stronę i gorąco prosić zaczął, aby go przed szwagrem tłómaczył i uniewinnił, co Lubomirski przyrzekł i spełnił bez wielkiego skutku.
Kanclerz nie pokazał się już w Nieporęcie.
Stosunki z królową, widocznie też zachwiane, naprzód wydały się Królowi Szwedzkiemu osiągniętym celem pożądanym. Nie był związanym, został wyswobodzonym; ani żenić się już nie potrzebował, ani ulegać kobiecie, której siły się tak lękał.
Rachował może na to, iż ktoś w imieniu wdowy, kanclerz albo ktoś inny, nalegać będzie, przypomni słowne umowy z Radziwiłłem: gotował się więc tłómaczyć; ale nie zjawił się nikt. Stopniowo tylko, nieznacznie, pomoce tajemnicze, które ułatwiły wszystko, równie zagadkowo cofnęły się, jak przyszły.
Brakło mnóztwa środków, pomocniczych sił. Szło oporem, Butler się rozbijał o głuchotę i obojętność tych, którzy mu wprzódy najgorliwiej posługiwali.
Zaczęto walczyć przeciwko temu zahamowaniu, ale bezskutecznie, a w kilka dni siły króla zostały wyczerpane. Zżymał się, niecierpliwił, wymówki czynił staroście i osłabł całkiem.
Butler, który w części przewidywał cały przebieg rzeczy, na pierwszy wyrzut Kazimierza odpowiedział mu:
— N. Panie proszę sobie przypomnieć, że ja to wszystko przepowiadałem. Nie mam co dyssymulować. Z królową był rodzaj umowy, za pośrednictwem kanclerza zawartej; Radziwiłła odprawiliście z kwitkiem: królowa też zrozumiała znaczenie tego kroku. Nie chcecie wy jej; nie czuje się w obowiązku wam pomagać. I kwita.
Król stękał tylko.
— Ale ja nie mogę się zaprzedać w niewolę — wołał rozdąsany. — Sam widzisz o co to idzie: mnie chcą mieć jako narzędzie, a panować ma, nie kto, tylko ona.
Starosta milczał. Dawał się królowi wynarzekać, naskarżyć, wiedząc z góry, iż ulegnie w końcu. Kazimierz trwał jeszcze jakiś dzień w marzeniu o niepodległości swej, próbował sobie stworzyć nową radę, zebrać ludzi nowych; ale się okazało, że oni wszyscy razem jednego kanclerza litewskiego, wytrawnego statysty, zastąpić nie mogli.
Wysłani do Karola senatorowie znaleźli go teraz łatwym na podziw. Kazimierz ofiarował mu ustępstwo księztw Opola i Raciborza i dwa opactwa intratne dla zwrotu poniesionych wydatków. Biskup to przyjmował, nie żądając nic więcej. Znał jednak mściwy i nieprzebaczający charakter brata i nalegał na to głównie, aby przyszły król nie mścił się niesłusznie na tych, którzy przeciwko niemu trzymali z Karolem.
Król Szwedzki w pierwszych początkach tak był szczęśliwy z korony, którą już miał zapewnioną, iż zaręczał, że nawet imion swych nieprzyjaciół pamiętać nie będzie. Dla przypieczętowania uroczystego układów król sam miał pojechać do Jabłonnej. Tym razem posłał prosić kanclerza litewskiego, aby mu towarzyszył, lecz Radziwiłł, z uśmiechem zimnym, wymówił się pedogrą i odmówił przybycia.





VIII.

— Słuchaj Butler — zapytał po dniach kilku Król Szwedzki swojego faworyta — jak ty sądzisz? co ja tu mam począć? Królowa, ja ci mówiłem, boję się jej, ale co tu strach nada, kiedy my już jej sieciami oplątani?! Siedzimy w saku, a im się człowiek gwałtowniej wydobyć usiłuje, tem mocniej się wikła. Co tu poczynać?
Przyjaciel spuścił głowę.
— Niech Bóg uchowa, abym ja miał co radzić N. Panu — rzekł — wszystkoby potem spadło na mnie. Owszem, najuroczyściej protestuję i oświadczam, że rady żadnej nie daję.
Zżymnął się król i z ust mu się wyrwał dosyć uwłaczający dla starosty wykrzyknik, ale ten udał, że go nie słyszał.
— Modliłem się przed obrazem moim o natchnienie Ducha Ś-go — mówił dalej Kazimierz — nie czuję go w sobie. Nikt, nikt mi ręki nie podaje. Radziwiłł jest nie przebłagany.
— Jam i to przepowiedział — zamruczał Butler.
Rozgniewał się Kazimierz.
— A co mi po twoich proroctwach! — zawołał, — ja potrzebuję skutecznej rady, a nie tych wróżb.
Starosta milczał uparcie.
— Mówiłem ci to — począł nanowo Kazimierz — kobieta przebiegła niesłychanie, lepiej niż ja przewidziała wszystko. Przyznaję się, chciałem się wyzwolić od niej, obawiałem się ożenienia, ale myślałem później dopiero jawnie z tem wystąpić, tymczasem...
Zadumany król nie dokończył. Butler słuchał, patrząc w okno roztargniony; nie były to dla niego rzeczy nowe.
— Z nią będzie utrapiona wiekuista walka — mówił po chwili Kazimierz — a ja na nią ani czasu, ani środków nie mam. Sprawy Rzeczypospolitej są zawikłane, pomocników mi, a nie adwersarzy, potrzeba.
— A królowa jmość, jako antagonista — rzekł Butler — nie jest do pogardzenia: miała czas i sposobność ludzi sobie pozyskać — i — ma pieniądze.
— Na których mnie zbywa — dodał król — ale ja ich nigdy mieć nie będę.
Westchnął ciężko.
— Butler, kochany mój, bądź ty mi przyjacielem, proszę cię. Dwu ludzi zawsze więcej widzą niż jeden. Coś postanowić potrzeba.
— Tak, a gdy ja z radą wystąpię — zamruczał Butler — wszystkie jej następstwa spadną na mnie!
— Ale jakież złe następstwa wyniknąć z niej mogą?
Starosta zamilkł i namyślał się.
— N. Panie — rzekł — proszę pamiętać, że ja mojej rady własnej nie daję, przypominam tylko, żeś w. król. mość sam wprzódy postanowił i przyrzekł z królową wdową się żenić, że o to do Rzymu posłano, prosząc dyspensy, która lada chwila nadejść może. Potem przyszedł nagły rozmysł, gwałtowna chęć wyzwolenia: i ztąd cała bieda nasza.
Cofnęliście się od królowej: ona też się od was odsunęła.
Słuchał Jan Kazimierz.
— Więc nie pozostaje nic — westchnął — tylko karku nagiąć, uznać się winnym?...
— Ale nie — wtrącił Butler — można to złożyć na nieporozumienie; Radziwiłł, jak był pośrednikiem, tak pewnie nanowo się podejmie.
— Niéma innej rady! niéma! — zawołał nieszczęśliwy król rękami sobie twarz zasłoniwszy. Okują mnie i poprowadzą.
— Możesz w. król. mość tego być pewnym, że Marya Ludwika na wstyd i na srom nie pociągnie. Ambicyą ma wielką.
— To niezawodna — szepnął już, pragnąc się pocieszyć, król. — Niepospolitych darów umysłu i serca niewiasta! Dała tego dowody. Przybyła do nas poprzedzona potwarzą; Władysław na nią patrzeć nie chciał, nie miała żywej duszy za sobą, obca... a dziś? dziś, ona tu panią. Mów sobie co chcesz: gdyby się jej było podobało Karola prowadzić, jabym z moją szwedzką papierową koroną osiadł na piasku.
Kiwnął głową Butler.
— Więc tu się niéma co namyślać — dodał Kazimierz, sam usiłując się przekonać o konieczności tego kroku. — Jedź do kanclerza, proszę cię, powiedz mu, że usilnie go zapraszam tutaj do Nieporętu na obiad. Niech sobie dzień sam wybierze, ale prędko. Daj mu do zrozumienia, że tu idzie o pakta z królową, że ja gotów jestem zobowiązanie podpisać, najuroczyściej przyrzec — słowem: poddaję się.
Westchnął ciężko: — Nie było i niéma innego ratunku.
— Ależ, na Boga, niéma też nad czem tak boleć! — zawołał Butler. — Królowa jest piękną jeszcze, nie starą, rozumną, majętną, stworzoną do tronu! Zamiast szukać innej i brać naślepo pierwszą lepszą księżniczkę, z której Bóg wie coby urosło, macie kobietę znaną, cenioną, szanowaną.
Król na wszystko przyzwalał; chciał być przekonanym, uniewinnionym i wytłómaczonym ze swej słabości.
Wskutek tej rozmowy starosta pojechał do Warszawy i odwiedził ks. kanclerza, który, zobaczywszy go, wiedział już z czem przybywał.
Przyjął go uprzejmie, lecz sam nie zagaił rozmowy. Butler musiał, zrzuciwszy pychę z serca, dopraszać się w imieniu pana swego przybycia do Nieporętu, nie tając tego, że ważne i stanowcze gotowały się układy i że Kazimierz broń składał przed królową.
Dzień został naznaczony.
W kilka godzin potem Radziwiłł, zawsze chętnie na zamku przyjmowany, meldował się już do królowej, która bardzo cierpliwie, pewna swego, czekała na skruchę i powrót marnotrawnego syna.
— Jadę zaproszony do Nieporętu — rzekł kanclerz — ale tym razem, nie napróżno.
Marya Ludwika zmarszczyła się nieco.
— Mości książę — odezwała się — jestem niemal obrażoną przez króla.
Wszyscy mi powiadają, że tajemnicy z tego nie czyni; rozpowiada, głosi, że się mnie lęka. Nie byłam i nie jestem taką Xantyppą, któraby postrach obudzała, ta obawa jest dla mnie uwłaczającą. Jeżeli się jej pozbył król, chcę być zapewnioną, iż się ona nie wróci.
Układom cichym nie mogę już ufać, należy cóś obmyśleć.
Ks. Radziwiłł przerwał z uśmiechem:
— Ale ja go tu przywiozę do stóp w. król. m., skruszonego i za grzech żałującego.
— To nie ulega wątpliwości. Ja i ks. de Fleury możemy być świadkami uroczyście danego słowa, którego król złamać nie może, a oprócz tego, prośba o dyspensę do Rzymu, choćby nie była potrzebną, da pewność na piśmie. Więcej wymagać nie można.
Milcząco przyzwoliła królowa, ale westchnienie się z jej piersi wyrwało.
— Mówmy otwarcie — rzekła. — Miałam czas poznać dobrze Króla Kazimierza i ocenić przymioty jego: przedewszystkiem wielką i szczerą pobożność, szlachetne popędy, serce dobre, ale zarazem dziecinną płochość, brak męzkiego wytrwania, łatwe zarówno rwanie się i zrażanie do wszystkiego. Wiem zatem, jak ciężkiego podejmuję się zadania, stając u jego boku na straży godności, czci i przyszłych losów Rzeczypospolitej.
— Kraj też i my to ocenić potrafimy — rzekł Radziwiłł. — Oddany sam sobie, nie podoła Jan Kazimierz ciężkiej chwili, w jakiej jesteśmy obecnie. Nie mamy kogo innego; jest to krew królów naszych, od Boga przeznaczona.
Z tego uroczystego nastroju rozmowa stoczyła się zaraz na sprawy powszednie, które sejm właśnie zajmowały; wojsko, wybór wodzów, dowództwo, które dać chciano Jeremiemu Wiśniowieckiemu, obawy i zazdrość, jakie budziła jego wziętość i zdobyta już sława!
Byli tacy, co nietylko hetmanom nim grozili; ale znajdowali niebezpiecznem dla króla, iż on sam miał całą sławę zwyciężcy przywłaszczyć sobie.
Z drugiej strony nienawiść, zajadłość Chmiela i Kozaków przeciwko Jeremiemu, świadczyły najlepiej, że jego imię samo już grozą było dla nich i postrachem. Możnaż było tak potężne odrzucić narzędzie?
W sejmie też rozbijały się zdania. Kisiel, który znał siły zbuntowanej Kozaczyzny i Tatarów najlepiej, wołał o układy naprzód; inni je jako srom uważali i żądali zwycięztwa, któreby hańbę piławecką obmyło.
Pocieszyć się tem było można tylko, iż poczynając od duchowieństwa, wszyscy z chętnemi śpieszyli ofiarami, po kilkuset ludzi, po kilka tysięcy złotych przynosząc Rzeczypospolitej, według przemożności. Sam Radziwiłł liczbę dragonii i piechoty obiecanej już powiększył, a oświadczał się do ostatniej koszuli poświęcić wszystko.
— Gotowem ojczyste moje sprzedać dobra — mówił publicznie. — Zniszczyli mi Ołykę. Bóg dał, Bog wziął, ostatnim kęsem chleba trzeba się podzielić z matką.
Tak mówili prawie wszyscy, a bardzo maleńka chyba cząstka bojaźliwie się na prywatę oglądała.
Cieszyła się tem królowa.
Na umówiony dzień kanclerz stawił się do Nieporętu, a król przyjęciem serdecznem starał się zatrzeć wrażenie popełnionego błędu. Nikt zresztą mniej uraz nie był pamiętnym, nad Radziwiłła, który niejednokrotnie tej powolności dał dowody Władysławowi.
Przyszło do wspomnienia królowej. Król z gorącością wyraził, że życzy sobie nieporozumienia ślady zatrzeć i gotów jest mówić otwarcie, zobowiązać się uroczyście.
— Położenie tego wymaga — rzekł kanclerz — królowa ma prawo żądać ubezpieczenia. Sama godność kobieca ją zmusza.
Król Szwedzki pośpieszył upewnić, że na wszystko był gotowym i uznawał konieczność otwartego porozumienia się, Radziwiłł podszepnął, iż podpisanie prośby o dyspensę, choć późne, mogło być rękojmią.
I na to się już zgodził Kazimierz. Sam on w siebie usiłował wmówić, iż innej drogi nie było, i że się powinien był czuć szczęśliwym.
Incognito wieczorem, potajemnie, mieli się z kanclerzem w dniu naznaczonym znajdować. Dzień ten tak teraz pragnął przyśpieszyć Kazimierz, jak wprzód go chciał odwlekać.
Z zupełnym spokojem, pewna siebie królowa, wydawszy stosowne rozkazy, oczekiwała zapowiedzianych gości. Jeden ks. Fleury, spowiednik Maryi Ludwiki, miał być świadkiem tych odwiedzin, które los królowej rozstrzygały i przyszłość jej zabezpieczały.
Oile małżonek mógł dosyć być wstrętliwym wykwintnego smaku pani, otyle położenie, jakie jej zapewniał, pożądanem było. Wrócić do Francyi, która się jej stała prawie obcą, nie mogła, ale w Polsce popierać interessa jej pragnęła gorąco.
Z jakiem uczuciem wszedł Król Szwedzki, który usiłował rozradowanem obliczem pokryć swe zakłopotanie, domyślić się łatwo. Dodawał sobie męztwa, ale królowa nadzwyczaj zręcznem, śmiałem i swobodnem powitaniem, w którem nie było najmniejszej oznaki urazy i żalu, przyczyniła się do ośmielenia go.
Radziwiłł wziął na siebie takie poprowadzenie rozmowy, aby oświadczenie się króla jaknajmniej go kosztowało, a przyszło jaknajskładniej. Z zimną krwią i zupełnem panowaniem nad sobą, ze zręcznością kobiety, która się wychowała na dworze, Marya Ludwika przyjęła oświadczenie, umiarkowaną wdzięczność i uczucie objawiając przyszłemu małżonkowi, który starał się okazać rozmiłowanym i pełnym galanteryi. Niewiele to kosztowało króla, który wistocie dla każdej kobiety miał jakąś sympatyą zmysłową i częstokroć najdziwaczniej ją okazywał.
Z uśmieszkiem ironicznym Marya Ludwika przyjmowała te spóźnione westchnienia i wejrzenia.
Ks. de Fleury miał przygotowaną minutę prośby do Rzymu, którą, nie czytając jej, król podpisał.
Tak wszystko się skończyło pomyślnie, klamka zapadła. Przy podanej wieczerzy powłosku, to jest słodyczach, zimnych przekąskach i winie, gdy kanclerz pił zdrowie obojga królestwa, Jan Kazimierz z kieliszkiem przystąpił do Maryi i pocałował ją w czoło.
Rozmowa, trochę winem hiszpańskiem podbudzona, wpadła w ton lżejszy i przeciągnęła się jeszcze; ale król musiał powracać do Nieporętu i z tego powodu, zostawiając tu kanclerza, siadł do swej kolebki, oczekującej go w podwórzu.
W chwili, gdy już miał zająć w niej miejsce, obejrzał się i zobaczył Strzębosza.
Jakim sposobem wąsik jego i twarzyczka przypomniała mu Bertoni i jej córkę, tego nie potrzeba tłómaczyć; ale co trudno się daje zrozumieć, to, że mu fantazya przyszła w towarzystwie Strzębosza zajechać na Stare Miasto do Włoszki.
Był w nadzwyczaj doskonałym humorze, ciekawy zobaczyć ową sławną piękną Biankę, o której wdziękach tyle słyszał; a przytem figiel jaki miał wyrządzić starej wprowadzając z sobą Strzębosza, dosyć mu się uśmiechał.
— Słuchaj Strzębosz — rzekł, przechylając się ku niemu — co ty myślisz? Ta stara Bertoni czy śpi już, z kurami poszedłszy do łóżka, czy?...
Dyzma nie dał dokończyć.
— N. Panie, tam czasem do północy śpiewają i grają.
Trochę się zawahał Kazimierz.
— Ale jak ty mi piśniesz, żem ja tam był...
Dyzma już szeptał coś na ucho woźnicy i sam na drążku stanął przy nim; kolebka ruszyła.
W ulicy panowały ciemności, ale droga była znaną, a dalej odjechawszy, mogli zapalić pochodnie, których zapas mieli z sobą.
Król, popełniwszy nierozwagę, zaczynał jej żałować i obawiać się, aby go nie poznano; gotów był już zawrócić: ale wołał napróżno Strzębosza, który tak był przejęty swem szczęściem, iż ogłuchł na głos pana.
Zatrzymała się kolebka, ale król wysiadać nie myślał; wyjrzał z niej na kamienicę naprzód: świeciło się we wszystkich oknach górnego piętra.
— Strzębosz! słuchaj-no — zawołał, wychylając się — idź na górę, wywołaj do mnie Bertoni. Mogą u niej być goście, a nie chcę, żeby mnie tu widziano. Powiedz jej, że kolebka stoi u drzwi.
Dyzmie tego tylko było potrzeba, ażeby go spuszczono z łańcucha. Drzwi kamienicy nie były jeszcze zamknięte, a choć na wschodach panowały ciemności, instynktem na nie trafił. Kto wie? bywał tu już może.
Zastukał, ale muzyka pono nie dawała słyszeć dobijania się do drzwi, musiał więc wnijść, aby królowi nie dać czekać długo.
W przedpokoju stała właśnie wystrojona Bertoni, rozmawiając ze sługą, gdy w progu ukazał się Strzębosz.
Dyabeł ani upiór nie uczyniłby na niej straszniejszego wrażenia; zaczęła krzyczeć w niebogłosy, ale Dyzma przyskoczył do niej.
— Król jest ze mną! król! na Boga! cicho... król.
Z pokoju, w którym zabawiano się i śpiew[ano,] biegła spłoszona Bianka, z drugą jakąś dzieweczką, ale Bertoni, co żywo im drzwi przed nosem zamknęła. Była tak zmieszana, rozgniewana, nastraszona, iż sama nie wiedziała co począć.
Strzębosz, jako poseł pana nieustraszony, dalej spełniał, co mu polecono.
— N. Pan w kolebce tu stoi u drzwi waszych. Kto wie? możeby wam tę cześć wyrządził i zaszedł na chwilę, ale nie chce być ani widzianym, ani poznanym.
Zwolna Bertoni oswajała się z tem, co ją niespodzianie spotykało, i przychodziła do siebie. Tylko mówić ze Strzęboszem, z tym zuchwalcem, kosztowało ją niezmiernie, ale musiała.
— U mnie krom obcej dziewczyny, która króla pewnie nigdy nie widziała, no, i córki, która go tak dawno nie oglądała, że nie pozna, niéma nikogo: niech wysiądzie!
Bertoni stała uradowana i zła razem. Wolałaby była króla nie mieć, byle Strzębosza tu, u siebie, nie widzieć. Była najpewniejszą, że Bianka go zobaczyła, poznała i że mu się przez dziurkę od klucza przygląda.
— Król czeka — dodał Strzębosz — ale na wschodach egipskie ciemności; niechcecie, przecież ażeby karku nadkręcił, a do takiego gościa ze świecą laną wyjść się przecie godzi każdemu.
Gdyby Strzębosza nie było! a! Bertoni byłaby tak szczęśliwą hałaśliwie, że cały rynek Starego Miasta dowiedziałby się o tem.
Nie patrzyła już na niego. Wpadła do pokoju, w którym ucichła muzyka. Chwyciła ze stołu lichtarze — i zwróciła się do córki.
— Pan Wojewoda Mazowiecki uczynił mi ten honor, że zejdzie tu na chwilę. Bianko! żebyś mi nie trzpiotała się, a o tej wizycie nikt wiedzieć nie powinien. Rozumiecie, wojewoda...
Ale zbyt przebiegłemu dziewczęciu widok Strzębosza dał już do myślenia, a uroczyste przyjęcie więcej jeszcze.
— Słuchaj — szepnęła do towarzyszki swej Dzianotowny — przysięgam, że to nie wojewoda, ale... ja wiem kto...
Dziewczęta przejrzały się w źwierciadłach, poprawiły włosy, poobciągały sukienki i stanęły w kątku, nie zapominając o tem, aby kątek był im do twarzy.
Tymczasem, ciągle mrucząc przekleństwa i wykrzyki jakieś, Bertoni zeszła aż na dół, do drzwi, a Strzębosz pośpieszył króla dobyć z kolebki.
Jan Kazimierz w przeciągu tego krótkiego czasu, gdy Dyzma na górze negocyował, już się był rozmyślił i niezmiernie żałował popełnionego wybryku, który ani wiekowi, ani dostojeństwu jego nie przystał. Ale przyszło mu na myśl francuzkie przysłowie o utoczonem winie, które wypić było potrzeba.
Widmo starej Bertoni stało w progu, czekając na niego, musiał wnijść na górę.
— Nie mam czasu nad pięć minut — szepnął król — ale, ale... pragnienie mnie pali, potrzebowałem się napić wina z wodą... dlatego...
Plątał się, śpiesząc już na wschody, których znaleźć nie umiał, Strzębosz go ujął pod rękę. Włoszka poszła ze światłem przodem.
Odwróciła się do króla.
— Biance powiedziałam, że Wojewoda Mazowiecki — szepnęła.
Strzębosz parsknął, bo między królem a panem wojewodą najmniejszego nie było podobieństwa, a co gorzej, Bianka wojewodę często bardzo widywała, więc się kłamstwo wydać musiało.
Dosyć niespokojny, ale razem mocno ciekawy, bo dziewczęta go niesłychanie ku sobie pociągały, Kazimierz wszedł do pokoju Włoszki bawialnego, rozglądając się po nim.
Pozostałe dwie świece dosyć słabem światłem oblewały dziewcząt dwoje, stojących i chichoczących w kątku.
Król wprost poszedł ku nim.
Piękność Bianki, świeżość i młodość Dzianotowny, uczyniły na nim wrażenie takie, jak czasem woń wiosenna kwiatów, na tych, co długo świeżego nie kosztowali powietrza.
Stanął, zapominając o wszystkiem, uśmiechnięty, rozmarzony.
Strzębosz zdala od progu strzelał też oczyma ku swej pani.
Bertoni, która chciałaby była pozostać na straży, musiała zająć się przyjęciem.
Dziewczęta chichotały ciągle, kryjąc się jedna za drugą.
Dopiero po chwili kontemplacyi tego obrazka, jaki miał przed sobą, król, westchnąwszy, usunął się kilka kroków i padł na krzesło.
Z drugiego pokoju, z pomocą sługi, Bertoni niosła na przepysznej tacy srebrnej, w złoconym dzbanku wino, w szklannym wodę i kubki. Oprócz tego cukier, cytryny i pomarańcze leżały na misie.
Wszystko to postawiła przed królem, który tymczasem z oczów Bianki nie spuszczał.
— Nie mam czasu — szepnął jej król — niech mi jednę tylko jaką piosnkę zaśpiewa, głos posłyszę.
— Zaśpiewać i zatańcować-by mogła — przerwała Bertoni — ale... czy to pora? Ja się nie przygotowałam. Gdybyście mi byli dali znać!
— Moja Bertoni, pięć minut temu, jam nie wiedział, że to głupstwo zrobię — zaśmiał się król — ale wszystkiemu winien Strzębosz. Jak zaczął mnie prosić, błagać, modlić!... a ja mam słabość do niego.
Włoszce się oczy gniewem zaiskrzyły.
— No — niech Bianka zaśpiewa — naglił król.
— Ale każcie mu odejść do antykamery — przerwała Bertoni.
— Komu?
— A! temu zuchwalcowi — poczęła Włoszka — ja na niego patrzeć nie mogę.
— Tak, ale ja bez niego się obejść nie umiem, to moja straż, musi stać w progu.
Bertoni mogła się niecierpliwić i gniewać, gdyż wistocie Strzębosz, nie tracąc czasu, zjadał oczyma dziewczę, które mu strzelistemi, dziecinnie naiwnemi wejrzeniami odpowiadało.
Pieszczona Bianka, śmiała, nie obawiała się ani matki, ani nikogo. Włoszka poszła ją namawiać do śpiewu, z czem się nie bardzo drożyła, szło tylko o wybór włoskiej piosenki. Sama podała jej cytrę. Bianka ją przebiegła palcami, popatrzyła na Strzębosza, obróciła się ku królowi i zanuciła sopranem słowika.
Piosenka? o czemże włoska może nucić piosenka? Jej osnową ta wiekuista, umierająca i odradzająca się miłość, na której obraca się życie.
Jan Kazimierz zapomniał się wpatrzywszy w jej oczy, a Dyzma, który głosu tego nie słyszał nigdy, w zachwyceniu osłupiał. Śpiewała, jak słowik.
Bertoni stojąc tuż nad córką, jakgdyby ją skrzydłami otulić chciała, promieniała dumą, szczęściem, ale razem pałała gniewem. O taką perłę uryańską, jak ona zwała córkę, śmiał się starać jeden taki chłystek, pokojowiec króla wprawdzie... ale mizerny, ubogi szlachetka. Nie byłoż to karygodnem?
Niewiadomo, jak długo by była potrwała ta scena dziwna, gdyby Kazimierzowi nagle groźna twarz Maryi Ludwiki nie stanęła przed oczyma. Dopił pośpiesznie wina i wstał.
Zbliżył się do Bianki, którą poufale pod brodę pogłaskał, i zdjąwszy pierścień z palca — była to jeszcze więzienia francuzkiego w Sisteron pamiątka, pożegnał zarumienioną śpiewaczkę, skłonił się matce, kapelusz na głowę wdział bez ceremonii i do drzwi pośpieszył.
W chwili, gdy Bertoni chwytała za lichtarze, zręczny dworak wśliznął się poza nią i w mgnieniu oka rączkę Bianki porwawszy, do ust ją przycisnął, szepcząc coś niezrozumiałego. Dziewczę niby się cofnęło przed tą napaścią, ale niezbyt przestraszone.
Szli już ku drzwiom, bo król gniewny sam na siebie za słabość i nieopatrzność, rad był co prędzej się ztąd wyrwać.
Odetchnął dopiero swobodniej, gdy znowu się znalazł w kolebce, a posłuszny swej naturze, płochy krok tem zamknął, że się pobożnie przeżegnał i w piersi uderzył.
Pochodnie zapalić miano dopiero na przedmieściu, gdy się na drogę ku Nieporętowi wybiorą.
Nie przewidywał wcale Kazimierz, jakiego kłopotu sobie miał przyczynić, zbaczając do Bertoni. Starosta Butler, który wiedział, że w towarzystwie jednego woźnicy, Strzębosza i dwu pacholików miał król po nocy wracać do Nieporętu, niespokojnym był o niego. Czas ów elekcyjny napełnił okolice, przedmieścia, miasto, napiłą szlachtą, ciurami i zaciężnymi żołnierzami różnych dworów, którzy się niemal codzień napaści różnych i burd dopuszczali.
Lękając się o króla, nagotował się Butler na drodze w kilkanaście koni mu towarzyszyć. Tymczasem zmierzchło, noc nadeszła, a króla jak nie było, tak nie było. Butler, zniecierpliwiony, zaczął się domyślać, że może król inną pojechał ulicą, chociaż to wcale nie było prawdopodobnem i powysyłał ludzi na zwiady.
Kolebka nadciągnęła, gdy ta eskorta była rozproszona. Zapalono pochodnie i Kazimierz ze swoją małą służbą puścił się dalej.
Dopiero dobrze za przedmieściami Butler, jakimś instynktem, napędził jadących.
Król poznał głos jego, wychylił się i za całe tłómaczenie opóźnienia rzucił mu:
— Na zamku mnie wstrzymano.
Byłby temu uwierzył starosta może, gdyby na twarzy Dyzmy przy świetle pochodni nie dojrzał szyderskiego śmiechu.
— Gdzieżeście wy byli? — zapytał Butler pochylając się Strzębosza.
Ten palec położył na ustach.
Staroście aż ciarki poszły po plecach, uląkł się. Znał króla i mógł go posądzić o najdziwaczniejszy wybryk. W innej chwili nie miałby on znaczenia, ale teraz... gdy na przyszłego pana wszystkie oczy były zwrócone!
Od Strzębosza dowiedzieć się próżno było próbować; musiał więc jechać tak do Nieporętu, a tu przybywszy, król zaraz się ukląkł modlić, poczem do łóżka poszedł.
Nie było zbrodnią wielką płoche to wyswobodzenie się znudzonego kandydata do korony, ale złośliwe języki mogły z tego coś skleić i zaledwie przejednaną królową zniechęcić.
Nazajutrz, wstawszy w najokropniejszym humorze, król, po mszy świętej odprawionej przez kapelana, po śniadaniu, po rozsądzeniu krwawego zajścia między karłami, wziął Butlera na stronę.
Wyznał mu, że... ze wszystkiego, co się stało i odstać nie mogło, był najnieszczęśliwszym. To, co wczoraj mu się wydawało różowem, teraz widział czarnem okrutnie. Królowa wydała mu się marą i żółtą, a co gorzej, despotyczną.
Lecz słowo zostało wyrzeczone przy świadkach, papier podpisany.
— N. Panie — rzekł Butler — dziś już za późno ubolewać nad tem, co było bodaj nieuniknionem. Królowa wprawdzie, jak każda kobieta, zechce panować, ale w. król. mość potrafisz się jej oprzeć...
Naostatek przyznał się pocichu przyjacielowi król, jak niepotrzebnie wczoraj zboczył na Stary Rynek; lecz starosta się rozśmiał i nie widział w tem nic zdrożnego, a zaręczył, że ludzie pewno tajemnicy nie zdradzą, z której zresztą wytłómaczyć się było łatwo.
Następnych dni Mazurowie się z dyssydentami ucierali i do głosowania na wybór króla nie dopuszczono. Trzy czy cztery razy już klękali wszyscy dla zaintonowania Veni Creator... — i zawsze ktoś zaprotestował.
W sejmie wiadomość o pojednaniu się braci i ustąpieniu korony przez Karola bratu nie zrobiła tego wrażenia, jakiego się spodziewać było można. Niektórzy to za frymark poczytywali, i oppressyą wolności Rzeczypospolitej, ale mało kto słuchał malkontentów.
Wybór był już tylko rzeczą formy, bo wistocie od chwili pojednania nie ulegał wątpliwości. Szło tylko o pakta konwenta, to jest o warunki, jakie królowi nałożyć miano. Za wzór wzięto Władysławowskie.
Kazimierza już królem wszyscy mianowali; nie potrzebował siedzieć w ciasnym Nieporęcie: więc się zaraz przeniósł do Warszawy.
Tu na zamku, po całych dniach, jako już przyszły pan, naciskowi gości i wcześnie chcących sobie łaski zaskarbić ledwie się mógł obronić, aby mieć chwilę wypoczynku, a królowa też po kilka razy na dzień domagała się widzenia z nim, na której wezwanie pośpieszać musiał.
Dla człowieka, który nigdy myśli długo na najpoważniejszym przedmiocie zatrzymać nie umiał, którego wysiłek każdy męczył, a nawyknienie do rozrywek czyniło miękkim — obecne położenie było straszliwą męczarnią.
Sprawy nadzwyczajnej wagi przychodziły na stół naglące, tak, iż je natychmiast, stanowczo rozwiązywać było potrzeba. W niepewności na obu kanclerzów spychał je król, wstydząc się razem nieudolności swej. Zdawało się, że i królowa niespokojną być musiała o jego zachowanie się w tem położeniu, obawiała się omyłki, zdradzenia ze słabością. Dlatego powoływała go ciągle pod rozmaitemi pozorami do siebie.
Rozpoczynała najtrudniejsze w świecie dzieło: przerobienia człowieka niemłodego, który miał nałogi zastarzałe i nawykł do ulegania fantazyom. Ufała jednak, iż iskierka rycerstwa, że duma krwi, potrafią z niego stworzyć wodza.
Tym ona go tylko mieć chciała. Rzeczpospolita była machiną starą i nadwerężoną, której przerobić, ani naprawić nie było łatwo, ale czasu wojny, mężny i szczęśliwy wódz stojący na jej czele, mógł się okryć blaskiem i sławą któreby słabości jego, nieudolności w rządzeniu dostrzedz nie dawały.
Od królowej słyszał Jan Kazimierz ciągle jedno naleganie.
— N. Panie! wszystko się składa jak najszczęśliwiej — mówiła. — Nie oddawaj hetmaństwa nad wojskami nikomu, sobie zostaw najwyższą władzę — idź sam, prowadź!! Dosyć będzie odgłosu tego: Król na czele, aby motłoch zadrżał... Okryjesz się sławą... ja to czuję... wojna — wojna... wszystkie siły na nią skupić potrzeba.
Pochlebiało to Kazimierzowi, który królowej myśl chwycił skwapliwie, ale w jego ustach natychmiast przybrała ona fiziognomią nową.
— Cudowny obraz N. Panny Czerwieńskiej zabiorę z sobą do obozu — mówił z zapałem. — Każemy śpiewać starą Bogarodzicę. Msza codzień i pokuta przed bitwą. Ducha religijnej gorliwości rozbudzić potrzeba.
Marya Ludwika, pobożna też, nic nie miała przeciwko temu, lecz przedewszystkiem rycerskiego pragnęła obudzić ducha.
Król objawiał zapał największy; oświadczał, że pójdzie przodem, że gotów jest bić się, jak prosty żołnierz.
— Resztę spraw bieżących, N. Panie, — wierzajcie mi, — możecie zwierzyć doświadczonym doradzcom, jakimi są dwaj kanclerze. Twoją troską powinno być wojsko... zebranie ludzi... i wystąpienie na plac boju... Będziesz miał sławę odrodziciela ojczyzny.
Ile razy przychodził do królowej, słyszał to jedno tylko Kazimierz — i, potrafił się przejąć tem usposobieniem rycerskiem.
Królowa była tak poruszoną, iż gotową się zdawała sama z nim ciągnąć na wojnę. Nie trwożyło ją nic — pewną była zwycięztwa.
Ci, którzy dawniej znali króla, jak Butler, zaraz w dniach pierwszych uczuli potężny wpływ Maryi Ludwiki na niego, ale znajdowali go szczęśliwym. Janowi Kazimierzowi to rycerstwo nadawało pewien urok, na którym mu dawniej zbywało.
W Polsce szczególniej król, który zarazem żołnierzem i wodzem nie był, nie mógł pozyskać miłości narodu. Zygmunt III, choć nie miał szczególnego powołania do oręża, musiał przywdziewać zbroję i ciągnąć w pole — stając mężnie w czasie rokoszu. Jan Kazimierz też przypominał choć mało znaczący swój udział w rossyjskiej wojnie, a Karolowi to najwięcej do korony przeszkadzało, że go na koniu nie widywano.
Marya Ludwika więc nie bez przyczyny chciała przyszłego małżonka uczynić rycerzem, a on sam zdawał się tę metamorfozę uznawać też za konieczną.
Dotąd zbrojownia jego była tak mało znaczącą, że nie wiedziano, gdzie jej szukać, gdy spytał o nią, ale po Władysławie pozostały bardzo wytworne i kosztowne uzbrojenia: hełmy, tarcze, pancerze, które, choć do chudszej i niklejszej figury króla nie nadawały się, płatnerze na to i kaftany łosiowe poradzić mogły.
Jednego ranka Butler otrzymał zlecenie rozpatrzenia się w uzbrojeniu.
Własnego nie miał prawie nic Jan Kazimierz, gdyż po powrocie z Rzymu nie starał się o to; oprócz kilku szpad, które u boku nosił, nie było uzbrojenia: musiano więc zaczerpnąć w spuściźnie bogatej po bracie, aby nie kupować. Potrzeba było też starszych wojskowych wezwać do rady, bo król żadnego nie miał doświadczenia i nie wiedział, co dźwignąć i nosić może.
Cały ranek jeden trwały narady, bo Kazimierz chciał wieczorem zaspokoić królową, iż przybory wojenne miał w gotowości. Próbowano blach, koszul, szyszaków, mieczów, nawet buław, z których jednę w uroczystych chwilach król miał nosić. Milcząco dawał się odziewać w kaftany i rozbierać, ale znajdował, że całe uzbrojenie dosyć ciążyło i ruchy utrudniało.
Dwór króla stary, który go widywał w kardynalskiej purpurze, w czarnej długiej sukni zakonnej, w niemieckim stroju świeckim, z uśmieszkiem teraz spoglądał na pana, który miał nagle przemienić się w żelazem okutego bohatera...





VIII.

Dzień dwudziestego Listopada zwiastował się zrana zimny i wietrzny. Śnieg polatywał; znaczna cześć starszych senatorów i znużonych sejmowaniem dziennem i nocnem posłów — siedziała po domach i gospodach.
Spoglądał każdy w okno... Ba! jednym mniej, jednym więcej! Obejdzie się tam beze mnie.
Zrana więc mała garstka tylko znalazła się pod szopą, dla ukończenia roztrząsań paktów konwentów. Naglono o głosowanie, aby raz temu koniec położyć.
Szczęściem też, niebo łaskawsze rozjaśniać się zaczęło — szlachta się ściągała. Król, który dla uroczystego wjazdu po spodziewanej dnia tego elekcyi czekał ze dworem za miastem, usłyszał wreszcie około południa huk dział, który mu zwiastował, że na polu śpiewano już Te Deum!
Co chwila też nadbiegali z powinszowaniami co żywiej, ci panowie, którzy królowi przy wjeździe towarzyszyć mieli. Pomiędzy nimi król mógł się doliczyć aż pięciu sobie wiernych Radziwiłłów.
Wśród okrzyków wesołych siedli na konie wszyscy. Cała droga do miasta i do kościoła nabita była ciekawemi, witającemi tłumami. Jan Kazimierz jechał rozpromieniony i zwycięzki.
Wtem na drodze, jeden z tych sławnych ówczesnych jowialistów, których sporo liczono w tym czasie właśnie, gdy najmniej się śmiać było z czego — dawny dworzanin Władysława IV — Zygmunt Skarszewski, tak dzielny żołnierz i dowcipny żartowniś, jak stary, dogorywający już Samuel Łaszcz — czapeczka na ucho jedno włożona — nawinął się na oczy królowi.
Spostrzegłszy to drwiące wesołe oblicze, Kazimierz żartobliwie odezwał się do niego:
— A co tam słychać, mości panie? Kto w okopach królem mianowany?
— A! — odparł strojąc minę smutną Skarszewski — ładu niéma w Polsce... wszystko stoi nieporządkiem u nas. Już-ci się mnie korona należała; alem się, zagrawszy w kostki, z konkurrencyą spóźnił.
Zaprawdę, za mojego panowania, Polacy byliby mieli takie zamieszanie i kaszę — jak nigdy!... ale cóż! przez te kostki Rzeczpospolita straciła, a jam się jeszcze zgrał w dodatku!
Było to pierwsze oznajmienie o dokonanej elekcyi — które wszyscy, i sam elekt, śmiechem wesołym przyjęli. Skarszewski przyłączył się do świetnego orszaku, wśród którego liczni biskupi, Nuncyusz, królewicz Karol, Senatorowie, dygnitarze pierwsze obok króla miejsca zajmowali.
Kościół Ś. Jana już był przystrojony i oświetlony na przyjęcie.
W loży zamkowej, za zasłonami, stała królowa, która na dzień ten, wzorem królowych francuzkich, żałobę czarną na białą zamieniła. Patrzyła i łzy jej wzrok mąciły. Teraz, gdy już elekcya cudowną jednomyślnością dokonaną została, dowiadywano się ze zwierzeń różnych, z narzekań spóźnionych, że Rakoczy siedmiogrodzki miał znaczną partyą za sobą i tylko zręczne zabiegi królowej, onieśmielenie spiskowych, pośpiech naostatek, zapewniły koronę Kazimierzowi.
Zdala warcząc, odgrażali się ci stronnicy Zygmunta IV... że on może siłą to pozyskać, czego mu z dobrej woli nie dano.
Mało kto w czasie tej uroczystości, przysięgi, mów, powinszowań — zwrócił oko na zakrytą lożę i niewielu może wiedziało, że nawpół firankami przysłoniona, siedząca w niej kobieta poruszała, rządziła, kierowała znaczniejszą częścią tych senatorów, którym się zdawało, że czynili, co sami chcieli.
Żałoba nie dozwalała się Maryi Ludwice pokazywać nigdzie, znużenie cielesne i na duchu czyniło ją niemal chorą — ale czuwała zdala.
I ona także w niepewności pędziła te dni oczekiwania, nie o małżeństwo swe, bo to, niestety, ominąć jej nie mogło, ale o przyszłość małżonka. Potrafi-li ona uczynić go wodzem, rycerzem i królem, jakim marzyła?
Były dnie, gdy Kazimierz wydawał się jej ożywionym, natchnionym, chętnym do pracy, ale częstokroć nazajutrz już był zmieniony, zmęczony — i sam powątpiewający o sobie.
O żenieniu urzędownie mowy jeszcze nie było; wymagało ono zgodzenia się Stanów — chociaż to było niewątpliwe. Tymczasem naznaczono już pogrzeb Władysława w Krakowie na 15 Stycznia, a po nim koronacya i sejm odbyć się miały.
Dano nieco spocząć Kazimierzowi, który codzień widywał królową i względem niej z tem większą był wdzięcznością i affektem, im się jej mocniej obawiał.
Powracał od niej na przemiany: z uwielbieniem i ze strachem.
Butler, któremu potrzebował się zwierzać naprzemiany, słuchać musiał... niepomiernych pochwał — a potem cichego mruczenia.
— Gdybym ja się mógł od niej uwolnić!
W dni kilka Ossoliński, któremu szło wielce o to, aby się u Jana Kazimierza utrzymał w tej wziętości, jaką miał u nieboszczyka, we wspaniałym pałacu swoim wystąpił z ucztą, która napozór była niespodziewaną, chociaż Marya Ludwika od kilku tygodni o przygotowaniach do niej była zawiadomioną.
Król, zaproszony, pojechał chętnie i zabawiał się bardzo wesoło, szczególniej nadskakując młodym i pięknym paniom, między któremi marszałkowa Kazanowska prym trzymała. Spostrzegli wszyscy tę dla niej preferencyą, ale też dziwić się nie było można, bo piękna pani wyzywała J. Król. Mości słowy i oczyma.
Królowa nazajutrz szydersko nieco żartowała sobie z przyszłego małżonka, nie zdając się do tego przywiązywać wagi.
— Strzeż się jednak W. Król. Mość oczu ludzkich... bo, wysoko siedząc, narażony jesteś na potwarze; nie trzeba do nich dostarczać wątku. Co księciu było wolno, królowi się nie godzi.
Jan Kazimierz wczorajsze zaloty obrócił w żart i zaparł się ich najuroczyściej, ale wróciwszy do siebie, zawołał do Butlera:
— Na każdym kroku mnie śledzi! jestem spętany. Ślubu jeszcze nie wziąłem, a w niewoli już jestem. Co to będzie dalej?
Starosta nie odpowiadał.
Nawoływanie do wojny, która królowej zdawała się jednym środkiem wybawienia — przycichać zaczęło. Namówiono króla, aby, na czasie zyskując, listy wysłał do kozactwa — a te napozór poskutkowały. W istocie zaś Chmiel się potrzebował zorganizować i tłumy motłochu ująć w jakieś karby — pozyskać sobie Tatarów i kto wie jeszcze jakich spodziewanych sprzymierzeńców.
Kozacy wołali głośno, iż pofolgowali Rzeczypospolitej, ulegając prośbie króla.
Można sobie wystawić, jak ta prośba szlachcie smakowała, która obruszała się na motłoch — chociaż nie śpieszyła przeciwko niemu. Mazurowie szczególniej uspokoić się nie mogli, na gwałt dopominając się indagacyi i ukarania zbiegów piławieckich.
Ciężkie warunki jakie nakładało, Kozactwo, ze swej strony niedając żadnej rękojmi pokoju, kazały przewidywać, że krwawo jeszcze będzie rozstrzygać się ta sprawa, w której Chmiel z czernią, daleko pewniejsi byli sprzymierzeńców i sojuszników, niż osamotniona Rzeczpospolita.
Nikt tu przyszłości nie widział jasno, zaślepiała świetna przeszłość: pogromcy tylu potęg mieliż się lada zbuntowanych chłopów ulęknąć?
Łudzili się wszyscy, a kto, jak Kisiel, widział jaśniej niebezpieczeństwo i radził mu zapobiegać, tego zdrajcą ogłaszano.
W Styczniu wreszcie król, dobrej myśli, wybierał się do Krakowa; królowa chora i smutna pozostawała w Warszawie. W ostatnich dniach starała się natchnąć Kazimierza męztwem i wytrwałością, a król, czuły i posłuszny, obiecywał wszystko, co chciała. Wyrywał się jednak zpod jej oczów, rad wyswobodzenia i nie ukrywał się z tem przed starostą.
Nawykły do tych najsprzeczniejszych zwierzeń, Butler słuchał ich z jednaką obojętnością, nie przywiązując wagi do nich, choć się gwałtowniej objawiały. Dzień następny zaraz je ostudzał.
Podróż na Częstochowę odbyła się szczęśliwie, chociaż z mniejszą daleko okazałością, niż dawnych panujących. Wszystkie obrzędy spełniły się według form uświęconych, nie pominięto niczego; ale ci, co pamiętali dawniejsze czasy, z boleścią widzieli, iż kraj, miasto, dwór, ludność, bez zapału, chłodno udział w nich brała. Wszystko jakoś zubożało, skurczyło się, zmalało. Owe orszaki panów, strojne pułki, hussarze, gwardye cudzoziemskie od axamitów i lamy, tryumfalne łuki i ognie, zdrobniały, nie miały blasku ani przepychu dawnego. Upadek zamożności i ducha zarówno czuć się dawał.
Nie było tej ufności w przyszłość, jaka niegdyś ożywiała każdego panowania początki. Król sam niewiele był obiecujący, znano go tylko ze zmiennych wielce kolei fortuny, a jutrzenka jego panowania nie rozproszyła chmury stojącej na horyzoncie jeszcze i głuchym przypominającej się grzmotem.
— Wołano — Vivat! a pierś wtórowała: Niepomszczona Piławiecka! Zbiegłe sromotnie wojska, zabrani w niewolę hetmani, kozactwo i chłopstwo na karkach, z groźbami! — Kto nas pomści?
Jedyny wódz, którego obawiali się buntownicy, jedyny mąż, który mógł może podówczas zbawić Rzeczpospolitą, Jeremi Wiśniowiecki, którego sława i szczęście we wszystkich zazdrość obudzało, czasu koronacyi doznał lekceważenia — i zapowiedzi, że buława i naczelne dowództwo ominąć go miało!
Gdy w czasie pogrzebu Władysława kruszono drzewce królewskiej chorągwi, a obłamek jej, jako godło wodza, należał Wiśniowieckiemu, sięgnął też on po niego; ale Jan Kazimierz, w którym zazdrość obudzono, przestrzeżony, umyślnie pominął go i drzewce oddał pokojowcowi swemu Strzęboszowi.
Mogło się to nazwać omyłką, zapomnieniem, ale było uchybieniem i zniewagą, którą Wiśniowiecki uczuć musiał głęboko.
Zaledwie przebrzmiały okrzyki koronacyjne, a senatorowie zebrali się na radę — Piławiecka! indagacya! ukaranie zbiegów — zahuczało znowu.
Król dosyć neutralnie zachowywał się we wszystkiem. Naostatek przyjaciele Maryi Ludwiki uznali chwilę właściwą, aby wnieść kwestyą królewskiego małżeństwa. Jan Kazimierz, który nigdy zręcznym politykiem nie był, i w tej sprawie, tak go blizko obchodzącej — pozostał biernym. W duszy pragnął najmocniej, aby senat, dla blizkiego powinowactwa, sprzeciwił się tym ślubom, lecz stało się inaczej.
Królowa silniejszą tu była nad niego, a dyspensa rzymska, za którą Nuncyusz ręczył, iż była w drodze, wszystkim zamykała usta. Ci więc nawet, co w początkach sprzeciwiali się małżeństwu, zamilknąć musieli.
Król, choć zgryziony tem, uradowanego udawał, gdyż wyzwolenia się stracił już nadzieję.
Codzień prawie przybywający posłańcy królowej i listy jej dostarczały wskazówek, jak sobie miał Jan Kazimierz postępować. Oburzał się na tę niewolę, lecz słuchał, bo tożsamo, co listy Maryi Ludwiki przynosili mu Ossoliński i Radziwiłł.
Wyrazem potrzeb najpilniejszych było przemówienie marszałka koronnego: żądał on wojska; ofiar i potężnego uzbrojenia zewsząd zagrożonego kraju. Nie jedni Kozacy grozili: Rakoczy z najazdem się odzywał, Szwedzi z Niemcami mogli łatwo korzystać z osłabienia Polski, naostatek Tatarowie i Turcy obojętnie też nie mogli patrzeć na ten łup, który im wydzierano. Kanclerz wymownie w imieniu króla odzywał się do sejmujących.
Niestety, cały przebieg spraw aż do końca sejmu był niejako odbiciem stanu umysłów ówczesnego, niepokojonych tem, co się stało, — tem, co się stać mogło, a napróżno szukających ratunku.
Jan Kazimierz wołał o wojsko, ale w cudownych obrazach jeszcze większą niż w nich nadzieję pokładał — i miał słuszność, bo cudu potrzeba było, aby z tego chaosu siłę i czyn wyprowadzić...
Wśród narad co czynić — jak jęki boleści wytryskiwało:
— Grzechy nasze nas biją!
Kanclerz Radziwiłł ucisk chłopów ciągle przypominał, inni zgnuśnienie wyrzucali rycerstwu; jęczano... wzywano kary i pomsty... a nie wiedziano co czynić.
Jedyny wódz... strasznym był, aby jako zbawca ojczyzny wszystkim nie odjął sławy!!
Schodzono się codzień tak boleć, narzekać i stękać.
Król? rachował na to, że sam odgłos imienia jego zasieje trwogę; gotów był stanąć, prowadzić i zgnieść tych zbuntowanych, którzy tymczasem z zuchwalstwem niesłychanem naśmiewali się z dawnych panów...
Wśród tych narad bałamutnych dano znać z Warszawy, iż królowa mocno zasłabła. Król już Krakowem znudzony, rad był się może ztąd wyrwać; rozstawiono konie, przyśpieszono obrad zamknięcie.
Pobyt Kazimierza w starej stolicy ciekawym dostarczył treści... skazówek, do odgadywania przyszłości.
Było to charakterystyczną słabością tej doby właśnie, że się gwałtownie domagano od astrologów, od ludzi świątobliwych, od wróżbitów wszelkiego rodzaju, odsłonięcia tajemnic jutra. Nigdy tyle horoskopów, astronomicznych obrachunków, wierszy zagadkowych, proroctw świętobliwym przypisywanych — nie obiegało po rękach, jak w tych latach.
Każdy się starał wiedzieć, co mu jego narodziny wróżyły, bo nie wątpiono, że w gwiazdach zapisane były wyroki nieuniknionego fatum. W czasie pobytu króla, w sam dzień koronacyi, pożar na zamku nie mógł też pozostać bez tłumaczeń i wykładów.
Wieczorem, gdy po biesiadzie wszyscy się już po kwaterach rozeszli, a w mieście jeszcze i przy niektórych pańskich dworach ognie sztuczne wyprawiano na cześć ukoronowanego, tuż podle sypialni, w której on spoczywał, w Kurzej Stopie ogień się zajął.
Król się przebudził, ale w pierwszym momencie służby rozpierzchłej nawet dowołać się było trudno na ratunek, bo i ta ucztowała i szalała... Nadbiegł tylko Ossoliński i wszczęty pożar rychło ugaszono.
Kanclerz miał tę przytomność umysłu, iż strwożonemu Kazimierzowi ognia tego jako dobrej wróżby powinszował; lecz spalenie się Kurzej Stopy w mieście za zły omen uważano.
W powrocie do Warszawy na pół drogi potrzeba się było i dla przeprzęgu i dla posiłku zatrzymać. Dzień był piękny i pogodny. Kazimierz wyszedł przed plebanią, w której go proboszcz przyjmował.
Kilka kroków dzieliło go tylko od małego kościołka wiejskiego, na którego progu ujrzał dziwacznie wyglądającego człowieka. Wydał on mu się żebrakiem.
Nie powstał jednak na widok króla, i tą obojętnością swą ciekawość jego obudził. Mężczyzna był ogromnego wzrostu, silny, z głową włosem bujnym siwiejącym okrytą, z oczyma głęboko pod kością czołową i brwiami rozrosłemi ukrytemi. Suknia nakształt mniszej okrywała go, podpasana sznurem, u którego wisiał prosty drewniany różaniec.
Był to tensam stary pątnik Bojanowski, któregośmy widzieli w gospodzie księcia Karola nad Wisłą. Pielgrzymka teraz z Częstochowy i Gidlów prowadziła go do Krakowa... Trafem zaszedł do kościołka, gdy król właśnie na plebanią zajeżdżał. Ale czem był król dla niego?
Jan Kazimierz — zbliżył się ku niemu...
Nie ruszył się i teraz Bojanowski. Pierwszy musiał go Jan Kazimierz pozdrowić: Niech będzie pochwalony.
Żebrak mniemany skłonił głowę i zamruczał odpowiedź; nie powstał jednak i wiele się nie zdawał okazywać ochoty do rozmowy.
Tem mocniej podrażniło to króla; sięgnął naprzód do woreczka po jałmużnę, lecz, ruch ten odgadłszy Bojanowski — odezwał się:
— Jam nie żebrak; jałmużny nie potrzebuję.
— Któż jesteś?
— Grzesznik, jak i ty...
Wtem Strzębosz, który zdala stał, starca nie znał, a sądził, iż go powinien przestrzedz z kim mówi, podbiegł, schylił mu się do ucha i szepnął:
— To król jest!
— Wiem o tem — rzekł głośno, obojętnie Bojanowski.
Jan Kazimierz, posłyszawszy przestrogę i odpowiedź, uczuł się tem dotkniętym.
— Króla więc sobie za nic ważycie? — odezwał się podchodząc.
— Mam-ci ja codzień z królem królów do czynienia — odparł niepowstając starzec — cóż dla mnie twój ziemski majestat waży? — Patrzę na ciebie i boleję nad tobą, bo biedniejszym jesteś z tą koroną twą, niż najnędzniejszy z poddanych twoich. Kozłem jesteś ofiarnym, który za grzechy tysiąców i swe własne cierpieć będzie, nie za żywota tylko, ale po wsze wieki. Cierniem jesteś ukoronowany, trzcinę ci miasto berła dali w ręce, a purpura twa, krwią zabarwiona, gdy zeschnie, stanie się czarną.
Tak, królem chciałeś być i jesteś, ale nim nie umrzesz... królem jesteś godnym tego królestwa zgnilizny i grzechu! Biada tobie i królestwu twojemu!
Jan Kazimierz słuchał, bledniejąc. Nawykły szanować ludzi świątobliwych, czuł w tym nieznanym starcu jakąś istotę nie z tego świata; duchem się korzył przed nią, ale majestat jego królewski cierpiał.
— Wiem — odezwał się po namyśle — że w nieszczęśliwą powołany zostałem godzinę, ale nie w sobie ufam: wierzę w Opatrzność i pomoc Bożą, w miłosierdzie Pańskie.
Bojanowski rzucił głową.
— Bijcie się w piersi — rzekł — ty i ten kraj, czyście na nie zasłużyli?? Skalanych grzechami Bóg natchnąć nie może, a nie obmyliście się z grzechów waszych. Modlitwą nie przebłagacie Boga, ani ofiarą rąk nieczystych... serca wasze zepsute są i ostygłe. Dzikie źwierzęta wypuścił na was mściwy Jehowah, które szarpać będą i krew waszą toczyć, aż poprawicie się i pokutować będziecie. Biada tobie i królestwu twojemu!
Król nie śmiał się odezwać, rad był odejść, a siła jakaś trzymała go jak przykutym przed tym starcem, który siedział jako sędzia surowy i ledwie nań chciał patrzeć.
Milczenie trwało dosyć długo, naostatek Kazimierz rzekł głosem zniżonym:
— Módlcie się za mnie i za wszystkich...
— Modlę się i pokutę czynię, za własne i za wasze grzechy — odpowiedział Bojanowski — ale głuchym jest Bóg, bo grzeszyć nie przestajecie. Upokorzył was, zgniótł, krew się lała strumieniem, niewolnicy wasi stali się panami waszymi; urągają się wam i znęcają — a wy?... ucztujecie i odgrażacie się... i czczemi słowami szermujecie, żądając, aby Bóg zastępów za was szedł i zmiótł nieprzyjaciół, a wam pomstę łatwą dał w ręce!! Cierpliwym był Pan, ale przyszła godzina kary Bożej.
Mieliście proroki, które wam przepowiadały — nie wierzyliście im; mieliście znaki na ziemi i niebie — ślepiście byli na nie; przyszła kara... a zamiast pokuty przekleństwo i narzekanie macie na ustach... Biada tobie, królu, i królestwu twojemu!
Gdy powoli, jakby sam do siebie, na króla nie patrząc prawie, mówił tak Bojanowski, a Jan Kazimierz, ochłonąwszy ze strachu, dotknięty nieposzanowaniem majestatu swojego, burzył się już i myślał tylko jak ma odejść ztąd — proboszcz miejscowy, staruszek bojaźliwy, który nadszedł na ostatnie Bojanowskiego słowa i słuchał ich przelękły, począł starcowi zza króla znaki dawać, aby zamilkł.
— Nie zamykaj mi ust — zwrócił się ku niemu stary. — Niéma dziś od kogo-by on prawdę posłyszał. Z kazalnicy mu pochlebiać będą... od ołtarza go błogosławić: a grzesznik jest jako my, a gorszy od nas, bo on i grzechy jego na świeczniku są postawione.
Bogu wiarę ślubował, i strzymał; poprzysiągł ją królestwu temu, i nie dotrwa do końca.
Król się zwrócił do proboszcza...
— Szalony jest! — zamruczał — chodźmy.
Bojanowski pozostał na progu kościoła i, usłyszawszy odchodzących, podniósł oczy:
— Biada tobie i królestwu twojemu! — zamruczał raz jeszcze.
Drzwi kościołka przymknięte były tylko; starzec wstał, kijem się podpierając, bo chłopaka przy nim nie było, i wsunął się, wlokąc nogami do wnętrza.
Przed wielkim ołtarzem płonęła zwieszona lampa; ale mrok panował tu, wśród którego tylko gdzieniegdzie złocenia jakiego odblask i jaśniejsza chorągiew występowała. Bojanowski zbliżył się aż do stopni, kląkł i padł na twarz, jęcząc. Kosztur mu się wysunął z ręki; zaryczał głośnym płaczem i wołaniem do Boga.
Jan Kazimierz, poruszony jeszcze, usłyszawszy ten jęk, zawrócił się. Proboszcz chciał go wstrzymać, napróżno. Stary pątnik pociągał go ku sobie, trwożąc zarazem: ciążyły mu nielitościwie jego przepowiedni słowa. Doszedł aż do drzwi kościołka, przestąpił próg i w kruchcie mimowolnie padł na kolana, pobożnie złożył ręce, modlił się i słuchał.
Od wielkiego ołtarza słychać było urywane wiersze Psalmów Pokutnych.
W Warszawie czekały na króla wieści niepocieszające. Marya Ludwika wprawdzie powstała była z łóżka i czuła się lepiej; ale burza kozacka, mimo powolności posłów wysłanych do Chmielnickiego, zażegnaną nie była.
Uzuchwalony Chmiel więźniów wypuścić nie chciał; znęcano się nad posłami słowem i czynem; Kisiel, od obu stron podejrzewany, prawdziwym męczennikiem stał się dla miłości Rzeczypospolitej. Chmiel go zdrajcą Rusi, Polacy zdrajcą Polski zwali; przecież on nie przestawał pracować i choć zawieszenie broni wymodlił, granicą postanowiwszy — Horyń!
Tymczasem Rakoczy już z Kozakami się porozumiał, wiedziano o posłach z Moskwy, a Chmiel ważył: komu się zda, i czy nie najlepiej będzie Turczynowi hołdować, bo ten mu największą mógł dać swobodę.
Jan Kazimierz dwie zaraz, jedna po drugiej, pielgrzymki odprawił do cudownego obrazu w Czerwieńsku, pamiętny groźnych Bojanowskiego przepowiedni, do których Maryi Ludwice się nie przyznał.
Strzębosz, który sam jeden tylko słuchał zuchwałych przepowiedni, nikomu też ani słowa o nich nie pisnął.
Marya Ludwika, oile mogła, nalegała, aby król sam zaraz stanął na czele wojsk; tymczasem inni, po naznaczeniu trzech regentów: Firleja, Lanckorońskiego i Ostroroga, starali się przekonać króla i królową, że na chłopstwo i kozactwo samemu królowi iść — było to niejako majestat pański poniżać.
Lenistwo Kazimierza chętnie przyjmowało argument ten, chociaż królowa powstawała przeciwko niemu.
Na nieszczęście, chwilowo zdawał się król mieć słuszność i ci, co go od wyciągnięcia w pole wstrzymywali. Nadeszła wiadomość, iż Kozaków wygnano z Zasławia, że im kasztelanic krakowski Bar, zamek i miasteczko odebrał, a ostatecznie Kasztelan Kamieniecki o znaczną klęskę ich przyprawił.
Na dowód przywieziono do Warszawy chorągwie, które Kazimierz natychmiast do Czerwieńska odesłał, wszystko przypisując cudownej pomocy N. Panny, do której w tym obrazie miał szczególne nabożeństwo.
Ważyły się tak na zamku warszawskim dwojakie wpływy, na przemiany biorąc górę; ale Butler przepowiadał, że królowa ostatecznie zwycięży i, króla w zbroję przyodziawszy, na wojnę wyprawi.
Ona sama, choć niezupełnie do zdrowia wróciwszy, ciągle się z tem oświadczała, że towarzyszyć mu będzie. Dyspensa z Rzymu nadeszła nie dozwoliła już zwlekać małżeństwa i na Św. Trójcę termin został naznaczony.
Zaszła też zmiana chwilowa w królu, który w siebie teraz wmówić się starał, iż był najszczęśliwszym; czułym się nadzwyczaj okazywał dla Maryi Ludwiki — i przed Butlerem nawet poprzysięgał, iż małżeństwo to było mu najpożądańszem.
Jakoż w końcu Maja spełniło się naostatek przeznaczenie obojga. Nuncyusz, który wiele się przyczynił do otrzymania dyspensy w Rzymie i najdostojniejsi senatorowie zaproszeni zostali do pałacu na Krakowskiem Przedmieściu, gdyż Jan Kazimierz tu chciał wesele swe obchodzić.
Marya Ludwika przybrała na te uroczyste dni pogodniejsze nieco oblicze, zmuszała się do uśmiechu i wesela, lecz zpod tej pozłoty... chwilami przeglądała tęsknica i jakby zwątpienie.
Im bliżej teraz poznawała męża, tem silniej czuła, że więcej na własną siłę i wpływ rachować musiała. Wyśmienity humor króla, który dwa razy poszedł w taniec, raz z marszałkową Kazanowską, drugi raz z Lubomirską, ożywienie się jego, rozmówność, Butlera tylko nastraszyły.
— Będziemy za to pokutowali! — mówił Strzęboszowi — nigdy się ja króla nie boję więcej, jak wtedy, gdy jest bardzo szczęśliwym; naówczas tylko co nie widać, gdy w gniew i rozpacz wpadnie...
Marya Ludwika po kilkodniowych ucztach, mowach, i według zwyczaju ofiarowanych jej darach, które przychodziły w porę na wyczerpany skarb obojga (Gdańsk sam przysłał donatywę na trzy tysiące czerwonych złotych szacowaną), wymogła na królu powołanie senatorów dla narady: czy król sam osobą swoją miał jechać na wojnę — i czy pospolite zwołać należało ruszenie. Postarała się o to wpływem swym królowa, ażeby najwyższe hetmaństwo powierzono królowi i zgodnie go upraszano iść swą osobą na nieprzyjaciela.
Jan Kazimierz ciągle przez nią podbudzany, rycerskim duchem natchniony, nie sprzeciwił się i dopóki był pod wpływem jej, oświadczał się z gorącem pragnieniem ruszenia na wojnę.
Pospolitemu ruszeniu sprzeciwiało się wielu, nie chcąc niem szerzyć postrachu i jawnie okazywać całej grozy położenia. Łudzono się ciągle, iż chłopstwo... strwożone... pokonanem zostanie.
Cząstkowe na Wołyniu powodzenie niektórych oddziałów do pewnego stopnia tłómaczyło ten opór przeciw pospolitemu ruszeniu...
Chorągiewek zdobytych na tych różnych pułkach kozackich nasłano tyle do Warszawy, iż król z królową, nową pielgrzymkę odprawiając do Czerwieńska, pół seciny ich u ołtarza N. Panny złożyli.
Pobożność ta wszakże nie zachwiała postanowienia, aby król osobiście w wojnie czynny wziął udział. Nalegała na to królowa i miała po sobie wszystkich, którzy królowi dobrze życzyli.
Jednym z tych powierników, przed którymi Marya Ludwika wszystkich swych myśli i pobudek postępowania taić nie potrzebowała, był kanclerz Radziwiłł.
— Książę! — mówiła mu otwarcie — powinieneś być mi pomocą i poprzeć wyprawę króla na wojnę. Przeszłość nieszczęśliwa ciąży na nim: niepowodzenia, niestateczne zmiany, lekkomyślność przypadkowa może; sława wojenna jest mu koniecznie potrzebną. Nie powątpiewam o męztwie jego, a gdy raz w pole wyciągnie, pewną jestem, iż się przejmie duchem rycerskim i całem sercem spełniać będzie swój obowiązek.
— N. Pani — odparł Radziwiłł — jest to wistocie koniecznością niemal, ażebyśmy króla podbudzili i zmusili stanąć na czele; ale, uchowaj Boże, czego nie przypuszczam, klęski...
— A! nie! nie! — zakrzyknęła królowa gwałtownie. — Zwycięztwo jest pewnem, niezawodnem! Nie godzi się ani na chwilę o niem powątpiewać. Sam urok, odgłos... niepodobna, aby na ten motłoch nie podziałał.
Król zresztą mieć będzie z sobą do rady najzdolniejszych i znakomitą siłę żołnierza dobranego. Nie godzi się mu odbierać sławy, która jest tak potrzebną, aby obudzić poszanowanie i zaufanie...
Pozyskawszy Radziwiłła, ujęła na swą stronę królowa Ossolińskiego, zjednała innych, potrafiła nawet przez swój dwór wpłynąć na tych, co otaczali ciągle Kazimierza, nie wyjmując Butlera, i zniewolić ich, ażeby króla karmili nadzieją zwycięztw i sławy.
Wszystko to się powiodło lepiej, niż spodziewać się było można. Pierwszy raz w życiu Kazimierz trwał dłużej w postanowieniu. Wszystko dokoła niego przybrało postawę rycerską, szczęk i brzęk oręża dawał się słyszeć nawet w antykamerze.
Małe zwycięztwa, o których dochodziły wieści, prawdziwe, czy fałszywe, wyraźna opieka niebios, którą czuł nad sobą król, dodawały mu ochoty do łatwego, jak się zdawało, zdobycia laurów. Ukrywano może niektóre szczegóły przed nim, któreby rzeczywisty stan walki ze zbuntowanem Kozactwem poznać dały.
Gdy się to działo w Warszawie, najdzielniejsze siły Rzeczypospolitej, z prawdziwem bohaterstwem, godnem wiekuistej sławy, opierały się ogromnej potędze motłochu, dziesięćkroć liczniejszego o głodzie, w niedostatku środków obrony, wśród nieustannej grozy zdrady, która się wciskała wszędzie...
Oblężenie to Zbaraża epopeją jest, której unieśmiertelnieniu żadne pióro nie starczy. Ten heroizm głodny a wesół, ta śmierci pogarda, te codzienne ofiary życia, a jako chór towarzyszący im, urągowisko motłochu rozszalałego swą źwierzęcą siłą, pijanego zwycięztwem i gorzałką!
Wśród tych okopów Zbaraża stali prawdziwi pokutnicy za grzechy narodu, którzy zasłużyli na palmy męczeńskie. Wiedziano w Warszawie przez tych, którym się z oblężenia wykraść udało, jak zrozpaczone tu było położenie, jak pilno potrzebna pomoc, z królem, czy bez króla; lecz naprawdę całej grozy, całej straszliwości, znękania wojsk pozbawionych nawet chleba, nikt tu nie wyobrażał sobie.
Królowa tylko, której potrzeba było skłonić męża do wyciągnięcia w pole, wiadomościom ze Zbaraża dawała całkowitą wiarę, gdy inni starali się je przesadzonemi okazać. Nie wierzono w Tatarów, nie chciano dać wiary półtorakroć sto tysięcy liczącemu Kozactwu pod okopami, w których zaledwie dwadzieścia tysięcy bohaterów opierało się im dotąd zwycięzko, aż nareszcie gońce, zwiastujący głód blizki, brak prochów i kul, i ostateczne znużenie tych ofiar, zmusiły przyśpieszyć ciągnienie.
Zapowiedziano, że król do Lublina naprzód ma się udać, gdzie wojsk obiecanych pułki gromadzić się miały. Jan Kazimierz zdawał się odmłodzonym, wesołym, ufnym i tak ożywionym, a pewnym zwycięztwa, jak nigdy.
— Raz temu zawichrzeniu położyć koniec potrzeba — mówił z zapałem — a przy pomocy Bożej... Zdaje mi się, że godzina wybiła!
Ktoś podszeptywał o Tatarach.
— Jako żywo, ich niéma i nie będzie! — odpowiadali drudzy...





IX.

Ze świetnym orszakiem, przeprowadzany przez królową, pobłogosławiony przez duchowieństwo, pełen otuchy, wyruszył król z Warszawy. Marya Ludwika powróciła uspokojona, dopięła tego, czego pragnęła: uczynić miała rycerzem i zwyciężcą człowieka, który dotąd nosił na sobie tylko nieudolności i niestateczności piętno. Dokazała niemal cudu tem, iż potrafiła umysł Kazimierza przez dłuższy czas na jednym skupić przedmiocie, nie dając mu się rozczarować i zniechęcić.
Wszystko dokoła niego tchnęło teraz rycerstwem, bojem, bohaterską żądzą przelania krwi za wiarę i za kraj.
Lecz — dodać potrzeba też, dla określenia tego zapału tak niespodzianie obudzonego, iż wojna, którą rozpocząć miano, z Warszawy i z Lublina jeszcze wydawała się łatwym pochodem, w którym imię króla unosząc się w powietrzu, jak odgłos trąb mury Jerycho... miało rozproszyć wrogów.
W Lublinie już wieści nieco groźniejsze, przepowiadały nie tak łatwy pogrom i zwycięztwo.
Jednego wieczora, właśnie, gdy król miał klęknąć na modlitwę, oznajmiono mu posła panów regimentarzów od Zbaraża.
Był to dobrze tu wielu znany Stopkowski; lecz najlepsi przyjaciele w odartym, wynędzniałym, schudzonym, bladym, w tem z wymokłemi wargami i ogniem tylko rozpaczliwym świecącemi oczyma widmie żołnierza poznać nie mogli dzielnego, silnego, wesołego towarzysza.
Przynosił on listy od wodzów zamkniętych w okopach, ale oblicze jego było najwymowniejszem pismem, najlepszem świadectwem tego co wojsko przecierpiało.
Gdy król, bledniejąc, pismo odczytywał, Stopkowskiego zarzucano pytaniami, na które on niechętnie odpowiadał.
— Co ja wam rozpowiadać mam — mruczał — patrzcie na mnie, tacyśmy tam wszyscy. Jużeśmy z głodu konie, psy i szczury pozjadali... Nie wiem rychło-li nam samych siebie źréć przyjdzie...
Posadzono go za stół, usiłując odżywić i natchnąć nadzieją, lecz biedak nadto cierpiał, a nadewszystko nadto widział, aby wspomnienie krwawe łatwo się zatrzeć mogło.
— Nie pytajcie mnie — mówił głosem drżącym — bo jeśli wnet na pomoc braci utrapionej poskoczyć nie możecie, serce wam pęknie, słuchając, co my tam przecierpieliśmy i cierpiemy.
Tylko cudom męztwa i nieustannej czujności winniśmy, żeśmy na jatki nie poszli chciwemu krwi motłochowi!
Pod Zbaraż śpieszcie! na Boga! pod Zbaraż, póki czas, abyście nie przyszli napróżno kurhany sypać i trupy opłakiwać.
Listy, które przywiózł Stopkowski to samo mówiły, król sam poruszył się tak, iż chciał natychmiast ciągnąć dalej; ale tu poskoczyli senatorowie, — wołając, że króla nie godzi się narażać, dopóki sił dostatecznych nie zbiorą, bo i trzecie wici były wyszły na pospolite ruszenie, a szlachta się tak opieszale ruszała i ściągała, iż gdzie na tysiące liczono, i secin się doliczyć było trudno... Prawie codzień przyciągał mały jakiś oddziałek, chorągiew, trochę ludu strwożonego i bez onego ognia w piersi, co zwycięztwo zwiastuje. Starszyzna i król gorzeli, ale nie było z kim iść....

Było to owe sławne pospolite ruszenie, o którem z goryczą potem śpiewał poeta owego czasu (Morsztyn):

Brzemienne góry myszkę urodziły,
Mały deszcz chmury ogromne spuściły..
Ty, co to pragniesz spólnego ruszenia,
Porachuj się sam i spytaj sumienia,
A rzeczesz, widząc serce, rząd i siły:
I te-by góry myszkę urodziły...
Parturiunt montes...


Z tą siłą, jaką miał król, musiał posuwać się dalej, a przybycie znękanego posła zpod Zbaraża było dla wodzów potrzebną przestrogą, aby szli z ostrożnością niezmierną, jakby w kraju nieprzyjacielskim, gdzie już, dla chłopstwa, nigdzie nikt bezpiecznym nie był i wrogami czuł się otoczonym.
Wrażliwy król, chociaż długo nigdy w niczem wytrwać nie umiał, tem mocniej w pierwszej chwili odczuwał, co miał przed oczyma. Stopkowskiego opowiadanie przejęło go do szpiku kości i na chwilę zmieniło zupełnie. Heroizm oblężonych, którym śpieszyć na pomoc było potrzeba, własna godność i bezpieczeństwo, uczyniły go innym człowiekiem.
Nie dawał dniem i nocą pokoju strażom i czatom, nie kładł się spać, nie rozbierał, hasła wydawał i zmieniał, koni swych rozsiodłać nie dozwalał i ledwie w namiocie przypadłszy na spoczynek alarmował natychmiast. Pochodnie kazawszy zapalić, objeżdżał wojsko... puszczał się aż do czatów, aby je widzieć na oczy.
Taka nadzwyczajna gorliwość musiała też i w drugich męztwo i czujność wzbudzić. Zaraz też duch inny wionął na wojsko, choć Stopkowski mu go przynieść z sobą nie mógł, bo ten jeszcze grozą łaźni, z której się wyrwał, był przejęty.
Czego nigdy nikt spodziewać się nie mógł, Sapieha i inni baczniejsi dowódzcy króla powstrzymywać i hamować musieli, ciągle się oglądając na to, azali pospolite ruszenie nie nadciągnie gromadniej.
Najgorszem było, że w pośpiechu tym ani miano czas rozpoznać się, ani rozsłuchać, czy na drodze gdzie nie czekał ich nieprzyjaciel, co Stopkowski przepowiadał, trzymając przeciwko wszystkim, że Tatarowie na nich uderzą.
Drudzy wbrew przeczyli, opierając się na tem, iż prosty lud nic o Tatarach nie wiedział i nie słyszał, a nie posądzano ludu tego, że milczał umyślnie... i zdradzał...
Mnóztwo Rusi, której serce biło do Chmiela, służyło pod chorągwiami panów z królem ciągnących, a w tych nikt się też zdrajców nie domyślał, ani ich nie posądzał. Zbiegali codzień prawie, powracali nazad, przynosili umyślnie fałszywego języka.
Stopkowski, który już się nasłuchał i napatrzył w Zbarażu wszelkiego rodzaju nikczemnego zdradziectwa... ostrzegał napróżno.
Jakże się lękać było można człowieka, który wczoraj szczodrze obdarzony, pokornie rękę pańską całował, na ziemię padał, miłość poprzysięgał, a tejsamej nocy, najlepszego konia uchwyciwszy, biegł szukać Kozaków, aby im służyć!
Ciągle tedy spierając się o Tatarów, o których rozpowiadano, choć ich jeszcze nikt nie widział, ciągnął król dosyć czujnie od Zamościa pod Zborów, a tu już zgliszcza po drodze i zbiegli od tatarskich pęt świadczyli, że Orda wistocie Kozaków posiłkowała.
Aliści ani liczby jej, ani kędy się obracała, nie znał nikt, gdy Tatarski Han już Pełkę, chorążego pułku ostrogskiego, pochwycił i innych też wziął, a biciem i mękami zmusił, że o wojsku i królu śpiewali, co wiedzieli.
Tuż i wezbrana po deszczach Strypa i Zborów, na lewo dębowym gęstym lasem otoczony, a gdy w kościele na drugim brzegu za rzeką na nabożeństwo biją w dzwony i król, dla uroczystości Wniebowzięcia przeprawia się, aby mszy św. wysłuchać, harc z Tatarami się poczyna...
Król mimo całej czujności swej wiedział tylko tyle zpod Zbaraża, co mu listy Stopkowskiego przyniosły, a o Tatarach i ich sile tak, jak nic: gdy przebiegły Chmiel policzył pułki i siły, a Tatarom wskazał, gdzie polskiego króla i obozu szukać mieli.
On toż sam z częścią swoich czatował w odwodzie.
Tu dopiero tym, co dotąd z Kozactwem i jego chytrością do czynienia nie mieli, co je sobie ważyli lekko, co śmieli się, gdy w Warszawie rozpowiadano, że Chmiel miał swoich i w Wenecyi i w Watykanie i na Cesarskim i na Sułtana dworze, otworzyły się oczy i poznali, że nieprzyjaciel to był straszniejszy, niż się zdawał... a owo pijaństwo nieustanne i gburowstwo udanem było, owo chłopstwo umyślnie wdziane i noszone.
Nim się też dowiedziano o Tatarach, już Korycki, który w odwodzie był z pułkiem ostrogskim (tym, który w Toporowie Pełkę i Żółkiewskiego utracił), ścierał się z nimi, a choć garść miał tylko przeciw Ordzie, zahamował ją nieco... Z drugiej strony Tatarowie na ciągnące wozy napadli, przy których nikogo, krom ciurów nie było, a ci uszli i wozami droga się zaparła, a zamieszanie powstało straszne.
Szczęściem, że z orszaku króla nie potracili głów wszyscy i męztwo mieli, większe, niż szczęście.
Co prędzej i wozów i mostów na Strypie bronić było trzeba. Skoczył tedy ochotnikiem ze swymi Witowski i postanowili murem stać, ażby się wojska i króla doczekali. Do niego przyłączył się Ossoliński, starosta stobnicki, i pięć niezbyt odzianych chorągwi Województwa Ruskiego. Ci nietylko impet wstrzymali, ale Tatarów odparli.
Trwało to wszakże krótko, choć z posiłkiem nadszedł i otuchą Sapieha, z siedmią chorągwiami dobrze okrytemi i choć na sercu nie zbywało. Orda w dziesięć koni liczniejsza zalewała dookoła... czerniało od niej, jak od mrowia i odgłos walki głuszył kościelne dzwony.
Złą, zaprawdę, wróżbą było to wciągnienie do Zborowa, gdy na samym wstępie co najmężniejsi ochotnicy padli, usiłując powstrzymać dzicz, dopóki-by król się z wojskiem nie przeprawił i nie rozłożył. Zginął tu pierwszy Witowski, który innych za sobą pociągnął, Załuski, podpułkownik, obok niego, a mężnego Sapiehę, pod którym konia ubito, służba jego na rękach wyniosła.
Żałował król najmocniej Balduina Ossolińskiego, synowca kanclerza, który znalazł się u boku królewskiego, aby mu pogrzeb sprawił, młodego Tyszkiewicza i wielu a wielu innych z najdzielniejszej szlachty ruskiej. Ani się było można pocieszać tem, że takiemi ofiarami okupiono zwycięztwo, gdyż zaledwie obronną ręką wyszedł król, opędziwszy się ćmie tatarskiej, aby się mógł obozem rozłożyć i okopać...
Wojsko tchnąć, ani spocząć nie miało czasu, gdyż natychmiast taborem się potrzeba było obwarować, wałem osłonić, a wielka siła Ordy, w którą wczoraj nie wierzono, dziś już aż nadto się czuć dawała.
Tem jednem mógł tylko pocieszać się król, że do miary niebezpieczeństwa męztwo urosło, bo nietylko to pierwsze starcie, tak krwawe, nie strwożyło, ale wznieciło zapał nadzwyczajny.
Wieczorem późnym, gdy do chałupy, w której król się pomieścił tuż przy obozie, weszli: Ossoliński, który synowca opłakiwał, Stanisław Potocki, Jerzy Lubomirski, okryty pyłem i obryzgany krwią, ocalony Sapieha, a z niemi co najprzedniejszego wojsko miało — wszyscy słów nie mieli na wychwalanie tego męztwa, z jakiem wojsko się całe potykało i krom ciurów a woźnic, którzy na chwilę od wozów odbiegli, nie było człowieka, coby do ostatka nie wytrwał pod gradem strzał... i naciskiem Tatarów.
— N. Panie — odezwał się młody Sobieski, Starosta Jaworowski, dzień to wielkiej sławy dla oręża polskiego, bośmy niespodzianie pochwyceni, przemagającą siłą parci, w najniewygodniejszem stanowisku, cudu dokazali, odpierając nieprzyjaciela. Dosyć nam jednego Kowalskiego, aby dzień ten upamiętnić...
— Jakiego Kowalskiego? — zapytał król.
— Chorążego Ziemi Lwowskiej; — dodał Sobieski. — Tatar mu prawą rękę uciął, którą chorągiew trzymał: chwycił ją lewą, tuląc do piersi, a gdy i tę mu odrąbano, sam się położył na chorągwi i obronił ją.
— A Rzeczycki, Starosta Urzędowski — odezwał się Kasztelan Bracławski, Stępkowski — na któregom patrzył, jak się ze trzema chorągwiami między opłotki wparł, gdzie go ścięto.
— Rzeczyckiego tem więcej żal — dodał Sobieski — że nam tłómaczów braknie, gdy języka dostaniemy, a on po turecku, arabsku, persku i po tatarsku expedite mówił...
— Mnie mojego Czarneckiego przy wozach ubito — westchnął król...
— Niepoliczyć strat naszych — dodał kanclerz Ossoliński. — Szliśmy ostrożnie, czaty wysyłając, starając się o nieprzyjacielu wiedzieć: nie pomogło nic. Lud strwożony z Kozactwem trzyma, a nam, kłaniając się, kłamie, bo już Chmiela zwycięztwa upoiły jego i wszystkich...
Jan Kazimierz nie chciał jeszcze wierzyć w wielką Ordy potęgę, ale co chwila przynoszone wieści ją potwierdzały. Ossoliński i Jerzy Lubomirski, wszyscy zresztą, zgodnie największą baczność doradzali.
— Łacno to dostrzedz — rzekł kanclerz — iż Chmielnicki nawałę tę tatarską zesłał na nas; aby nam nie dać ciągnąć Zbarażowi na pomoc. Musimy się wyrąbać z Tatarów... i rozproszyć ich. Długo stać nie jest w ich obyczaju...
— Daj Boże, abyśmy ich zmusili — odparł Sobieski młody — lecz lękać się trzeba, aby ich tu liczba taka nie znalazła się, przeciw której my z największem męztwem nie podołamy.
Przez całą tę noc nikt w obozie nie zmrużył oka. Szło i o wojsko i o bezpieczeństwo osoby króla, który męztwo obiecywał znaczne, lecz i nieopatrzność a niedoświadczenie zdradzał. Wybrali więc wodzowie sześciu najdzielniejszych z młodzieży, którzy na krok króla nie mieli odstępować. Z tych później Jan Kazimierz dwu tylko przy sobie zostawił: Jędrzejowskiego i Sładkowskiego, czując się wśród wojska bezpiecznym, i trzymając w głównym korpusie Huwalda, gdzie była piechota niemiecka i usarskie chorągwie...
Na wszystkie strony porozsyłano czaty: nigdzie daleko sięgnąć nie mogły. W koło leżeli Tatarowie. Pełną ich była dąbina, zarośl i wzgórza...
Królowi dodawano męztwa i otuchy ale dowódzcy między sobą, zebrawszy się, później na radę u Ossolińskiego, przyznać się musieli, że tu bodaj drugi Zbaraż się gotował, jeżeli w prędkim czasie Tatarów się przełamać i rozproszyć nie uda.
— Gdyby Orda sama była tylko — rzekł Ossoliński — choćby jej dwakroć tyle na nas natarło, nie lękałbym się tak bardzo; nie z Tatarami jednak do czynienia mamy, ale z Chmielem, którego ręka niewidzialna jest wszędzie. On nas policzył wprzódy, niż my sami siebieśmy zregestrowali, on na nas ich nasłał, a sam w odwodzie stoi tak pewno, jakbym go widział...
— Święta prawda, panie kanclerzu — wtrącił młody Sobieski. — Chytrości jego padliśmy ofiarą, nie chcąc wierzyć w nim, czas wistocie przekonać się, że nie z lada jakim wrogiem do czynienia mamy.
Mybyśmy też chytrości zażyć powinni — dodał Sobieski — aleśmy do niej mało zdolni, a zanadto szlachetni, paść tak, jak Kowalski, dać się rozsiekać w opłotkach: to nasza sprawa... a podejść nieprzyjaciela...
— Zaprawdę — rzekł cicho Ossoliński — jużbyśmy w ostateczności tej i do przebiegłości uciec się powinni, lecz nie widzę, jakbyśmy zażyć jej mogli?
Sobieski dumał chwilę...
— Z Kozakami tą chytrością nic nie wskóramy — rzekł — a z Tatarami, którzy dawniej Rzeczypospolitej służyli, podarki od niej brali — i nie są tak przebiegli, jak Kozactwo... czemu-by nie próbować?
— Żebyśmy choć Rzeczyckiego mieli, który się z Tatarami mógł rozmówić — wtrącił Ossoliński — ale i tego nam zła dola... wyrwała.
— Nie chwaląc się — odparł Starosta Jaworowski — mógłbym go może zastąpić?
— Wy? — zapytał Ossoliński.
Sobieski się pokłonił.
— Pobić ich możemy próbować — odezwał się Starosta — a — poszczęści-li nam Bóg jutro, tem lepiej, — jeżeli ich nie odeprzemy — sprobujmy kupić... Na sprzedaż są...
Podumał chwilę kanclerz.
— Myśl-ci to jest, którą w naszem położeniu pogardzać się nie godzi — rzekł powolnie. Zachowajcie ją przy sobie... któż wie? zbawienną być może.
— Nie zdradzając się z nią — dodał Sobieski — na wszelki wypadek coś przygotować się godzi. Nie może być, abyśmy rannych lub pochwyconych w zgiełku niewolników tatarskich nie mieli. Wybrałbym z nich jednego dla języka, a wiedziałbym jak i co mówić z nim. Puścić-by go potem, niby z przypadku, aby poniósł między swych, co potrzeba.
Ossoliński miał położenie za tak niebezpieczne i rozpaczliwe, iż mu rada Sobieskiego, na pozór zuchwała i dziwaczna, nie zdawała się ani śmieszną, ani odrzucenia godną.
— Czyńcie co wam się zda dobrem — rzekł — ale na własną rękę. Probujcie... Ja sobie wiele nie obiecuję, lecz wszystkiego dziś zażywać potrzeba, gdzie nietylko o żywot, ale i o cześć naszę i króla chodzi.
Na tośmy przyszli! z dopustu Bożego — za grzechy nasze! — zamruczał, ręce łamiąc kanclerz.
Młody Sobieski wyszedł z namiotu.
Duszą i ciałem żołnierz, znał już wojsko, ludzi, dowódzców, rozkład obozu i namiotów — tak, że mu noc wiele nie przeszkodziła, natychmiast się puścić w okopy. Po drodze tylko pytał: azali niéma gdzie jeńców tatarskich i czy kto o znaczniejszym z nich nie słyszał?
Nastręczył mu się tu Strzębosz, który i dla własnej ciekawości i dla króla wszędzie pilno sznurkował i rozwiadywał się.
— Są Tatarowie powiązani — odparł Dyzma — na kupę ich zrzucono pośrodku, aby nie pozbiegali, bo ta dzicz zębami łyka rozgryza i pełzając, jak robactwo, się rozłazi.
Ale też ich i żywić nie było warto, a na miejscu im łby ścinać.
— Prowadź mnie — rzekł Sobieski.
W obozie, jak w biały dzień, ruszało się wszystko; rozpytali więc łatwo o drogę. Jeńcy nie pod namiotem, ale w kałuży, na ziemi, kupą byli zrzuceni i powiązani tak, że ich pęta razem się wszystkie łączyły. Już zdala smród kożuchów i ciał rozpoznać ich dawał.
Przy świetle rozpalonej pochodni Sobieski mógł, przechodząc około tej kupy, przekonać się, że wielu jeńców, ciężko rannych, już trupami było. Pomimo, że krwi koło nich kałużki stały, żadnego jęku i głosu nie słychać było... tylko chrapanie i ciężkie oddechy konających.
Z brzegu postrzegł Sobieski mężczyznę silnej budowy, nieco szlachetniejszego oblicza, na którem też odzież oznaczała jeżeli nie jakiegoś carzyka, to murzę może.
Schylił się do niego i coś mu szepnął potatarsku.
Jeniec oczy czarne wytrzeszczył jadu pełne: nie odpowiedział nic i odwrócił się.
Sobieski go kazał odwiązać od kupy i, z rąk mu łyk nie zdejmając, prowadzić za sobą do namiotu. Nieopierając się, ale jak bezwładna kłoda dał się Tatarzyn prowadzić. Strzębosz z ciekawości szedł za nimi.
Przybywszy do namiotu, Starosta Jaworowski kazał wody naprzód dać jeńcowi. Patrzał na nią długo, chciwie Tatar, jakby się wahał, czy ją przyjąć ma, ale pragnienie go paliło: chwycił w końcu i cały kubek wychylił do dna.
Sobieski mówić coś począł. Strzębosz, który potatarsku słowa jednego nie rozumiał, oczyma tylko mógł sobie tłómaczyć wrażenie, jakie czynił młody Polak na Tatarzynie. Bronił on mu się milczeniem dumnem długo, naostatek coś go dopiekło, wyrwało mu się słowo jedno. Sobieski je podchwycił; Tatarowi rozwiązały się usta, oczy mu się zaiskrzyły — posypały się z obu stron pytania i odpowiedzi.
Tatarzyn, w końcu znużony, padł na ziemię i zamilkł znowu. Starosta mówił długo jeszcze, potem przywołał dwóch jeszcze ze swej czeladzi i starszego ze sług, wskazał im na Tatarzyna i kazał go napowrót do innych jeńców odprowadzić.
Dzień zaświtał, gdy już król na koniu ustawiające się oddziały swe objeżdżał, niespokojny. Znali starzy wojownicy Tatarów, że zawsze dla zręczniejszego z łuków strzelania, na lewe skrzydło naprzód wpadali. Postawiono tu Lubomirskiego — który mężnie odeprzeć ich był gotów. Wiatr też, który o wschodzie słońca się zerwał, przychodził w pomoc, bo od królewskich wojsk Tatarom w oczy dął, co siłę ich strzał osłabiało i odnosiło je w stronę. Królowi, gorączka, z której od wczora nie wychodził, — dodała sił i ochoty bojowej, choć widok tatarskich tłumów, ponad któremi trzy zielone buńczuki Gireja powiewały w powietrzu — pewność ta, iż za nimi Kozacy stali, czekając hasła, bardzo wątpliwem czyniła zwycięztwo.
Około południa król z orszakiem swym i oddziałem straży objeżdżał jeszcze szeregi.
Jak przewidywano, na lewem skrzydle z Lubomirskim przyszło naprzód do starcia, a tu tak się ścisnęli walczący niemal w jedno ciało, że szeregów jednych od drugich rozeznać nie było można. Z małego wzgórza król, stojąc, patrzał, gdy w oczach mu się zaćmiło; tatarska dzicz złamała pierwsze szeregi, które poczęły iść w rozsypkę.
Nie wierzył oczom, gdy Puzowski od Lubomirskiego przypadł, wołając o ratunek i posiłki, a wołanie jego wymownem było, bo miał przestrzeloną wargę, gębę krwi pełną i strzała mu tkwiła jeszcze w ustach.
Piechota tedy niemiecka od króla poszła zaraz z Huwaldem naprzeciw uchodzącym, ale i Jan Kazimierz sam się z nią rzucił, zapomniawszy o niebezpieczeństwie. W tej godzinie życia krew rycerska się w nim odezwała.
Wybiegłszy naprzeciw uchodzącym, począł jednych szpadą uderzać, drugich konie za cugle chwytać, wskazując nieprzyjaciela.
Głos i widok rozgniewanego króla zawstydził i powstrzymał, a wtem i niemiecka piechota sypnęła gradem kul: Tatarzy nie mogli dotrzymać placu, zmieszali się, poczynając uchodzić.
Po odparciu tego pierwszego napadu, gdy się Orda nieco rozpierzchła, a do obliczenia strat przyszło, nie okazały się one wielkiemi, wojsko też przerażone szkodliwie nie było; ale wszyscy czuli, że się zwycięztwem też chwalić nie było można, i że, gdyby Tatarowie całą siłę swą wywarli na wojsko królewskie, pod nawałą tą — pewnie-by uledz musiało.
Myśli tej nikt nie wypowiadał: owszem, dodawano sobie otuchy, rozpowiadano przygody bojowe, dobywano szczątki połamanych strzał z kaftanów; ale w duchu spokoju nie było — król i teraz spocząć nie chciał.
On, jako wódz, odczuwał w tej godzinie wszystko, co krążyło w myśli tego tłumu, co nim poruszało.
Noc zapadła, chmurna, czarna i oparna; ciury obozowe i pospolity człek, który tylko czuł, że przewagi nie mieli wodzowie, widział ich posępne twarze, a troskliwe opasywanie się strażami przeciw nocy: począł się trwożyć.
W takim tłumie dość jednego słowa, aby wzniecić pożar. Głowy były po boju i znoju, może i napoju, oszołomione; najrzał ktoś przechodząc około wozów królewskich, że na nich wczoraj obluzowane sznury przymocowano. Zdało się drugiemu, iż dopatrzył koni, które do wozów wprzęgać miano; przywidziało się innemu, że namioty składano.
Dosyć tego było, aby po wojsku poszła wieść jak błyskawica: „Panowie się do ucieczki sposobią. Król uchodzi, a nas na rzeź i jatki Tatarom wydają!“
Nikt ani sprawdzał, ani wątpił, że wistocie, jak pod Piławcami, salwować się chcieli co przedniejsi, aby uniknąć niewoli: więc z szałasu do szałasu, szmer i trwoga, bieganina, nawoływania, krzyki.
Strzębosz, który do królewskiej chałupy wracał, jednego i drugiego ze strwożonych pochwyciwszy na drodze, choć się im w oczy rozśmiał, parsknął i zgromił, ale zmiarkował, że o tem królowi trzeba dać znać było.
Właśnie do drzwi dobiegał, gdy tu natrafił z jednej strony ks. Cieciszowskiego, z drugiej Tyszkiewicza, cześnika litewskiego, którzy przebojem śpieszyli tożsamo oznajmić.
Król wieczorne miał odmawiać modlitwy z ks. Lisieckim, Jezuitą, kapelanem swoim, gdy Cieciszowski, Tyszkiewicz i Strzębosz, nie oznajmując się, wtargnęli.
— N. Panie — zawołał Tyszkiewicz — chwili niéma do stracenia, zapobiegać trzeba wielkiemu zamieszaniu, a może sromocie. W obozie szerzą wieści, że dowódzcy i sam król uchodzić mają nocą... wszyscy też salwować się chcą. Pod namiotami niewypowiedziana trwoga i zamieszanie.
— Cóż mam czynić? — zapytał król.
Mężny kapelan ks. Lisiecki, który odwagę swoją miał życiem przypłacić, krzyknął na Strzębosza:
— Konia dla N. Pana. Pochodni! pojedziemy po obozie! Niech widzą oblicze pańskie, niech się przekonają, że tu życie dać wszyscy gotowi, ale salwować się nie myśli nikt.
Jan Kazimierz, który przez cały ten dzień był jak nigdy w życiu, usposobiony ofiarnie i rycersko, a miał w kapelanie swym ufność, natychmiast za nim wołać zaczął:
— Konia! pochodni!
Tyszkiewicz biegł do Lubomirskiego, ks. Cieciszowski do kanclerza, aby i oni królowi towarzyszyli.
Ale Jan Kazimierz wcale na nich nie myślał oczekiwać.
Wdziawszy już czapkę, wyszedł z ks. Lisieckim na próg.
— Co prędzej konia...
Podprowadzono mu go. Strzębosz, lękając się nocy i rozgorzenia, z jakiem król się wybierał pułki objeżdżać, pochwycił za cugle.
Pacholik przybiegł z zapaloną pochodnią.
— Koleją, po pułkach! koleją! — począł wołać Jan Kazimierz.
Zaledwie w środek obozu wjechał król, gdy naocznie się mógł przekonać, że mu fałszywie nie doniesiono. Pomiędzy szałasami i namiotami stały gromadki wykrzykujące: „Król i panowie uchodzą!“
Pierwszego, który mu się nastręczył, a nie widział nadjeżdżającego, uderzył król szpadą po ramionach.
— Król — zawołał z największym zapałem.— Otom ja! król wasz! Patrzajże, iż jako żyć pragnę, tak uchodzić nie myślę, ginąć z wami gotówem! Co wam się stało? Poszaleliście! Szlachta króla, żołnierze hetmana odbieżeć chcecie. Dziś nas Pan Bóg łaską swą salwował z niebezpieczeństwa, a jutro się zwycięztwa spodziewamy. W imię Jego!
Chyba tchórzowstwo i gnuśność wasza przyprawi nas o stratę tego, cośmy zyskali. Pocożeście tu szli i poczynali, jeżeli wam do końca serca braknie?
Ja tu pozostanę, choćby sam jeden do końca, a przyjdzie głowę położyć: nie wzdrygam się.
Tuż za królem ks. Lisiecki, zagrzany męztwem, którego dawał dowody codzień, podchwycił:
— Srom i hańba wiekuista nam i imieniu naszemu, jeśli się tej dziczy ulękniecie!
Rozstąpili się pomieszani i milczący żołnierze, a niektórzy z nich tłómaczyć poczęli, ale nie czas ich było słuchać, król tożsamo powtarzając, ruszał dalej. Stawał wśród nagromadzonych i wybiegających z namiotów i krzyczał na cały głos: Otom jest!... otóż stoję i nie uchodzę.
Wśród tego pochodu, który cały obóz na nogi powołał... nadbiegł konno Ossoliński.
— W tej chwili odebrałem posłańca, iż pospolite ruszenie ciągnie z siłami znacznemi; jutro się może połączyć z nami!
Sobieski, który też konia dosiadł, nie wahał się dodać:
— Tatarowie odstąpić radzi Kozaków! Wszystko się nam składa jako najlepiej. Zbarażcy oblężeńcy zwycięzko się bronią i rzeź wielką uczynili.
Wszystko to razem cudownie powstrzymało już tak rozszerzający się popłoch, że kilku, co na koniach siedzieli i mieli uchodzić, coprędzej zawrócili się, kryjąc, aby ich nie dostrzeżono. Zabrakło cóś bojaźliwszych, ale tych zniknięcie, na wczorajszą potyczkę złożono.
Umysły się uspokoiły. Król zaś nie chciał powrócić do swoich, aż cały obóz do kończyn jego objechał.
Na brzask się miało, gdy z ks. Lisieckim, który mszę św. zabierał się odczytać, powrócił do swych dworaków. Czasu już na odpoczynek nie było, ani kto o nim myślał.
Animusz okrutny owładnął właśnie tymi, co wczoraj największą okazywali trwogę.
Gdy król wyszedł po mszy na próg, znalazł całe podwórko pełne rotmistrzów, dowódzców, starszyzny, dopominającej się rozkazów. Wszyscy poprzysięgali, że do ostatniej kropli krwi bić się gotowi.
Wojsko zatem tak, jak wczoraj, szykować poczęto. W tyle, za obozem znajdowało się miasteczko... a wały obozowe sięgały pod cerkiew ruską, którą wczoraj jeszcze Kozacy odebrali i obsadzili. Z tej jednak strony nie ważyli się napaść, bo silnie była obsadzoną.
Już dobry był dzień, gdy razem Kozacy na lewe, a dwaj carzykowie tatarscy rzucili się na prawe skrzydło, którem dowodził Ossoliński.
Srogi i zajadły zawrzał bój, w którym mieszczaństwo też oszalałe, w dzwony bijąc, słomę po drogach paląc, udział brało. Prowadzili oni opłotkami znanemi sobie oddziały Kozaków... Zagrzmiały działa i niemiecka piechota dostała kroku. Nie ustępowali napastnicy, ale też wojsko się złamać nie dawało.
Królowi przyszły na myśl owe obiecane posiłki, które nie nadciągały.
— Strzębosz! — obrócił się do stojącego przy sobie, a kipiącego chęcią wyrwania się do boju chłopaka. — Chcesz ty mi zasłużyć, próbuj... idź do wozów, ciurów i luźnych ludzi... jest ich gromada, co się z założonemi rękami przypatrują daremnie. Dodaj im serca, zbierz do kupy, niech chwycą broni, co jest zapaśnej, lada opłotek od namiotu na żerdzi za chorągiew posłuży... Gdy nową siłę nadciągającą zobaczą, pierzchną może.
Zrozumiał wlot Dyzma przykazanie królewskie: spiął konia i pobiegł ku obozowi. Jednemu Bogu wiadomo, jakich tam zażył argumentów, ale w niespełna pół godziny, niejaki Zabuski, stary żołnierz, który się ze Strzęboszem połączył, prowadził już pod płóciennemi chorągwiami z obrusów... wojsko z pachołków i ciurów zebrane, które z taką zajadłością do boju szło, jakby panów swych zawstydzić chciało. Zabuski z tą gromadą wpadł do miasteczka na Kozaków i w pierwszym impecie wysadzili ich precz z niego na pole, ale gdy tu za daleko się zapędzili, Kozactwo się opatrzyło, z kim ma do czynienia i poczęło okrutnie siec i rąbać. Dopiero dragonia Pleśnickiego, Starosty Opoczyńskiego, na posiłek im przypadłszy, resztę uratowała.
Strzębosz, który razem z Zabuskim prowadził czeladź, nie opatrzył się aż w polu, że ksiądz Lisiecki, który z krzyżem w ręku między ciurów wpadłszy na koniu, najwięcej ich zagrzewał, najpierw postrzelony nieszkodliwie, a potem, nie dając się odprowadzić, drugą i trzecią kulą przeszyty, padł na placu.
Skoczył ku niemu Dyzma, aby zpod konia ratować, ale gdy się nad nim pochylił, usłyszał tylko z ust skrwawionych... dobywające się westchnienie ostatnie.
— Jezus — Marya — Józef.
Ks. Lisiecki nie żył.
Pod koniec dnia, wszyscy się na stanowiskach swych utrzymali, ale straty były ogromne. Uszli wprawdzie Tatarowie, pochowali się Kozacy. Zwycięztwo na oko pozostało przy królu, lecz oczy wodzów widziały już, że po takich kilku wiktoryach... obronić się nawale nie będzie podobna.
Gdy przyszło pod noc do obrachunku, płakał król nietylko swojego ukochanego kapelana, ale żołnierza najlepszego blizko dwu tysięcy, rotmistrzów i towarzyszów swych chorągwi czterdziestu siedmiu... i wielu najdzielniejszych z rycerstwa pospolitego. Wzięto jednego murzę tatarskiego i plugawego motłochu dosyć, ale tych nie żywiono...
Noc zapadła, król dziękczynne odprawiał modlitwy; w obozie dosyć ochoczo i raźno, opatrując rany, rozprawiano o dniu skończonym. Była to jedna z tych walk bez rozgłosu, bez widomego skutku, która więcej wysiłku, męztwa, ofiar kosztowała, niż niejedno świetne zwycięztwo.
Ossoliński, wszystko zważywszy... wczorajszą myśl Sobieskiego sobie przywłaszczył...
Wszedł do izdebki króla z czołem chmurnem.
— Bogu dziękujmy! — powitał go Jan Kazimierz — mam najlepszą otuchę. Posiłki nadejść muszą.
Zmilczał kanclerz.
— N. Panie — rzekł — i ja nie tracę nadziei, ale gdy szlachetnej krwi oszczędzić można... godzi się próbować.
Nie możemy się łudzić, trzymać się będziemy, ale zbaraskich naszych bohaterów nie odsieczem, a sami w końcu wycieńczeni — kto wie, czy coraz napływającym nowym posiłkom tatarskim wydołamy:
Król ręce rozkrzyżował.
— W Panu Zastępów nadzieja nasza!... — zawołał.
— Myślę — wtrącił Ossoliński — że się jednak godzi przynajmniej spróbować, azali cudem jakim nie oderwiemy im Tatarów. Tych kupić potrzeba.
— Jak? — zapytał król.
— Wyślę jeńca tatarskiego z listem do Islam Gereja. Zapytam go: dlaczego on, sprzymierzeniec Rzeczypospolitej, wierności jej nie dotrzymuje i z wrogami naszymi się łączy. Mam jakieś przeczucie, iż się w ten sposób uratować zdołamy.
Na pospolite ruszenie owo, niestety, rachować trudno. Kozactwo, samo sobie zostawione, Zbarażowi i nam czoła stawić nie będzie mogło.
Mam wysłać list? — spytał kanclerz...
— Trzebaż do dna wypić kielich upokorzenia? — odparł król.
— Nie będzie upokarzającem zapytanie, nie prosimy ich o nic.... Tatarzy ponieśli klęski, łupu niewiele zdobyli; damy im choćby ostatni grosz, abyśmy ich od Kozactwa odciągnęli.
Król się zadumał... nie odpowiadał.
— Oręża nie puścim z dłoni — dodał Ossoliński — lecz gdy krew złotem okupić można?
— Lękam się, aby mi plamą i grzechem to wezwanie Tatarów nie ciężyło — odezwał się powolnie — lecz szczędzić najdroższej krwi obowiązkiem... a Kozactwo złamać dla nas koniecznością, czyń — co Bóg natchnął...!
Westchnął Jan Kazimierz. — Nie chce Bóg pobłogosławić orężowi mojemu — szepnął smutnie. Stań się wola Jego!

Koniec tomu pierwszego.






BOŻY GNIEW.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA.

(Czasy Jana Kazimierza).

przez

J. I. Kraszewskiego.



TOM II.




WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.

1886.



Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 18 Сентября 1886 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakow.-Przedm. 66.






I.

Spadł nad ranem deszcz na pobojowisko i obmył je, jakby łzami ciepłemi. Król wstał po krótkim wypoczynku, niespokojny; noc, trochę snu już w nim zapał wielki, ochotę do boju, nawet ufność w opiekę niebios ugasiła. Wstał z łoża ze zwątpieniem w duszy.
Rycerstwo, przeciwnie, dawało teraz dobry przykład męztwa i ofiarności, gdy Jan Kazimierz, który gorączkowo obiegał obóz, gotując się przelać krew, na duchu, był przybity i strwożony.
Miał też do tego smutnego usposobienia pobudek wiele; zabrakło mu do rannych modlitw i exercycyi pobożnych heroicznego ks. Lisieckiego, innych wielu zostało z nim na pobojowisku. Zamiast tego ukochanego kapłana wszedł, do mszy się sposobiąc, ks. Cieciszowski.
Nie śmiał pytać o tych, których nie widział na zwykłych miejscach, aby nie odebrać w odpowiedzi, od wczoraj ciągle powtarzającej się: Poległ...
Ze starszyzny pierwszy zjawił się ze smutnem, zasępionem obliczem Ossoliński, a król witając go, nieśmiało... zapytał cicho:
— Wistocie myślicie listem zwrócić się do Islam Gereja? Rozważałem to, nie wiem sam...
Zawahał się, spuścił oczy, niedokończył.
— List już nawet przez rannego jeńca odprawiłem do niego — rzekł kanclerz.
— Przyda się to na co? — mówił dalej Jan Kazimierz. — Jak się wam zda?
Ossoliński zlekka poruszył ramionami.
— Należało spróbować — odparł — chociaż zbyt zaufać nie można...
Westchnął król, zamilkł. Wszyscy dworacy, nawykli do tych zmian w panu swoim, postrzegli zaraz, że wstał innym, i że wczorajszy rycerz... przedzierzgnął się w trwożliwego niemal mnicha.
Ciągle prawie teraz modlił się i przyklękał... Siadł potem, jakby z musu, na konia, objechał obóz, prawie ust nie otwierając, i do chałupy powrócił z widocznym niepokojem...
Tatarowie dnia tego nie napadali całą siłą, Kozactwo też nieco się opodal trzymało, ucierano się tylko mniejszemi oddziałami na skrzydłach.
Jan Kazimierz po kilkakroć zwoływał do siebie tych, co mu o Ordzie mogli dać dokładniejszą wiadomość i w końcu rzekł do Ossolińskiego:
— Tatarów jest moc wielka, nam pospolite ruszenie nie dopisało; jeżeli się nie uda ich odciągnąć, a Kozacy z drugiej strony nacisną... zostaniemy osaczeni, jak Zbarażcy...
Kanclerz nic nie odpowiedział.
Jak owej pamiętnej nocy zapał i męztwo króla natychmiast na wojsko oddziałały i zagrzały je tak teraz wyraz twarzy, ruchy, szeptania i narady z Ossolińskim, odbiły się na dworze, na starszyznie i na wojsku. Zwątpienie, jeżeli nie strach, wkradało się w serca.
Z ciekawością wypatrywano przez dzień ten cały posłów biegających między obozem Islam Gereja a królewskim.
Z twarzy kanclerza trudno cóś było wnioskować; zawsze ona dumną i zadumaną ukazywała się ciekawym... wiedziano tylko, że bardzo był zajęty i że zebrawszy tłómaczów i skrybentów, którzy cośkolwiek po turecku i arabsku rozumieli, pracował z niemi. Pisano cóś i przepisywano.
Jowialista Skarszewski, wnosił z tego pocichu: „Zaczynają atrament rozlewać. Strach, aby po nim czarnych plam nie zostało!“
Zagadywany kanclerz nie zdradził się nawet przed królem i wieczorem dopiero, gdy się zebrali dowódzcy, aby plan dalszego pochodu na odsiecz Zbarażowi obmyśleć, wszedł z majestatyczną swą postawą, niosąc w ręku, jako znamię zwycięztwa, list od Islam Gereja... który był odpowiedzią, niestety — na zapytanie w imieniu.... Stanów Rzeczypospolitej.
Pierwszy krok zmuszonym był uczynić kanclerz, chociaż go to kosztowało wiele. Nadrabiał w liście tonem groźnym i dumą, ale samo wysłanie zapytania do Hana dawało uczuć słabość. Przypominano Tatarom przymierze, podarki, które im dawano, a które oni nazywali haraczem...
Odpowiedź Hana, dosyć łagodna, okazywała skłonność do porozumienia się z Rzecząpospolitą.
W chwili, gdy ten list Islama przyniesiono, wraz z tłómaczeniem na język łaciński, wielu z dowódzców otaczających króla, którzy dotąd wcale o rozpoczętych krokach dla porozumienia się nie wiedzieli, wybuchnęli głośno z protestacyami. Starzy rotmistrze i pułkownicy chcieli iść i bić się, ginąć lub trzymać się odpornie, oczekując na pospolite ruszenie, okopawszy się jak Wiśniowiecki pod Zbarażem, ale wypraszać się u Hana i kłaniać Tatarzynowi! — wydawało się im sromotą okrutną.
Król przecież zaraz w początku usta im zamknął, broniąc Ossolińskiego, wyrażając się otwarcie za tem, aby krwi oszczędzić.
Po chwili zdumionego milczenia niemniej przyszło do żywych sporów i ostrych słów. Kanclerz, poparty przez króla, wymowny, zręczny, przy swojem się utrzymał.
— W najwyższej mam czci — rzekł w końcu — heroiczne czyny panów regimentarzy we Zbarażu, ale gdy dla króla jmci i dla wojska mogę uniknąć alternaty niepewnej w polu, a krwi chrześcijańskiej zaoszczędzić, nie będę się sromał ani z Hanem traktować, ani go zapłacić.
Oderwać go od Kozactwa, zmusić Chmiela do ukorzenia się i wypuszczenia oblężonych panów regimentarzy, zwrócić go do posłuszeństwa, jeśli nie orężem, to porozumieniem się z nim, nie będę się wahał.
Król milcząco mu potakiwał.
Starszyzna jednak burczała i zżymała się.
— Lepiej życie poczciwie dać, niż dziczy tej sromotnie czołem bić... Nam wzorem być powinni Zbarażcy, którzy po dziś dzień się heroicznie trzymają, gdy my nie począwszy się cofamy.
Nie słuchano starych; król i Ossoliński odpowiedzialność brali na siebie. Ci, co z rady wychodzili, burzyli się, inni już w żarty i przyciski obracali swój smutek. Pomijano Jana Kazimierza; na kanclerza plwano i urągano się z jego rozumu.
Świadczą o tem wszyscy współcześni, i na kartach ówczesnych dyaryuszów co krok się spotykamy z usposobieniem szyderskiem, które naówczas panowało. W najcięższych razach drwiono i dworowano z ludzi i wypadków. Nieubłaganych tych siepaczy, nieprzebaczających nikomu ani sobie nawet, zwano łagodnie Jowialistami. Do nich należał niedawno przedtem zmarły w Krakowie dzielny żołnierz, ale razem szaleniec dowcipny Samuel Łaszcz, Strażnik Koronny, który banicyami i dekretami przeciw sobie ferowanemi ferezye sobie na kontempt prawa podbijać kazał, a umierając, gdy doń przyszli wierzyciele i upominali się o należności, cygana skrzypka, którego z sobą wszędzie woził, przywołał i wierzycielom na pociechę na skrzypkach mu kazał zagrać. Tyle z niego mieli, bo wprędce ducha Bogu oddał...
Takim był ów Zygmunt Skarszewski, stary dworak Władysława IV, i Stanisław Xięzki, żołnierz dzielny, ale języka ostrego, jak brzytwa. Tymsamym duchem wesołej obojętności, przejęty był i Pasek, który sobie ze wszystkiego dworował.
W obozie też króla pod Zborowem na tych jowialistach nie zbywało, znajdowali się właśnie Skarszewski, Xięzki i siła im podobnych.
Ci zaraz sobie z kanclerza i jego zalotów do Tatarów poczęli stroić żarty; ale obok nich gromada się znalazła, która wolała się wykupić i do domu powracać, nie zaznawszy głodu i ucisku...
Większość jednak przeciwko Ossolińskiemu była, którego zdawna nie lubiono, zarzucając mu dumę, ubieganie się za tytułami i podbudzanie Władysława IV do wojny, za którą teraz pokutowano.
Nie zabrakło jowialistom treści do żarcików ostrych z Ossolińskiego, z króla, z siebie i do porównań Zbarażan ze Zborowczykami...
Skłonność ta do szyderstwa wistocie była jedną z cech wieku, jakby rozpaczającego o przyszłości. Nie była może bez wpływu na wyrobienie tego humoru reformacya i polemika między starym Kościołem a zwolennikami nowinek, ale i inne fermentacye tę zrodziły żywioły... Sposób życia, nieustanne ucztowania, po obozach obcowanie mężczyzn samych z sobą, bez udziału kobiet, puściły wodze językom.
Gdy kto raz, jak pan Samuel Łaszcz albo Pasek, zasłynął z tego lekceważenia sobie wszystkiego i ośmiewania życia — wynoszono go, porywano, zmuszano niemal do wytrwania w tym szale do końca.
Dowcip ten, często tragicznie brzmiący, przebija się w pismach Wacława Potockiego, w pięknych poezyach Morsztyna, w mnogich tego czasu pozostałościach... i w żywotach ludzi naigrawać się zdających z własnego losu. Było w tem coś rycerskiego ducha, ale sceptycyzmu i lekceważenia więcej jeszcze.
Na Ossolińskiego rycerstwo-by może gwałtowniej daleko się rzuciło, gdyby nie król, który stał widocznie przy nim. Poszanowano majestat jeszcze, ale wiele mu blasku odjęło to nagłe Jana Kazimierza ostygnięcie.
Uradowano się temu bohaterskiemu rozgorączkowaniu, gdy król wołał, że gotów życie dać, po obozie dniem i nocą jeździł, z pola nie schodził, ludzi rozsyłał, rozkazywał, rozstawiał; zdumiano się postrzegłszy, jak nagle ostygł, spowolniał, zamilkł — i zwrócił znowu więcej ku modlitwie...
Niektórzy, uniewinniając go, składali wszystko na to pospolite ruszenie, które się nie poruszało i nie przychodziło. Drwiono więc z niego okrutnie.
Kanclerz tymczasem, na nic nie zważając, bardzo zręcznie jedne układy prowadził potajemnie, a drugie urzędownie i jawnie...
Tatarowie już się na zjazd i wysłanie od siebie do traktowania kommissarzów godzili. Umawiano się już o zakładników, o miejsce i czas. Ossoliński pewnym był zwycięztwa.
Zaledwie się to dokonało, choć skrycie i pocichu, Kozacy natychmiast wiedzieli, co się święci. Skoczyli do Islam Gereja, starając go się utrzymać przy sobie; Han ich grubijańsko odprawił.
Cała ta wyprawa dosyć go już kosztowała, a łupów przyniosła mało. Wolał z królem do czynienia mieć, niż z Chmielem, który tak samo, jako polskich wysłanych do siebie kommissarzy zwodził, okłamywał, miotał nimi, tak i Tatarów łudził obietnicami, i na swą korzyść wyzyskiwał.
Ossoliński drugiego dnia przyniósł królowi wiadomość, że prawdopodobnie z Tatarami za pieniądze do porozumienia przyjdzie.
Ale Han ciężkie, upokarzające narzucał warunki. Ossoliński rad był utaić je, bo wiedział dobrze, iż zgrozę i oburzenie wywołują. Tatarzy wprost haraczu wymagali sromotnego. Nie zmieniło to jego natury, iż go podarkiem nazwać dozwolili — niby jurgieltem dla wojsk, które Rzeczypospolitą posiłkować miały przeciwko jej nieprzyjaciołom.
Chmiel, spróbowawszy napróżno Hana odciągnąć od sojuszu z królem, natychmiast zmienił ton i postępowanie.
Mistrz, niezrównany w kłamstwie, które, to gburowstwem, to jakąś niby głupotą, to pijaństwem się okrywało, Chmielnicki, niby strwożony, płakać począł, pożądać przebaczenia i pojednania, garnąć się też do króla, któremu gotów był paść do nóg i poprzysiądz służby wierne.
Ze wszystkiego, co współcześni o tym wodzu Zaporożców podają, całego nierozumiejąc, widać w nim najprzewrotniejszego szalbierza, który oszukuje wszystkich z kolei: Króla Polskiego, Tatarów, własne wojsko swoje i wszystkich, z którymi ma do czynienia.
Jego kameleonowskie oblicze, jednego dnia zalane łzami skruchy, drugiego wściekłością się pieni, potem szałem jakimś, jak mgłą, osłania, ale niczemu wierzyć nie można: oszukuje wszystkich i zwodzi.
Z nadzwyczajną zręcznością okazuje się umyślnie szalonym, dzikim, aby mu wszystko było wolno...
Gdy mu z tem dogodniej, pijanym się czyni i bezrozumnym, potem zbiedzonym i pokornym, a nazajutrz wybucha znowu, grozi i okrucieństwem przeraża.
W tych wszystkich metamorfozach jedna myśl stale i uparcie go prowadzi: zawładnięcia krajem, uczynienia się panem Rusi, założenia dla siebie osobnego królestwa, które na początek gotów jest powierzyć opiece najmniej niebezpiecznego sąsiada.
Wyzyskuje wszystkich i wszystko, nie wiąże się niczem, przysięga i łamie przysięgi z największą łatwością, obiecuje i nazajutrz nie wie i nie pamięta, co przyrzekał... To pijaństwo, o którem często jest mowa, widocznie jest dla niego doskonałym środkiem, do urągania się z ludzi. Widać dziś, że pijanym był zawsze, gdy mu to posłużyć mogło.
Pod Zbarażem, przekonawszy się, że rycerstwo polskie nie całe było można piławiecką miarą szacować, gdy mu się tu Islam Gerej z rąk wyśliznął, — obrachował natychmiast, że pozorny, chwilowy sukces Polaków może doskonale na korzyść swoję obrócić.
Zaledwie Han począł się umawiać z Ossolińskim o ten haracz, który podarkiem nazywano, Chmiel natychmiast oświadczył, że i on, ulegając namowom Islam Gereja, gotów jest do układów, do zgody, do poddania się i poprzysiężenia wierności królowi jmości.
Wiedział, że tem uśpi niebardzo chętną do wojny szlachtę, zyszcze czas do lepszego zorganizowania się, a przez traktaty wcale związanym nie będzie. W obozie polskim nie wiedział jeszcze nikt o zwycięztwie Radziwiłła, który zadał klęskę wielką Kozactwu. Chmiel już był o niej zawiadomiony.
Rozumiał też dobrze, iż król na początku swojego panowania, aby się mógł pochlubić wiktoryą i traktatami, gotów przyjąć najcięższe warunki. Postanowił korzystać z tego — i rachuby go nie omyliły.
Zwrot ze strony Chmiela nastąpił tak jakoś nagle, dziwnie, iż król i kanclerz, nie wiedząc czemu go przypisać, winszowali sobie przebiegłości w porozumieniu się z Hanem.
Ossoliński przypisywał po części tę powolność posłuchom o ciągnącem groźnem pospolitem ruszeniu, król opiece Najświętszej Panny Maryi Bełzkiej, która po Czerwieńskiej i Częstochowskiej była teraz w największej weneracyi.
Jowialiści obozowi z niedowierzaniem i podejrzliwie wieść o układach przyjęli. Prostym rozumem chłopskim, mówili, łatwo widzieć, że Tatarowie i Kozacy tak bardzo się nie ulękli nagle; cóś więc pod spodem tkwić musiało! Zkądby Chmiel skruszonym miał być tak niespodzianie?
Drudzy radzi, że rychło do domu powrócą, cieszyli się i sławili króla i kanclerza.
— Abyśmy tylko do domu sromu nie przywieźli! — mruczano.
Zbarażcy bohaterowie budzili zazdrość. Drwiono pocichu z przemądrego kanclerza, który, nie oglądając się na paskwile, układy do końca prowadził.
— Warunków ich nie wiedział nikt... domyślano się, że zaważą ciężko, na poczciwej sławie polskiego rycerstwa...
Król nic nie dawał poznać po sobie, ale twarz mu się wyjaśniała mimowoli. Zapytywany, milczał... Ossoliński odprawiał dwuznacznikami, głosząc tylko, że Rzeczpospolita tryumf odniosła przeważny, a król okrył się chwałą. Nie mówił o sobie, lecz domyśleć się było łatwo, jaką przypisywał zabiegom swym zasługę.
Wtem Islam Gerej pierwszy powinszował królowi Radziwiłłowskiego na Litwie zwycięztwa... i wiadomość ta nieco uspokoiła umysły, bo tłómaczyła powolność Kozaków.
Raziło tylko, iż do Hana słano podarki kosztowne i kiesy złota pełne...
Nareszcie... Chmiel, pełen skruchy, do króla przyszedł, na kolona przed nim upadł, majestat chciał przebłagać, wierność przysięgał.
— Czegóż wy więcej chcecie! — wołali wielce z pokoju uradowani. — Zbaraż uwolniony od oblężenia, Kozactwo zaciągnięte w służbę naszę...
Jowialiści odpowiadali:
— Czekajcie aż się medal na drugą stronę obróci...
Wtem ze Zbaraża przyniesiono, iż Kozacy wprawdzie ustąpić się obowiązali, ale szczodry Ossoliński za to im także podarek przyrzekł. Zamknięci jeszcze w okopach bohaterowie, krzyknęli jednym głosem:
— Ginąć lepiej! Bodajeście tego nie doczekali, abyśmy my, krwią się naszą okupiwszy, pieniędzmi jeszcze chłopstwu wypraszać się mieli! Przyrzekliście im: płaćcie sami; nie damy złamanego szeląga!
Wybuchnęli wszyscy na Ossolińskiego i poszła po wojsku sromotna gadka: „W Zbarażu dziesięciu Tatarów pierzchało przed jednym Polakiem, w Zborowie Polaków dziesięciu uciekało przed jednym Tatarzynem!“
Tryumf polityki Ossolińskiego i króla zaczynał się już w pohańbienie obracać. Król jeszcze się z dobrą myślą trzymał, bo mu jej kanclerz dodawał: i tak, zwycięzko napozór, ale z niepokojem w duszy wyruszono pod Gliniany, a z Glinian do Lwowa.
Jan Kazimierz dosyć skromnie i cicho wszedł do ruskiej stolicy. W wojsku szemrano i naśmiewano się potrosze.
W parę dni potem biegały po mieście chciwie przepisywane paskwillusze.
„Wesoły nam dziś dzień nastał! Pokój się nam narodził!
„Radujcie się narodowie polski, litewski i ruski. Zwycięztwo okrutne na papierze... Oświecony książę kanclerz ojczyznę uratował, sławne traktaty przypieczętował. Cześć mu i sława!
„Punkta traktatu z Tatarami:
„Między Islam Gerejem Hanem Tatarskim i następcami jego a Królem Polskim i następcami jego, szczery pokój i przyjaźń zachowaną będzie na wieki.
„Król JMości Polski Hanowi JMości corok haracz płacić ma w Kamieńcu, a Han, gdy mu się spodoba świeżego zażyć powietrza, pojedzie do Warszawy komedyi na zamku assystować.
„Czambuły, exkursye, rabunki ludzi i bydła, jeżeliby się jakie przytrafiły, król polski na to zważać niéma, ani się nie skarżyć i przyjaźni to wzajemnej psować nie będzie.
„Tatarskie wojska od Zbaraża i granic Rzeczypospolitej wyjdą, gdy się im spodoba, a choćby po drodze excessa jakie popełniły, wojska Rzeczypospolitej za to prosekwować ich nie mają prawa.
„Tatarowie Krymscy, Natajskie, Pemruckie, Budziackie, Petyhorskie, Czyrkaskie, Wołoskie, Multańskie, Siedmiogrodzkie, Tureckie, Rumelskie pułki i ordy — i inni narodowie — swobodnie w Polsce gospodarzyć i plądrować będą bez przeszkody.
„Za supliką Hana JMości Wojsko Zaporoskie królowi polskiemu urazy swe, pretensye, poniesione krzywdy przebacza i w niepamięć puścić przyrzeka.”
„Punkta traktatu z Kozakami:
„Wszystkie starodawne wolności Wojska Zaporozkiego Król Polski na nowo korroboruje i dyplomem stwierdza.
„Komput Wojska Zaporoskiego ma być czterdzieści tysięcy, ale w regestra wnikać i liczby słuchać nikt ich nie ma prawa.
„Zaciągi sobie panowie Kozacy swobodnie czynić mogą z miast, miasteczek, wsiów i słobód, w dobrach królewskich, a w szlacheckich, choćby poddanych buntowali i zaciągi potajemnie robili, przez szpary patrzeć się będzie.
„Hybern, stanowisk, kontrybucyi żołnierskich, w miastach i dobrach dla Kozaków ordynowanych, Rzeczpospolita nie będzie się ważyć swojemu wojsku naznaczać...
„Godności i urzędy w województwach Kijowskiem, Bracławskiem, Czernihowskiem, nikomu innemu oddawane nie będą, krom błachoczestywych ludzi.
„Kozactwo, choćby dziesięć i więcej razy zdradziło, bezkarnie się mu to dopuści — i karać nie będzie.”
Takie i gorsze skrypta codzień podrzucano Ossolińskiemu, a i król je w swoich pokojach znajdował; raz nawet do kieszeni w sukni rękę włożywszy, paskwillusz z niej dobył na kanclerza haniebny, który, nie dając po sobie znać, na kominku spalił.
Ale nie zbywało i na pochlebcach, którzy, tak Ossolińskiemu, jak Janowi Kazimierzowi, za Traktaty Zborowskie dziękowali, zowiąc je zbawieniem Rzeczypospolitej.
Do chwilowego pozyskania serc u szlachty przyczyniła się i jedna okoliczność błaha, ale może skuteczniej działająca, niż najdzielniejsze walki i zwycięztwa.
Król od dzieciństwa swojego zawsze poniemiecku, poszwedzku, słowem europejską modą się nosił, a kontusza i żupana, jako żyw, nigdy nie wkładał i nie znał. Czy mu kto myśl tę poddał, czy sam on na nią wpadł — potajemnie kazał sobie we Lwowie kilkoro sukni przysposobić, dosyć bogatych i pięknych, aż jednego dnia, przebrawszy się popolsku, do kościoła pojechał.
Omało to tumultu w mieście nie wznieciło, bo ci, co widzieli oczom wierzyć nie chcieli, ci co rozpowiadali, wyśmiani byli, a ciekawych tłumy biegły tego polskiego króla oglądać, chociaż w gromadach słychać było mruczących:
— Suknię włożyć łacno, ale ducha wdziać bodaj potrafi!
Nie zbywało i na tych, co się naśmiewali, powiadając: Za serce nas chce wziąć, ale w dziecinny sposób.
Z tem wszystkiem w ostatnich dniach pobytu we Lwowie, właśnie gdy zpod Zbaraża regimentarze poczęli przybywać, bo Chmielnicki nareszcie odstąpił; gdy się poczęło rozdawanie nagród zasłużonym, zjawił się ten kontusz na królu.
Powracających z okopów zbarazkich siła przynosiła z sobą żal srogi i przeciw pospolitemu ruszeniu i do króla i do Ossolińskiego; a powiększył się on tem, że nagrody zasłużonym poszły, nie wedle miary ich cnoty, ale podług rady dworaków i przyjaciół.
Pokrzywdzono w rozdawnictwie najdzielniejszego bohatera Jeremiego; o innych wcale zapomniano.
Codzień prawie na ulicach Lwowa spotykać było można wozy, na których po kilku wynędzniałych, poobwiązywanych, zbiedzonych Zbarażan wjeżdżało cicho i bez tryumfalnych łuków, a nikt ich nie witał. Sami oni gorzko się losowi swemu uśmiechali i z doli swej drwili, ale co poczciwsze rycerstwo otaczało się czcią wielką. Cisnęli się do nich wszyscy chciwi opowiadań o tej tragedyi, o której, jako o Wojnie Trojańskiej, poemata śpiewać było można...
Strzębosz, który w oddziale Koniecpolskiego i przy osobie jego miał przyjaciela i powinowatego, onego sławnego jowialistę Stanisława Xięzkiego, z wielką radością się dowiedział, że wojak ranny mocno, acz nie niebezpiecznie, właśnie do Lwowa przybył i w starym dworze pod Bernardynami, razem z innymi kilku Zbarażanami, spoczywał.
Zaledwie do niego nakazał Staszek, (tak go, choć już siwiał, nazywano), gdy Dyzma, wziąwszy pozwolenie od marszałka dworu, pośpieszył do niego...
Domowstwo, w którem się Zbarażanie mieścili, wcale się nie zalecało, ani powierzchownością, ani wewnętrznem urządzeniem wygodnem. Lwów tak naówczas pełen był, iż w Rynku i na targach koczowały czeladzie, a panowie nawet niektórzy część dworu musieli mieścić pod namiotami. Ze starego walącego się, drewnianego budynku, który dawniej gospodą lichą być musiał, wygnano naprzód gospodarzy, nim się parę izb dla rannych opróżnić dało.
Xięzki z innymi zajmował ogromną, od wieków zakopconą dymem izbę z małemi oknami, w której pod ścianą jedną nasłano siana, okryto je wojłokami, i pożołniersku się tu rozgospodarowali biedacy, którym po Zbarażu ten barłog jeszcze smakował, jako najwykwintniejsze pałace.
Było ich tu trzech porąbanych: Staszek Xięzki, Maciej Brodowski i Sylwester Gnoiński, ale starczyło miejsca dla wszystkich i na sakwy, siodła, rzędy, a zbroje, i oręż, który całe kąty zalegał. Na ogromnym kominie czeladź tuż jedzenie i plastry odgrzewała. Leżącym na ziemi ławy za stoły służyć musiały.
Strach było spojrzeć na tych wesołych wojaków, którzy do trupów podobniejsi byli, niż do żywych ludzi, tak wymęczeni, znędzniali, wyszli z tej łaźni.
Nie przeszkadzało im to śmiać się i drwić, a izba, od rana ciekawych pełna, śmiechami się rozlegała, Xięzki osobliwie dokazywał.
Właśnie, gdy wszedł Strzębosz, znalazł w żywą rozmowę ze Staszkiem wplątanego towarzysza ze Zborowa, z orszaku Ossolińskiego, który, oczywiście, pana swojego stronę biorąc, bronił czci króla i tych, co pod Zborowem byli.
Był to niejaki Zboiński, simplex servus Dei, ale żołnierz dzielny, i człowiek zacny.
Zaledwie się ze Strzęboszem przywitawszy, Xięzki, który był, choć już nie młody, ale siarczystego temperamentu, Dyzmie kazał usiąść na ławie i dalej się ze Zboińskim na swój sposób ucierał.
— Zboju mój — wołał cieniuchnym zachrypłym głosem — cóż-bo ty sobie myślisz, że ja nasze zasługi we Zbarażu zapieczętowanych i ogłodzonych ciurów wyżej wynoszę niż wasze! Mylisz się. Co my dokazali? Jedliśmy końskie mięso, szczury, koty, piliśmy wodę śmierdzącą zpod trupów, nie spali, głodem marli, aleśmy tyle tylko, że honor ocalili: a król z Ossolińskim przyszedł pod Zborów, wziął w skórę, i nazajutrz ogłosił się zwyciężcą, Tatarów zapłaciwszy?! Alboż to nie dobra sztuka? Każdy ojczyznie służy, jako może: jeden krew i życie daje, drugi chytrość swą i żydowski rozum!
Zboiński się zżymał.
— Ale ja bo zbarazkim bohaterom nie ujmuję — wołał.
— A my, jak nam Bóg miły — odparł Xięzki — my nie pretendujemy od was nic, tylko żebyście nas przynajmniej na równej stopie z sobą stawić raczyli! Za sobą, com ranny, nie mówię; sam winien jestem, bom po nocy wlazł między Kozaków i kilku ich wyprawiłem na tamten świat dowiedzieć się u Ś-go Piotra, czy błahoczestywych do nieba puszczają, a w końcu mnie jeden płatnął też, za co go Brodowski uśmiercił: mam za swoje; ale mi żal tych dobrych towarzyszów, co ze Zbaraża już nie powrócą. Takiego Trzebińskiego, porucznika p. Myszkowskiego, który bił się jak lew, a czasu bitwy śpiewał, aż nam duch rosnął słuchając, i takiego Jagielnickiego; chorążego p. Zbrożka, który z Kozakami porusku rozmawiał się aż miło słuchać było; takiego przepoczciwego Bernacha, kapelana naszego, Ząbkowskiego, którego kula działowa przy mszy świętej właśnie po komunii, gdy się ku nam obracał, na tamten świat z czystą duszą wyprawiła, takiego Sierakowskiego, pisarza polnego, Silnickiego, Zbrożka, Starostę Przasnyskiego, — którzy miłość swą dla Rzeczypospolitej żywotem poświadczyli.
Zmieszany Zboiński chciał protestować, ale Xięzki, rozgorączkowany, nie dał mu mówić.
— Przybywamy do Lwowa, rozbitki nieszczęsne, a tu trąbią sławę kanclerza i króla, że tryumf odnieśli wielki, że ojczyznę zbawili, nam zaś, Zbarażanom, ledwie dopuszczają się przypomnieć, żeśmy też cóś uczynili... i czegoś warci.
— Miły panie wuju — przerwał Strzębosz — nie przypisujcież znowu ani królowi ani nam, cośmy z nim byli, abyśmy sobie zawiele przyznawali. Wyście się bili jak lwy, i trzymaliście się dłużej; nikt wam tego nie odejmuje.
— W końcu — rozśmiał się Staszek Xięzki — Kanclerz nam jeszcze nakazał, abyśmy kochanym Kozakom za to, że nas nie zjedzą — zapłacili! Trzeba było widzieć i słyszeć, jak to u nas w obozie przyjęto, a nie życzyłbym był panu kanclerzowi podczas między nami się znajdować!
Uspokoiło się jakoś po chwili, a Xięzki poswojemu żarty sobie stroić zaczął. Dostało się i Strzęboszowi, który się staremu odcinać nie myślał, ale króla obraniał.
— Król! — przerwał mu Xięzki — my starsi go dawno znamy. Choć szablę przypasał, żołnierza z niego ona nie zrobi, a kontusz go Polakiem nie uczyni. Pobożny pan, ani słowa, ale będzie tak szedł, jak go poprowadzą.
Dyzma, Zbaraża ciekawy, rozpytywać począł Xięzkiego.
— Cóż ty myślisz — odpowiedział mu jowialista, — że o Zbarażu tak w krótkich słowach można uczynić relacyą, jak o paktach zborowskich? My cośmy tam byli, gdyby to opisywać przyszło, na cały żywot mielibyśmy co czynić. Nie było dnia bez jakiegoś sławnego wypadku, nie było nocy, żeby Kozactwo nie spróbowało się wkraść lub nas oszukać. Jednem okiem człowiek spał, a rozbierać się nigdy nie myślał. I nie na wieleby się to przydało, bo koszul nie mieliśmy do zmiany, a w odzieży i zbroi tylko codzień sprzążki i pętlice krócej było trzeba wiązać, bośmy z ciała opadali w oczach.
Kule kozackie, szable ich i tatarskie strzały, to wszystko jeszcze niczem było przeciwko urągowisku tego motłochu, który, pod same wały nasze wdarłszy się, panom czapkami się kłaniał.
— Miłościwi panowie — wołali — czynsze zalegają, czemu nie pośpieszycie ich wybierać! Nam aż tęskno za wami...
Więc się, bywało, który słowem odetnie tej szui, ale ono nie doleci do nich...
Westchnął Xięzki.
— Chmielnicki już wypróbowawszy — mówił dalej — że nas dobrodusznych na ladaco wziąć można, żeśmy wierzyć gotowi we wszystko i słowo każde brać za dobre, tak prostackiemi sposobami nas podchodził, iż sromać się musieliśmy, za jakich on nas miał głupców. To listy, to posłowie, to zbiegi jakieś nas nachodziły.
Z całego naszego obozu jeden jedyny człowiek trwogę w nich budził i nienawiść taką, że imię jego do wściekłości ich podniecało: książę Jeremi. Wspomnieć go im było, to bledli. Wiedzieli, że ich znał na wylot, że im nigdy wiary nie dawał, pokorze ich nie ufał i przebaczyć nie mógł. Jemu jednemu w oczy spojrzeć-by nie śmiał Chmiel, bo ten go przenikał do szpiku, gdy inni, jak Kisiel, to się z nim bratali, to smarowali, to pochlebiali, to się poniżali przed nim, a nie znali go wcale.
Głów-by był nie mało poświęcił, gdyby Jeremiego mógł dostać, a byłby się pastwił nad nim...
Za Xięzkim opowiadał Brodowski, dodawał Gnoiński też i cały dzień a noc by ich tak słuchać było można; aniby się wyczerpali, bo tragedya zbarazka obfitą była w takie sceny, których najbujniejsza nie wyroi fantazya.
Znaleźli się tu i dyssydenci, którzy czasu processyi katolickiej swoje psalmy na przekór śpiewać poczęli, nie dla Pana Boga, ale aby ludziom się postawić.
— Gadajcie tedy co chcecie — skonkludował Xięzki — a wszystko to marne... Przyszedł kanclerz Ossoliński, pocałował się z Islam Gerejem, z Kozakami pobratał i jemu wszystko winną będzie ojczyzna. Zbarazcy żołnierze nie uczynili nic!





II.

Przez cały ciąg tej wyprawy, która zaprowadziła Jana Kazimierza pod Zborów i zamknięta została sławnym owym traktatem, królowa Marya Ludwika z gorączkową ciekawością chwytała nowiny, które jej codzień niemal przynoszono. Wszyscy ci, co się jej zalecić chcieli, a mało było, coby nie pragnęli mieć u niej łaski, bo wiedziano, że była wszechmocną; polowali na wiadomości, rozstawiali konie, posyłali najsprawniejszych ludzi, aby co najrychlej królowej dostarczyć wieści... Marya Ludwika czuła to, iż pierwszy krok w pole, z wojskiem, na czele rycerstwa o przyszłości króla stanowił, a gdyby raz bohaterem się stał, jużby mu łatwo było się nim utrzymać.
Drżała więc i modliła się.
Ze stołu jej nie schodziła mapa tych krajów, które król z wojskiem zajmował; sekretarz Des Noyers wyszukiwał starych ludzi, którzy bywali na kresach, na Rusi i coś do obrazu ich dostarczyć mogli.
Trwoga ogarniała ją szczególniej, gdy zewsząd skargi nadchodzić zaczęły o opieszałem ciągnięciu pospolitego ruszenia, z którego się naśmiewano. Straszono imieniem jego Kozactwo, ale pocichu szeptano, iż nic na nie rachować nie było można.
Wyprawiała więc królowa listy do Ossolińskiego, do dowódzców, do króla, a podczas i ludzi, którzy oddziały wojsk ociągające się popychać mieli i napędzać...
Po kościołach odprawiano nabożeństwa; duchowni przynosili wróżby i przeczucia, dwór sny swoje o królu, astrologowie obrachunki konjunktur na niebie.
Des Noyers szczególniej, po uszy w astrologicznych rachubach, dostarczał królowej wróżb, jak najpomyślniejsze obiecujących skutki tej wojny, która miała się wiekopomnym zamknąć pokojem.
Królowa wiedziała bardzo dobrze, iż z męża bohatera nie uczyni, ale napatrzyła się w ciągu życia tylu mężów sławnych, co sławę zawdzięczali przypadkom, iż sztuczne stworzenie jej dla Jana Kazimierza nie wydało się niepodobieństwem...
Długo jednak tym nadziejom i oczekiwaniom Maryi Ludwiki nie odpowiadały wypadki, o których się dowiadywała.
Opieszale jakoś śpieszono na odsiecz Zbarażowi, a ruszenie się nie poruszało. Siły, z któremi zmuszony był Jan Kazimierz iść pod Zborów nie starczyły do takiego pogromu, jakiego pragnęła i spodziewała się królowa.
O pierwszych utarczkach nie dano znać jej, a po nich tak rychło nastąpiło z Hanem porozumienie, iż królowa razem odebrała uwiadomienie o gotujących się traktatach i o bitwach, które nawet w najpochlebniejszych występując barwach, budziły jeszcze więcej troski, niż pociechy przynosiły.
List, który zwiastował, że Hana odciągnąć Ossoliński potrafił od Kozaków, okrzykiem zwycięztwa powitała królowa.
Un coup de maître! — zawołała, chlubiąc się nim przed ks. de Fleury.
Niespokojna, zniecierpliwiona, oczekiwała potem następstw układów, ale wiadomość o nich się spóźniła, a gdy naostatek nadeszła, w wyrazach ogólnych sławiąca kanclerza dzieło, Marya Ludwika zachmurzyła się...
Krótko napomknięte warunki dawały jej ocenić ten traktat, który miał pozór zwycięztwa, ale był wistocie hańbą. Spłakała się potajemnie, nie pozostawało nic teraz nad sławienie układów wynoszenie ich, aby ludzie się nie dopatrzyli, jak sromotnemi były.
Wynoszono więc kanclerza... i króla razem.., ale w duszy Marya Ludwika bolała nad takim obrotem rzeczy, który skazywał króla na dawną jego rolę: człowieka bez charakteru i siły.
Postarano się na zamku, ażeby ta noc, w której w istocie Jan Kazimierz dał dowód, że w nim duch jeszcze mieszkał rycerski, choć stłumiony, w opisach i listach wystąpiła z wielkim blaskiem.
Król jeszcze nie doszedł z powrotem do Lwowa, gdy w Warszawie na Ossolińskiego drapieżne pokazały się paskwillusze. Przyniesiono na zamek ową parodyą traktatów, która krążyła po Lwowie. Kazano ją niszczyć...
Z Warszawy list zalecił królowi, aby się przebrał w strój polski... Staraniem Maryi Ludwiki gotowano kanclerzowi i królowi świetne przyjęcie, zawczasu podnosząc ich zasługi; ale przeciwko temu prądowi z góry, silniejszy daleko z dołu parł, w którym męczenników zbarazkich sławiono, a zborowskich polityków wyśmiewano.
Królowa się wkrótce przekonała, że bezpieczniej było daleko nie podnosić do zbytku zasługi, aby nie wywołać zajadłego szyderstwa...
Z listów męża przekonywała się, że zaspokojony zupełnie tem, co mu się zdobyć udało, dosyć obojętnie patrzył na laury i tryumfy. Tęsknił już za spokojem, za łowami i za karłami swymi, — któż wie? czasem może za królową i za pięknemi paniami, które go zawsze obchodziły żywo.
Potrzeba jakaś pilna zmusiła Jana Kazimierza przodem do Warszawy wysłać Strzębosza, który z wielką radością podjął się biedz do stolicy. Wiózł on listy do królowej, lecz ułożył sobie, iż skorzysta ze zręczności i dobije się do pięknej Bianki.
Strzębosz nie był rad z siebie, ani z króla i wyprawy. Milczał i bronił pana, ale, bolał w duszy, bo wojnę tę wcale sobie wyobrażał inaczej. Spodziewał w niej wsławić, urosnąć, z dworaka przeistoczyć na rycerza, wszystko to się nie powiodło.
Nastręczał się napróżno, ofiarował i nabijał, wysłano go gdzieindziej, tak, że i prochu mało powąchał i u króla sobie innej sławy nie pozyskał, oprócz sprawnego dworaka. Wracał do Warszawy takim, jakim z niej wyjeżdżał...
Wszystkie te myśli czarne jednak rozbiły się i uleciały, gdy dojeżdżając do miasta, ujrzał wieżyczki zamkowe, czarne mury kościoła Ś-go Jana, kochaną Wisłę — i w oddechu poczuł to powietrze, którego mu wszędzie brakło.
Zaledwie zsiadł na podwórzu, nie mając się czasu ogarnąć, Strzębosz odebrał rozkaz od panny Langéron, która go oknem pierwsza zobaczyła i poznała, aby, jak stał, do królowej pośpieszył.
Musiał więc być posłusznym...
Oczekiwała na niego już pani i, listy odebrawszy, poszła do okna natychmiast, aby na nie rzucić okiem.
Strzębosz zdala spostrzegł, jak się jej brwi ściągały, usta ścisnęły, jak ręce drżały, gdy przewracała zapisane szerokim króla charakterem kartki. Ścisnęła je potem żywo i podeszła do posłańca.
Dyzma źle bardzo mówił po francuzku i po kilku słowach dostał grzeczną odprawę...
Zaledwie był za progiem, gdy go dworzanie obiegli... i nie dając tchnąć, poprowadzili do izdebki, w której chciał się przebrać i spocząć.
Okazało się to niepodobieństwem. Z własnej ciekawości i wysłani przez królową osaczyli go tak przyjaciele, znajomi, towarzysze, że o spoczynku ani mógł myśleć. Nakarmiono go i napojono, ale za to zarzucono pytań tysiącem...
Dyzma sławił pana i wynosił wszystkich, co mu towarzyszyli, nie zapominając o sobie, lecz poczuł w zadawanych mu pytaniach, postrzegł w uśmieszkach dwuznacznych, że i tu już na zamku w wielkie czyny i wielką wiktoryą niezupełnie wierzono.
Musiał więc powtórzyć to, co już na swe uszy od partyzantów i obrońców kanclerza i króla słyszał (co później sam Ossoliński na sejmie głosił), że zwycięstwo pod Zborowem odniesione daleko było większem i chlubniejszem, niż sławiona owa Chocimska Wiktorya za Zygmunta III.
Wszyscy mu się w oczy rozśmieli. Zarumienił się i zamilkł....
Chciano owe mężne potykanie się pod Zborowem podnieść do wysokości, na której utrzymać się nie mogło, a przesadą umniejszono je tylko.
Kury piały, gdy Dyzma w końcu padł na łóżko, i usnął tak dobrze, iż się dopiero nazajutrz około południa obudził.
Nie wiodło mu się widocznie, bo zaspał najlepszą godzinę, gdy swoję ukochaną mógł albo w kościele lub z kościoła powracającą napotkać. Musiał więc innego szukać sposobu wtargnięcia do domu Bertoniowej.
Wymuskawszy się trochę, nad wieczór dopiero skierował się na Stare Miasto. Zdało mu się, iż śmiało nadużyć może królewskiego imienia, gdyż Jan Kazimierz w sprawach miłostek dworzan swoich był wielce pobłażającym i, wytargawszy za uszy... przebaczał.
Wprost więc i śmiało wszedł do domu, w którego oknach napróżno znajomej szukał twarzyczki. Bertoni mu zakazała wprawdzie pokazywać się przed swem obliczem, lecz Strzębosz szedł ze zmyślonem od króla pozdrowieniem... rachował więc, że go wypędzić nie może.
Zuchwale wtargnął do przedpokoju i już miał wejść do bawialni, gdy drzwi się otworzyły i stara, zawsze klejnotami okryta, malowana Włoszka, powitała go — krzykiem.
— Przybywam wprost z obozu — odezwał się, nie dając jej przemówić, Strzębosz. — Król jmość kazał mi pokłonić się wpani i pannie Biance. Więc choć zakazano mi tu się pokazywać, rozkaz pana więcej waży nad wszystko...
Bertoni stała z usty otwartemi. Wiedziała bardzo dobrze, iż Dyzma kłamał, ale ciekawość ją piekła... Radaby była się cóś dowiedzieć, a Strzębosza... nienawidziła. Stała więc w niepewności, co pocznie.
Wprowadzić go i dać mu widzieć Biankę, nie chciała za nic w świecie...
Dyzma się tymczasem zbliżał, jakby ją chciał zmusić go do wprowadzenia wewnątrz... dalej.
Bertoni drzwi sobą zapierała.
— A! to piękna wistocie gościnność — odezwał się Strzębosz — królewskiego posła w antykamerze trzymać i progu mu nie dać przestąpić!
Włoszka się rozgniewała.
— Cóżeś mi to przyniósł od króla? — zapytała.
— Pozdrowienie prześliczne — rzekł Dyzma — i to zapewnienie, że z powrotem do Warszawy król gościńca przywiezie.
Bertoni pokręciła głową.
— A więc poselstwo sprawione, — odezwała się. — Ruszaj waszmość zkąd przyszedłeś, kłaniaj się królowi jm. i bywaj mi zdrów.
Stał nieporuszony Strzębosz. Po za starą Włoszką, przez na wpół otwarte drzwi ukazała mu się uśmiechnięta twarzyczka. Witała go figlarnym wyrazem.
— Nie będę więc miał szczęścia nawet pozdrowić od króla panny Bianki? — odezwał się dworak. — Król jm., wyraźnie mi zalecił, abym sam dopełnił poselstwa.
Zza ramion matki Bianka, nie mogąc śmiechu wstrzymać, parsknęła. Bertoni zwróciła się ku niej z gniewem, chcąc zmusić, aby odeszła; kilka kroków zrobiła idąc za nią, a tymczasem Strzębosz wśliznął się i stał już w środku pokoju.
— Mam od króla dla panny Bianki pozdrowienie — rzekł zbliżając się wesoło, a wcale nie zważając na rozpaczliwe ruchy Włoszki. — Król, okryty laurami, powraca... Pan Bóg poszczęścił orężowi jego... Tatarzy sami przyszli na kolanach prosić o pokój, a Chmiel nogi jego całował.
Bertoni, słuchając, mimowoli zapomniała o tem, że Strzębosz gwałtem się tu dostał... Bianka zaś wcale nie zdawała się na gniew matki zważać, i śmiało na niego patrzyła, zalotnie mu się uśmiechając.
— Kiedyż nasz król powraca? — zapytało dziewczę.
— Wprędce bardzo — rzekł Dyzma — po trudach potrzebuje odpoczynku.
Rozmowa zdawała się chcieć przedłużać, lecz Włoszkę gniew nanowo wybuchający ogarnął. Nie zwracając się już do gościa, chwyciła córkę za ramiona i popędziła ją, śmiejącą się, i opierającą potrosze, do drugich drzwi, które za nią na klucz zamknęła.
Strzębosz patrzał na to wzdychając... Włoszka powróciła ku niemu wzburzona.
— Widziałeś? — poczęła żywo. — Otóż pamiętaj sobie to, że gdybyś nie wiem jakich podstępów zażywał, wkradał mi się, narzucał, a nawet króla miał za sobą, nigdy ci do mojego dziecka zbliżyć się nie dam. Wysokie progi na twoje nogi. To senatorski kąsek! Rozumiesz!
— Doskonale — odparł Dyzma — ale ja jestem desperat taki, że nawet senatorem zostać nie wydaje mi się niepodobieństwem: więc i do panny Bianki się zbliżyć też nie widzę niemożności.
— Czekajże, nim przyjdziesz znowu do mnie, aż senatorem zostaniesz! — zawołała, zachodząc mu drogę i ku wyjściu go napędzając Włoszka. — Jeżeli ta stara pomarszczona Francuzica Langéron wychodzi za Kasztelana Płockiego, — rozumiesz? to za kogóż powinna młoda, piękna, no — i nie bez grosza pod poduszką — wyjść Bianka! A cóż ty jesteś przeciw niej? I sądzisz, że ja ci pozwolę się tu kręcić, aby ludzie Bóg wie co myśleli?
— Co się tyczy panny Langéron — odparł Strzębosz poważnie — święta prawda, że pomarszczona jest i nie pierwszej świeżości, ale królowa jej miejsce matki przy weselu zastąpi i Kasztelania Płocka rychło się w województwo jakie z dobrem starostwem zamieni. Przez to się i marszczki wygładzą!
— A ty myślisz — zakrzyknęła gwałtownie Bertoni — że ja u mojego króla dla męża Bianki nie wyrobię też starostwa?
Dyzma wąsa począł kręcić.
— Mówmyż już otwarcie — dodał z uśmiechem. — Król ani krzeseł ani starostw nie rozdaje. Zbył się kłopotu tego, zdając to na królową jejmość. Mówię, kłopotu, bo gdy wakans najmniejszy się objawi, dziesięciu pretendentów do niego, a dziewięciu potem wrogów, gdy tylko jednemu gęba się zatka. Król więc, choć bardzo pani Bertoni sprzyja, to, wiadomo, nie da nic, bo nic do rozdawania nie ma. Na to nie rachujcie. Żeby zaś królowa jmość miała pannę Biankę wyposażać? hm! o tem ja wątpię...
Bertoni obrażona wzięła się w boki, oczy się jej zaogniły.
— No! to ja ją wyposażę sama — zawołała, ze złością tupiąc nogą. — Królowa sobie za starostwa i za krzesła płacić każe... znajdę je za co kupić!
— Tst! — rzekł, palec kładnąc na ustach, Strzębosz. — Może to być, że królowa podarek przyjmie, gdy jej kto zaofiaruje, ale mówić o tem, że starostwa i urzędy są na przedaż — nie godzi się. A nużby to doszło do uszów królowej?
Gniewnym wzrokiem zmierzyła Włoszka Strzębosza.
— Dałeś mi waszmość naukę — odparła. — No, poselstwo odprawione, a zatem, kłaniam uniżenie, kłaniam uniżenie, i żebyś mi waszmość już tu więcej nie przychodził. Proszę, proszę!
— Do domu, oczywista rzecz — rzekł spokojnie Dyzma — nie przyjdę, gdy mnie tak niegościnnie przyjmujecie; ale uprzedzam, bo zdradą nic poczynać nie chcę, że koło domu i gdziekolwiek pannę Biankę będę mógł spotkać, krążyć muszę i nie przestanę. Jestem otwartym. Ulica wolna dla każdego, nawet dla kominiarzy. Będziesz więc waćpani zmuszoną córkę na klucz zamykać, co dla młodego dziewczęcia nie jest ani zdrowem, ani miłem...
Przywiedziona do ostateczności bezwstydnemi żartami Dyzmy, Włoszka porwała się i, oburącz go w plecy uderzywszy, popchnęła ku wyjściu.
— Nie frasuj się ani o mnie, ani o moję córkę — zawołała — a to sobie zapamiętaj, że ona nie dla ciebie.
Strzębosz dał się nieopierając wysadzić za próg, tu odwrócił się, pokłonił grzecznie, uśmiechnięty i rzekł:
— Nóżki całuję, królowi jmości nie omieszkam donieść o posłuchaniu, jakieś mi pani dać raczyła.
Bertoni, nie odpowiadając, z trzaskiem mu przed nosem drzwi zaparła.
Strzębosz wyszedł z antykamery powolnym krokiem ku wschodom.
Obok wyjścia głównego znajdowały się drugie drzwi, pomniejsze, prowadzące do mieszkalnych izb. Znalazł je na wpół otwartemi i dwoje oczek przez nie patrzyło.
Poskoczył ku nim.
— Królowo moja! A! królowo moja! — zawołał — daj choć rączkę pocałować! choć paluszek jeden. Matuś taka niedobra.
Jeden biały paluszek pokazał się we drzwiach, a usta Dyzmy przylgnęły do niego; ale zaręczyć nie było można, czy nie poskoczyły potem wyżej. Śmiech się dał słyszeć... trzaśnięcie drzwiami.
Strzębosz, podśpiewując ulubioną wówczas Morsztyna piosenkę, powoli bardzo schodził ze schodów:

Dobranoc, dziewczę moje!
Już brudnym cieniem okryły się nieba.
I zgasły słońca zachodnie podwoje,
Już się na smaczny sen udać potrzeba,
I w nim utopić senne niepokoje.
Dobranoc serce moje,
Dobranoc dziewczę moje..

Ale półgłosem nuconej piosenki nikt nie słyszał.
Wypocząwszy dzień, poszedł Dyzma do królowej z zapytaniem: czy mu odpowiedzi wieźć nie każe. Tu trzymano go czas jakiś, a w ostatku wyszedł sekretarz z tem, że się Marya Ludwika N. Pana wprędce spodziewała z powrotem, więc Dyzmie do woli dawano, albo tu pozostać lub jechać naprzód... bez listów.
Nie czując się bardzo potrzebnym królowi, a chcąc sobie wypocząć swobodnie, Dyzma po rozmyśle został na zamku i zajął się tylko tem, aby wszystko na przyjęcie gotowem było.
Na zamku i w mieście, codzień się spotykając z ludźmi różnymi, którzy radzi go słuchali rozpowiadającego o Zborowie, mógł się Strzębosz przekonać, że owa wiktorya, którą on do chocimskiej porównywał, i owe traktaty sławne — bardzo jakoś lekko były szacowane.
Wprawdzie część winy składano na pospolite ruszenie, gnuśne i skąpe, które się tak wlokło, że połowa jego, nieprzyjaciela nie widząc, do domów powracała, ale ci co ze Zbaraża tu przyjeżdżali, zaćmiewali tak dalece Zborowskich, iż ci się przy nich karłami wydawali.
Bohatera więc tu grać nie mógł Strzębosz, ale ucierał się o to codzień, że pod Zborowem król i wszyscy obowiązku rycerskiego dopełnili.
— O traktatach ja tam nic nie wiem — dodawał — złe czy dobre są, nie moja rzecz sądzić; ale chwalą się Zbarażanie Bernardynem zabitym przy mszy świętej, to i my naszego ks. Lisickiego mamy, który poległ na placu boju, a mamy też wielu chorążych i rotmistrzów, którzy stali poczciwie i żywotem zapłacili dług ojczyźnie.
Posmutniał wszelako Strzębosz po kilku dniach poczuwszy, że w Warszawie ani kanclerz, ani król nie znajdą takiego przyjęcia, jakie sobie obiecywali. Na Ossolińskiego, który i bez tego nieprzyjaciół sobie siła zrobił dumą i szorstkością, wszyscy bili, że Tatarom haracz, a Kozakom wszystko dał, czego chcieli, tak, że zamiast kary za rebelią, byli jeszcze za nią wynagrodzeni.
— Spraktykowawszy, mówiono po Warszawie, że bunt się tak dobrze opłaca, czemuby jaśnie panowie Zaporożcy znowu sobie pozwolić nie mogli?
Inni gardło już za to dawali, że Chmielnicki, wcale sobie przysięgi nie ważąc, cokolwiek sił nabrawszy, znowu tęsamą grę rozpocznie.
Chodziła i ta gadka po bruku, że Chmiel głosił, jakoby nieboszczyk król Władysław IV sam go na panów i szlachtę animował.
Mazury już odzywały się z tem, iż indagować należało, kto był rebelii kozackiej przyczyną.
Nim tedy król ze Lwowa tu nadciągnął, tryumfy zborowskie bardzo jakoś pobladły, wyrażano się o nich z przekąsem i o przyjmowaniu uroczystem zwyciężców, mowy być nie mogło.
Królowa źle ukrywała boleść, jaką jej to sprawiało, ale inaczej o całej wyprawie i jej skutkach nie mówiła, tylko wynosząc ją i sławiąc męztwo króla, rycerskiego ducha jego, a rozum i zręczność kanclerza.
Strzębosz już ubezpieczony, że spoczywać może, wczasu sobie używał z pozostałymi na zamku dworzanami, gdy dnia jednego nagle zawołano go do królowej.
Tu w przedpokoju mu już paź francuzik szepnął, że listy dostanie do króla.
— Ale N. Pan już w drodze do Warszawy być musi! — odparł Dyzma.
Nie było na to odpowiedzi.
Królowa wyszła sama z pismami w ręku i ulubioną swą śliczną wychowanicą, panną d'Arquien, do Strzębosza.
— Jedź natychmiast — rzekła mu. — Być może, iż króla na drodze gdzieś spotkasz. O to mi chodzi tylko, aby listy przed swojem przybyciem do Warszawy otrzymał.
Tak niespodzianie wcale Dyzma znowu na koń musiał i w drogę. Przed tem jednak, własnego nie zapominając interessu, do Dominikanów rano pobiegł, aby tam lub powracającą pożegnać Biankę, która starą ochmistrzynię miała za sobą, a ta Dyzmie rozmawiać z nią nie przeszkodziła, udając tylko, że nie patrzy i nie widzi.
Wprost od Dominikanów, dosiadł konia Strzębosz i puścił się w drogę, na której króla się spotkać spodziewał.
Jakoż drugiego dnia, jeśli nie na Jana Kazimierza, który dosyć powoli, po drodze przyjmowany przez senatorów, ugaszczających go, jechał do stolicy, trafiał na stanowniczych, a ci zapewnili, iż król tegoż wieczora do wsi miał przybyć na nocleg. Radzono mu tu czekać na niego.
Wieś ta Złotą Wolą zwana, nie miała pańskiego dworu, bo tu dziedzic nie rezydował nigdy, ale probostwo było dostatnie; plebania przy kościele murowana, a że Jan Kazimierz pobożnym był, najchętniej też zawsze po klasztorach i plebaniach stawał. I tu mu przyjęcie u ks. dziekana gotowano.
Pozostał Dyzma na Woli, poszedłszy za radą stanowniczego, a był już wieczór i Dziekan się około kościołka krzątał, aby w nim dla króla klęcznik i poduszki przysposobić, gdy Strzębosz idąc za nim, w progu, spostrzegł siedzącego starca, którego sobie przypomniał, iż raz już w podróży z Krakowa do Warszawy, królowi się nastręczył i... w bardzo zły humor go wprawił.
Zdawało mu się więc na dobie, postarać się o to, aby ów zuchwały pątnik Bojanowski, znowu króla swojemi proroctwy i groźbami nie męczył.
Naprzód się więc z tem udał do dziekana, ale ksiądz, który zdawna bogobojnego staruszka znał, wprost pośrednictwa odmówił.
— Jakiemże ja prawem mogę zabronić pobożnemu pielgrzymowi — rzekł do Strzębosza — pozostać tu i bodaj się N. Panu stawić, jeżeli go Bóg natchnął ku temu? Mąż jest znany w całej Rzeczypospolitej, jako świątobliwy; nie mam mocy nad nim.
Dyzma, nic tu nie wskórawszy, sam poszedł do Bojanowskiego i pozdrowił go pochrześcijańsku. Starzec, który się modlił, nie odpowiedział mu nic, aż modlitwy dokończył.
— Z orszaku królewskiego jesteście? — zapytał potem.
— Czekam tu na N. Pana — odparł Dyzma — a wy?
— Ja? — odezwał się stary. — Ja? na nikogo nie czekam, ale też nie uciekam od nikogo...
— Króla ino nie widać? — rzekł Dyzma — oglądając się.
Nie otrzymał odpowiedzi.
— Mnie się zdaje — dodał Strzębosz — żem ja was raz już widział, gdyśmy z królem z Krakowa powracali... Mówił z wami N. Pan... no — i bardzo potem długo był nachmurzony i smutny...
I na to Bojanowski nie odpowiedział nic.
— Myślicie znowu może z królem się tu spotkać? — zapytał Strzębosz.
— Nie wiem co Bóg zdarzy — powoli począł starzec — nie szukam go, ale uciekać przed majestatem nie myślę. Zdarzy Bóg, że król nadjedzie...
Poruszył ramionami.
— Nasz Pan powraca zwyciężcą — dodał Dyzma — nie zaniedbajcie go pozdrowić tem.
Milczał Bojanowski.
Spróbowawszy napróżno raz i drugi cóś ze starego pątnika wyciągnąć, Strzębosz w końcu, onieśmielony jego pogardliwem niemal milczeniem, precz odejść musiał.
Wtem od wsi na gościńcu poczęto się poruszać, i orszak Jana Kazimierza zbliżył się ku probostwu. Dziekan, w komży i stule, ze święconą wodą i kropidłem, z relikwiarzem w ręku, czekał na niego w progu.
Król wysiadł dosyć wesół i po krótkiem przemówieniu, ucałowawszy relikwiarz, wszedł na probostwo; ale zobaczywszy u drzwi stojącego Dyzmę, natychmiast zawołał go do siebie i listy królowej chciwie pochwycił.
Nie rozpytywał o nie Strzębosza, tylko o zdrowie królowej.
Zapewnił Dyzma, iż ją widział w najlepszem. Niedługo potem według zwyczaju swego, pobożny król, wyjrzawszy oknem i postrzegłszy kościół blizko, natychmiast objawił chęć pomodlenia się przed obrazem N. Panny.
Prowadził go więc dziekan.
Bojanowski siedział na miejscu swojem. Zobaczywszy go i poznawszy, Jan Kazimierz trochę zwolnił kroku...
— Szczególna rzecz — odezwał się do plebana — raz drugi w życiu tego starca spotykam.
— Człek świątobliwy, pokutnik od lat wielu — dodał dziekan. — Dziś tu przybył zrana, leżał krzyżem przez całą mszę świętą i supplikacye.
Szedł dalej król, a Bojanowski, który różaniec odmawiał i w rękach wychudłych paciorki drewniane przebierał, nie podniósł oczów, zdawał się wcale niewidzieć nadchodzących, ani ich też zaczepił.
Przeszli tak mimo niego: nie powstał; odetchnął swobodniej król i, w kościołku, przed N. Sakramentem ukląkłszy, do bocznego ołtarza N. Panny podążył.
Tu go na modlitwie dziekan musiał pozostawić, bo tego żądał, a sam udał się na probostwo, aby zająć się przyjęciem. Strzębosz w kruchcie też kląkł się pomodlić.
Dobre pół godziny trwało to króla nabożeństwo, poczem pokornie ziemię ucałowawszy, wyszedł. Na progu siedział jeszcze Bojanowski, ale paciorki mu już z rąk wypadły i głowę miał podniesioną.
Wahać się zdawał król, czy go zagadnie, lub przejdzie milczący, ale zdało mu się lepszem pozdrowić starego pątnika.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się łagodnie — drugi to raz już się spotykamy, ojcze.
— Drugi? — odparł Bojanowski. — O! nie, jam was już wielokroć razy w życiu mojem długiem spotykał... i widziałem wyrostkiem, a oto mężem ukoronowanym.
— Podziękujcie Bogu — rzekł król. — Łaska Jego i przyczyna Matki Najświętszej dały mi nad nieprzyjacioły zwycięztwo...
Bojanowski oczy w niego wlepił i patrzył długo.
— Za wszystko, co Bóg dał — rzekł — dziękować mu potrzeba, ale zbytnio się wiktoryą chlubić i zwycięztwem cieszyć — słudze Bożemu nie przystało.
Zwyciężcą się głosicie? Bóg daj! lecz i siebie też a w sobie grzesznika zwyciężyć musicie, i pokornym być...
— Bogu też przypisuję wszystko — odparł król głosem zniżonym.
— Z pobojowisk nową wojną wieje — począł, jakby sam do siebie, starzec. — Chmary stoją na kresach. Pogan nie pobiliście, aleście ich kupili. Nieprzyjaciół krzyża św. sojusznikami swemi uczyniwszy, cieszycie się. — Bodaj radość wasza w narzekanie się nie zmieniła!
— Bóg łaskaw — zamruczał Jan Kazimierz zmieszany.
— I mściwym też jest dla tych, co w grzechach trwają — mówił dalej Bojanowski. — Korzcie się i kruszcie a poprawcie. Przed wami jeszcze wiele znoju i boleści, aż w końcu koronę zrzucicie.., Bogu nie dotrzymawszy wiary, narodowi też jej nie dochowacie. Bóg z tobą! Bóg z tobą!
I jakby chciał już pożegnać króla ręką w powietrzu znak uczynił, ale ostatnie słowa przykuły Jana Kazimierza do progu. Przypomniał sobie proroctwo Józefa z Kopertynu — i strach go ogarnął.
— Módlcie się na intencyą moję — dodał głosem słabym — módlcie się...
— Modlitwa wielką siłę ma — począł starzec — ale uczynki większą jeszcze. Żadna ich modlitwa nie zastąpi... królu mój... Płaczecie przed obrazami, a one nad wami płaczą... bo godziny żywota twojego nierówne są i mieniają się białe a czarne... czyste i powalane, a królestwo kapłaństwem jest... i na świeczniku stoi pan... plamy z niego na naród padają.
Bóg z tobą — Bóg z tobą.
Jan Kazimierz powiódł dokoła oczyma, jakby szukał, czy kto nie słyszał Bojanowskiego, lecz bliżej nie było nikogo, a i Strzębosz przestraszony uciekł.
Król, postawszy chwilę, niepewnym krokiem, milczący, nie rzekłszy już słowa, udał się ku plebanii.
Dziekan, który z progu jej patrzył na powracającego, dostrzegł jak chwiejącemi się i nieśmiałemi krokami szedł zadumany z głową spuszczoną.
Starzec nie spojrzał na odchodzącego — przeżegnał się spokojnie i zaczął modlić się znowu. W kościołku dzwon odezwał się na pacierze wieczorne; Bojanowski kląkł w progu, ręce podniósł do góry, głowę ku niebu, i głosem, w którym jęk i łkanie słychać było, — gorąco się modlił.
Jan Kazimierz znikł, wszedłszy na probostwo, a Strzębosz, który zdala coś pochwycił, z trwogą spoglądając na starca, oddalił się — niemal gniewny na niego.





III.

Cicho, bez tryumfów i rozgłosu, powrócił król do Warszawy — przyjęty przez królową tak, jakby istotnie przybywał zwyciężcą.
Marya Ludwika znała doskonale stan sprawy i wartość zawartych układów — ale podnosząc zasługi męża, sądziła, że w nim rozbudzi i utrzyma rycerskiego ducha.
Tę powolność i serdeczność Maryi Ludwiki Jan Kazimierz, już znużony wielce, opłacił tylko zbliżeniem się do niej czulszem, niż przed tem. Była-to jakaś jesień na miłość, nietrwała jak owe babie lata słoneczne, ale królowej miła i potrzebna.
Ona korzystała z tego rozczulenia, aby moc swą i władzę nad mężem utwierdzić; a wielkich na to wysiłków nie potrzebowała, gdyż król rad się trosk i ciężarów rządzenia pozbywał, składając je na nią i na Ossolińskiego, a zabawiając się podziecinnemu swojemi karłami, słuchaniem plotek dworskich, myśliwstwem trochę i towarzystwem pań pięknych, w których z kolei, na krótko wdzięk jakiś upatrywał.
Ile razy miał Butlera przy sobie, a nawet młodszego ulubieńca, pokojowego swego Tyzenhauza, spowiadał się potem przed niemi z tych wrażeń.
— Wiesz, starosto — mówił po powrocie do Butlera — po tej expedycyi, zażywszy niewczasów i samotności bez niewiast, teraz mi i jedzenie lepiej smakuje — i wszystkie kobiety piękniejszemi się wydają. Królowa odmłodniała, a co się tyczy marszałkowej... prawdziwy cud — świeża, śliczna, i nie dziwię się, iż powiadają, jakoby ten nieznośny Starosta Łomżyński w niej się kochał.
— Starosta Łomżyński? — podchwycił Butler — alboż to on jeden! Jest ich z gorącemi affektami wielu i liczą pono na to, że marszałek bodaj nie długowieczny.
— Ale prawda — mówił król — znalazłem go bardzo postarzałym i jakby chorym, choć się do tego nie przyznaje. Od śmierci Władysława nie widziałem uśmiechu na jego twarzy... a sam, słyszę, powiada i prorokuje, że wkrótce pójdzie za nim...
— No — tak źle jeszcze z nim nie jest — odezwał się starosta.
— Nazywają to doktorowie fiziognomią hypokratyczną — rzekł król — co ja z jego twarzy widzę. Źle się ma. Sądzicie, że Starosta Łomżyński? Ja znieść go nie mogę.
— Ja też go nie kocham — rzekł Butler — i nic o nim nie wiem, oprócz tego, że napastliwy jest, uparty, dosyć zręczny a bezwstydny. Tacy ludzie, jak on — wiele mogą u kobiet...
— Zaś! — przerwał Jan Kazimierz — o marszałkowej mam zbyt wysokie wyobrażenie, aby się podżyłemu wdowcowi dała usidlić. Uchowaj Boże w razie Kazanowskiego śmierci — pójdzie za mąż niechybnie, bo dzieci nie mają, młodą jest... a podoba się łacno; ale... niech ją Bóg broni od Łomżyńskiego Starosty...
— Niebezpieczny człek! — dokończył Butler.
Starosta Łomżyński, o którym była mowa, Hieronym Radziejowski — jako dworzanin Władysława IV dobrze był znanym w Warszawie. Mazowieckiej szlachty, nieznacznego rodu, ojca dopiero miał na krześle w Senacie, za Zygmunta III, urosłego tem głównie, iż wielce gościnnym był i faworytom pańskim przypodobać się umiał. Ucztowaniu z niemi, i podarkom zawdzięczał to Wojewoda Łęczycki, że się na krzesło dostał, a syna mógł przy królewiczu umieścić...
Młody Hieronym w czasie, gdy jeszcze przy Władysławie i dworze się czepiał, dał się poznać już z tego, że posłem wybrany, gdy go jako uwodziciela dziewczyny zacnego domu precz z izby wyrzucić chciano — utrzymał się w niej zuchwalstwem i łaską królewską.
Mianowano go później krojczym królowej i Maryi Ludwice przypochlebiając się i donosząc pokryjomu, co gdzie pochwycił, umiał się przypodobać, chociaż nigdy ona dla niego szacunku nie miała.
Ci, co go bliżej znali — nieszczególnie się o nim wyrażali. Intrygant zuchwały a bezwstydny, zarozumiały i dumny, w wyborze środków, któremi się dla krescytywy posługiwał, wcale nie wybredny nie miał przyjaciół — ale sobie jednał, kogo potrzebował... kaletką i kubkiem. Poczciwych też ludzi nie miał za sobą, ani się do nich garnął. Z tem wszystkiem, gdy mu było potrzeba, z kobietami szczególniej umiał Starosta Łomżyński tak się obchodzić, że go za niebezpiecznego miano. Dwa razy się żeniąc, polował zresztą tylko na posagi, a na resztę nie zważał. Z siebie nie majętny, bo ojczyste Radziejowice na życie wystawne i szumne nie starczyły, wyrobił już sobie Starostwo Łomżyńskie, po żonach wziął dobra znaczne, i prorokowano mu krescytywę pewną, bo się wciskał, narzucał i zabiegał niezmordowanie.
Około króla Kazimierza zawczasu się starał zyskać sobie przyjaciół, co mu się dotąd nie wiodło.
Po powrocie do Warszawy przybył i Radziejowski z powinszowaniem, lecz król przyjął go zimno, choć dla przypodobania mu się, towarzyszył w pierwszych dniach Października podróży obojga państwa do Częstochowej, a potem i na łowy. Jan Kazimierz rad-by się go był pozbył — lecz z natrętem, którego zimne obchodzenie się nie zrażało, nie umiał sobie poradzić.
W miesiącu Listopadzie był sejm zwołany, który nie tak się zapowiadał, jakby go sobie życzono.
Od Zbaraża głosy głuszyły już i zaćmiewały, sławę i blask Zborowskich traktatów. Na Ossolińskiego mnożyły się paszkwillusze, co się na sejmie też nieprzyjemnie odezwać obiecywało.
Zapobieżono temu wnosząc takie materye mniejszej wagi, które rozmaitych ziem interessa żywo obchodziły; koekwacye, rachunki, rozdawnictwa urzędów, zapłata wojsk na przemiany posiedzenia wypełniły, tak, że w początku nic drażliwego nie wyszło na stół.
Sejm przytem, jak wszystkie ówczesne, był zarazem dla senatorów i posłów Rzeczypospolitej doskonałym zabawiania się i wzajemnego ugaszczania pretextem. Dnia jednego przypadały imieniny, drugiego celebrowano godność nową, żenili się krewni, godzili nieprzyjaciele, wszystko wywoływało bankiety i ucztowania. Bardzo często król i królowa zapraszani bywali i zaszczycali swą przytomnością nawet sług ulubionych wesela, chociaż Marya Ludwika czasem, nietylko, że sama nie szła, ale i królowi iść zabraniała, bo się w wesołej gromadce często zapominał zbytecznie.
Więc gdy sejm najmniej pracował, bywał najmocniej zajęty. Po uczcie nazajutrz brakło na posiedzeniach tych, co wypoczywali; inni nie przychodzili, gotując się wyprawić bankiet, a że wkrótce po rozpoczęciu sejmu adwent się rozpoczął, nabożeństwo więc także nie mało czasu zabierało. Odpoczywano, rozumie się, w każde święto i niedzielę.
Kanclerz i inni większego wpływu dygnitarze, mieli też w sejmie swoich w obu izbach posłusznych adherentów, którzy nieprzyjemne przedmioty odwracać, a pożądane wyciągać na stół pomagali, bardzo zręcznie. Wogóle czas upływał dosyć wesoło.
Królowa zdala miała wszystko na oku. Sejm już był drugi miesiąc czynnym, chociaż dotąd owocu pracy jego trudno się było dopatrzeć, gdy przybycie ostentacyjne nieco, Wojewody Ruskiego, bohatera, któremu wszyscy zazdrościli i z tego powodu nieprzyjaznemi się okazywali, poruszyło stolicę. Bohater ze Zbaraża przybywał, jak przystało na wodza, z pocztem wielkim i pięknym doborowej konnicy, i jak przystało na wielkiego pana, z dynastów litewskich ród wiodącego, okazale i świetnie.
Wiedział on bardzo dobrze, jakie tu znajdzie dla siebie usposobienie; ale niezłomnego charakteru mąż nie przywiązywał do tego wagi. Dawszy tyle dowodów patryotyzmu i poświęcenia, naostatek skłoniwszy się do przejednania z ks. Dominikiem Zasławskim, Wiśniowiecki czuł się tak czystym, a tak od wszelkiego zarzutu wolnym, iż śmiało mógł drobnych swych wrogów lekceważyć.
Tak też czynił, ale dla senatorów, dla króla samego, ta postać surowa, nieugięta, zimna pozornie, której nic zadać nie było podobna, niewygodną i niepożądaną wcale się stała. Sam król widział w tym bohaterze współzawodnika, który go zaćmiewał, gdyż Zborowa bądźcobądź, do Zbaraża nikt już nie porównywał, a Wiśniowiecki za wszystko, co wycierpiał, za olbrzymie straty poniesione, tak licho był wynagrodzony, iż niechęć dworu i pana cała się w tem zdradziła, a teraz temu pokrzywdzonemu przez króla, a wysoko bardzo cenionemu przez naród mężowi, potrzeba było spójrzeć w oczy.
Król, który dotąd w wyśmienitym humorze był i zabawiał się u Ojców Soc. Jesu protektorem ich kongregacyi dając się wybierać, razem z ks. Albrechtem Radziwiłłem, który został jej sekretarzem, po przybyciu Wojewody Ruskiego zasępił się.
A tu i ów stary przyjaciel kanclerz Radziwiłł z Janem Kazimierzem się posprzeczał. Szło o rzecz niewielkiej wagi, ale Radziwiłł miał słuszność, a gdy się czuł w prawie, stawał się upartym.
Podobało się królowi dekret w sprawie Wojewody Wileńskiego z niejakim Jewłaszewskim kazać Radziwiłłowi podpisać i przypieczętować. Wojewodą Wileńskim był naówczas Krzysztof Chodkiewicz, bo tensam Radziwiłł ofiarowanego mu województwa nie przyjął. Pomiędzy dwiema rodzinami była waśń zadawniona, przygojona, ale nie ugaszona zupełnie: musiał więc ks. kanclerz dekret dobrze rozbierać, aby w nim makuły najmniejszej nie było.
— N. Panie — odezwał się kanclerz po odczytaniu dekretu — ja go podpisać nie mogę.
— Dlaczego? — porywczo podchwycił król, który na Radziwiłła powolność i przywiązanie do siebie rachował.
— Bo go pisał człowiek prawa litewskiego nieświadomy i są w nim punkta ingrossowane, których ono nie dopuszcza.
Zaczęto się sprzeczać; Jan Kazimierz, który prawa szanować tak dalece nie umiał, zmusić chciał kanclerza do podpisu.
Staremu przymus był nieznośnym. Nakoniec król zawołał:
— Nie chcesz podpisać? No, to ja sam go podpiszę...
Radziwiłł się uśmiechnął.
— N. Panie, a któż pieczęć przyciśnie? — zapytał.
Nadąsany, odchodząc, zamruczał król:
— Prawo litewskie! przecież ja je tak znam, jak i wy.
— Przebaczysz mi, w. król. mość — rzekł kanclerz zimno — na to się nie godzę. W. król. mość panujesz nam miłościwie od roku, a ja przez trzydzieści dwa lata z prawem mam do czynienia.
Mocno rozjątrzony tą odpowiedzią, ani słowa już nie mówiąc, Jan Kazimierz — wyszedł, stukając drzwiami, i spotkawszy Butlera, skarżyć się począł przed nim na kanclerza; ale starosta nie wtórował mu.
Do następującego poranku zmieniło się wszystko: król ochłódł, dekret kazał przepisać i dawna dobra komitywa z Radziwiłłem powróciła, bo bez Jewłaszewskich łacno się król mógł obejść, lecz bez Radziwiłłów — nie sposób...
Ale powaga majestatu na tych bezsilnych pokuszeniach nie zyskiwała. Tymczasem nalegano z jednej strony, zwlekano z drugiej nieuniknione zdanie sprawy przed sejmem z wyprawy i Traktatów Zborowskich.
Gotowało się na to wielu. Radzono o tem u królowej, u króla, u kanclerza Ossolińskiego, u panów senatorów dworowi sprzyjających — i w końcu, za wiedzą Maryi Ludwiki, bo bez niej się tu nic teraz nie mogło dokonać, kanclerz się przygotował ze swego dzieła zdać rachunek.
Dwojaką miał do wyboru drogę Ossoliński: albo skromnie bardzo wytłómaczyć się z tego, co uczynił, koniecznością i składem okoliczności, lub nadzwyczaj wysoko podnieść wiktoryą zborowską i własny traktat, a że ogólne usposobienie paskwilluszami się zdradzało: kanclerz więc, wbrew niemu, postanowił niesłychanie wysoko wynieść ową bitwę i tranzakcyą zborowską. Zmniejszył umyślnie środki, jakiemi król rozporządzał, aby to, co niemi wykonał, urosło.
Pierwszego dnia w Sobotę, słuchano w sejmie niedokończonej relacyi w milczeniu posępnem; nikt nie podnosił głosu. Niedziela przerwała i rozcięła na wpół sprawozdanie Ossolińskiego, który w Poniedziałek ciągnął je dalej — i ośmielony milczeniem, wyniósł zwycięztwo nad Tatarami pod Zborowem wyżej Chocimskiego!
Milczeniem i to przyjęto, ale wejrzenia biegały po sali szyderskie. Wstał tedy prymas królowi za ocalenie ojczyzny dziękować, dziękowano wodzom, chciano i Kisielowi dziękować, który z narażeniem gardła do Chmiela posłował, ale tumult powstał. Zaprotestowano. Skończyło się to jednak cicho i pięknie, bo dzięki wogóle składano wszystkim, a marszałek sejmowy w języku ówczesnym, przesiąkłym łaciną, wojowników, ojczyzny obrońców, nazwał „delicyami narodu.”
Prawdziwy tryumf odniósł hetman litewski Radziwiłł, który się do niego przygotował, bo zdobyte chorągwie kazał przynieść za sobą i te pod nogi królowi rzucił!
Rozprawiano potem o potwierdzeniu traktatów... król nieustannie był czynny, ale poswojemu. Przybywał roztargniony, słuchał, gotową już, podyktowaną przyniósłszy odpowiedź, zbywał się co najrychlej spraw poważnych, a zabawiał drobnostkami. Do trosk przybyła mu teraz jedna jeszcze.
Zajmowała go zawsze wielce piękna marszałkowa Kazanowska: musiał więc i jej losem się niepokoić. Od kilku tygodni Adam Kazanowski leżał w łóżku, paraliżem ruszony, niewyraźnie ledwie bełkocząc, na śmierć nieuchronną skazany.
Bezdzietny, dotąd nie uczynił testamentu, a teraz go już z trudnością mógł uczynić. Dawniej, za żywota całe swe mienie przeznaczał żonie, ale rodzina czychała na zgon... i byłaby zabrała ogromną fortunę, gdyby... król nie przyszedł w pomoc.
Kazanowski miał się z każdym dniem gorzej. Być wygnaną z tego raju, jakim był wspaniały pałac marszałkowstwa, odartą z dóbr... lub zostać na łasce rodziny... nie chciała marszałkowa. Dała znać królowi, iż widzieć-by go pragnęła.
Chociaż łaski, w jakich u Jana Kazimierza była piękna Kazanowska, Maryą Ludwikę dla niej źle usposabiały, król jednak nie wahał się na żądanie jejmości stawić się rano w pałacu.
Wyszła do niego z dziękczynieniem zapłakana pani.
— A! N. Panie — zawołała — nie śmiałabym była do łaski jego się uciekać... ale los mój, cała przyszłość, w rękach w. król. mości. Adam, mąż mój... leży na śmiertelnej pościeli, ocalenia go niéma nadziei; biedna wdowa pozostaję otoczoną nieprzyjaciołmi. Testamentu nie miał czasu, nie ma dziś możności, uczynić...
Załamała ręce i rozpłakała się piękna pani. Król mocno się poruszył.
— Zawezwę do rady prawników — rzekł — da się cóś zapewne uczynić, bądź pani spokojną. Sam słyszałem z ust marszałka, iż chciał jej po sobie całą pozostawić spuściznę.
Kazanowska za łzami niewiele już mówić mogła; tłómaczyła się, że nie chciwość nią powodowała, ale mieszkanie to było dla niej pełnem pamiątek, a rodzina natychmiast ją z pałacu i z dóbr wygnać się już odgrażała. Szło jej o dowód miłości męża i t. p.
Wprost od marszałkowej król na zamek powróciwszy, nie wiedząc, jak sobie radzić, jak zwykle, gdy potrzebował wytrawnego pomocnika, posłał po Radziwiłła. Ze starym tym przyjacielem ciągle prawie to się waśnili i sprzeczali; gdy królowi uledz nie chciał, to go sobie król ujmował, bo wielką w nim czuł podporę. Ks. kanclerz, znający zdawna humor i temperament pana, śmiało sobie z nim poczynał.
Tym razem przyjął go Jan Kazimierz serdecznie i zamknął się z nim na radę.
Radziwiłł był tego zdania, iż dwu poważnych mężów świadectwo urzędownie spisane testament zastąpić mogło. Tegoż dnia uproszeni wojewoda i kasztelan w imieniu króla udali się do marszałka, który całą przytomność zachował jeszcze, chociaż życie uchodziło i z trudnością mógł mówić.
Przyjął ich Kazanowski, dziękując N. Panu za troskliwość o los żony, i na zapytanie: jakby chciał spadkiem po sobie rozporządzić? — oświadczył, że wszystko, bez najmniejszego wyjątku, przekazywał żonie.
Wojewoda Czernichowski oświadczył mu, że dla waloru ta wola ostatnia musiała być natychmiast spisaną, opieczętowaną i przez nich poświadczoną, co też dopełnionem zostało.
Kazanowski rzekł jeszcze głosem niewyraźnym, iż teraz umiera spokojny...
W ten sposób królowi Janowi Kazimierzowi zawdzięczała pani marszałkowa, iż się przy ogromnej fortunie męża utrzymała, a rodzina ostatniej woli, tak uroczyście objawionej, sprzeciwiać się nie mogła.
Znaczniejsza część senatorów i wielu posłów byli na wielkiej uczcie u prymasa Łubieńskiego, w sam dzień Bożego Narodzenia, gdy na wety smutną dworzanin arcybiskupa przyniósł wiadomość, że Adam Kazanowski rozstał się z tym światem.
Każdy taki zgon znaczniejszego urzędnika w państwie wszystkich poruszał; otwierał się wakans, a za jednym szły całym szeregiem opróżnione krzesła.
Do króla mało kto nawet się zwracał w takim wypadku, bo bez Maryi Ludwiki nie dawał on nic i niczem nie rozporządzał, a jeżeli się pozwolił namówić i zaskoczyć, pokutował tak potem za swą samowolę, iż się potem wyrzekał tych zachcianek na długo.
Zawakowało marszałkowstwo koronne; pozostawała piękna, młoda, bogata wdowa: było więc o czem rozprawiać czasu godów. Przez trzy dni świąt król i dwór cały prawie całe dnie spędzał na nabożeństwie w kościele, ale to nie przeszkadzało bieganinie za wakansami, i antykamera ks. de Fleury, p. Desnoyers, nawet panny Langéron, petentów i ich przyjaciół były pełne. Szeptano, obiecywano.
Nie dosyć tego, pod koniec sejmu, między kanclerzem Ossolińskim a Wiśniowieckim wszczęła się zwada, która z nieopatrznych słów Ossolińskiego urosła.
Począł się w senacie uskarżać na paszkwille, sławę jego szarpiące, na potwarze, jakie na niego rzucano, na przycinki, które cierpiał, a tak się rozgorączkował mówiąc, iż nietylko stronnictwo Wojewody Ruskiego Wiśniowieckiego, ale niemal jego samego dotknął, wskazując, jako sprawcę.
Nazajutrz wystąpił przeciwko temu Wiśniowiecki, przyszło do przymówek ostrych, do kłótni w izbie i hałasu, który król napróżno starał się hamować. Ossoliński się unosił do zbytku i Jana Kazimierza sobie naraził. Dopiero następnego dnia za wdaniem się niektórych posłów, zahamowano dalsze wyrzuty i prywatne skargi, co tyle czasu zabrało, że już sejmu z Grudniem zamknąć nie było można, i odłożono konkluzyą na rok przyszły.
Ossoliński krwi sobie napsuł, a poważnego Wojewodę Ruskiego, który się chłodno bronił i spokojnie tłómaczył, podniosła ta zwada w oczach wszystkich, chociaż stał i tak wysoko.
Rozdrażnienie kanclerza słusznie niedobrej jego sprawie przypisywano, dla poprawienia której, usiłował drugim coś odebrać, a sobie dodać, co mu brakło.
Nadszedł Nowy Rok, nabożeństwa, a co daleko ważniejsza, wakanse, o które się starano, aby je król zaraz porozdawał.
Mówiono pocichu, że królowej sto tysięcy złotych ofiarowano za marszałkowstwo po Kazanowskim, ale tu... Radziwiłłowie stali, i Lubomirscy, na straży.
Brat więc żony ks. Albrechta, Jerzy Lubomirski, starosta generalny krakowski, wakans ten otrzymał.
Formalne rozpoczęły się targi, i nie bardzo się z niemi tajono. Jan Kazimierz napozór przynajmniej do nich się nie mieszał; dawano porękawiczne królowej jejmości, które czasem setki tysiąców wynosiło.
Zaraz po Nowym Roku Albrechta Radziwiłła wezwała królowa do siebie. Chciała mu dać starostwo borysowskie, bo jej wzamian Tuchola była potrzebna, ale kanclerz podziękował.
Tegoż dnia, biednemu umęczonemu a zasłużonemu Kisielowi, dano Nowytarg, a synowcowi Radziwiłła Marya Ludwika ofiarowała starostwo owo borysowskie, którem stryj pogardził, i dodatku 30,000 podarku, ażeby się jej postarał o to, by Rzeczpospolita naznaczyła rocznej intraty czterdzieści tysięcy z Korony, a dwadzieścia z Litwy.
Jak się to nam dziś wydaje, że naówczas możny wielce pan, wysoki dygnitarz, wielkiego imienia mąż, z królową jejmością mógł tak frymarczyć? Czasy były, niestety, takiego moralnego upadku, takiego można powiedzieć bezwstydu, iż to nikogo nie raziło. Rwał każdy Rzeczpospolitę biedną, która wojska nie miała czem opłacić, bez litości i sumienia.
Tensam kanclerz Radziwiłł, surowej moralności mąż, który w kozackich buntach widział sprawiedliwą karę bożą za ucisk chłopów, w tych szachrajstwach nie czuł nic zdrożnego i najtroskliwiej je na kartach swoich pamiętników zapisał.
A! smutne to są dzieje! pióro nieraz wstrzymuje się i wzdryga, gdy do ich rozbioru i sądu przychodzi. Sejm kończył się pośpiesznie... czasu zmarnowanego nie stawało na najważniejsze sprawy... Dzień jeden ukradło wesele panny Langéron, faworyty i sługi królowej, wydanej przez nią za Kasztelana Płockiego, z której zmarszczków się naśmiewano, drugi zajęły przenosiny... a tymczasem posłowie kozaccy ze swym metropolitą mieli czas nową nienawiścią się napoić i przypatrzyć temu spółeczeństwu, które wcale zagrożonem się nie czuło i znowu hardo podnosiło głowę.
Na samą wzmiankę o tem, ażeby metropolitę do senatu przyjąć miano — krzyk powstał okrutny, i Paktów Zborowskich znać już nie chciano, a tak to sobie mało ważono, iż tymczasem na weselu panny Langéron pół sejmu piło i skakało.
Nie było tam, niestety Bojanowskiego, a gdyby się ten był znalazł, pewnieby go za drzwi wypchnięto...
Tak, ciągle przeciągany z dnia na dzień sejm aż do końca Stycznia się przewlókł, wszystkich znużywszy.
Jak groźne memento, przyszli na zamknięcie jego Kozacy ze swym metropolitą, i — żądania ich, po długich targach zaspokoić było potrzeba.
Ogólny obraz tych obrad w chwili niesłychanej wagi — boleścią napełnia.
Ślepota zdaje się ogarniać wszystkich, nikt nie widzi, nikt nie przeczuwa, nie rachuje. Wszystkie sprawy wykolejone chwilowo pogromem, któreby na nowe, lepsze tory wejść mogły, wpadają na stare drogi wyboiste... i znowu wloką się niemi.
Z Kozactwem jakby wszystko było skończone.
W całej potędze swej czasu tego sejmu ukazuje się królowa, wszyscy wiedzą i mówią, że ona kieruje królem, jak „murzynek słoniem“ — Jan Kazimierz bawi się, nudzi, niecierpliwi, gniewa, ale nigdy życia i panowania nie widzi jasno, ani bierze do serca...
Najważniejsza sprawa w senacie mniej go obchodzi, niż jego karły, małpy, papuga i skandaliczne plotki dworskie, któremi karmić się lubi. Do tego ma kilku pokojowców, co mu wszystkie zamkowe śmiecie, po kątach zebrane, przynoszą.
Z tych słabości korzystają wszyscy, począwszy od niegdyś zasłużonej Bertoni, aż do najmniejszego pokojowca.
Przy ludziach wszyscy się przed majestatem korzą, ale dwór pański, gdy sam na sam z nim jest, obchodzi się z poufałością rażącą.
Rozpasanie ledwie starsi wstrzymać mogą, a król swem postępowaniem je utrwala. Wesele panny Langéron, dla Bertoni szczególniej było powodem, iż zatęskniła za dawno nienawidzonym swym protektorem. Wiedziała o sejmie, bo pełnem go było miasto, nie cisnęła się na zamek, zdało się jej wszakże na Nowy Rok obowiązkiem siebie i córkę przypomnieć. Ale jak się tu dostać do króla?... Strzębosz, gdyby się tylko odezwała, byłby jej pewnie i chwilę znalazł i bocznemi drzwiami wprowadził, jednak za nic w świecie uciec się do niego nie chciała.
Trafiło się starej, że koszyk pomarańcz, bardzo pięknych, na Starem Mieście kupić mogła nie drogo. Przeznaczyła go na noworoczny podarek dla N. Pana.
Lecz jak go tu oddać i zanieść? Między starszemi sługami na zamku miała wprawdzie znajomych, lecz, że teraz urosła, nie ze wszystkiemi się bratać chciała.
— Cieszyłam się, gdy królem został — mówiła sama do siebie Bertoni — myślałam, że mi co z tego przyjdzie, a tu ani się do niego dobić. To tak pozostać nie może — nie!...
Kręcąc się po kurytarzach zamkowych, trafiła na trochę jej z widzenia znanego pokojowca królewskiego, z niemieckiem nazwiskiem, ale już w Polsce narodzonego i wychowanego, Richtera.
Zaczęła od tego, że mu ofiarowała jedną pomarańczę i uśmiech swój zawiędły.
— Chciałabym z gościńcem na chwileczkę się dostać do garderoby N. Pana, hę? Puścicie mnie.
— Nie — odparł Richter — ale króla zapytać mogę.
— Powiedz mu, że przyszła Bertoni! rozumiesz wpan, niezawodnie wpuścić każe.
Richter poszedł i przepadł, nie powrócił, pomarańcze z nim. Włoszka gniewać się zaczęła już, bo w kurytarzu stać dumę jej obrażało, gdy ujrzała przed sobą Strzębosza.
Chciała już precz iść, aby się z nim nie kłócić, ale Dyzma ją zagadnął:
— N. Pan polecił mi wprowadzić na chwilkę do garderoby — rzekł — proszę wpani za mną. Grzeczniejszy jestem, niż jejmość we własnym domu.
To mówiąc otworzył drzwi.
W garderobie przed źwierciadłem w srebrnych ramach stał nawpół już ubrany, ale nie po polsku, bo strój ten rychło zrzucił, Jan Kazimierz; włożył był właśnie perukę, a drugą na ręku trzymał, do wyboru chłopak. Usłyszawszy szelest sukni kobiecych, odwrócił się.
Nie na rękę byli świadkowie Włoszce: postawiła szybko koszyczek z pomarańczami przed królem i poczęła mu winszować po włosku.
Śmiejąc się, król życzenia przyjmował. Bertoni skarżyła się, że do króla teraz przystęp był tak trudny dla niej, gdy ona też mogła się na coś przydać... ostrzedz i posłużyć. Nie wytrzymała potem, aby nie wyrzucić niewdzięczności — zaniedbania, niepamięci na jej dziecko.
Nawykła do bardzo swobodnego obchodzenia się Bertoni coraz żywiej i głośniej wyrażać się zaczęła.
— Królowa Jejmość, jak kogo lubi i proteguje, to mu się z tem dobrze dzieje — wołała, coraz bliżej następując na króla a z W. Król. Mości nawet najwierniejsze sługi nic nie mają. Com się to ja spodziewała dla Bianki! Langéron poszła za kasztelana, królowa ją sama mu odwiozła! hę?
Śmiał się król.
— Cóż ty chcesz? abym ja ci dla córki senatorów swatał — i za drużbę służył? Oszalałaś czy co! — Mówisz, że do mnie przystępu niéma... ale to teraz Sejm; mam co innego na głowie. Pilno ci z czem: przez Strzębosza możesz nakazać do mnie.
Porwała się strasznie rozsierdzona Bertoni.
— Ten to nicpoń wszystkiego złego dla mnie przyczyną! — zawołała. Ja go znać nie chcę... noga jego nie postanie u mnie.
Jeden z dworzan króla zbyt głośno krzyczącą Bertoni pociągnął za rękaw i przestrzegł — ciszej...
Zmieszało ją to tak, że płakać zaczęła, co się rzadko trafiało, chyba do ostateczności była rozjątrzoną.
Król spojrzał na nią.
— E! — zawołał kwaśno — deszcz pada... burza ciągnie... trzeba uciekać. Słyszysz Bertoni! czasu niemam — czego ty chcesz ode mnie?
Włoszka wpadła w większe jeszcze rozdrażnienie.
— Jakto, czego ja chcę? — poczęła — ale W. Kr. Mość przyrzekałeś mi opiekę dla mnie i dziecka... wszyscy przecie wiedzą, że do niej mam prawo, a i Bianka nie mniejsze. Cóż potem: drzwi dla mnie zamknięte... król mnie znać nie chce.
Jan Kazimierz zwykle, gdy do podobnych scen przychodziło, salwował się ucieczką; więc, choć by był może perukę odmienił, pozostał z tą, którą miał na głowie i skierował się ku drzwiom, lekka Włoszka mu od nich zaskoczyła.
— N. Panie — zawołała — nie godzi się tak mnie pozbywać!
— Czegoż chcesz?
Właściwie Bertoni w kilku wyrazach życzeń swych wypowiedzieć nie mogła, a długich wywodów król słuchać nie miał czasu. Przerywał jej kilka razy, dworzanie z tej napaści śmiać się zaczęli i parskać, to podbudziło do śmiechu króla, a Włoszkę do wściekłości.
Zapomniała się zupełnie. Szczęściem tylko, że nie wszyscy rozumieli, co po włosku wywoływała.
— Taki z ciebie król! malowany! Co jejmość każe, to robisz... co magnaci podyktują, co sobie piękne panie wyproszą! Jam też śmieszna, że na takiego rachowałam. Nikomu z ciebie nic... Głoszą twoje zwycięztwa!... a świat się z nich śmieje; powiadają, żeś się z łyk Tatarom wykupił. Dobrze ci tak... dobrze ci tak!!
Jan Kazimierz śmiać się przestał, ale się nastraszył i rozgniewał.
— Milcz — krzyknął do Włoszki — bo cię wyprowadzić każę. Masz co do mnie, a Strzębosz ci nie do smaku, pisz petycyą. Ja się z babami ujadać nie mam czasu.
To powiedziawszy, szybko zawrócił się i wyszedł, a Bertoni z pośrod szydzących i śmiejących się z niej dworaków co prędzej uchodzić musiała. Tymczasem koszyczek pomarańcz przeznaczony dla króla, padł ofiarą. Jeden z młodszych pokojowców pochwycił pierwszą, za nim drudzy po jednej i po dwie tak żywo zaczęli zabierać, że wkrótce ani jednej nie pozostało, a sam koszyk, aby ślad i pamięć zatrzeć, rzucono do kąta.
Strzębosz miał sobie za obowiązek nieszczęśliwą Bertoni, przeklinającą króla, wyprowadzić na kurytarz, ale jej już nie draźnił i nie odzywał się, aby nie doprowadzić do ostateczności. Towarzyszył tylko aż do wschodów i tu dopiero odezwał się, kłaniając.
— Ja zawsze na usługi wasze jestem, gdyby co do króla JMości było potrzeba... pamiętać o tem proszę, choć wpani mnie znać nie chcesz — trwam w wiernej przyjaźni dla niej i dla panny Bianki.
Uszy sobie rękami zatuliwszy — Włoszka zbiegła z przekleństwem na ustach.





IV.

Rok, który się rozpoczął zamknięciem Sejmu i załatwieniem co najpilniejszych spraw — ciągnął się dalej, niczem nie zapisując się w pamięci, oprócz spraw powszednich żywota.
Był on — cichem przygotowaniem do przyszłości.
Pomiędzy królem a królową związek małżeński wcale niespodzianie ściślejszym się stał, gdy Pan Bóg go narodzeniem córki pobłogosławił. Ale dziecię to długo żyć nie miało.
Marya Ludwika troskliwa o męża, niezaspokojona wypadkiem ostatecznym zborowskich zwycięztw i traktatów, marzyła wojnę nową, aby go nowym okryć blaskiem. Można już wówczas przewidzieć było, że Chmielnicki niedługo pozostanie spokojnym i nie dotrzyma co przyrzekł. Dochodziły wieści o odgróżkach, a usposobienie kozactwa i chłopstwa, które krwi raz zakosztowawszy, zemstą się upoiło — nie dozwalało się łudzić.
Usiłowano w Zaporożu stworzyć partyą wiernych Rzeczypospolitej i stawić ją przeciwko Chmielowi, ale z tymi zbratanymi i serdecznymi działo się prawie zawsze tak, że zrazu kłaniali się, wyzyskiwali, płacić sobie kazali, obiecywali, a w ostatku zdradzali. Na kresach trzeba było nieustannej czujności i nieustannej grozy, bo inaczej, jeno strachem, Kozactwo się ująć nie dawało. Żołnierz zaporozki byłby może wreszcie prędzej się dał pociągnąć i przejednać, gdyby na Tatara i Turka go pociągnięto, ale chłopstwo przynosiło z sobą nienawiść wiekami wykarmioną, w której może tkwiła i ta etnologiczna tajemnica, iż pobratymcze narody częściej względem siebie stoją, jak Able i Kaimy, niż jako krwi jednej dzieci.
Kanclerz Ossoliński, który Traktatów Zborowskich jeszcze dotąd nie mógł od napaści obronić, i gryzł się narzekaniami na nie, od sejmu, choć napozór z Wiśniowieckim pogodziwszy się, choć mu publicznie dziękowano, nosił brzemię ich na piersi. Najmniejsza alluzya, najniewinniejsze słowo, które mogło mieć jakieś zastosowanie, oburzało go i do najwyższego gniewu pobudzało.
Czuł bardzo dobrze, iż gdyby nie to, że król miał udział w układach i jego oszczędzić chciano, wrzask przeciwko nim byłby daleko większy. Króla zaś znajdował Ossoliński niewdzięcznym, i miał słuszność może, bo listem do Hana ocalił, jeśli nie życie, to sławę Jana Kazimierza — i pozłocił pierwszą kartę jego panowania.
Z królem zaś, jako z człowiekiem wielce niestałym i przerzucającym się łatwo na wsze strony, nie można nigdy było być pewnym, ani poparcia, ani uznania. Jednego dnia wynosił pod niebiosa, drugiego zamykał drzwi, dąsał się i gniewał bez przyczyny.
Ossoliński, chcąc sobie hetmana polnego pozyskać, który świeżo z niewoli kozackiej wyszedł, dopraszał się dla niego o starostwo trubowskie... Królowa już je była komu innemu przyrzekła: Jan Kazimierz więc odmówił; nic nie pomogły nalegania. Kanclerz, który chciał wyrobieniem starostwa pokazać swe znaczenie, otrzymawszy odprawę raz i drugi, uczuł to mocno. On, któremu się zdało, iż losy Rzeczypospolitej w jego były ręku, a rozum jego niezbędnym w chwili, gdy się do nowego poselstwa do Włoch i Rzymu gotował, zaskoczony tą odmową, nie mógł jej znieść.
Jednego wieczora powrócił od króla niezmiernie podraźniony, powtarzając sobie ciągle, iż starostwa mu odmówiono, burząc się, unosząc i z tem roznamiętnieniem ległszy na łoże, kadukiem porażony (jak naówczas mówiono), nagle życia dokonał.
Można było się spodziewać, że król śmierć tego wiernego doradzcy, któremu wistocie wiele był winien, uczuje boleśnie; tymczasem spostrzegli to i zapisali, jako świadectwo chłodnego serca króla współcześni, że Jan Kazimierz wcale żalu nie okazał, wiadomość o zgonie przyjął obojętnie i ledwie nie dowiódł swobodą humoru, iż rad się go pozbył. Był to podczas Mentor niewygodny.
Wkrótce potem wyjechał na wielkie łowy jesienne do Białowieży, gdzie mnóztwo źwierza nabito, a po drodze rozerwać się mógł, bo go przyjmowano i ugaszczano, tak, jak lubił, zabawiając krotochwilami.
Odznaczył się szczególniej gościnnością tą idący w ślady ojca Starosta Łomżyński Radziejowski, który w Bielsku Jana Kazimierza zatrzymał, dwór i jego przez kilka dni karmiąc, pojąc i obdarzając...
Jan Kazimierz, który go nie lubił, dał się mu przecież ująć, do czego się i to przyczyniło, iż dwa razy owdowiały Radziejowski, jak przewidywano, zaraz po śmierci marszałka Kazanowskiego otwarcie wdowie nadskakiwać zaczął i jawnie się o nią starał.
Osierocona, potrzebująca opieki, zresztą zręcznemi zabiegami przebiegłego a natrętnego niesłychanie człowieka znużona, skłonną już była, jak mówiono, oddać mu rękę.
Los pani marszałkowej króla, który był jej adoratorem, mocno obchodził; małżeństwo to może znalazło u niego z pewnych względów approbatę. Radziejowski zaś potrzebował żeniąc się przynieść z sobą wdowie tytuł znaczniejszy, niż krajczego królowej i łomżyńskiego starosty; chciało mu się i pochlebiał sobie, że z pomocą Kazanowskiej wyjedna u króla... bodaj spadek po Ossolińskim. Zuchwałe to były nadzieje, ale marszałkowa miała fawor wielki u króla jegomości, a Radziejowski był natrętem niepozbytym.
Wszystko on winien był temu niemal bezwstydnemu dobijaniu się. Tak i z panią Kazanowską w początkach, gdy mu jedne drzwi zamykano, przekupiwszy sługi drugiemi się wciskał, a żadna odprawa nie pomagała. Jednego dnia się go pozbywszy, drugiego napewno można było się spodziewać, znaleźć go z pogodnem obliczem, jakby nic nie zaszło, na temsamem miejscu i drodze.
Nie dawał pokoju marszałkowej, wszystkich, co ją otaczali, starając się sobie pozyskiwać; potem tak samo nie mógł król się go pozbyć, naostatek w przewidywaniu, że i to się na cóś przydać może, począł starosta łomżyński zabiegać około królowej.
I tu potrafił małemi przysługami stać się potrzebnym, szczególniej doniesieniami, na wpół żartobliwemi o królu, o jego... zabawach, stosunkach, wyrażeniach, i t. p. Marya Ludwika, śledząca każdy krok męża i nieustannie dająca mu admonicye, rada była mieć wiadomostki poufne — i posługiwała się niemi. Instynktowo też zazdrosną była o marszałkową Kazanowską, dla której Jan Kazimierz nazbyt wiele okazywał affektu i troskliwości.
Po przyjęciu w Bielsku, mimo zabiegów Starosty Łomżyńskiego, pieczęci większej nie dopuściła mu dać królowa, ale mniejszą, miał tak, jak przyrzeczoną, czemu się Marya Ludwika nie sprzeciwiała, a król dla pozbycia się utrapionego natręta, gotów ją był konferować.
Wątpliwe jeszcze wyjście za mąż za Radziejowskiego z końcem roku stało się, najpierw wielce prawdopodobnem, potem nagle dokonanem. Jakim sposobem młodą, piękną, swobodną, wyposażoną ogromnie panią potrafił sobie pozyskać człowiek nie bardzo już młody, i mimo ogłady, mający wiele odstręczającego? — to pozostało tajemnicą. Rodzina Słuszków, szczególniej brat rodzony pani Radziejowskiej, przeciwnym był temu związkowi, wahała się marszałkowa długo, ale nieustępujący kroku, nieustępny, zuchwały, a zręczny starosta umiał tak usidlić kobietę, iż mu rękę oddała.
Ruszano ramionami na to małżeństwo, nie prorokując mu wielkiego szczęścia, ale dla Radziejowskiego był to szczebel do przyszłego wzniesienia się bardzo wielki. Ani w Bielsku, ani w Łomży, ani w Radziejowicach już nie postał pan starosta: wniósł się tryumfalnie do pałacu żony i na krok nie oddalał się z Warszawy.
W tensam sposób, jak z wdową, postępował teraz sobie z królową i królem. Trawił dni całe na zamku, lub w pałacu na Krakowskiem Przedmieściu. Janowi Kazimierzowi, który go już podejrzewał o donoszenie królowej najmniejszych rzeczy, stał się wkrótce nieznośnym.
Dawał mu to król poznać lecz pan starosta, gdy chciał nie rozumieć, nie słyszeć, nie widzieć, czynił się nadzwyczaj łatwo niepojętnym, ślepym i głuchym. Wtem postępowaniu było cóś tak zuchwałego, tak niemal obrażającego, że Jan Kazimierz Butlerowi już począł mówić, iż dałby niewiem co staroście, byle go się pozbyć i tak często na każdym nie spotykać go kroku.
Butler utrzymywał, iż: skoro obiecane podkanclerstwo dostanie, pofolguje: to narzucanie się było tylko przypominaniem się o pieczęć.
Kazanowska, której o tytuł dla męża chodziło, wstawiła się też do króla, a Jan Kazimierz niczego jej odmówić nie umiał.
Mianowanym więc został Radziejowski podkanclerzym.
Z tem nowy sejm się otworzył. Królowa czynną być nie przestawała. Więcej, niż kiedykolwiek, król zupełnie się jej poddał... Po śmierci Ossolińskiego ona więcej jeszcze na ogólny obrót spraw krajowych wpływała.
Starano się ubezpieczyć od W. Ks. Moskiewskiego przewidując już nowe zatargi z Kozakami, którzy także w potrzebie do W. Ks. Moskiewskiego się uciec mogli i z tem się nie taili. Pociągała ich tam jedność wiary, chociaż Chmiel Turka-by był za sprzymierzeńca wolał, bo ten by go swobodniejszym pozostawił. Oprócz układów z W. Ks. Moskiewskiem, w domu był niepokój nieustanny od niepłatnego żołnierza, który związki czynił, wodzów sobie dobierał i ciążył samowolą Rzeczypospolitej. Skarb odrazu wszystkich zaległości opłacić nie mogąc, musiał z konfederacyami nieustannie się układać i niemal na ich łasce byłaby Rzeczpospolita, gdyby ją nieprzyjaciel zaskoczył, bo wojsko nie myślało się ruszyć, pókiby zaległości nie otrzymało.
Nie o pieniądz szło w tych związkach dla tych, co głębiej widzieli rzeczy i ich następstwa. Obawiano się rokoszów dawnych, a żołnierskie związki pod innem imieniem i formą niczem nie rożniły się od nich. Wojsko stawiło się przeciwko władzy i, jak z nieprzyjacielem trzeba się z niem było umawiać. Przychodziło do tego, że z żołnierzem już rozmówić się było trudno i podskarbi musiał zakonników używać, aby się porozumieć i ułożyć ze związkowymi.
W. Ks. Moskiewskie, dopominające się zamków Kozacy zaniem zdala, a naostatek żołnierz nie płatny i coraz butniejszy — wszystko to nie dawało spokoju królowi; lecz Jan Kazimierz miał ten temperament szczęśliwy, który mu nie pozwalał niczem długo się męczyć, najmniejsze fraszki odrywały go od najważniejszej sprawy, jeżeli ona w pewnej odległości się ukazywała. Troski więc przypadały na królową raczej, a król jmość rad sobie wszystko różowo malował.
Cały ten rok nieustawały układy z W. Ks. Moskiewskiem i targi z wojskiem, które tem pilniej zakończyć było, że z Zaporoża już dochodzące wiadomości przewidywać nakazywały nieuchronną rozprawę z Kozactwem.
Królowej była walka prawie pożądaną, dla męża. Roiła ona zawsze ogromne, stanowcze świetne zwycięztwo, pogrom, któryby J. Kazimierza postawił na wyżynie... i okrył laurami. Wszystkie starania ku temu były skierowane, aby to wystąpienie uczynić, nie jak pod Zborów, bezsilnem i wątłem, ale potężnem i zwycięzkiem. Na czarnej chmurze, zwiastującej już nadchodzące gromy i wichry... dziwnie zarysowują się drobne wypadki, które w przyszłości miały urosnąć do historycznego znaczenia...
Jakim sposobem Bertoni potrafiła się wśliznąć do pałacu, Kazanowskich niegdyś, a teraz podkanclerzego Radziejowskiego, odgadnąć trudno. Prawdopodobnie z dawnych czasów miała tam jakieś stosunki, a że król się mocno zajmował losem samej podkanclerzyny, Włoszka zawiązała tu stosunki, aby w ten sposób usługując królowi, łaskę jego sobie pozyskać i wstęp otworzyć.
Małżeństwo zaledwie zawartem zostało, gdy wieści chodzić zaczęły, iż zachodziły nieporozumienia. Nikt temu z początku nie chciał dawać wiary, wistocie jednak ani piękna pani Elżbieta, ani despotyczny i natrętny podkanclerzy stworzonymi dla siebie nie byli, ale zapóźno to spostrzegli.
Sama pani za życia powolnego i rozmiłowanego w niej męża nawykła była do postępowania, jak się jej podobało. Radziejowski chciał ją mieć narzędziem posłusznem dla swych widoków.
Drobne okoliczności przyczyniły się do nieustannych nieporozumień. Pałac Kazanowskich, najwspanialszy gmach w Warszawie, z którym ani zamek królewski, ani pałac króla na Krakowskiem-Przedmieściu równać się nie mógł — pełen był nieocenionych skarbów, przez długie nagromadzonych lata.
Począwszy od kosztownego oręża, broni, zbroi, od sreber, klejnotów, aż do obrazów i posągów, wszystko tu ze zbytkiem niesłychanym było urządzone. Piwnice, skarbce, spichlerze, stajnie przepełnione, zdumiewały naówczas cudzoziemców. Radziejowski, opanowawszy te dostatki, chciał rozporządzać niemi, żona się temu łagodnie w początku opierała, na co on zważać nie myślał.
Oprócz tego pani Elżbieta nawykła była przyjmować kogo chciała, otaczać się osobami, które jej były miłe, i dom jej był jednym z najgościnniejszych w Warszawie.
Radziejowski zapragnął poddać to swej kontroli i rozporządzeniu, słowem: chciał tu być panem i nie odnosząc się do żony, nią i jej mieniem rozporządzać.
Nie mogła tego znieść podkanclerzyna; oparła się stanowczo.
Drobne te jednak utarczki małżeńskie z początku nikomu nie były wiadome i za mury pałacu nie wychodziły.
Radziejowska, może podraźniona tylko, dała się tego domyśleć królowi, a podkanclerzy poskarżył się poufnie samej Maryi Ludwice, która nie lubiła jego żony. Pomiędzy aktorami tego dramatu cichego, jeszcze niepostrzeżonymi, znalazł się i pokojowiec króla wmieszany... którego Jan Kazimierz zaczynał coraz więcej do poufałości przypuszczać.
Był nim, znacznej i możnej rodziny, jak wiele innej młodzieży, rozpoczynający na dworze służbę, Tyzenhaus, należący do tak zwanych pokojowców króla, wistocie dworzanin jego. Z natury temperamentu żywego, gorącego, panicz, nawykły do bardzo śmiałego obchodzenia się z ludźmi, młody Tyzenhaus przy Janie Kazimierzu, który dworzan swych i komorników wcale surowo nie trzymał, nabrał jeszcze buty i śmiałości. Król go lubił, słuchał chętnie, dawał mu sobie prawić nietylko, co gdzie słyszał, ale, co o ludziach trzymał i jak ich sądził.
Butlera starego przyjaciela, nie zawsze miewał król przy sobie. Strzębosz dla małych stosunków mało mu mógł posłużyć. Tyzenhaus, który wszędzie bywał, a spokrewniony był w Litwie szczególniej z pierwszemi domami, donosił, dowcipnie to ubierając, królowi, co mu się po świecie widzieć i słyszeć trafiło. Bystrego oka, młody pokojowiec często odgadywał szczęśliwie i bawił tem znudzonego Jana Kazimierza.
Ze Słuszkami Tyzenhaus miał czy powinowactwo jakieś, czy dawne stosunki, dosyć, że u podkanclerzyny, czasu jej wdowieństwa, a potem i po weselu często bywał i ona go lubiła. Radziejowski od początku znieść go nie mógł, widywał u siebie niechętnie, ale cierpieć musiał.
Parę razy napomknął żonie, ażeby zbytnio tego młokosa nie przyswajała, ale ona nie widziała przyczyny, dlaczegoby przyjazne swe usposobienie zmienić miała.
— Nie mam najmniejszego powodu zamykać mu drzwi, ani się okazywać inną, niż byłam — odpowiedziała.
I na tem się skończyło na razie. Tyzenhaus, wcale sobie Radziejowskiego nie ważąc tak dalece, postaremu dworował przy jejmości.
W stosunkach tych temperamenta i stanowiska a położenie osób ważnemi były czynnikami; Tyzenhaus miał za sobą króla i protekcyi jego był pewnym; to go ośmielało. Radziejowski rachował na królową najwięcej, bo słabość Jana Kazimierza znał i przewagę, jaką żona nad nim miała. Podkanclerzyna nie chciała się dać zawojować odrazu mężowi, aby nie być niewolnicą, gdy wniosła mu tyle, iż on jej więcej, niż ona jemu zawdzięczała. Król protegował wdowę po Kazanowskim, nietylko może dla jej piękności, jak dla uprzejmości, którą mu zawsze okazywała. Jest w naturze człowieka, iż się przywiązuje do tych, którym mogło się cóś dobrego uczynić. Podkanclerzyna testament męża i swe wyposażenie winną była królowi i z pewnością Jana Kazimierza to więcej obowiązywało dla niej, niż ją dla niego.
Każdego małżeństwa owe miodowe miesiące są walką o niepodległość i o panowanie; u młodych ozłaca je miłość lub namiętność zmysłowa; u podżyłych, żeniących się powtórnie, lub jak podkanclerzy, po trzeci raz, u wdowy po Kazanowskim szło zaraz w początkach o zaznaczenie przyszłego stanowiska.
Podkanclerzy był nazbyt zuchwałym, przebiegłym, chciwym, ażeby się chciał poddać kobiecie, której w oczach ludzi i tak już bardzo był winien wiele: próbował więc odrazu przybrać rozkazujący ton pana domu — i małżonka kierującego wszystkiem. Wdowa nie była przywykła do ucisku ze strony nieboszczyka Adama, czuła się też zbyt silną stosunkami, bogactwami, wnioskiem swym, aby ulegać kaprysom i zachciankom małżonka. Ona także w swoim domu chciała być panią. Nie przyszło do zatargów, ani do sporów w dniach pierwszych; Radziejowski był nadto ostrożnym, a ona nie sądziła, aby się targnąć ważył przeciw niej, gdy okaże mu swą wolę.
Oboje zarówno pewni byli zwycięztwa. Podkanclerzy jednak, który bawił królową opowiadaniami o swych staraniach, o ożenieniu, o charakterze żony, której ona nie lubiła, szydersko zaczął wyrażać się o niej — i lekkomyślnie insynuował, że wiele liczyła na króla protekcyą i poparcie.
Marya Ludwika nie była pewnie zazdrosną o miłostki pokątne męża, o których jej także donoszono, gromiła go tylko, gdy one go śmiesznym czyniły, ale jawne nadskakiwania damom dworu oburzały ją.
Posądzała niesłusznie panią Kazanowską, potem podkanclerzynę, że króla zalotnością ku sobie pociąga. Pani Elżbieta była z natury swej niewinnie zalotną, starała się podobać wszystkim, była oprócz tego pieszczoszką potrzebującą hołdów i dworu. Przyjaźń króla jej pochlebiała. Tyzenhaus ją bawił, tak samo inna młodzież wielce była przyjmowana przez nią, bo ją rozrywała.
Ten tryb życia niezależny, swobodny, którego wdowa zmienić nie myślała, nie podobał się Radziejowskiemu, który, jak wszyscy egoiści, był despotą. Opanować ją, zamknąć, kierować, gdyby nie wypływało z jego rachub, wypływałoby z charakteru. Nie był to człowiek, coby się zrażał pierwszemi przegranemi potyczkami, upór bezwstydny należał do jego wad, czy przymiotów. Z początku więc puścił mimo co go draźniło.
W pierwszych miesiącach po mianowaniu podkanclerzym, gdy nowo naznaczony w podeszłym wieku kanclerz głośno zapowiedział, że w młodszym pracowniku potrzebuje pomocnika, Radziejowski, rad temu, bardzo gorliwie się zajął kancellaryą i rozpoznawaniem swych przyszłych obowiązków. Całemi więc czasem dniami w domu nie bywał, powracał dopiero wieczorem. Ten trud urzędowy był w większej części pozornym tylko. Podkanclerzy bowiem więcej przesiadywał u królowej, którą pragnął sobie pozyskać, aby miał ją przeciw królowi (bo tego się czuł niepewnym), i tam, gdzie wesoło ucztowano, albo frymarki jakieś omawiano i gotowano.
Dwór intryg był pełen, krzyżowały się one tu, snuły, i wszystkie ostatecznie, u królowej rozwiązywały.
„Zważyć potrzeba dworu obraz, powiada pisarz współczesny, wszystkie drzwi i podwoje opanowane, oblężone pokoje, wszyscy wiszą przy królu (i królowej, rozumie się) wlepiają w pana oczy, zmyślają fantazye do pańskich się akkomodując, ze śmiejącym się weselą, z cholerycznym tetrykami się stają. Nie masz prawdy za szeląg, wszyscy patrzą na ręce, ubiegając się, aby ich przekupywano. Tu przysięga bez wiary, nie domacasz się prawdy, przyjaźni szczerej nie uprosisz, chyba ją kupisz, rozumu i mądrości nikomu nie przyznają, chyba temu kto więcej zapłaci. Wystrzegaj się rozmowy z niemi i ofiarowanej uprzejmości; co mówisz, pilnuj się, aby oni ze słów twoich skrytych nie wyczerpali tajemnic.“
„Dwie tu sztuki, u starych Polaków niebywałe, siedzą na warcie: chytrość i zmyślona przyjaźń. Jeden z drugim ściska się, jedzą, piją, sakramentują się, a jeden pod drugim dołki kopie; nie miły mu ten stopień, na którym stoi! Chce mu się wyższego, zazdrości drugiemu wzrostu, wiek trawią w nadziei, jak woły jeden drugiego popychają. Szczęśliwych nienawidzą, nieszczęśliwymi gardzą, siedzą jak w prassie ściśnięci, z jednej strony wzgardą wyniosłych, z drugiej sobie równych zazdrością.“
Wykarmiony był temi praktykami dworskiemi Radziejowski. Długo, długo nie udawało mu się nic więcej nad ożenienia, które przyniosły fortunę. Starostwo Łomżyńskie, tytuł krajczego królowej były dla niego zaledwie zadatkami, sięgał wyżej daleko. Ożenienie z bogatą Kazanowską postawiło go dopiero na drodze do honorów.
Wiedział on bardzo dobrze, iż miała u króla łaski, rachował na to... lecz zarazem służył sam królowej, obiecując sobie ze stosunków własnych i żony ciągnąć korzyści.
Tyzenhaus nie przenikał go może tak bardzo, ale instynktowy czuł wstręt do niego, a wielkim będąc wielbicielem podkanclerzyny, widział w nim jej nieprzyjaciela.
Jednego dnia rano, jak bardzo często, Tyzenhaus się znalazł na pokojach podkanclerzyny, która, otoczona swemi ptaszkami i kwiatkami, bo jedne i drugie lubiła bardzo, w tej chwili była samą.
Jakim sposobem rozmowa tak niebezpieczny i poufały zwrot przybrała, iż podkanclerzyna westchnęła i poskarżyła się na despotyczne zachcianki męża? — może w tej chwili świeżo ją one zabolały.
Tyzenhaus się odezwał z oburzeniem:
— Alboż pani podkanclerzyna nie jest u siebie w domu panią i nie rozporządza jak jej wola?
— Waćpan jesteś młody — odparła napół tęskno, pół żartobliwie pani Radziejowska — w innych krajach, naprzykład we Francyi, i obyczaj i prawo daje kobiecie pewną niezależność, u nas przysięga przed ołtarzem na posłuszeństwo nie jest czczem wyrażeniem. Prawo mnie, co jestem panią mojego majątku, nie dopuszcza nim rozporządzać bez zgody męża... on jest głową domu, on panem.
— Zapewne! — zawołał młodzik — tam, gdzie małżeństwo zawarte łączy osoby równej fortuny i godności... ale tu...
— I tu tak jest! Wyłamywać się zpod władzy męża! — rozśmiała się smutnie podkanclerzyna — u nas się nie godzi.
— Ale u siebie w domu, boś pani przecie u siebie...
— Tak jest — mówiła podkanclerzyna — jestem u siebie, ale drzwi-bym mu zamknąć nie mogła... a nawet niczem własnem rozrządzić.
Biedne my jesteśmy niewolnice!
Oburzył się Tyzenhaus.
— Mało znam pana podkanclerzego — dodał — ale, mam go za zbyt dobrze wychowanego i szlachetnego człowieka, aby władzy takiej chciał... nietylko nadużyć, ale nawet jej używać.
Podkanclerzyna obejrzała się na niego, wlepiła oczy, i — nie odpowiedziała nic. Milczenie było wymowne.
— Często są takie bardzo drobne a niezmiernie przykre... okoliczności — poczęła pomilczawszy — które mogą zatruć życie.
Tyzenhaus słuchał ciekawie.
— Naprzykład ja — ciągnęła dalej pani — nawykłam tak do tego mojego domu, do urządzenia jego, jakiem było, że najmniejsza zmiana mnie razi. Hieronym ma passyą przerabiać, przemieniać, poprawiać wszystko, niezawsze szczęśliwie. To mi łzy wyciska... a on się z łez śmieje.
Otarła mężnie oczy.
— Jest to wielkiem zuchwalstwem z mej strony — odezwał się Tyzenhaus — gdy ja, młodzik, ośmielę się pani radzić, ale mnie się zdaje, że nie potrzeba ustępować w najmniejszej rzeczy, pół kroku tylko... a potem już...
— Właśnie i ja to tak rozumiem — dodała podkanclerzyna. — Chodzi o nic nieznaczące fraszki; uparłam się przy nich.
— Nieznośna rzecz! — zamruczał Tyzenhaus — lecz cóż za niedelikatność!
Nastąpiło milczenie znowu, poczem młodzian dla rozrywki pani, jakąś wesołą opowiedział historyjkę o Francuzie ze dworu królowej; rozmowa przeniosła się na nią.
Podkanclerzyna skarżyła się, że u niej nie ma łaski...
Tyzenhaus dowodził, że to było naturalnym skutkiem zazdrości, gdyż król zawsze z wielką się wyrażał admiracyą o podkanclerzynie.
— A! ten biedny król zawojowany! — rozśmiała się podkanclerzyna — nie dosyć, że mu Kozacy i Tatarowie prawa dyktują, w domu też musi słuchać.
— Czasem się on próbuje buntować — szepnął Tyzenhaus — ale mu się to nie udaje. Wistocie zaś powinien być wdzięczen N. Pani, bo ona go koniecznie bohaterem uczynić chce i dokaże tego. Jan Kazimierz, gdyby inaczej był wychowanym i nawykł od młodości do konia, do zbroi, niezawodnie-by był dobrym wodzem. Duch się ten w nim budzi — ale nie trzeba zapominać, że i mnichem już był i coś mu zakonniczego zostało.
— Czyżby znowu przyjść miało do wojny? — zapytała podkanclerzyna.
— O! ja o tem nic nie wiem — rzekł młody dworak — lecz wnosząc z tych wiadomości, które od Zaporoża i z Rusi przychodzą, wiele na te traktaty z Tatarami i Chmielem liczyć nie można.
Królowa powtarza to, iż Rzeczpospolita potrzebuje wielkiego, głośnego, stanowczego zwycięztwa, któreby to chłopstwo trwogą przejęło. Tymczasem laury zbiera tylko wojewoda Jeremi, a one wszystkie pani nasza radaby włożyć na skronie męża.
Prześmiewano się potem trochę pocichu z panowania królowej, z uległości króla, i Tyzenhaus wyszedł, bo jakieś panie z Litwy oznajmiono.
Król, który o wycieczkach częstych do pałacu Kazanowskich Tyzenhausa był zawiadomiony, codzień go prawie badał. Lubił plotki.
— A co? pewnie byłeś u podkanclerzyny? — i tego dnia — zagadnął o to Tyzenhausa.
— A jakże, N. Panie.
— Cóż tam? Opływają w szczęśliwościach — mówił Jan Kazimierz — ten podkanclerzy to się w czepku rodził. Taka kobieta! ale że też ona go sobie wybrać mogła?
— Hm — odezwał się młody dworak — kto wie, czy już tego nie żałuje.
Król aż przyskoczył do niego zjęty wielką ciekawością.
— Co? co?
Milczał z początku Tyzenhaus, ale w końcu natarczywemu naleganiu uległ.
— Podkanclerzy tyran — rzekł — chce się już tam rządzić na cudzych śmieciach jak szara gęś. Pani ma słuszność, że pragnie swą wolę utrzymać; wszystko to jest jej.
— A pewnie! — zawołał król z zapałem. — On jej nie przyniósł nic ani na zawinięcie palca. To hołysz! ale dam ja mu tam despotę grać!
Pogroził palcem.
— N. Panie, najlepiej się w to nie mieszać; małżeństwo się poswarzy i pogodzi — szepnął Tyzenhaus.
— Trzeba jej było tego podkanclerzego! — podchwycił król. — Zgaga... pozbyć się go nie można. Utrapione z nim będzie życie miała. Perswadowałem, on jakiegoś inkluza czy czarów zażył. Toć-to synowie z pierwszego małżeństwa dorastają, a to pani świeża jak różyczka.
Tyzenhaus się uśmiechnął.
Przerwano rozmowę. Przyszły właśnie wiadomości od kresów, że Chmiel, choć wierność swą poprzysięga, z Turkiem o poddanie mu całej Ukrainy się układa. Lecz w Warszawie naówczas nie zawsze i nie wszyscy w groźne znaczenie Kozactwa wierzyli; większa część lekceważyła je. Wszystko zamykało się w tym wyrazie: „chłopstwo“ — jakgdyby on słabość, nie siłę, znaczył.
Zwano barbarzyńcami Zaporożców i stosunkowo miano słuszność, lecz barbarzyństwo to dziczy połączone było z instynktem, z przebiegłością, z chytrością, które tylko dzikim narodom służą. Walka z kozactwem podobną była do tych pojedynków między doskonałym szermierzem a silnym nieukiem, w którym walczący wedle wszelkich prawideł pobitym być musiał, bo go przeciw wszelkim regułom napastowano.
Wszystkie ruchy były niespodziankami — i odeprzeć je dla tego było trudno.
Wieczorem król musiał pójść do żony — która już po niezliczonych audyencyach odpoczywała.
Tu było tysiące zawsze rzeczy do roztrząsania. Jan Kazimierz, oprócz ustnej instrukcyi, odbierał czasem całe regestra wakansów, które, tak a nie inaczej miał rozdawać.
Nie było prawie dnia, aby o jakiejś śmierci biskupa, kasztelana, wojewody nie przyszła wiadomość, a równocześnie z nią już przybiegało, co najmniej, trzech kompetytorów z ofiarami wprost do królowej.
Marya Ludwika nie czyniła wcale tajemnicy z tego, co jej obiecywano. Miała więc i w tym dniu wiele do przekazania mężowi. Dwie stolice biskupie wakowały, kilka starostw było nierozdanych.
Po przerywanych tych a czasem nieśmiałą oppozycyą przyjmowanych instrukcyach, królowa zaczęła mówić o Radziwiłłach, o Lubomirskich, a od tych przeszła nagle do Kazanowskiej.
— Podkanclerzy — odezwała się — który sobie tyle z ożenienia obiecywał, lękam się, aby nie doznał zawodu... Kazanowska jest samowolna... chce wszystko zagarnąć pod siebie.
— Bo też do niej należy wszystko! — odparł król żywo.
— O! ty jej bronisz zawsze — kwaśno przerwała Marya Ludwika — pocóż szła za mąż?
Król zmilczał ostrożnie.
— Lękam się — dodała królowa — aby między małżeństwem nie przyszło rychło do kłótni. Mógłbyś jako dawny opiekun pięknej Elżuni wyperswadować jej, że mąż ma pewne prawa.
— Ale ja się w to mieszać nie chcę! — zawołał król kwaśno — ty ze swojej strony mogłabyś Radziejowskiego, który się pewnie skarżył, skłonić do tego, aby się z żoną, tyle jej będąc winnym, łagodnie obchodził!
— Alboż wiesz, że się obchodzi grubijańsko? — zapytała Marya Ludwika.
— Ja... ja nic a nic nie wiem — zaparł się król powstając — ale słyszę od ciebie...
To mówiąc król na dobranoc pocałował ją w rękę, a Marya Ludwika nabrała przekonania, że więcej wiedział, niż się przyznawał...





V.

Pogłoski o wojnie, a więcej jeszcze przybycie Xięzkiego, który wyleczywszy się z ran we Lwowie, do Warszawy zjechał po drodze i krewniaka do siebie powołał — wyrwały Strzębosza z tego dworskiego zleniwienia i próżniactwa, które mogło go zczasem uczynić do niczego niezdatnym.
Dyzma już sam zaczynał rozmyślać o tem, że go pokojowa służba, choćby u króla, do niczego nie doprowadzi, gdy dnia jednego pacholik Staszka Xięzkiego z gospody na Długiej ulicy przybiegł i dał mu znać, że wuj go do siebie prosi.
Xięzki należał do tych popularnych znakomitości wojskowych, o których i hetmanowie wiedzieli, że ich głos w pułkach waży i cały obóz sobie rozpowiadał a powtarzał ich słowa.
Mówiliśmy już o tych jowialistach, których do nas kilka tylko imion doszło; wszyscy oni swojego czasu choć nie dobili się i nie dobijali wysokich w hierarchii szczeblów, pozostawili po sobie pamięć ludzi, których zdanie ważyło wiele, stanowiło niekiedy o opinii ogółu.
Żarcik lub sąd o człowieku takiego Skarszewskiego, Xięzkiego lub Samuela Łaszcza, mógł obalić lub podnieść wysoko nawet stojącego dygnitarza.
Nad Xięzkiego mało było ludzi wziętszych i lepiej kochanych. Z kośćmi dobry był w istocie, ale język miał jak brzytwę, nikomu niedarował. Prawda, że on nic nie miał na sobie, za coby darowania winy mógł prosić. Żołnierz mężny; karny, wytrwały... śmiało drugim zadawał uchybienia, bo sam sobie nic do wyrzucenia nie miał. Znało go można było powiedzieć całe koronne wojsko, a i na Litwę zabłąkał się nie jeden jego przekąs dobitny.
W Warszawie ledwie się ukazał w gospodzie, a ktoś powiedział — Xięzki, co było wojskowych, pobiegło go witać. Oprócz tej popularności dawnej, świeża zbarazka blaskiem go nowym okryła. Tam też głodny, siedząc w błocie, niejedno puścił w świat słowo, które pozostało na wieki w pamięci.
Strzębosz, choć pośpieszył do niego, zastał już izbę pełną.
Pochwycił go wuj w ramiona i uściskał, a potem, na krok popchnąwszy od siebie i wskazując nań ręką — zawołał:
— Panowie a bracia! proszę, przypatrzcie się temu młodzieńcowi. Choć malować! piękny, zdrów, silny, a co po nim komu? Wziął barwę dworską, mówią, że go król jm. miłuje, ale to próżniak! Powiedz ty mi, cóż z ciebie będzie? hę? Dworskie pomiotło?
Zaczerwienił się Dyzma.
— Przepraszam — rzekł — będzie ze mnie żołnierz, bom właśnie umyślił barwę złożyć, a zbroję wdziać?
— Naprawdę? — podchwycił Xięzki — no, to chodź-że, abym cię raz jeszcze uściskał, ale już, kiedy tak, to ja cię do mojego pułku panów Sobieskich zabiorę.
— Zgoda! — rozśmiał się Strzębosz — idzie tylko o konsens króla jmci.
— Król, król — krzyknął Xięzki — nie może odmówić, bo sam wkrótce będzie musiał zbroję wdziać; ja wojnę i krew czuję w powietrzu. Na dworaków starczą niedołęgi i kaleki.
— Ale, ale — wtrącił Rzewuski rotmistrz — właśnie pod ten czas, gdy nami Francuzka rządzi, moda i polityka, samą śmietankę biorą do dworu.
— Z francuzami — dodał Święcki, drugi towarzysz Xięzkiego, chorąży Lubomirskich regimentu — z francuzami my będziemy musieli się w domu rozprawić, bo to jak perz albo pokrzywa się u nas rozrosło, a z niemi, co poprzychodziło... pludry, pudła te z włosów na głowie, z których nie wiedzieć czy się śmiać, czy od tych straszydeł uciekać, i...
— Daj — bo pokój — przerwał Xięzki — tej liczbie francuzkich rzeczy, bo dojdziesz do tego, o czem strach nawet wspomnieć.
— No, a tabaka? tabaka? — odezwał się Rzewuski — smrodliwe ziele, albo to nie francuzka też rzecz?
— Tego spełna nie wiem — rozśmiał się Xięzki — ale wiem, co o niej Morsztyn napisał.
I począł deklamować:

Smrodliwe ziele, o ziele śmiertelne,
Które w krainy morzami oddzielne
Życzliwe skryło od nas przyrodzenie,
Kto cię na rodu naszego stracenie,
Kto cię na brzeg nasz przywiózł łodzią krzywą,
I świat zaraził trucizną smrodliwą?
Niedosyć było, że i wojny krwawe,
Blade choroby, głody niełaskawe,
I sama starość i straszne trucizny
Króciły nam wiek, bez tego nie żyzny;
Żeś i ty naszym latom, brzydkie ziele,
Musiało kresu uszczerbić tak wiele!

Zaczęli się śmiać niektórzy i nie dano dokończyć Xięzkiemu.
— Cóż u dworu słychać? — zapytał siostrzeńca gospodarz. — Królowa pani zdrowa? U nas chodzi wieść, że nowa amazonka ma na koń siąść i u boku króla iść na Kozaków.
— Że mężna, to pewna — rzekł Strzębosz — a na kozactwo dzikie, taki popłoch szerzy, szczególniej między kobietami, że się żadna nie waży na nie...
Xięzki się namarszczył.
— Dzicz-bo jest okrutniejsza — odezwał się ponuro — od źwierzęcia, które zabija, aby pożarło, z głodu, a oni, aby się męczarniami napawali, zadają je. Widzieliśmy na oczy własne tam, gdzie rzeź ich przeszła... ludzi piłowanych na pół, ze skóry odzieranych, dzieci z wnętrzności matek powyrywane, dziewczęta z piersiami obrzezanemi.
Milczeli wszyscy.
— Tak — westchnął Święcki — kto nie widział, nie uwierzy, do czego człowieka, stworzenie Boże — doprowadza szał i pijaństwo krwi.
— Radziwiłł kanclerz — wtrącił Strzębosz — powiada, — sto razy słyszałem z ust jego — iż to pomsta za ucisk ludu...
— Niech Bóg sądzi — wtrącił Święcki — ale nikt nam nie okaże, aby ucisk, o którym tyle prawią, doszedł kiedy do takiego okrucieństwa. Źli panowie, znaleźć się mogli wszędzie, ale katów i oprawców nie było!
Wszyscy się zasępili. Święcki podchwycił:
— Kto, jak my, przeżył te lata od końca panowania nieboszczyka Władysława po dziś dzień i patrzył na to, cośmy my widzieli, ten sobie rzec może, iż przeżył krwawy sen jakiś. W cóż się obróciła ta mocna niegdyś, straszna jeszcze za Zygmunta III Rzeczpospolita, której dziś pijany Chmiel, naigrawając się, dyktuje warunki! Miłosierny Jezu!
— Radziwiłł — przerwał Xięzki, obracając się do siostrzeńca — uczy nas, że to jest kara Boża za ucisk włościan. Dał się z tem pono i król słyszeć. Nie wszyscy są aniołami, między nami też zbójów mogło być dosyć; ale na cały naród za nich tak straszny pogrom paść nie mógł. Karze nas Bóg, nie za to, że chłop rózgami dostał może niesprawiedliwie, ale za próżniactwo i pijaństwo. Nie było sposobu inaczej nas wyprowadzić w pole. Patrzajcież: i teraz, połowa szlachty już radaby do domów powracać, gdy ledwie z nich wyszła...
Zwrócił się do Dyzmy.
— Jam tu niemal dla waszeci przybył — począł, kładnąc mu rękę na ramieniu. — Choćby mi przyszło do króla samego o to isć, aby cię od barwy swej zwolnił, pójdę. Nie chcę, abyś w niej zginął, albo usechł. Wiem, że z takich pokojowców Pacowie i inni rosną potem na panów starostów, pisarzów, krajczych i kasztelanów, ale nam, szlachcie biednej, nie przystało tędy chodzić. To pańskie gościńce.
W polu ci zdrowiej będzie, dziecko moje — ciągnął dalej Xięzki — może zatęsknisz zrazu za legowiskiem wygodnem i kuchnią królewską, za panienkami królowej; ale później to ci się wszystko wyda tem, czem jest: nałogiem niezdrowym.
Strzębosz słuchał, przyjaciele Xięzkiego, którzy go rzadko widywali tak poważnym, milczeli. Jowialista wydał się im zmienionym... Trwało to jednak zaledwie chwilkę. Staszkowi Xięzkiemu twarz się rozśmiała znowu. Święcki począł powtarzać, co w mieście słyszał o różnych poselstwach kozackich.
— Mówią o tym Chmielu — odezwał się — że proste chłopisko jest i opój, a mnie się widzi, że on nas wszystkich oszukuje tem gburowstwem swem, boć dotąd więcej rozumu okazał, niż nasi kanclerze i panowie Kisiele i ile ich tam z nim się jeździło umawiać... Wszystkich on w kamysz zapędził.
— Muszę ja w obronie dworu, królowej i króla stanąć — począł Strzębosz — nietylko dlatego, żem ich chleb jadł przez lat tyle, ale, że po sprawiedliwości się to należy.
Król, co prawda, zbyt wojennego ducha nie jest; przecieżem ja za nim krok w krok niemal jeździł pod Zborowem i widziałem go, co mogę zaprzysiądz, owej pamiętnej nocy, gdy obóz objeżdżał, i czasu bitwy tak mężnym i gotowym nawet umierać, iż mu się cześć należała; ale u niego wiatr codzień inaczej wieje. Za to królowa, wierzcie mi, wie czego chce i co raz sobie powie do tego doprowadzi, ona zaś wojny pragnie, aby nią naprawić, co się popsuło pod Zborowem; chce świetnego zwycięztwa i gdy przyjdzie ciągnąć teraz, jej staraniem, zobaczycie, wojsko stanie i liczne i piękne...
— Co daj Boże, amen — podchwycił Xięzki — ale nasza królowa, której wy tak bronicie, zwycięztwa i laurów żąda, nie dla Rzeczypospolitej głównie, tylko dla małżonka, a gdy przyjdzie do tego, żeby dla wiktoryi oddać naczelne dowództwo Jeremiemu Wiśniowieckiemu, stawię gardło, że będą woleli zwycięztwa się wyrzec, niż Jeremiemu dać zaćmić króla.
Wszyscy Wojewodzie Ruskiemu zazdroszczą, przyjaciół ma tylko w nas, cośmy z nim walczyli, przy jego boku byli i męża tego nawskroś przeniknęli. Dla innych on postrachem. Kozacy go się boją, jak ognia, lęka się królowa, obawia król, panowie hetmanowie zazdroszczą, a to jeden jest człowiek, z hetmanem Radziwiłłem może, któryby koniec mógł położyć nieszczęściu naszemu.
— Ale co-bo my — podchwycił Święcki — wdaliśmy się w takie głębokie politykowanie! Rzucić-by to, a weselszą piosnkę począć.
— To ją chyba kurtyzan zanuci — odparł, na siostrzeńca ukazując Xięzki. — Mów co wesołego.
Tłómaczył się Strzębosz, że zapasu nie przyniósł z sobą; weselej jakoś przecie potoczyła się rozmowa, lecz zawracała ciągle na wojnę.
— Jam tu waszmości szpiegował, Dyzmo — odezwał się Xięzki. — Powiadano mi, żeś się w amory wdał z dziewczyną prawda piękną bardzo, ale mieszczanką, zrosłą na bruku, a to dla nas wieśniaków, owoc niezdrowy...
Strzębosz się zarumienił.
— Któż to wam splótł? — zapytał.
— Nie pytaj, boć nie zdradzę — śmiał się Xięzki — ale ci powiadam, że wszystko wiem i dlatego cię chcę ztąd wyrwać na czyste powietrze.
— Kochany wuju — począł gorąco Strzębosz — wierzcie mi, dziewczę uczciwe i niewinne, a choć mieszczka, nic jej zarzucić nie można.
— A matce? — spytał ze zwycięzkim uśmieszkiem Xięzki. — Ja na matkę patrzę więcej, niż na wyrostka, który teraz, jako lilijka biała wyglądać może, a gdy podrośnie ozwie się w niem to wszystko, co w matce było.
— Matką się pochwalić nie mogę — rzekł smutnie Strzębosz — ale wierzcie mi, nie zawsze dziecko naśladuje macierz, gdy aż do odrazy śmieszna jest i nieznośna. Stara Bertoni nawet własnej córce wydawać się musi takim koczkodonem, jak nam...
— Zapomnieć-by o obu — dodał Xięzki. — Nam wojakom nazbyt się garnąć pod podwikę nie zdrowo!
I nagle zwrócił.
— A więc, proś króla, niechaj cię zwolni, ja pomogę i do pułku Sobieskiego zaregestruję. Nie zabrakłoby ci i gdzieindziej miejsca, bo wszyscy zaciągają, a masz i postawę i młodość za sobą, lecz... chciałbym cię mieć na oku...
Strzębosz w ramię go pocałował.
W tem inni dobrzy znajomi jowialisty, odgłosem o jego przybyciu zwabieni, napływać zaczęli, szczupła izba napełniała się, i gwar a śmiechy ledwie się ciszej rozmówić dozwalały. Goście otaczali Xięzkiego, który się rozchmurzył i baraszkował poswojemu, nie oszczędzając nikogo. Strzębosz pozostał, nasłuchując.
Z urywanych tych opowiadań, szczególniej o Zbarażu, mógł się uczyć rycerskiego życia — i serce w nim rosło.
— Na prawdę — mówił Xięzki — co nam doskonały humor sprawiało w tych okopach pod Zbarażem, to właśnie, żeśmy się już z nich żywi wynijść nie spodziewali. Wiedzieliśmy, iż na odsiecz wiele rachować nie można, bo i takich łotrów siła było, coby się radzi Wiśniowieckiego pozbyli, tak im solą w oku i kością w gardle stanął. Życia więc nikt nie szacował... głód i pragnienie rodziły jakąś gorączkę szaloną. Suchego chleba kawał był w końcu przysmakiem, a śmierdzące mięso końskie osobliwością. Chciało się wody napić: nie było innej tylko ta, w której trupy gniły; w dodatku tuż za wałem wieszali się Kozacy na swoich usypach, i z naszych wynędzniałych lic drwili, kłaniając się pokornie. Wciskały się ich szpiegi z listami, aby wywąchać, kiedy do ostatka osłabniemy. Naostatek prochu i tego, co go umiał robić, i tych, co działa ustawiali, zabrakło. Rychtował je ksiądz jezuita; udawało mu się przy pomocy Bożej.
— Zbaraż mi przed oczyma stoi, jako sen — przerwał Święcki. — Dziś się temu nie chce wierzyć, co się tam przeżyło.
Niemal cały dzień spędziwszy ze Xięzkim, Dyzma powrócił na zamek, ale się zszedł właśnie z królem, który powracał, dobranoc zaniósłszy Maryi Ludwice. Była to chwila, w której on zawsze, spełniwszy ten obowiązek, weselej patrzył. Gdy mu przychodziło na pokoje do pani iść, zasępiał się, dopiero wyswobodzony oddychał.
— Strzębosza — rzekł, oglądając się na niego — przez cały dzień nie było. Cóżeś to tak ferye sobie dał?
— Wuja chodziłem pozdrowić, Xięzkiego — rzekł Dyzma.
Król pomyślał.
— Wiem — odparł — wiem — ten-to jest, co go z języka sławią.
— N. Panie — przerwał Strzębosz — on szablą lepiej jeszcze włada, niż językiem; dość powiedzieć, że w Zbarażu był.
Na wspomnienie Zbaraża Jan Kazimierz się zasępił, nie odpowiedział nic.
Nazajutrz zrana Tyzenhauza kazał do siebie wołać; nie było nikogo, bo nawet karłów odprawił.
— Idź do podkanclerzyny — cicho szepnął — pozdrów ją ode mnie, i rozumie się, na cztery oczy, powiedz, aby nie ustępowała. Radziejowski do zbytku i tak napastliwy i zuchwały... pozwoli kurze grzędy, będzie ona wszędy.
Poselstwo młodemu pokojowcowi wydało się tak przyjemnem, że jak tylko godzina nadeszła, o której się mógł przyzwoicie w pałacu Kazanowskich stawić, pobiegł tam natychmiast.
W samej bramie, traf chciał, zetknął się z podkanclerzym, który na pysznym dzianecie, niegdyś wierzchowcu ulubionym ś. p. Adama, osiodłanym i w rząd kosztowny przybranym, z pałacu wyjeżdżał na miasto. Radziejowski postrzegł wchodzącego, zmarszczył się i wykrzywił znacząco, a gdy Tyzenhauz przez grzeczność uchylił przed nim czapeczki, nie odkłoniwszy mu się, głowę dumnie odwrócił.
— Oho! — rzekł w duchu — że łaski u podkanclerzego nie mam, o tem ci wiedziałem dobrze, ale, że mi już to chce okazać tak wyraziście... dowiaduję się po raz pierwszy — nos ma dobry.
Radziejowski już w bramie przystanął, obróciwszy się, chcąc widzieć dokąd Tyzenhauz się uda, i mógł się przekonać, że poszedł do pokojów żony.
— Królewski szpieg i poseł — zamruczał — ale ja go tu cierpieć nie myślę. Król się w moje sprawy domowe wdawać nie powinien.
Miał czy nie, podkanclerzy wprzódy zamiar wprost iść do królowej, nie wiemy; lecz po spotkaniu się z Tyzenhauzem poszedł do niej.
Ponieważ kilka wakansów było do rozdania, a Radziejowski wiózł oferty kandydatów, miał się więc czem z rannych odwiedzin wytłómaczyć.
Marya Ludwika, choć może niewiele go ceniąc, posługiwała się nim chętnie, bo jej donosił, co słyszał — potakiwał i pochlebiał.
Rozmowa o tych senatorach, którzy się nastręczali, o niemiłych i podejrzanych królowej, o tych których podkanclerzy chciał uczynić jej niemiłymi, przeciągnęła się dosyć długo i już miała się zakończyć, gdy Radziejowski, westchnąwszy, szepnął:
— Tyzenhauz mi się nieustannie nawija w domu, a posądzam go, że skargi jejmości do króla nosi, od niego zaś zapewnienia protekcyi, tak, że mi ona coraz się ostrzej stawia. Cóż ja w domu znaczyć będę, gdy mi ani nieboszczykowskiego wierzchowca, ani siodła, jak dziś — dotknąć nie będzie wolno?
— I uległeś? — zapytała królowa.
— Nie — odezwał się podkanclerzy — nie mogłem, ani myślę się tak akkomodować bo-bym zeszedł na sługę we własnym domu.
Głowy poruszeniem królowa dała mu znak, że postępowanie jego znajduje właściwem. Radziejowski poskarżył się, pokłonił i poszedł do króla.
Tyzenhauz tymczasem został przypuszczony do pięknej pani Elżbiety, która właśnie panien swych robotę około wspaniałego ornatu rozpatrywała.
Odprawiła dziewczęta smutna pani. Pokojowiec królewski na twarzy jej łatwo mógł rozpoznać ślady jeszcze nieprzezwyciężonego gniewu i rozdraźnienia.
Z żywością wielką rozpowiadać mu zaczęła, jak jednego wierzchowca nieboszczyka męża, rząd i siądzenie, których on rad używał, chciała pozostawić nietkniętemi, jak o to prosiła męża; ale bez względu na jej żądanie podkanclerzy, właśnie tego poranku, wierzchowca kawalkatorowi kazawszy przejechać i osiodłać według dawnego obyczaju, na miasto na nim wyruszył.
— Spotkałem go właśnie w bramie — rzekł Tyzenhauz — i nie raczył mi nawet na moje pozdrowienie odpowiedzieć. Szkoda tego ślicznego wierzchowca.
Nie dokończył; szybkim ruchem białej rączki podkanclerzyna otarła sobie oczy.
— Jeżeli się nie mylę — szepnęła — a nie mylę się pewnie.... podkanclerzy tem śmielszy jest przeciwko mnie, iż królową ma za sobą. Nie miałam nigdy do niej szczęścia.
— Nie potrzeba tego brać do siebie — przerwał pokojowiec króla — żadna z pań polskich nie ma u Maryi Ludwiki łaski. Serce jej dla Francuzek ledwie starczy.
— Dla ślicznej wychowaniczki szczególniej — dodała uśmiechając się dwuznacznie pani Radziejowska, panny Maryi d’Arquien. — Nie jestem tak złośliwą, abym wierzyć miała temu, co rozpowiadają ludzie, ale przywiązanie królowej do tego dziewczęcia jest uderzającem. Czeka ją też pewnie los świetny... bo i piękność wiele obiecująca.
— Nie mogę temu zaprzeczyć — odezwał się Tyzenhauz — lecz dobrze już wie o tem, że jest piękną...
— Dziecko to jeszcze — szepnęła podkanclerzyna.
— O latach jej, naturalnie, nic się dowiedzieć nie można — począł Tyzenhauz — ale wnosząc ze wzrostu i postawy — musi już mieć około piętnastu...
Tu mała nastąpiła pauza; pokojowiec się obejrzał, czy ich kto nie słucha.
— N. Pan — odezwał się zniżonym głosem — wczoraj mnie bardzo pilno rozpytywał o panią podkanclerzynę. Musiałem mu się przyznać, że tu byłem. Ktoś pewnie — bo nie ja — rzekł z uśmiechem Tyzenhauz — ktoś musiał donieść, że pan podkanclerzy zbytecznie się tu chce rządzić. Król mruczał, bardzo tem oburzony, i dał się z tem słyszeć, że źle-by było nadto okazywać powolności... To jego rada — ja ją powtarzam.
— Rada bardzo dobra — przerwała podkanclerzyna — szkoda tylko, że mi jej posłuchać tak trudno. Nie mogę z nim prowadzić wojny, a widzieliście jak moich próśb słucha. Wczoraj prosiłam o tego konia i rząd, a dziś właśnie wybrał je sobie na przekorę.
— Gdyby kawalkator wprzódy pani podkanclerzyny rozkazy otrzymał — musiałby się do nich zastosować, a p. Radziejowski nie śmiałby też pewnie się sprzeciwiać.
Spojrzała na niego podkanclerzyna.
— Nie znasz go — odezwała się — właśnie dla tego, aby okazał swą siłę i wolę, zrobi mi na przekorę; nic go to kosztować nie będzie.
— Pewny jestem — dodał Tyzenhauz — że Jan Kazimierz chętnieby wystąpił w obronie pani, ale...
Radziejowska przerwała żywo:
— Proszę, aby tego nie czynił! a! nie! nie. Już i tak mogą być niepotrzebne plotki o tej króla protekcyi dla mnie; podkanclerzy obróci to przeciwko mnie; mam i tak dosyć do przecierpienia.
Radziejowska okazała się tak niespokojną, iż młody gość musiał ją upewnić, że się wcale obawiać nie potrzebuje fałszywego kroku ze strony króla.
Zabawiwszy dosyć długo w pałacu Kazanowskich, Tyzenhauz opuścił go wreszcie i na zamek powrócił.
Dni kilka upłynęło. Król był tak niespokojny o panią Kazanowską, sam nie chcąc jej teraz odwiedzać, aby zbyt na swój współudział w jej nieszczęściu nie zwracać oczu ludzi, iż codzień prawie nasyłał Tyzenhauza, aby mu się dowiadywał o coś i różne przenosił poselstwa.
Dwa razy zetknął się pokojowiec z samym podkanclerzym, który za każdym razem niechęć swą i podraźnienie coraz widoczniej mu starał się okazywać. Oprócz tego jawnem było, iż Radziejowskiemu jego sługi o wszystkiem donosiły, szczególniej zaś o tem, co się żony tyczyło i jej stosunków.
Na złe humory podkanclerzego Tyzenhauz nie zważał wcale. Napróżno spotykając go, stawał Radziejowski, wlepiał w niego oczy i usta ściągał; młody gość nie chciał tego rozumieć.
Dnia jednego naostatek, gdy wedle zwyczaju o godzinie rannej Tyzenhauz miał się kazać oznajmić pani podkanclerzynie, w antykamerze ujrzał stojącego i jakby oczekującego na siebie marszałka dworu Radziejowskiego, niejakiego Snarskiego, który, w boki się ująwszy, zaparł mu do drzwi dalszych drogę.
Tyzenhauz spojrzał mu w oczy.
— Pan podkanclerzy — odezwał się Snarski szydersko i zuchwale — rozkazał mi miłości waszej oznajmić, iż nie życzy sobie, abyście w domu jego bywali.
Młody pokojowiec skoczył jak oparzony.
— Co? co? — zakrzyknął.
Snarski, powoli cedząc wyrazy, poraz wtóry toż samo wypowiedział i nie czekając dalszych rozpraw, wyszedł, drzwi za sobą zamykając.
Obelżywą tą odprawą, jak piorunem rażony, Tyzenhauz stał długo, niewiedząc co ma począć.
Iść przebojem nie mógł; przyjąć takie zuchwałe wyznanie — nie godziło mu się: stracił na chwilę głowę i wyszedł z pałacu krokiem powolnym — sam nie wiedząc, co począć ma.
Do zwiększenia jego rozdraźnienia przyczynić się i to musiało, że dworactwo i służba podkanclerzego, która musiała być zawiadomioną o tem, co zajść miało, wejrzeniem i śmieszkiem urągliwym jak przez rózgi przechodzącego przeprowadzała Tyzenhauza, który, do bramy się dostawszy, wolnym umyślnie krokiem — był już wściekły.
W tej pierwszej chwili, pewna, że gdyby mu się nawinął Radziejowski, byłby się, szabli dobywszy, rzucił na niego.
Skarżyć się królowi i wciągnąć go w tę sprawę, która musiała być dla niego nieprzyjemną — nie godziło mu się. Nie chciał nawet zaraz na zamek powrócić, dopóki-by się nie rozmyślił, nie poradził — ażeby się nie zdradzić i z gniewem i z obelgą jaką mu uczyniono.
Pobiegł do przyjaciół swych Litwinów, a trafił na rycerskich ludzi, którzy, na pierwsze słowo, okrutnie to wzięli do serca.
Wołłowicz i Sapieha, którym się zwierzył, zakrzyknęli, że obraza taka we krwi tylko zmytą być może.
— Nie pozostaje ci nic — zawołał Sapieha młody — tylko tego zuchwalca, który sądzi, że senatorowi wszystko wolno, wyzwać na rękę i z nim się rozprawić.
Tyzenhauzowi zapalczywemu nie mogło nic być przyjemniejszem nad tę radę. Gotów był nawet natychmiast wysłać przyjaciół do podkanclerzego, dopominając się zadośćuczynienia; ale tu zaszła rzecz dziwna.
Wszyscy ci, którzy znajdowali, że Tyzenhauz powinien był wyzwać i Radziejowskiego, choć on tylko pokojowcem u króla, a ten był podkanclerzym, gdy przyszło iść do niego w imieniu Tyzenhauza, mieli najrozmaitsze przeszkody, które im usłużyć mu nie dozwalały.
Pochwalali nader gorąco jego zamiar, przyklaskiwali mu, ale, żaden — niestety — nie mógł mu przyjść w pomoc. Jeden nastręczał drugiego — nikt nie mógł wystąpić przeciwko Radziejowskiemu, bo za nim domyślano się — królowej. Tej narazić się nikt nie chciał, bo ona nie przebaczała.
Oile Jan Kazimierz, w pierwszym wybuchu gniewu gwałtowny, łatwo potem ostygał i obojętniał — otyle Marya Ludwika pamięć najmniejszej obrazy zachowywała długo, nie traciła jej nigdy.
Tyzenhauzowi nie pozostało nic, tylko, samemu sobie zostawionemu, radzić jak umiał, a młodość i gorący temperament popchnęły go za daleko.
Czatował tylko na to, aby mógł podkanclerzego, przybywającego na zamek, pochwycić. Nie długo na to czekał; nazajutrz rano, niezmiernie czynny, Radziejowski wysiadał z kolebki i miał się udać do królowej, gdy Tyzenhauz, chwyciwszy dwa nabite pistolety już przygotowane, poskoczył przeciwko niemu.
Podkanclerzy, zobaczywszy go zabiegającego sobie drogę, rozognionego, z pistoletami w ręku, zrazu postrzału się musiał ulęknąć i zwrócił się, czy za nim nie szedł kto ze służby. Wtem Tyzenhauz przypadł tuż blizko.
— Panie podkanclerzy, jestem tak dobry szlachcic jak i wy, nie mogę ścierpieć obrazy honoru. Przez sługę mi dom swój wypowiedzieliście... musicie się bić ze mną!
Nim Radziejowski zebrał się na odpowiedź — nadbiegło dwóch jego dworzan, którzy, widząc młodego pokojowca z pistoletami godzącego na pana, chcieli się już rzucić na niego, gdy Tyzenhauz podniósłszy pistolet do góry, krzyknął:
— Odpowiecie mi za to — i nie chcąc się wdawać ze służbą, odszedł śpiesznie.
Podkanclerzy potrzebował ochłonąć nim się udał na pokoje królowej. Choć osobiście nie był tchórzem, nie sławił się też nadzwyczajną odwagą, a zaskoczony przez zuchwałego młokosa niespodzianie, na chwilę się strwożył. Mogła też po twarzy jego poznać królowa, po bladości i wejrzeniu błędnem, iż czemś świeżo został dotknięty i zapytała go troskliwie: czy się nie czuł niezdrowym?
Radziejowski nie chciał taić, co go spotkało.
— Spotkała mnie tu na zamku, niesłychana, zuchwała przed chwilą napaść — odezwał się — po której dotąd przyjść nie mogę do siebie.
— Napaść? na zamku? — krzyknęła, marszcząc się groźnie, Marya Ludwika — napaść?
Głos drżał z gniewu Radziejowskiemu.
— Tem dziwniejsza, że ją popełnił pokojowiec króla jm. Tyzenhauz — mówił podkanclerzy. — Codzień prawie nachodził moję żonę i mam silne podejrzenie, że ją przeciwko mnie podburzał. Z tego powodu byłem zmuszony kazać mu mój dom wypowiedzieć, a młokos za to dziś na zamku wybiegł naprzeciw mnie z pistoletami, dopominając się pojedynku!
Słuchała królowa zdumiona, uszom prawie nie wierząc. Pod jej bokiem takie zuchwalstwo popełnione na człowieku, któremu ona się okazywała życzliwą, oburzyło ją straszliwie.
— Otóż to owoce tego rozpasania i swobody, jakie król daje młodzieży, co mu służą! Wiedziałam, że się tam dzieją rzeczy nie do wiary, ale tego już nadto, i ja nie dopuszczę, aby to płazem przejść miało.
Radziejowski, który nieznośnie się narzucał królowi, dnia tego nie poszedł do niego; wprost od królowej powrócił do pałacu, a tu pierwszym rozkazem, jaki wydał, było, aby portret nieboszczyka Kazanowskiego, który wdowa zastrzegła sobie, aby nie był z miejsca poruszonym, na strych wyniesiono.
W chwilę potem z płaczem i narzekaniem, z gniewem i dumą razem wpadła podkanclerzyna do męża, dopominając się o niego.
Radziejowski, z zimną krwią napozór, odpowiedział, że obrażającem jest dla niego to jawne uwielbienie dla nieboszczyka, i że postanowił uczynić wszystko, co jest w jego mocy, aby pamiątki poniszczyć i być tu jedynym panem.
— Zawdzięczam pani — dodał — żem dziś miał przygodę, która już po mieście obiegać musi. Wypowiedziałem wczoraj dom temu Tyzenhauzikowi, a gołowąs mnie śmiał dziś napaść z pistoletami i wyzywać na pojedynek, ale to mu płazem nie ujdzie.
Podkanclerzyna pobladła.
— Cóż ci przewinił Tyzenhauz? Wyrzucasz portrety, rozpędzasz moich przyjaciół i krewnych, czyż tym sposobem chcesz pozyskać serce moje?
— Ja się nawet o to już nie staram, bo widzę, że to było napróżno — zawołał Radziejowski — ale nie chcę, żeby ludzie śmieli się ze mnie.
Podkanclerzyna, której łzy strumieniem z oczów płynęły, odwróciła się milcząca od niego i wyszła.
Podkanclerzy nie był człowiekiem, któryby się dał zmiękczyć lub zastraszyć. Wszystko, cokolwiek w życiu dokonał, winien był uporowi i narzucaniu się.
Pomimo, że żona mu się nie poddawała nie tylko, że nie myślał jej folgować, ale tem zażartszą przedsięwziął z nią wojnę, pewien, że słaba niewiasta nie wytrwa w końcu i ulegnie mu. Szło o to, ażeby wszystko zagarnął i wszelkiej woli ją pozbawił.
Protekcya króla, który jawnie jej sprzyjał, nie mogła być skuteczną, bo przy znanej płochości jego, była kompromitującą, więc się jawnie nie mogła objawić. Na to rachował najwięcej. Cały plan zawładnięcia królową, a przez nią słabym Kazimierzem i Rzecząpospolitą, dla ciągnięcia ztąd korzyści, już miał osnuty.
Na tem stanowisku urzędowem do jakiego doszedł, będąc stróżem pieczęci, wystawiał sobie osobę swą nietykalną, wpływ niemogącym się zachwiać. Z każdą więc godziną buta w nim rosła.
Dnia tego spodziewał się Radziejowski otrzymać z zamku jakąś wiadomość, bo pewnym był, że królowa Tyzenhauzowi zuchwalstwa popełnionego pod bokiem majestatu nie przebaczy, a król, choćby chciał, nie będzie go śmiał bronić; ale nie nadeszło nic. Posłany na zwiady komornik podkanclerzego przyniósł tylko, że król z królową mieli żywą rozmowę i że na dworze panowało jakieś między młodzieżą rozdraźnienie i niepokój.





VI.

Marya Ludwika, która przestrzegała na dworze karności i porządku, o które król często wcale się nie troszczył, wystąpiła tak gwałtownie przeciwko Tyzenhauzowi, gdy król przyszedł do niej, tak się przeciwko młokosowi burzyła i odgrażała, że Jan Kazimierz, ani się za nim przemówić ośmielił, tembardziej, że po części sam był powodem tego zajścia, posyłając młokosa do podkanclerzyny.
Wina zresztą pokojowca była jawną i wielką, bo na zamku pod bokiem króla, napaść senatora, w sądach marszałkowskich mogło być surowo karanem... Nabite pistolety pogorszały sprawę.
Jan Kazimierz, faworyta ratując od sądu i kary rozgłośnej, natychmiast oświadczył, że go precz wypędzi i trzymać przy sobie nie będzie. Zgryziony tem, gniewny na Radziejowskiego, nie zabawiwszy u żony, król natychmiast poszedł do swych apartamentów i Tyzenhauza wołać kazał. Z kolei czterech za nim pacholików wyprawił. Stał, czekając na przyjście jego i szarpiąc koronkowe rękawki, gdy z miną nie zbyt przestraszoną, ani pokorną, ukazał się w progu winowajca, śmiało królowi patrząc w oczy.
— Cóżeś to zbroił? — zawołał król przystępując bliżej do niego. — Oszalałeś, czy co? Z pistoletami na zamku napadać dygnitarza? To gardłowa sprawa?
— N. Panie — począł spokojnie Tyzenhauz. — Podkanclerzy mi w sposób obelżywy, przez sługę, wypowiedział dom swój. Chodziłem do pani podkanclerzyny niezawsze z własnej woli, byłem posyłany...
Tupiąc nogą król nakazał mu milczenie.
— Nie masz się czem tłómaczyć — zawołał — popełniłeś kryminał! Tak! kryminał. Królowa jmość jest tak zagniewana, że gotowa sądzić na gardło. Choć mam litość, nie mogę cię ratować inaczej: natychmiast mi się wynoś z zamku, niepokazuj się więcej na oczy i wypędzam cię! rozumiesz.
Tyzenhauz, nieulękniony patrzył mówiącemu w oczy.
— N. Panie! — począł.
— Milcz! Nic nie pomoże! — przerwał król. — Za godzinę żeby mi cię tu nie było.
To mówiąc, Jan Kazimierz obejrzał się niespokojnie dokoła. Szybko przystąpił do Tyzenhauza i szepnął:
— Postaraj się, aby kto za tobą do królowej instancyonował. Ja nie wiem... Radziwiłł... albo... musisz przeprosić...
Ręce szeroko rozłożywszy, król pochylił głowę, dając poznać, że on nic więcej uczynić nie może...
Tyzenhauz pomimo to podziękował mu za łaskę, pocałował w rękę i wyniósł się daleko spokojniejszy, niż się wydawało, gdyż przed towarzyszami musiał rozpaczać.
Był pewnym, że król, który go lubił, potrzebował i nawykł do niego, znajdzie sposób poratowania z tej toni.
Wistocie Jan Kazimierz poufnie zaraz szepnął kanclerzowi Radziwiłłowi, aby tego biednego wartogłowa Tyzenhauza tłumaczył przed królową i prosił dla niego o przebaczenie. Kanclerz też przy pierwszej zręczności wystąpił z tem, ale Marya Ludwika nie dała nawet mówić o nim. Nie o Radziejowskiego jej szło, ale o ład na zamku i rozprzężenie.
Po Radziwille wystąpił za Tyzenhauzem Wołłowicz, równie bezskutecznie, potem powrócił ks. Albrecht zaręczając, że młodzieniec był skruszony, że postępku swego nierozważnego popełnionego w pierwszym impecie wielce żałował, a rodzina była losem jego boleśnie dotknięta.
A że kanclerz zarazem traktował przy tem z królową o starostwo dla protegowanego, za które 30.000 obiecywał — i Tyzenhauza ciągle do sprawy o tenuty mieszał — zdawało mu się, że Marya Ludwika w końcu nieco złagodniała...
Tyzenhauzowi zaś polecono, aby przyprowadzony na pokoje do królowej przez kanclerza, upadł jej do nóg, upokorzył się i o przebaczenie prosił. Stało się tak: Marya Ludwika uległa naleganiom, tylko król wcale się do tego nie mieszał... Udawał nawet w początku, że dawnego pokojowca znać ani widzieć nie chce, drożył się także z przypuszczeniem go do łaski swej — ale w końcu, po upływie dni kilkunastu... Tyzenhauz znowu począł dawne pełnić obowiązki.
Rozumie się, iż nic nie miał pilniejszego nad to, aby się za pierwszą bytnością na zamku podkanclerzego oczom jego nastręczyć.
Radziejowski uczuł to mocno, ale — jak nieraz w życiu, gdy go co nieprzyjemnego spotykało, umiał oślepnąć, ogłuchnąć i udać, że o niczem nie wie...
Królowej ani wspomniał o tem, ani pytał... Wygrywał zawsze, iż się królewskiego posła z domu pozbył, który mu żonę buntował, był bowiem pewnym, że Jan Kazimierz ją ośmielał do oporu...
Tymczasem nawet złagodniał dla jejmości, unikając tego co ją drażnić mogło i wyjednał zawieszenie broni...
Małżonkowie z niechęcią i nieufnością spoglądali na siebie wzajemnie, w domu dwór się podzielił na dwa obozy, ale do wybuchów i sporów jawnych nie przychodziło.
Ważniejsze daleko sprawy zaprzątały umysły. Kozactwo, złamawszy traktat, podniosło bunt znowu, król razem z królową pracowali nad tem, ażeby przeciwko niemu tak potężną wystawić siłę, któraby niewątpliwem czyniła zwycięztwo.
Król podbudzony, sam też coraz się zagrzewając do rycerskiego ducha — był pełen zapału i gorliwości.
Zmiana nowa doszła w nim na dobre: z obojętności i ostygnienia po zborowskich traktatach, wracał do ufności w siebie, w rzeczpospolitą i pomoc Bożą. Po wielu innych cudownych obrazach, u których szukał opieki, — szczególne teraz nabożeństwo i ufność obudzała N. Panna Chełmska, którą miano do obozu sprowadzić.
Gotowało się wszystko przepotężnie na wojnę, królowa nigdy czynniejszą, więcej ożywioną i zajętą nią nie była niż teraz. — Wiedziała, że Jan Kazimierz potrzebował być podbudzanym i posiłkowanym; sama więc i wszyscy których miała na rozkazy — króla zachęcali do wojny, która nieochybny tryumf sprowadzić miała...
Siły zbierały się wielkie pod wodzą króla mające się zgromadzić oprócz wojsk komputowych. Senatorowie, magnaci, biskupi, można szlachta ofiarowała po kilkaset ludzi.
Obietnice regestrowały się już tak wielkie jak nigdy, całe pułki, oddziały, po sto, po dwieście kopijników, dragonii; ussaryi, piechoty, które senatorowie wystawić mieli. Jedni się wysadzali nad drugich już liczbą, już uzbrojeniem i doborem ludzi.
Króla też to rozgrzewało, iż stanie na czele takiego wojska, jakiego od niepamiętnych czasów rzeczpospolita nie miała... Wszyscy go o tem zapewniali. Odżył pod tem, w razie nieco spoważniał, uczuł się człowiekiem nowym i godność swą nosił surowiej się oglądając na wszystko...
Radziejowskiemu, który równie króla niecierpiał, jak był przez niego znienawidzonym, — a między nim i Maryą Ludwiką usiłował siać niezgodę, aby z niej potem korzystać — nie było to na rękę, ale tymczasowo chcąc Jana Kazimierza sobie zjednać i on kilkaset dobornej rajteryi obiecywał wyprowadzić w pole...
Królowi przy tem jego surowszem usposobieniu, narażać się teraz nie było bezpiecznie. Najlepszym dowodem tego byli ulubieni mu Radziwiłłowie i Lubomirscy, którzy nagle niemal wpadli w niełaskę. Jan Kazimierz — chciał okazać, że nikomu samowoli nie przebaczy.
Brat kanclerzyny Radziwiłłowej marszałek koronny Jerzy Lubomirski trzymał żupę solną, o którą z rzeczpospolitą miał sprawę. Naznaczoną została kommissya, w której zasiadał instygator koronny Żydkiewicz...
Ten, gdy w ciągu sprawy ostro się przeciwko marszałkowi wyrażać zaczął, zniecierpliwiony Lubomirski obuszkiem go w głowę uderzył...
Skarga doszła do króla, jako obraza majestatu sądu, przez niego naznaczonego. Jan Kazimierz, pomimo życzliwości dla Lubomirskich tak mocno uczuł tę zniewagę, iż ją porównał do porwania się Piekarskiego na ojca swego Zygmunta. Gniew króla był tak wielki, że zakazał Marszałkowi na oczy się sobie pokazywać na zamku w Warszawie, a później w obozie. Zagrożono nawet, iż król złożenia laski żądać będzie...
Wielką tę surowość nie czemu innemu przypisać było można, tylko temu usposobieniu króla, pragnącego majestatu powagę utrzymać, podnieść się — i stać godnym bohaterstwa, którego się dobić obiecywał sobie.
Lubomirscy i Radziwiłłowie rzucili się naturalnie do królowej o pośrednictwo, a Marya Ludwika rada była zawsze okazać moc swoję, nie odepchnęła więc ich. Do charakterystyki wieku należy, że instygator Żydkiewicz dał się później pieniężnym datkiem zagodzić!
Epizod ten wśród rosnącego wojennego gwaru przeszedł prawie niepostrzeżony. Chmielnicki już z kozactwem plądrował na Wołyniu, Kalinowski hetman naglił o posiłki; wysyłano wieści i mandaty po województwach, aby się przygotowane pułki conajprędzej ściągały.
Strzębosz też wedle umowy chciał do wuja pod Lublin pośpieszyć, poprosił u króla o pozwolenie, ale Jan Kazimierz właśnie dopełniając chorągiew swoję ze czterechset dworzan złożoną, wypuścić go nie chciał. Musiał więc tymczasem pozostać, nimby się później do Xięzkiego mógł przesadzić. Spodziewał się tego dokonać w zamian za siebie podstawiając innego, gdyż do królewskiej chorągwi chętnie się cisnęła młodzież.
Ruch w stolicy, na zamku, po całym kraju był ogromny. Przy ówczesnym sposobie ekwipowania się i wojowania niemałą było rzeczą z niczego stworzyć chorągiew i wyciągnąć z nią w pole. Śmiało powiedzieć można, iż za stu dragonami, tyleż, conajmniej wozów, czeladzi i ciurów się wlokło. Kopijnicy swych ciężkich i kosztownych kopii nie wieźli inaczej, jak na wozach, a zamożniejszy szlachcic i starszyzna wojskowa jednym się nie obchodziła. Tabory więc niemal czasem bywały liczniejsze, niż wojsko same — a owe czeladzie, jak pod Zborowem, obrusy i prześcieradła na żerdziach poczepiawszy zamiast chorągwi, występowały przeciwko nieprzyjacielowi i biły się mężnie.
Największa swoboda w znaczniejszej części tych pułków panowała w uzbrojeniu i stroju — z wyjątkiem tylko tego oręża, który, jak u kopijników stanowił właściwość jego. Sadzono się i tu na okazanie przepychu i dostatku. Stalowe pancerze pozłacano, oręż musiał być conajprzedniejszy, głównia damasceńska, a koni taki dostatek, aby ich w żadnym razie ani pod wozy, ani do wierzchu nie zabrakło.
Dostatniejszy, pan rotmistrz lub chorąży, nie wyruszył z domu bez trzech wozów dobrze naładowanych, bez kilku luźnych koni, pachołków do nich i posługi. Jeden wóz musiał być żywnością dla ludzi i koni napełniony, drugi orężem zapaśnym, siodłami, terlicami, kulbakami, i rzędami a dekami dla koni, trzeci szatami pańskiemi, barwą świąteczną czeladzi, a i o namiocie nie trzeba zapominać, bo rzadko kto go nie wiózł z sobą. Wielu też i sreberka i cyny trochę zabierało.
Pośledniejszym od drugich nikt się nie chciał okazać, więc ktoby się bez wielu tych rzeczy mógł obejść łacno, ciągnął je z sobą, aby się pochwalić niemi.
Strzęboszowi, gdy się przyszło do ciągnienia sposobić jako drudzy, spostrzegł dopiero, że cokolwiek sobie uzbierał i miał, wszystko na to wydać przyjdzie, a na żołd czekać potem długo. Nie spieszył już więc z pomiędzy dworzan, znajomych i towarzyszów do obcych.
Rzadko też kiedy na wojnę się z taką okazałością gotowano, jak na tę, chociaż pocichu przypominali drudzy Piławiecką i ogromne dostatki zmarnowane, które się w ręce Kozakom i Tatarom dostały. Nie pomogło to smutne doświadczenie — znaczniejsi panowie ciągnęli tłumno a dwornie.
Tak wszyscy pewnemi się zdawali zwycięztwa, iż królowa sama nawet chciała towarzyszyć mężowi, a Radziejowski nie bez pewnej rachuby podszepnął sam żonie, iż ona także jechać z nim mogła, na co się pani podkanclerzyna w początku z ochotą godziła.
W postępowaniu jego, na oko niezrozumiałym, było mnóztwo zasnutych sieci, pozadzierzganych węzłów, przygotowanych środków na przypadek wszelki do odegrania roli — któraby mu wpływ i zysk zapewniła.
Z jednej strony usiłował sobie zyskać królową, zwolna i ostrożnie w oczach jej męża poniżając, a ją podnosząc; z drugiej gotów był przez żonę króla sobie zjednać, posądzając go o wielką słabość dla niej.
Wszystkie te pozaczynane intrygi niebardzo mu się dotąd powodziły. Królowa wprawdzie słuchała, przypuszczała go chętnie, posługiwała się nim — ale nazbyt rozumną była, aby nie czuć w tem fałszu i nie przeniknąć intrygi.
Król, mniej znający się na ludziach, pobłażliwszy, łatwiej uraz zapominający — tolerował podkanclerzego, ale instynktowo cierpieć go nie mógł i zbliżyć się do siebie nie dawał zbytnio, co Radziejowskiego niecierpliwiło, bo znał Jana Kazimierza dla innych pobłażliwym.
Im się on bardziej nabijał tem Jan Kazimierz wstręt mu okazywał dobitniej.
Żona znosiła go, a dla spokoju w domu wiele przebaczała, ale znała go już nadto, aby się łudzić, że z nim kiedy szczęśliwą być może. Jawnem było teraz, że godził tak na jej fortunę, jak na te, które po dwóch pierwszych żonach zagarnął.
Przyjaciół, na których-by mógł rachować, nie liczył wielu — zato pozyskiwanych kubkiem i papką wesołych towarzyszów znajdował wszędzie i tymi się posługiwał.






[2]

Wiosna się powoli już obiecywała.
Strzębosz, mając wyruszyć do chorągwi — chciał się przynajmniej z Bianką pożegnać; ale dostać się do niej było trudno, gdyż matka pilnowała okrutnie.
Przez kilka dni chodził do Dominikanów, czatował na drodze, ale spotkać się z nią nie mógł. Około kamienicy stojąc na czatach, w oknie nawet nie spostrzegł nikogo, oprócz starej Bertoni, ale niedarmo czasu tyle strawił na dworze, pomiędzy swawolną młodzieżą, pod okiem dosyć pobłażającego pana.
Zrana więc, posługując królowi, gdy się ubierał — przebąknął, że stara Bertoni bardzo się żaliła i bolała, że możeby N. Pan ją jakim dowodem pamięci chciał pocieszyć.
Król nie był w usposobieniu łagodnem — i zamruczał:
— A tobie co do tego?
Nastąpiło milczenie. Strzębosz się już odzywać nie śmiał, ale Jan Kazimierz — pomyślał o starej słudze. Nie miał teraz nikogo, coby mu od podkanclerzyny przynosił wiadomości. Włoszki użyć nie było można, ale przez nią kogoś wyszukać... do kogoś z fraucymeru dotrzeć.
Król już był całkiem ubrany, gdy się z twarzą nachmurzoną obrócił do Strzębosza:
— Idź-że, powiedz tej starej, aby wieczorem się zgłosiła.
Dyzmie więcej nie było potrzeba.
Porzuciwszy wszystko, pobiegł na rynek. Tym razem tak mu się powiodło, że właśnie powracającą z kościoła spotkał Biankę. Dziewczę się mocno zdziwiło, iż śmiał ją przeprowadzać na górę po wschodach. Towarzyszka stara odpędzić go próżno usiłowała.
— Ja jestem przez króla tu przysłany — odezwał się Strzębosz — więc idę śmiało.
Po wschodach podróż szła nadzwyczaj powolnie. Dyzma się zatrzymywał co chwila, dziewczę niebardzo śpieszyło, stara towarzyszka, pozostawszy na ostatku, wyprzedzić ich ani napędzić nie mogła. Ale wreszcie drzwi się w górze otworzyły... śmieszki na wschodach stały się nieopatrznie zbyt głośnemi — Bertoni wyjrzała w dół i poczęła krzyczeć w niebogłosy.
Strzębosz się jej kłaniał.
— Pięknie pani przyjmuje królewskiego posła! Jestem od samego króla JMci wysłanym do niej.
— Kłamiesz! — zawołała gniewnie Włoszka.
— Mówię świętą prawdę.
Wszedł tymczasem za Bianką na górę Dyzma, ale stara naprzód się zajęła tem, aby córkę uprzątnąć i zamknąć ją na klucz, i dopiero wyszła do niego nadąsana.
— Skaranie Boże z tym natrętem — poczęła, wchodząc — niemiał-by też król kogo innego do mnie wyprawić!
— Z pewnością N. Pan dziesięciu-by miał do wyboru na miejscu mojem — odezwał się Strzębosz — ale widzicie jawnie, że mnie i miłość moję król ma w opiece, dlatego mnie tu zawsze posyła.
Bertoni zagryzła usta.
— Spraw-że swoje poselstwo; ja czasu nie mam — rzekła sucho.
— N. Pan kazał mi powiedzieć, abyś pani dziś wieczorem przyszła na zamek, ale — do nikogo się nie zgłaszała, tylko do mnie, a ja ją wprowadzę.
Starej twarz zczerniała aż z gniewu; mruczała coś, ale tak niewyraźnie, że Strzębosz mógł się tylko dorozumiewać przekleństw. Nie odpowiedziała nic. Czekał.
— Cóż mam odnieść? — zapytał.
Nazżymawszy się długo, Bertoni zwróciła się z miną pogardliwą ku niemu.
— Przyjdę — rzekła — ale waszmość sobie nie pochlebiaj i nie wyobrażaj, żebym ja kiedykolwiek, choćbyś jaką miał protekcyą króla, pozwoliła się zbliżyć do mego dziecka.
Sto razy to słyszałeś ode mnie.
— Tak jest — odparł Strzębosz — słyszałem, słucham, słyszę, i — nie wierzę.
Chciał mówić dłużej, ale Włoszka, do najwyższego stopnia rozdraźniona, rzuciła się ku drzwiom i wyszła, zamykając je za sobą.
Dyzma po chwili wynosić się musiał.
Wieczorem król sam zagadnął o Włoszkę... wprowadził ją Strzębosz. Jan Kazimierz stał zakłopotany.
— Widzisz — rzekł do niej — gotuję się na wielką wojnę. Raz z tem obrzydłem chłopstwem skończyć potrzeba, co przy pomocy Bożej teraz się musi dopełnić. Wkrótce wyciągniemy.
Przeszedł się po izbie parę razy.
— Masz tam kogo znajomego we fraucymerze podkanclerzyny? — zapytał, nagle stając przed starą.
— Ha! jeszcze to nie wywietrzało! — odparła Bertoni.
Król się zmarszczył.
— Nie mów mi o niej lekko — rzekł poważnie — to jest kobieta nieszczęśliwa. Wybrała sobie takiego męża.
— Co jej się bałamucić nie pozwala? — rozśmiała się Włoszka — ale Jan Kazimierz nogą uderzył w podłogę i pogniewał się.
— Nie waż mi się mówić tego!
Włoszka ruszyła ramionami, podparła twarz ręką i stała milcząca.
— Masz kogo znajomego we fraucymerze? — zapytał król.
— Pewnie, że mam — poczęła Bertoni. — Sama pani podkanclerzyna była na mnie łaskawą, kupowała u mnie koronki, jedwabie.
Łagodniejąc, przystąpił Jan Kazimierz do niej.
— Zajdź tam, ale nie ode mnie; nie — dowiedz się: co się tam dzieje? Jak oni z sobą są? Ten gbur jej wszystko naprzekór czyni? ona się zalewa łzami. Dowiedz się... przyjdziesz mi donieść... ale o mnie niéma mowy. Jestem królem i opiekunem, więcej nic — rozumiesz: więcej nic. A sprawisz się źle — nie pokazuj mi się więcej na oczy.
Mówił tak poważnie, stanowczo pokrólewsku, że Włoszka nawykła się z nim bardzo poufale obchodzić — tym razem spokorniała.
Skorzystała tylko z posłuchania, naprzód prosząc, aby jej król Strzębosza nie posyłał nigdy, potem się uskarżając na zaniedbanie i zapomnienie.
— Mam i bez tego dosyć na głowie — odparł król w końcu — nie pora teraz bzdurstwami się zajmować, a ja o wiernych sługach przecie nie zapominam nigdy. Co się tknie Strzębosza, taki on dobry, jak i drugi, a ja go lubię.
Wyrzekłszy to, król odwrócił się.
— Daj mi wiadomość — dokończył jeszcze i, już na Włoszkę nie zważając, przeszedł do karłów którzy się w sąsiednim pokoju, swym zwyczajem, czubili. Jedna z małp na łańcuszku wmieszała się też do domowej wojny i naśladując karłów, po głowie Babę tłukła.
W sam czas je rozerwano.
Trzeciego dnia Bertoni była na zamku i usiłowała przez któregoś innego z dworzan dostać się do króla, ale ci uprzedzeni, pozbywali się jej póty, aż nadszedł Strzębosz.
Z wielką uprzejmością wprowadził ją do garderoby, bo tu król podobne odwiedziny zwykł był przyjmować.
Bertoni zaczęła opowiadać z żywością wielką.
— Dostałam się do pani podkanclerzyny, ale gdyby nie koronki i jedwab’, pewno-by mnie nie dopuścili, taki tam dozór nad wszystkimi, co wchodzą do pałacu. O! nie tak, jak bywało za Kazanowskiego! Naówczas ona tam była panią i królową, a teraz jest niewolnicą. Tak mnie wzięli na spytki, żem myślała, iż się chyba nie dostanę do jejmości. Musiałam się składać koronkami i jedwabiem. Dopiero po wielu ceregielach, z ręki do ręki... doszłam do samej pani. A! jak się ona zmieniła! zmizerniała, zżółkła! oczy zapłakane; ale sobie rady da — bo w niej czuć panią. Jabym też na miejscu męża być nie chciała!
Król poruszył ramionami.
— Musiałam być bardzo ostrożną — mówiła dalej Bertoni — bo to po takich domach nie nowina pode drzwiami słuchanie. Więc dopiero, dobrą chwilę wypatrzywszy, szepnęłam jej, że.... może ja tu od siebie nie przyszłam, że wysoka osoba się mocno o los jej niepokoi... ale, uchowaj Boże o miłości waszej mowy nie było...
Więc się naprzód biedne kobiecisko rozpłakało, ale potem, kiedy to nie zacznie narzekać na ten dzień i godzinę, gdy mu swą rękę dała!
No, ja tam nie wiem, ale oni chyba z sobą żyć nie będą. Ona męztwa nie straciła. Powiada mi potem: mam dwóch braci do mnie przywiązanych; potrzeba będzie: oni mi w pomoc przyjdą. Ja się tak wywłaszczyć i wyzuć nie dam, jak te dwie ofiary, które on zamęczył i odarł, nie! Będę dla niego karą Bożą za wszystkie grzechy jego. Uczynił mnie nieszczęśliwą; ja mu też nie dam spokoju zażyć, bo go nie wart!
Zatrzymała się Włoszka nieco, król słuchał z uwagą wytężoną, a twarz mu się mieniła litością i oburzeniem.
Bertoni ciągnęła dalej:
— Potem, znowu popłakawszy, powiada mi: Tymczasem mój pan mąż złagodniał trochę, ja też nie wydaję wojny. Znowu niby żyjemy w pokoju, choć on nie potrwa. Był nawet tak uprzejmym, iż mi doradzał, abym mu towarzyszyła na wyprawę, ponieważ królowa jmosć także ma podobno jechać.
— To niech i ona jedzie! — przerwał król z widoczną radością — niech jedzie.
— Ona też nie ma nic przeciwko temu, ale powiada, że to podstęp jest i chytrość, że albo nie wierząc jej, chce ciągnąć za sobą, albo cóś zamyśla, czego teraz odgadnąć trudno.
— Obawiać się nie ma czego, znajdzie obrońców — wyrwało się królowi niebacznie. — W podróży, na oczach ludzi nie będzie mógł jej prześladować, folgować musi, sam-by się potępił.
Bertoni mówiła jeszcze:
— Biedna pani! a co tam za dostatki i przepych koło niej! Cóż z tego, gdy wszystko oblane łzami.
Król ręce zacierał.
— Moja Bertoni — rzekł — jeżeliś już raz się tam dostać umiała, a koronki ci otwierają drzwi, jak tylko będzie można dowiedz mi się znowu i przynieś mi wiadomość.
Włoszka głową dała znak, że gotowa jest to uczynić.
— Dobrze, królu mój — odezwała się — ale niechże ja mam co za mój trud, a nie potrzebuję więcej tylko, żebyś mi nie przysyłał tego młokosa swojego dworzanina, bo mi dziecko bałamuci, a ja mu jej nie dam.
Uśmiechnął się król.
— Chłopak uczciwy, przystojny i ja go lubię; co ty masz przeciwko niemu?
— Najpierw, że goły, jak turecki święty — zawołała podraźniona Bertoni — powtóre, że ani domu, ani łomu, nazwisko licho wie jakie, a ja córki nie wydam tylko za senatora.
Król szczerze się śmiać począł.
— Aby tak była z nim szczęśliwą, jak podkanclerzyna z tym gburem!
To rzekłszy i nie przedłużając już rozmowy, wyszedł, a Włoszka miała tę zgryzotę, że Strzębosz ją wyprowadzał aż na dół po wschodach, i choć milczała, rozmową zabawiał.
Przygotowania do podróży były powszechnem zawieszeniem broni. Radziejowski, który na wyprawę tę wiele dla siebie rachował, wybierał się w drogę z wielkim dworem i taborem, a że żona jechała z nim, szły więc najpiękniejsze kolebki, kuchnie, srebra, namioty tureckie, kobierce adziamskie, wszystkie Kazanowskich splendory, na których, niestety, herby tkane nie dozwalały podkanclerzemu ukazywać ich za swoje. Miała wszakże służba nakaz surowy: opony, kobierce i wszystek sprzęt z herbami tak stawić i pokrywać, aby owych godeł nie było widać.
Ponieważ wojewodowie i wojskowi naczelnicy każdej ziemi sami osobiście mieli prowadzić pospolite ruszenia, więc przed samym króla wyjazdem do Lublina, około niego, oprócz pieczętarzów mało kto pozostał. Radziejowski, choć miał rajtaryą do stawienia, zlecił ją pułkownikowi, sam się nie ruszając od dworu i królowej.
Zależało mu na tem bardzo wiele, aby sobie Maryą Ludwikę pozyskać. Chociaż król i królowa teraz wielce byli przykładnem małżeństwem, a Jan Kazimierz pod wpływem wojennego ducha płochości się pozbył na teraz, Radziejowski jednak wiedział, że królowa męża znała i wielkiego affektu dla niego, ani zaufania w nim mieć nie mogła. Na to rachował.
W rozmowach wychwalał on przed nią króla, lecz w sposób zdradziecki, przypinając mu zawsze jakąś łatkę, co gorzej, czyniąc go śmiesznym w jej oczach, o co nie było trudno.
Karły, małpy, zabawki króla, jego powolność dla służby, niestałość umysłu, choć Radziejowski wielbił serce, szlachetność, dobroć, dostarczały treści do przekąsów, a najmniejsza okoliczność, zręcznie wyzyskana, pozostawiała ślad po sobie.
Podkanclerzy szczególniej nalegał na to, choć nie całkiem się niby odkrywając ze swą myślą, iż całe powodzenie wyprawy zależało od Maryi Ludwiki, i dowodził, że król powolnością swą mógł popsuć wszystko, iż ciągle bodźca potrzebował i straży, a nikogo oprócz żony nie słuchał...
Pochlebiało to królowej, która, wierząc w to, iż Radziejowski im i Rzeczypospolitej życzył dobrze wistocie, gotową była się poświęcić i w podróż się wybierała. Chciał, jak powiadał, wziąć z sobą żonę, aby bytność królowej w obozie nie była tak rażącą, na co królowa się godziła, choć, pani podkanclerzyny nie lubiła coraz więcej.
Napozór więc wszystko się inaczej układało, niż było w istocie, a przebiegły intrygant zacierał ręce, obiecując sobie korzystać z zawikłań, i w potrzebie wywołać je, aby potem wystąpić jako pośrednik.
Z królową szło mu stosunkowo pomyślnie, ale z królem, który nie umiał udawać i zdradził się, Radziejowski rady sobie dać nie mógł. Wciskał się do niego, nachodził, przesiadywał, narzucał, służył nie mogąc w żaden sposób chłodu i wstrętu jawnego przełamać.
Król był zmuszonym go przyjmować i słuchać, ale czynił to z tak wyraźną odrazą, iż podkanclerzy, płaszczący się, zabiegający w końcu znienawidził go, nie mogąc oszukać.
Nie dawał jednak za wygraną.
— Czekaj — mówił w duchu — będziesz ty mnie potrzebował, zmuszę cię, że się staniesz słodkim, ale wówczas ja będę drogim i za lada co nie dam się kupić.
Oplątać króla, wprawić go w kłopot, przymnożyć mu troski, było całem staraniem podkanclerzego.
Poza oczyma nie wahał się wyśmiewać go i każdą jego czynność przedstawiać albo jako śmieszną, albo jako podyktowaną mu przez królowę.
Właśnie w tej chwili, która w ciągu całego panowania, a może i życia, Jana Kazimierza jest najjaśniejszą, gdy on wistocie duchem się umiał podnieść i dłużej utrzymywać na tej wyżynie, niż kiedykolwiek, podkanclerzy go zmniejszał w oczach ludzi i zaufanie ich mu odejmował.
Stosunek ich był wielce osobliwy. Podkanclerzy zwykle, rozmówiwszy się z królową wprzódy, szedł na pokoje do Jana Kazimierza, a jako pieczętarz miał sobie zawsze otwarte podwoje.
Król, już słysząc go nadchodzącego, zasępiał się, krzywił i ustawiał tak, aby się albo kim od niego zasłonił, albo jakiemś zajęciem uwolnił od rozmowy.
Naówczas rozpoczynała się formalna gra między nimi.
Z bezwstydnością i natarczywością cyniczną, jeżeli król zwrócił się nalewo, podkanclerzy przechodził nalewo, gdy król przeszedł wprawo, zabiegał z prawej.
Król mówił do kogo innego, na niego nie patrząc, on odpowiadał głośno, głuszył zapytanego i nie dawał się zbyć milczeniem. Niekiedy tak z pokoju do pokoju ścigał swą ofiarę i doprowadzał do najwyższego stopnia zniecierpliwienia.
Często, aby się go pozbyć, Jan Kazimierz na żądanie jego przystawał, dawał mu co chciał.
Radziejowskiego razem bawiło to i złościło, że pokonać nie mógł wstrętu i uprzedzenia. Widział na drugich, że król powolny dawał się skłonić im do życzliwszego usposobienia, względem niego zaś codzień był wyraźniej niechętnym, mścił się dokuczliwością swoją.
W ostatnich czasach, on, co nigdy z królem o żonie swej nie mawiał, i w rozmowie o niej nie wspominał, umyślnie dla wypróbowania coś o niej napomknął. Jan Kazimierz nie usłyszał.
— Muszę się w. król. mości pochwalić — rzekł jednego dnia — z moją miłościwą panią małżonką, do zbytku przez nieboszczyka pieszczoną, miałem srogie utarczki i przejścia, ale wszystko się szczęśliwie jakoś ukończyło pożądaną zgodą. Jejmość będzie królowej pani towarzyszyła zapewne w podróży.
Milcząc, król spojrzał.
— Trzecią żonę mam — dodał żartobliwie podkanclerzy — expertus sum, jak z niewiastami postępować potrzeba... pochlebiam też sobie, iż pani podkanclerzyny affekt pozyskam, choć przyznam się, niemało to trudu kosztowało.
Ani słówkiem nie chciał król na to zwierzenie się odpowiedzieć, ale Radziejowski niezrażony mówił dalej:
— Byłem zmuszony pewne wpływy, których się łatwo było domyśleć, i pewne stosunki pozrywać. Są ludzie, co małżeństwa różnić mają sobie za zabawkę. Moja Elżunia miała przyjaciół i pochlebców do zbytku; zwolna ich poodsuwałem i oddalę.. Teraz do niej nikt bez mej wiedzy przystępu nie ma.
Przybycie kanclerza, szczęściem przerwało dalsze wynurzenia, które królowi wielką przykrość czyniły. Radziejowski wobec poważnej osoby duchownej zamilknąć musiał i począł biskupowi dworować.
Tego rodzaju dokuczliwe napaści powtarzały się niemal codzień, a król nie miał sposobu zamknięcia się przed niemi. Radziejowski często przychodził, jako posłany przez królową, a wówczas jeszcze był zuchwalszym, bo się wciskał aż do sypialni. Dworzanie wszyscy doskonale znali ten stosunek i pomagali panu swemu do pozbywania się podkanclerzego, lecz jego zuchwalstwo przechodziło wszelkie granice.
Spróbował Radziejowski na niechęć N. Pana ku sobie żalić się przed królową, która wspomniała o tem mężowi.
Jan Kazimierz, co mu się względem żony rzadko trafiało, zżymał się.
— Ale czegóż ten człowiek chce ode mnie? — zawołał. — Dałem mu pieczęć, do której godniejszych było siła, ma starostw dosyć, ożenił się bogato: niechże siedzi spokojnie. Że ja jego konwersacyi i towarzystwa nie lubię, tego nie taję.
— Jest to przecie człowiek — wtrąciła królowa — który i wielce pożytecznym być może i bardzo szkodliwym być potrafi. Lepiej go mieć z sobą, niż przeciwko sobie.
— Jabym wolał — odparł żywo król — ani za ani przeciw go nie znać, bo mi wstrętliwym jest. Powiadają o naszym protoplaście Jagielle, że odoru jabłek znieść nie mógł; otóż ja tak samo, odoru tego podkanclerzego nie znoszę.
Uśmiechnęła się królowa.
— Niezapominajcie, że królem jesteście — rzekła — wkłada to obowiązki. Wszak my obcować musimy ciągle z ludźmi nieznośnymi.
Król mocno westchnął, ale dla odwrócenia rozmowy, począł mówić o obrazie chełmskim, o ślubie uczynionym do Częstochowy, o przepysznym ołtarzu hebanowym ze srebrem, który tam fundował Ossoliński, o obrazach cudownych w Bełzie, w Czerwieńsku; w innych miejscach. Chełmski obraz miał być zabranym do obozu i towarzyszyć w ciągu wyprawy.
Królowa milczała, odezwała się potem o swych francuzkich zakonnikach, które osiedlała w Warszawie, o ks. de Fleury, spowiedniku swym, o wyjeździe i wielkiej ochocie towarzyszenia mężowi, i tak ten nieszczęśliwy podkanclerzy został zapomnianym.
Nazajutrz król, który dla żony był nadzwyczaj powolnym, starał się podkanclerzemu okazać nieco względniejszym, przemówił kilka słów, dał mu coś sobie opowiedzieć, nie unikał go.
Radziejowski natychmiast się dorozumiał wpływu pani — i mocno był tem uradowany, ale względem króla nie zmienił postępowania.





VIII.

W obozie pod Lublinem, gdzie się zrazu wojska ściągały, daleko teraz było więcej życia i ruchu, niż w stolicy. Zbierały się komputowe pułki, a każdy ze starszych gotował się do tej wyprawy, już zawczasu obrachowując ile, według prawa, trwać może pospolite ruszenie i — wojna. Nie troszczono się o jej skutki i następstwa, ale o koszta i ciężary... Tylko stare rycerstwo cieszyło się wojną.
Znajomy nam Xięzki, który w Sobieskich pułku służył, teraz w dywizyi Lubomirskiego rotmistrzował i tu z sobą przyniósł swój humor, zawsze rzeźwy i wesoły, duchu wojaczego i ochotę do walki.
Obfitowała też ona w podobnych jemu weteranów posiwiałych na usługach Rzeczypospolitej, dzielnych wojaków, ale ludzi niepospolitej oryginalności, jakiej dziś, na wygładzonym świecie i jak szpalery obciętym, wielu nie widać.
Wówczas jeszcze rośli ludzie, jak drzewa w lesie, swobodnie, puszczając fantazyi swych gałęzie.
Xięzki ze swym ostrym językiem a dobrem sercem, choć słynął szeroko, nie był jeszcze jednym z tych, co ich sobie w wojsku palcami pokazywano, a o których chodziły legendy takie, że się im wierzyć nie chciało.
Przed wyruszeniem króla z Warszawy, gdy Strzębosz się przekonał, że w chorągwi królewskiej, dla wymaganych od towarzyszów uzbrojeń i wyposażenia, wytrwać mu będzie trudno, odprosił się do wuja i pośpieszył do Lublina. Wuj mu listem do wysztyftowania się przy swym boku dopomódz obiecywał; miał u niego zapewniony wikt i opiekę, puścił się więc w imię Boże.
Zdawało mu się, że gdy tu przybędzie nic łatwiejszego nie będzie miał nad wyszukanie Xięzkiego, ale zawóz, jak mówiono, był tak wielki, że choć Staszka znali wszyscy, nikt nie umiał powiedzieć, gdzie go szukać, nie wiedziano nawet czy pod namiotem był w obozie, czy na mieście.
Cały dzień strawiwszy na przepytywaniu, dopiero pod wieczór, zmęczony, głodny, wywłóczywszy się po Winiarach, po Tatarach, po uliczkach i rynkach, Strzębosz trafił na gospodę Xięzkiego.
Powitanie było bardzo serdeczne. Zdał zaraz examen Dyzma z tego, co miał, i z tego, czego mu brakło.
U Xięzkiego, jak zwykle, izba pełna była przyjaciół, ale tu obejrzawszy się po nich Strzębosz, dopiero sobie mógł stworzyć jakieś pojęcie starego rycerstwa. Dwu twarzy nie było do siebie podobnych, a żadnej takiej, na którąby patrząc, człowiek nie musiał myśleć i zgadywać, co to za jeden może być.
Poodziewani byli nateraz najdziwaczniej, jedni zczerkieska, drudzy ztatarska, powłosku, od fantazyi; czapka u każdego inna, odzienie krótkie do zbytku, to długie bez miary, a twarze? pokiereszowane, porąbane, niektóre prawie do kości, ta bez oka, inna z policzkiem wklęsłym od kuli.
Ale sroga przy tem buta u każdego, a humory tak rozmaite, jak oblicza.
Niektórzy, jak siedli na ławie i podparli się na stole rękami, siedzieli godzinę słowa nie mówiąc, innym się gęba nie zamykała; nucili niektórzy.
Wzięto zaraz młokosa na spytki.
— Kiedy król z Warszawy rusza? czy prosto do Lublina ciągnie? Czy prawda, że królowa z fraucymerem za nim dąży.
— Niechżeby o skrzypkach nie zapomnieli — mówił Xięzki, — nim Tatarskiego zatańczym, wartoby gawota też pójść...
— Aleć to śmiechu warto — wtrącił jeden stary — mało i tak wozów i ciurów mamy, żeby jeszcze babami tabor powiększać? Przyjdzie do starcia z Kozactwem: trzeba będzie dywizyą na straży około podwik postawić.
— Mnie się zdaje — przerwał Strzębosz — że królowa tylko męża przeprowadzi, ale gdy o nieprzyjacielu zasłyszymy, do Warszawy powróci. Mówią wprawdzie o matce jej, że prawą Amazonką była i bardzo wojowniczego ducha, ale nie sądzę, aby na koń siąść chciała.
— Co się króla tknie — mówił dalej Strzębosz — nikt nigdy go tak podbudzonym do rycerskiego rzemiosła nie widział, jako teraz. Niem żyje, o niem myśli, budzi się, dopytując o wojsko: po całych dniach się niem zajmuje.
Daj tylko Boże, aby ruszenie dopisało! Drugie wici już poszły, a trzecie pewnie ztąd wyprawione będą.
Przez bardzo długi czas trwały rozmowy u Xięzkiego, ale o mroku, ponieważ po mieście trudno było się nocą dostać do gospód, wszyscy się rozchodzić zaczęli.
Strzębosz, jako tako ludzi i konie pomieniawszy, został przy wuju.
— A! ojcze mój! — zawołał Dyzma, gdy się porozchodzili, i zostali sami — jak mi Bóg miły, żyjęć już na świecie trochę czasu i ludzi widziałem gromadkę, ale takich, jakich tu dziś spotkałem, wcalem nie spotkał.
Xięzki się rozśmiał.
— Cóż ty tam w nich widzisz tak osobliwszego?
— Wszystko — mówił Strzębosz — począwszy od twarzy aż do butów, nie wyłączając mowy i obyczaju.
— Boć to nie są mieszczuchy — mówił Xięzki — wychowane w klatkach, ale prawe stare rycerstwo, zrosłe i posiwiałe w polu — ludzie, co życie ciągle stawić zmuszeni używają go też poswojemu.
Widziałeś na ławie ogromnego tego w opończy niepoczesnej, z twarzą chudą, głową śpiczastą, policzkami wciągniętemi, oczyma przeszywającemi, niemłodego już, pana brata, który dłonią ciągle stół tarł, tak ręka z bezczynności świerzbiała?
U nas to sławny człek — mówił Xięzki. — Teraz to się na mało co nam przyda; ale niechby-no na Wołoszczyznę, na zajęte przez nieprzyjaciela ziemię przyszło iść, bez tego człowieka z głoduby wszyscy pomarli.
Dano mu też w Inflanciech pono przezwisko „Wielki Picownik Koronny”, bo gdy paszy dla koni, a dla ludzi chleba było potrzeba, gdzie już dziesięciu przeszło i nie znalazło nic, nasz Węgorzewski niewiadomo w jaki sposób i chleb i obroki zdobywał. Wyprawiano go, jechał flegmatycznie, rozglądając się, milcząc, postękując, a nigdy z próżnemi nie powrócił rękami.
Ci, co widywali go, jak operował, nie mogli się nachwalić jego przenikliwości. Jak psy tropią źwierza, tak on umiał wyśledzić i schówki i niedostępne kryjówki.
Na tem nie dosyć: znalazł ludzi i budynki ale i tu wszystko pochowane, grab że się i macaj, a czas trać!
Węgorzewski miał taki tryb postępowania z ludźmi, że mu się zdradzali sami. Dopieroż następowało wybieranie, ale za kwitami. Uchowaj Boże, nigdy nie przywłaszczył sobie nic bez skryptu.
— Niech się biedaki choć tym kawałkiem papieru cieszą — mówił. — Czy im zapłacą za to, nie moja rzecz, ja podskarbim nie jestem, a z głodu ludziom i koniom zdychać nie mogę dać.
Na lamenta zaś Węgorzewski, ręce składając, odpowiadał:
— Żal mi was, biedne ludziska, ale wojna ma swoje prawa; odmawiajcie suplikacye od powietrza, głodu, ognia i wojny; ja na to nie mogę nic.
W wojsku to wiadoma rzecz, — mówił dalej Xięzki — wyprawią kogo za chlebem i paszą, a zechce mu się kto okupić pocichu, da talarów kilkanaście i zepchnie na sąsiada. Z Węgorzewskim tego sposobu zażyć nikt nie mógł, bo pieniędzy nie brał od nikogo, ale też nie oszczędził chyba wdowę i sieroty. Zresztą choć go do rany przyłożyć...
Ten, co za stołem siedział, albo raczej leżał na ławie, duży człek, z nosem ogromnym, kościsty, milczący, — nie wiem czyś go baczył?
— Ale ba! — przerwał Strzębosz — jam ich wszystkich zregestrował; wydał mi się ciężkim i niedźwiedziowatym.
Xięzki się rozśmiał.
— Toż to szermierz sławny, a imię mu Przecław Górzyński. Co ten człek ludzi naścinał, tego nie zliczyć a zawsze w jeden sposób. Prawda, że i konia ma ułożonego potemu. W starciu on zawsze staje w pierwszym rzędzie a z kraju.
Na koniu, że ma nogi długie a korpus krótki, nie widać go tak bardzo silnym. Heca z nim zawsze jedna. Wyjeżdża, niby na harc, nieśmiało, zwolna; pomknie się kto do niego, złoży się z nim raz, drugi — i poczyna uchodzić.
Goni go, naturalnie, nieprzyjaciel, zwalnia kroku oddaliwszy się nieco... dopuści go sobie niemal na kark, a potem: jak się nie odwróci, jak nie chlaśnie koncerzem... albo łeb rozpłata albo zetnie.
Za czem, otarłszy miecz, wolnym krokiem do szeregu... w ściśniętym rzędzie ciasno mu, nie swój, bije się ale nie tak ochoczo, dopiero gdy może wywabić w pole... tam już jak w domu.
Z tatarskiej raz wyprawy powróciwszy do domu, powiadają, w Trokach przywiózł worek u siodła. Jejmość tedy uścisnąwszy małżonka, nuż jego węzełki rozpatrywać. Trafiła na worek — a to co? Pan Przecław się skrzywił. — E! to... jechaliśmy jodłowym lasem, rydzów sobie uzbierałem, ale bodaj już świeże nie będą.
Jejmość nuż węzełki rozplątywać, kiedy spojrzy wewnątrz, krzyknęła i mało nie padła. Worek był pełen poobcinanych uszów tatarskich.
Chcieli zaraz precz cisnąć, ale kazał policzyć wprzódy. — Już tam nie wiem ile ich było — zaklinał się tylko, że więcej niż po jednem uchu od głowy nie brał.
— Czekaj ino, chłopcze — dodał, śmiejąc się, Xięzki — tylko się po wojsku rozpatrzysz. Nie królewskie to pokoje, gdzie wymuskani paniczykowie, jak woskowe lalki, stoją, jedne do drugich podobne; tu każdy takim jest, jakim go pan Bóg stworzył.
Nazajutrz poszli z Xięzkim po starszyźnie i do obozu, po znajomych i przyjaciołach Staszka. Strzębosz, który nigdy między takimi ludźmi nie bywał, — uczuł, jakby się w świeżej skąpał wodzie. Lecz pocieszyć się, ale i zafrasować czem było, bo natrafili pod namiotami na waśnie, na guzy, na takie zajścia, że ich żadna siła hamować i uspokoić nie mogła.
Sądy wojskowe, postanowione przez króla, z trudnością wszystkiemu zaradzić mogły, bo oprócz towarzystwa i pocztowych, siła ciurów i czeladzi kręciło się i dokazywało, sądząc, iż przez to, że do obozu należeli, wszystko im już było wolno.
Szły więc nieustające skargi, bo po przedmieściach napadano na dworki i excessa się działy okrutne, a wpadli potem rozpasani w tłum, to ich tam ani wyszukać było, ani poznać, a swój swego nie zdradził.
Tymczasem jednak bardzo tu było wesoło. Z miasta przekupniów mnóztwo, pod szałasami szynkowali, sprzedawali żywność, rozmaite przybory a i podejrzanych andaraczków snuło się mnóztwo, które podówczas zwano, nie wiem zkąd „fraucymerem Ś. Marka?“
W niektórych namiotach panów rotmistrzów i pułkowników, u dowódzców oddziałów, stoły, jak na wsi, dla gości nakryte i zastawione po całych dniach trzymać musiano.
Gdzie kopijnicy szli, zdala ich było można poznać, bo albo lasem stały powbijane w ziemię kopie z długiemi do ziemi proporcami, albo na wozach ogromnemi leżały kupami. Każdy też oddział miał zapaśne, bo to się w pierwszem starciu kruszyło łacno bardzo.
Obozowisko zdala niejednakowo wyglądało, bo było tam wszystkiego pełno i wozów i szałasów kleconych z tarcic i takich paradnych że jak kaplice wyglądały, i płóciennych namiotów obok.
Na chorągwiach też nie zbywało.
Nauczył się tu dopiero Strzębosz, że chorążego tytuł nie był próżnym, a do pospolitego ruszenia, gdzie trzeba było bronić czci swej ziemi, dobierano zwykle na chorążych silnych, dzielnych, takich, coby nie lada się komu dali obalić.
Już samo dźwiganie drzewca z proporcem nie łatwe było, a w bitwie, gdy chorągiew szła przodem, nieprzyjaciel zwykle na nią impetem uderzał; bronić jej musiał chorąży, jak to było pod Zborowem, pokrywszy ciałem własnem, gdy obie ręce postradał.
Na tych panów chorążych było co popatrzeć... rzadko bardzo który z nich postradał, co niósł, i to chyba z żywotem.
Zaledwie obszedł kawał obozu tylko, zakręciło się w głowie Strzęboszowi, taką tu znalazł rozmaitość uzbrojenia i ludzi.
Pułki się jeszcze ciągle powoli zbierały, ustawiały i skupiały wedle dowódzców, pod którymi miały służyć. Pułkownika też swojego, Nadolskiego, któremu chciał siostrzeńca przedstawić i polecić, nie mógł łatwo odszukać Xięzki. Każdemu innemu jeszczeby to trudniej przyszło, ale Staszek był znany wszystkim i miał przyjaciół nawet w tych, których sam osobiście nie znał; chętnie więc go informowano. Nadolskiego pomimo to nie łatwo było odszukać, choć jako pułkownik — powinien był gromadnie i wystawnie się okazać.
Lecz należał do tych wyjątkowych oryginałów swojego czasu, którzy nie szli owczym pędem za innymi.
Nadolski był — jak mówiono — skąpy i takim się mógł wydawać, chociaż wistocie i właściwiej nazwać go było potrzeba rygorzystą. Gdy inni pułkownicy występowali gościnnie do zbytku, tem łatwiej popularności dorabiając, ów wcale stołów nie nakrywał, a co najwięcej jeśli kogo kieliszkiem wódki i zakąską poczęstował.
— Ichmościom, co do mnie przychodzą, łyżka krupniku, lub zraz pieczeni u mnie nie są tak bardzo potrzebne, a gdy ja pięćdziesięciu ich nakarmię i napoję, zrobi mi to dziurę w kieszeni. Wolę ubogiemu dać.
Więc ani namiotu wielkiego nie miał, ani tylu wozów, co inni, ni służby i ciurów. Wystawności też około siebie nie cierpiał.
Gdy obóz po kilkakroć przebrnąwszy, znaleźli się wreszcie w kącie, w którym wojłokowy prosty namiot Nadolskiego był rozbity, znaleźli go samego jednego z pisarzem pułkowym nad regestrem.
Człowiek był już niemłody, zawiędły, suchy, z wąsem podstrzyżonym, z głową wygoloną czysto, odziany tak, że się w nim dowódzcy trudno było domyśleć. W namiocie też dostatku wielkiego nie było można dopatrzeć, ale to, co w nim leżało, odznaczało się trwałością i utrzymaniem. Broń lśniła się i błyszczała poczyszczona, siodła aż do sprzążek były powycierane z kurzu i opatrzone.
Sam Nadolski w ciemnej opończy na żupan buraczkowy wdzianej, w butach czarnych, wyglądał na hreczkosieja więcej, niż na żołnierza, choć życie całe spędził w wojsku. Lecz był to żołnierz swojego rodzaju, którego się szeregowi więcej obawiali, niż okrzykiwali. Żadnemu z nich nie pofolgował, ale też nikomu ze swoich nie dał czynić krzywdy i opiekował się nimi, jak dziećmi.
Wadziło mu i to w oczach towarzyszów broni, że do związków krzykliwych, do burzliwych kół i konfederacyi należeć nie chciał; gdy go drudzy pociągali, odpowiadał:
— Każdy ma swój rozum; czyńcie waszmość, jak się im spodoba, ale mnie dajcie pokój. Ja się o żołd upomnę, ino dla niego nieładu i rozterki a daremnego gardłowania nie chcę.
Oratorem też Nadolski nie był i retorów nie cierpiał; gdy przy nim się który do długiej oracyi zabierał, nakładał kołpak na głowę i szedł precz.
— Wodę warzą! — mówił, machając ręką.
W codziennem obejściu się człowiek był zimny; ani poznać w nim kto mógł tego jakim się on stawał, gdy przyszło wyjść w pole naprzeciw nieprzyjaciela.
Śmiało mu się lice naówczas i powoli rozpalał się tak, że w końcu zwykle porąbany, potłuczony, jak bezprzytomny schodził z pobojowiska. Dwa razy był w tatarskiej niewoli, a salwował się z niej małym okupem, przez to, że Tatarzy z odzieży i pozoru ludzi szacowali, więc ów niepozorny Nadolski, za ubogiego szlachcica miany, lada czem się im mógł opłacić.
Przez czas pobytu swego na Budziaku i w Krymie, nie mając nic do czynienia, krom, że wodę nosił i pono w żarnach im tam proso otłukał i wyuczył się języka mówionego, co mu się potem często przydawało, ale pisma arabskiego i tureckiego nie znał. Chciał go p. Otwinowski uczyć; podziękował, mówiąc: za stary jestem, a tłómaczem już nie pretenduję zostać.
Człowiek był poczciwości rzadkiej i pobożny: ale z nabożeństwem, gdy drudzy się chwalili, on się prawie ukrywał. Z tego, co czynił, zresztą nie rad się komu tłómaczył.
Nie potrzeba nawet mówić o tem, iż jak drudzy chętni chlebodawcy, co marnowali grosz łatwo, Nadolski popularnym w wojsku nie był, ale go szanowano.
Gdy wszedłszy do namiotu Xięzki mu siostrzeńca okazywał i polecał, Nadolski pilno mu się przyglądał, od stóp do głów go mustrując.
Dowiedziawszy się, że ze dworu wprost tu przybywał, trochę się skrzywił.
— Nowicyat jeszcze waszmość u mnie odbywać musisz — rzekł — bo my tu poprostu żołnierze, a przybywasz ztamtąd, gdzie się ludzie rozpieszczają.
— Właśnie też — przerwał Xięzki — chciałem go tu mieć, aby mi nie zbabiał na dworze. Chłop zdrów, a ochotę ma; niech się zahartuje, będzie z niego żołnierz.
— Co daj Boże — dodał Nadolski i spytał Strzębosza:
— Rychło li król pan nasz miłościwy przybędzie?
— Sądzę, że wprędce — rzekł Dyzma — bo on sam niecierpliwym był, zwłaszcza, gdy od hetmana Kalinowskiego nadeszły wieści, ale wybór ze dworem nie łatwy, a i królowa jmość przeprowadza...
— Słyszałem o tem i wierzyć mi się nie chciało — odparł Nadolski — ale my tu komedyi grać nie będziemy, na któreby patrzeć zabawką było. Jejmościom, choćby i królowej pani, tu nie miejsce.
— Oprócz królowej innych też pono wybiera się za nią wiele — szepnął Strzębosz.
— Tego nam brakło — zamruczał Nadolski — Kozacy się chyba temu uradują, bo kobiety bez klejnotów i fraszek nie pojadą, a to łup dla nich pożądany.
Splunął pułkownik, zajrzał potem w regestr pisarza, który z piórem zawieszonem nad papierem siedział, oczekując na dyktowanie — i rzekł do Xięzkiego:
— Weź że wmość nowicyusza w swe ręce, a na początek mu nie folguj, chcesz-li mieć z niego żołnierza.
Na ucho zaś rzekł Xięzkiemu:
— Papinkowato mi cóś wygląda.
I na tem się posłuchanie skończyło, bo Nadolski do regestru powrócił, a to znaczyło, że mu przeszkadzać dłużéj się nie godziło.
Powracali już we dwu, przeciskając się pomiędzy namiotami i szałasami, wśród wozów i koni, gdzie częstokroć trudno było jednemu się prześliznąć, gdy wielka wrzawa, okrzyki, wiwaty, śmiechy zdala się im słyszeć dały od wielkiego namiotu, otoczonego kilku mniejszymi.
Oprócz nich stały w tym samym obrębie wozami opasanym, szałasy, budki i dwie w ziemi wykopane kuchnie buchały obłokiem dymu.
Xięzki się zatrzymał chcąc, gdyby można, uniknąć tego zbiegowiska, które pod namiotem wielkim widać było ucztujące. Ściany i opłotki były popodnoszone. Około stołów na beczkach ze drzwi powyrywanych po szopach i stodołach ustawionych, liczne, wesołe bardzo zabawiało się towarzystwo.
— Jak nas tu pochwycą — odezwał się Xięzki — nie łatwo wyrwać się im będzie. U Nadolskiego nie było na czem siąść i gdzie się w kilku obrócić, ale u pana Strażnika polnego Maryana Jaskulskiego, jak widzisz, od rana do nocy, w świątki czy piątki, zawsze tłumno.
Co temu człowiekowi zjedzą i wypiją, starczyłoby na utrzymanie siła żołnierzy, ale Jaskulski ma już taką naturę: gotów koszulę zdjąć, aby go nie posądzono o oszczędność i sobkowstwo. Pewnie też dzieciom nic, krom długów, nie zostawi. Człowiek z kośćmi poczciwy, żołnierz dobry, rzecz swoją zna, ale worek dziurawy. Co pocznie, gdy nam przyjdzie wyciągać ztąd? — nie wiem, bo, że się już wszystkim winiarzom i sklepom korzennym zadłużył... to pewna.
Xięzki szukał napróżno przejścia, któreby mu wyminąć Jaskulskiego dozwalało, ale naprawo urwana była ziemia i stok tak stromy, iż tędy ujść nie było sposobu, a wlewo namioty stały gęsto spojone między sobą wozami, przez któreby chyba przełazić przyszło, co było niepodobieństwem, bo naładowane wysoko niedostępne były.
Nie pozostawało więc nic, tylko się bokiem przesuwać, gdyby można, niepostrzeżonym, co dla Xięzkiego, ulubionego i znanego wszystkim, było całkiem niemożliwem.
To też zaledwie się przybliżyli ku namiotom, Kłodziński, rotmistrz stary, z potężnym kubkiem stojący z kraju biesiadujących, krzyknął:
— Staszek! Stój! hasło! Nie ujdziesz! wziąć go. Nie wie hasła!
A tu już gromadą zpod namiotu rzucili się towarzysze wołając — „Xięzki! Xięzki“, i Jaskulski sam wypadł naprzeciwko niemu, krzycząc:
— Gdzie? gdzie? a dawajcie go tu... dawajcie!
Uchodzić już nie było sposobu.
Przed nimi stał pan Strażnik polny i uśmiechniętą twarzą witał Xięzkiego, jako pożądanego gościa, choć pod namiotem miał już ich więcej pół setka, dobrze podochoconych...
Średnich lat, ale młodo bardzo wyglądający, świeży, rumiany, pięknéj twarzy rycerskiego wyrazu, pan pisarz polny miał w sobie coś tak pociągającego, że się jego uprzejmości oprzeć było trudno. Przyjacielski, usłużny, dobry, zawsze gotów i do wypitej i do wybitej, do godzenia spraw, i łagodzenia waśni, był jednym z ulubieńców obozu i znanym niemało wszystkim.
Ze stroju dosyć kuso obciętego nową modą, świeżego i starannie uszytego, choć już potarganego i przy stołach przed czasem poplamionego, widać było, iż Jaskulski ubierać się lubił i chciał wyglądać pięknie. Znano go też i z tego, że do kobiet lgnął, a one za nim przepadały. Wąsik do góry podkręcony, włosy w puklach, oczy czarne pełne ognia, usta rumiane uśmiechające się, policzki różowe, cera świeża, daleko go młodszym czyniły, niż był.
— Xięzki — wołał — a nie czyń że ty mi tego dyzhonoru, abyś mój namiot pominął, ust nie umoczywszy, chleba nie przełamawszy.
— Strażniku kochany — wołał Xięzki — czasu nie mam, prowadzę nowo zaciężnego siostrzeńca, którego trzeba od stóp do głów oporządzać, a czasu mamy skąpo.
Wskazał na Strzębosza.
— A-no to właśnie nowo zaciężnego trzeba oblać! — krzyknął Jaskulski — musi być przecie ochrzczonym.
— Strażniku mój — przerwał Staszek. — Ten z Warszawy wprost ze dworu jedzie, a tam niechrzczonych nie żywią.
Porwano tymczasem, już się nieopierającego Xięzkiego, prowadząc pod namiot, a Strzębosz musiał iść za nim. Stół, do którego ich napędzono, był już do zdobytego miasta podobny. Nie zbywało na nim na pełnych jeszcze misach i dzbanach, ale opróżnionych z zastygłemi saporami było więcej jeszcze, a pokruszonego chleba, powywracanych szklanek i kubków walało się mnóztwo. Na ziemi też potłuczone szkło pod nogami dźwięczało. Niektórzy z biesiadników siedzieli jeszcze kupkami przy dzbanach, kilku, na rękach złożywszy głowy, spało niewywczasowanych, najwięcej około stołu wędrowało potrącając się, łącząc, rozchodząc, i głośne zawodząc rozmowy.
Chmiel, Tatarzy, król, pospolite ruszenie, pułki panów przyobiecane stanowiły treść wszystkich gawęd.
— Tym razem — mówił jeden z olbrzymiemi wąsami rozrosły i obcisło odziany szlachcic, na którym odzież zdawała się pękać, tak ciasno na nim leżała, co budowę jego ciała ogromną, silną i kształtną doskonale uwydatniało — tym razem, mości tego, pospolite ruszenie zawodu nie uczyni, zewsząd są wiadomości najlepsze. Sami wojewodowie prowadzą, książę Dominik też idzie!
Rozśmiał się pogardliwie, rzucając ramionami.
— To tylko enigma, jak długo szlachta wytrwa z nami w polu, bo ona za domem zatęskni, a jak jej się krupniku jejmościego zechce, żadna siła nie strzyma!
— Ja dłużej, jak za sześć tygodni nie ręczę — wtrącił drugi.
— A gdy wojna się tak prędko nie skończy, to co? — spytał wąsaty olbrzym.
— To nam ona spadnie na ramiona — zawołał inny — ani chybi, i będziemy musieli sami reszty dokonać.
— A ja sądzę — rzekł inny — iż chyba Bóg nie łaskaw, nawet czterech tygodni cała sprawa nie potrwa. Takiego wojska, jak oto nasze będzie, ani Tatarowie, ani Kozacy nie widzieli jeszcze. Gdy potężną nawałą padniemy na nich, zgnieciem na miazgę.
Stojący obok niedowierzająco się rozśmiał.
— Tymczasem, mówią — zawołał ktoś z boku — że Chmiel Hana zapraszając i namawiając go do zerwania traktatu, zapewnił, iż tylko teraz iść ma po łupy, a będzie z tego ula podkurzonego miód brał garściami, pszczół się nie mając co obawiać.
— Han też się dał namówić — rzekł inny. — Wlecze się z ordą ogromną, słyszę i dewastacye czyni straszne.
— Pomścimy je — wtrącił nadchodzący Jaskulski. — Wiem z pewnością, że król, mając wyciągnąć radził się astrologów; gwiazdy okazują zwycięztwo wielkie...
— Ja gwiazdom nie wierzę! Szalbierze są — zamruczał inny.
Xięzki i Strzębosz, podziękowawszy za jedzenie, musieli przecie z gospodarzem po kubku wychylić, a Dyzmę, jako przybywającego z Warszawy, zaraz wzięto na spytki, co się tam działo; musiał rozpowiadać, że się gotowano iść i jechać bardzo rychło...
— Słyszę — rzekł Jaskulski — iż do Lublina Nuncyusz przybywa do króla: zamówiono mu już kwaterę. Lubomirski też, marszałek, który króla sobie naraził, jedzie podobno go tu przebłagać.
— Wątpię, aby tego dokazał — odezwał się Strzębosz — gdyż pan zagniewany na niego mocno.
— Prawdę rzekłszy, jest za co, choć się to w żywości trafiło, a marszałkowi zdało się, iż jemu to ujdzie... Czem p. Żytkiewicz czy Żydkiewicz przy Lubomirskim.
— Bądź wmość zdrów — rozśmiał się Xięzki — nie wiem jak stare jest szlachectwo p. Instygatora i czy się od żyda czy żyta wywodzi, ale o tem wie cała Rzeczpospolita, że gdyby nie sól, Lubomirscy by też nie wiele więcej znaczyli od Żydkiewiczów. Z soli oni urośli.
— A oto sól im teraz biedy tej narobiła — rozśmiał się Jaskulski.
— Przesolili — rzekł Xięzki.
Wszyscy się śmiać poczęli, choć nie było w tem wiele dowcipu, ale znano Xięzkiego z jego żartobliwości; więc ci nawet, co nie słyszeli konceptu, jak tylko usta otworzył, na kredyt się już uśmiechali.
— Ja się o Lubomirskich nie boję — zawołał któryś ze szlachty nad stołem. — Mają za sobą królową, albo ją mieć będą, pomogą im Radziwiłłowie i duchowieństwo; a nasz pan, daj mu Boże panowanie, mściwym do zbytku nie jest.
— Mówią jednak, że napaść na łysinę p. Instygatora król porównał do Piekarskiego kryminału, bo Żydkiewicz majestat w sądzie reprezentował.
— Żydkiewicz będzie miał rozum — wtrącił Xięzki — guz na czole już dawno znikł. Nie wiem czy nawet siniec po nim pozostał, za prędkość swą Lubomirski zapłaci i król go do łaski przypuści.
— Wszystko to być może — odezwał się Jaskulski — ale z drugiej strony król pan nasz, podczas jest surowszym niż bywał. Ani go poznać teraz, jak powiadają; na wyprawę idąc, czuje potrzebę rygoru...
Obrócono się do Strzębosza.
— Co waszmość na to? — spytał jeden — wszak ze dworu wprost jedziesz?
— W samej istocie — rzekł Dyzma — N. Pan surowszym jest nieco przed tą wojną; lecz na to też rachować trzeba, że królowa wiele może a ona Lubomirskiemu będzie posiłkowała.
— Ale, bo szkoda-by marszałka postradać dla Żydkiewicza — rzekł Jaskulski.
Rozmowa się tak potoczyła i ode dworu przeszła na wojsko. Poczęto wyliczać, co który z panów prowadził.
— Dwaj bracia Piaseccy, niezamożna tak dalece szlachta, swoim sumptem pułk stawią — rzekł ktoś.
— Cóż więc dziwnego, że Radziejowski z rajtaryą wystąpi, którą z cekhauzu Kazanowskich uzbroi?
— Radziwiłłowie sami albo pięć lub więcej pułków prowadzą — dodał ktoś inny.
— Fredro szlachcic, sto koni!
— Denhoff kilkuset ma także.
— Książe Dominik kilka chorągwi — odzywali się z kolei goście.
— Na księcia Dominika tego mało, kiedy Piaseccy pułk dają — przerwał Xięzki — zmierzywszy siły więcej waży stu pana Fredry, niż tysiąc pana Zamoyskiego.
— Zamoyski więcej postawi! — stanął w obronie inny.
Wogóle wszyscy bezpiecznie się na przyszłość zapatrywali. Pomimo dochodzących wieści o splądrowaniu przez Kozaków kilku miast, które otwarte stały, nie tracono ducha, bo zarazem, gdziekolwiek obronny był gródek i jakikolwiek wał a palisady, tam się załogi broniły zwycięzko.
Popłoch, jaki panował po Piławieckiej, dawno już przeszedł, chociaż sprawcom sromoty dotąd nie przebaczono.
Nasłuchać się też było można wprzód poważniejszych rozmów i bardzo płochych a nie świeżych historyjek, któremi się częstowano, pobudzając śmiech niewybrednemi środkami.
Tu i owdzie dawały się słyszeć piosenki, które tylko w męzkiem towarzystwie nucone być mogły.
Inni targowali się o konie i mieniali je z sobą, co natychmiast wszystkich poruszało zpod namiotu, bo je podprowadzać kazano; wybiegali oglądać, opatrywać, a nawet przejeżdżać ochotnicy, sprzeczano się, dobijano targów.
Koń w tej chwili, przed wyprawą był dla szlachcica droższym nad wszystko, dobry życie ratował, złego można niem było przypłacić; każdy się też starał o to, aby jak najpewniejszego pozyskać, choć za drogie pieniądze.
Byli też tacy, co, na frymark wierzchowcami rachując, umyślnie je tu z sobą prowadzili, jakby na potrzebę własną, i niechętnie się ich pozbywali. Lecz sztuka ta niedługo służyła, za drugą, trzecią zamianą wystrzegano się tranzakcyj potajemnych, — było też i jawnych dosyć, bo i Żydzi i Tatarowie tabunami przypędzali konie dla wojska, które ich zawsze potrzebowało.
Ten, co się najlepiej wybrał z domu, nieraz po drodze tracił, co miał najdroższego, i starać się musiał czemś zastąpić.
Przed namiotem więc też było na co patrzeć, bo i czeladź i panowie na koniach harcowali, uganiali się, wyścigali, a że jeszcze było niewiele, musieli zręcznie się z niemi wywijać.
Nierychło udało się Xięzkiemu, dawszy znak Strzęboszowi, powoli się od stołu, z namiotu i taboru tego wydobyć dalej, starannie omijając inne podobne gościnne szałasy, w których śpiewy, muzyka i śmiechy się rozlegały.
— Wszystko się tak wesoło rozpoczyna — rzekł Xięzki — choć często kończy bardzo smutnie. Daj Boże, abyśmy z tym humorem na hiberny powrócili. Nie wątpię ja o sukcessie, lecz się lękam, gdy człowiek sobie zrazu zbyt wiele obiecuje.
Pierwszy raz zbiorowisko takie wojska widząc, Strzębosz, jak rozmarzony i upojony, powracał do gospody. Inne się tu wcale zapowiadało życie, do którego nie nawykł. Czuł, że istotnie, według wyrażenia Nadolskiego, nowicyat mu odbywać przyjdzie.
— Rachuj i na to — dodał Xięzki — że nigdy on się bez guza nie obejdzie. Choćbyś nie chciał wyzwą cię na rękę dla najbłahszego powodu, aby spróbować, jak szablą robisz.
— Nie obawiam się tego — rozśmiał się Dyzma — bo mi się zdaje, że sobie z nią nieźle począć potrafię....





IX.

Zdawało się, że wszystko, co żyło ciągnęło teraz do Lublina z królem lub za królem, chociaż nic się tu rozstrzygać nie miało i pospolite ruszenie na Konstantynów było naznaczone.
Lecz, mówiono, że Jan Kazimierz, pobożny wielce, chciał na wyprawę być pobłogosławionym drzewem Krzyża Ś-go, którego, jak wiadomo, obłamek bardzo znaczny przechowywał się w kościele X. X. Dominikanów; zapowiadano też błogosławieństwo, które tu Nuncyusz Papiezki miał przywieźć z Rzymu.
Wszystko to, sprowadzało i tych, co potrzebowali się tu znajdować i takich, których prosta ściągnęła ciekawość, a naostatek tych także, co w mętnej wodzie ryby łowią, lub przynajmniej wodę mącą.
Do tych ostatnich mógł się zaliczyć swego czasu najsłynniejszy gardłacz i warchoł, nieustępujący żadnemu z tych, co za Batorego na sejmach rozpoczęli wojowanie z majestatem dla okazania potęgi szlacheckiej, pan podczaszy Sandomirski, Maciej Dębicki.
Należał on do liczby tych, co zamiast dworowi się kłaniać i przypochlebiać, wojną i groźbami starali się wymódz na nim czego pożądali, a wreszcie lubowali się w tem, że ich szlachta, jako obrońców złotej wolności, znała i wynosiła.
Przyjaciel serdeczny p. Radziejowskiego, gotował się pan podczaszy, jakby tylko wybiła godzina uderzenia na króla, stanąć u boku i pod chorągwią podkanclerzego.
Nie majętny ani ubogi, nie wielkiej prozapii, ani znaczenia na swoich śmieciskach, podczaszy zabierał się w sprawach Rzeczypospolitej występować tak, aby się z nim liczyć musiano. Niewiele więcej na to było potrzeba nad ogromne zuchwalstwo, a tem równie, jak przyjaciel Radziejowski, był Dębicki sowicie obdarzonym. Postawę miał nadającą się na takiego sejmikowego trybuna niczem się zbytnio nieodznaczającą a przyzwoicie pokaźną. Dosyć otyły, ramion szerokich na grubym karku miał osadzoną głowę o policzkach rumianych, kilku brodawkami przyozdobioną, usta szeroko rozcięte z wargami wydatnemi, wąs rudawy szorstki i twardy i włosem takimże okrytą głowę, jak gałka, okrągłą.
Słynął, jako orator, ale to była wymowa łatwa owych czasów, vox, vox praetercaque nihil, — słowa ogromne, sążniowe głosem doniosłym wywoływane, a niekiedy dosadnym wykrzykiem przypieczętowane. Dębicki znał wagę tych kilku wielkich argumentów ulubionych szlachcie, któremi się naówczas posługiwano, i niemi wojował. Wiedział, co było źrenicą wolności, a co stanowiło palladium swobód rycerstwa, jakiemi środkami dobijano się absolutum dominium, co był kontempt prawa, i że to prawo stało wyżej nad wolę pańską i t. p. Dla niego każdy krok i czynność króla była podejrzaną, we wszystkiem widział dworskie praktyki. Nikt lepiej nad niego nie znał skandalicznej kroniki głów panujących, która rodziła się na prowincyi i na niej rosła do absurdum.
Oppozycya przeciwko królowi, ciągnęła za sobą nienawiść tych co najbliżej niego stali i względy pozyskać sobie umieli. Za Władysława IV tacy jak on wywołali tytuły cudzoziemskie i zakon order Niepokalanego Poczęcia w pieluchach udusili, dla równości szlacheckiej, — a za Kazimierza, gdy ten włościan byt pragnął polepszyć, zakrzyknęli przeciwko niemu, jako gwałcicielowi przywilejów szlachty.
Dębicki z powołania był warchołem.
Gdziekolwiek się na narady cokolwiek liczniej zbierano, powołany czy nie, śpieszył tam, aby wrzawy narobić i zgody nie dopuścić. A nie szło mu nigdy o samo jądro i treść rzeczy, ale tylko o dobrą zręczność do popisu: otom jest, ja, stróż pilny, i na stanowisku czuwam.
Wojsko się ściągało do Lublina; mieli tu przybyć królestwo oboje z panami kanclerzami i podkanclerzymi: jakżeby miało Dębickiego zabraknąć?
W potrzebie, choć nie zbyt zamożny, pan podczaszy podejmował nawet sam szlachtę u siebie, chociaż wolał razem z nią na cudzym chlebie krzyczeć. W ostatecznym razie otwierał i on szeroko gospodę u siebie, a szlachecka równość służyła mu za wymówkę, iż prostą gorzałką, piwem, cienkim węgrzynkiem poił, a chlebem razowym, kiełbasą wędzoną, serem i bigosem, we właściwej porze ogórkami kwaszonemi zbywał panów braci.
Przyczem przeciwko zbytkom, naturalnie, cudzoziemskim obyczajom i kondymentom zagranicznym wykrzykiwał. Nie przeszkadzało mu to u możniejszych zajadać pastetów i pulpetów najwykwintniejszych, a wina hiszpańskiego wysoko cenić. Doma jejmość musiała sobie dawać rady z dziećmi i gospodarstwem. Podczaszy cały należał do kraju i dla niego pracował tak, że w domu rzadkim bywał gościem, a często ledwie przenocowawszy, ruszał dalej na zjazdy i sejmiki.
Znano na nich podczaszego, a on też ludzi znał tysiące, szczególniej tych, co mu się prowadzić dawali. Dotąd jednak gardłowanie go nie doprowadziło jeszcze do niczego: dopiero poznanie się i serdeczne poprzyjaźnienie się z Radziejowskim, miało go, jak się spodziewał, wyżej podźwignąć.
Podkanclerzemu właśnie do tego, co zamierzał, potrzeba było takiego, jak Dębicki, człowieka, a podczaszemu takiego, jak on, wodza.
Na zawołanie mógł Dębicki wywołać burdę i choćby rokosz, aby podkanclerzy miał co uśmierzać i tym sposobem rosnąć w potęgę.
Obaj oni ani miłości Rzeczypospolitej ani sumienia nie znali, a celem dla nich było wynieść się i zbogacić w jakikolwiek sposób. Doskonałem narzędziem był dla Radziejowskiego podczaszy.
Wcześnie spodziewając się go tu zastać — Dębicki ściągnął do Lublina i dowiedział się tu dopiero, że Radziejowski razem z królem i żoną przyjedzie.
Nie tracąc więc czasu — między wojskowych się puścił, mając wpośród nich znajomych. Wprawdzie tu warcholenie tak łatwem i swobodnem nie było, bo pewna karność powstrzymywała od niego, ale i niespokojnych duchów dosyć było — a posiać ziarno, z którego związek mógł urosnąć, — uśmiechało się.
Nie było oddziału ani pułku, któremuby żołd nie zalegał: więc, pocisnąwszy tę sprężynę, zawsze się coś poruszyło.
Drugiego dnia po przybyciu już pan podczaszy ucztował na obozowisku, gdzie przeciwko okrutnej operacyi wojska narzekał, i marnowaniu poborów na fantazye, gdy żołnierz Rzeczypospolitej marł bezpłatny z głodu.
Wielu mu potakiwało i przyklaskiwało.
Trafiło się tak, że Xięzki ze Strzęboszem, nie u Jaskulskiego już, ale u p. Gabryela Stępkowskiego, spotkali się z podczaszym Dębickim, który, puściwszy językowi wodze, po kilku kubkach począł się z króla naśmiewać i różne na niego rzeczy wymyślać. Zgadało się właśnie, iż królowa, a z nią i inne panie, za Janem Kazimierzem ciągnęły do Lublina.
— Nasz-bo miłościwy pan — odezwał się podczaszy — białe mięso lubi. Oho!
— Między innemi — dodał — cały to świat wie, iż zdawna mu teraźniejsza pani podkanclerzyna Radziejowska jeszcze za życia pierwszego męża była bardzo miłą — ale z p. Hieronymem nie to co z Adamem; on i królowi potrafi powiedzieć: A! zasię!
Strzębosz, który tuż stał, a jako dworzanin królewski bronić go czuł się w obowiązku, nie czekając długo, krzyknął:
— Jako dworzanin króla, dobrze jego spraw świadomy — zadaję tej potwarzy kłam! Nieprawdą jest, aby król kiedykolwiek czem innem był dla podkanclerzyny, krom jej opiekunem.
Drżącym a namiętnym głosem rzucone to zaprzeczenie, jak piorunem raziło Dębickiego — odwrócił się groźny.
— A Wmość kto jesteś, abyś mi to śmiał mówić?...
— Dyzma Strzębosz, dworzanin króla JMości, do usług — zawołał młody, prostując się — a com rzekł, to gotowym poprzeć na wszelki sposób.
I po szabelce się uderzył.
Nie pozostawało już nic tylko z pochew dobywać, ale Dębicki do tego tak skorym nie był. Wolał językiem szermować.
— Miło mi waszmość pana poznać — odparł tonem pogardliwym — ale ja też z palca nie wyssałem, co mówię i nie potrzebuję taić, że przyjaźnią się szczególną p. podkanclerzego zaszczycając, mówię to, co gruntuję na własnych męża zwierzeniach. Gdyby p. Radziejowski temu nie położył tamy...
— P. Podkanclerzy — burknął Strzębosz — z żoną, choć niedawno zaślubioną, nie żyje dobrze: co za dziw, że na nią wymyśla?! Ale zły to ptak....
Wtem, nie dając mu kończyć, z okrutną gorącością porwał się podczaszy do szabli w rapciach zaplątanej, pewny, że mu jej tu dobyć nie dopuszczą i posunął się na Strzębosza.
Temu się aż oczy śmiały, a ręka drżała, gdy za rękojeść chwycił.
Ale Dębicki wiedział dobrze, iż do rąbaniny nie przyjdzie. Poskoczył Xięzki.
— Bój się ty Boga! — zawołał — ledwie trzeci tu dzień jak jesteś, a oto już burda.
— Jam jej nie poczynał — odparł Dyzma — a że na króla jmości lada jakiej potwarzy wieszać nie dopuszczę, tego mi nikt pewnie za złe nie poczyta. Wolno p. podkanclerzemu swoich przyjaciół okłamywać, ale N. Pana szarpać nie godzi się.
Dębicki rwał się ciągle.
— Tu ciasno — rzekł Strębosz — wyjdźmy za namiot ja, da-li Bóg, placu p. podczaszemu dotrzymam.
Przypadł gospodarz, mitygując, do Strzębosza.
— A nie zakrwawiajcież mi chwili dobrej myśli — zakrzyknął — bić się nie ma o co. Podczaszy sam się tłómaczy, że relata refert: nie winien temu. Chodziły o tem pogłoski, a źleby się królowi przysłużył, ktoby je za tak ważne poczytywał, żeby aż oręża przeciw nim dobywać mu było potrzeba.
Pierwszy się dał poskromić Dębicki; Strzębosz zaś, powiedziawszy sobie, co się odwlecze, to nie uciecze, okiem tylko rzucił pogardliwem na warchoła — i odstąpił milczący.
Xięzki go pod rękę ujął.
— Chodźmy ztąd — rzekł — nie radbym, ażebyś z nim zadzierał.
— Miałżem pana mojego krzywdę i potwarz na niego rzuconą puścić płazem? — odparł Strzębosz. — Godziłoż się to?
Wychodzili zpod namiotu.
— Żeś stanął w obronie króla, to ci się chwali — dodał Xięzki — wiedziałem, że to uczynisz. Obowiązek był, a no, kiedy się bez krzesania ognia obeszło, daj mu pokój. To warchoł jest, nie do szabli, bo-byś go wypłazował łacno, ale mściwa i złośliwa bestya, a ludzi swych wszędzie ma. Obchodzić go i nie tykać gnoju!
Dyzma westchnął, bardzo mu się żal zrobiło, że go okazyjka minęła okazania i odwagi i zręczności; ledwie go Xięzki pocieszyć tem mógł, że zwycięztwo nad niezgrabnym klocem sławy-by mu nie przyniosło, a szkodę uczyniłoby łatwo.
— Przyjacielem mi przez to się nie stanie, żem go wypuścił całym — rzekł Strzębosz.
— A przyjaźni też ty jego nie potrzebujesz — dodał wuj — ale, że o tem wszystkiem będzie wolał milczeć, za to ręczę.
— Ba! — zamruczał Dyzma — gdy mi się jednak nawinie, a postawi...
Xięzki ruszył ramionami.
— O, gorąca krwi! — zawołał — jakby ci jej upuścić potrzeba! Czekaj mało! Za jednego Dębickiego byleś znajomości trochę w obozie napytał, będziesz miał okazyi dosyć do rąbania się.
Siła to takich, co na waszmościów nowo przybywających czatują i czekają, a nie przepuszczą. Schowaj-że się na to, co nieuchronne, bo, że nieuchronne, ja ci mówię.
Na tem się z p. Dębickim skończyło i było cicho. Nie miał on ochoty wznawiać sporu i nikogo od siebie nie przysłał, a Strzębosz też miał do czynienia wiele. Zaraz tegoż dnia dwu dawniejszych dworzan króla, z którymi razem służył przed paru latami, spotkał. Byli to bracia Łąccy, towarzysze pancernej chorągwi, chłopcy wesołe, myślący tylko, jak czas spędzić, jak najprzyjemniej i szukający sobie dobrych ku temu pomocników. Pochwycili więc Strzębosza, nie chcąc go puścić od siebie.
Stali obaj w mieście i w domu u nich na małą skalę toż samo się po całych dniach działo, co u Jaskulskiego.
Jadł i pił kto chciał i przychodził, a w dodatku braterstwo panowało wiecznie. Grano w kości i w karty, do czego Strzębosz wstręt miał, a i pieniędzy szczędzić musiał.
Nie mieszając się więc do gry, musiał z niemi siedzieć i zabawiać się. Pierwszy dzień zszedł spokojnie, drugiego się rąbano w podwórku kamienicy; ale Strzębosz tyle tylko, że pokaleczonego Łąckiego obwiązał i położył.
Na trzeci dzień, przy śniadaniu, sam Dyzma nie wiedział, jak się ze starym wąsalem Rokosowskim przemówił. Oczywistem było, że ten szukał zaczepki i chciał się na młokosie popisać.
Nie dokończyli jeść, gdy w tejże izbie Rokosowski stanął, wywołując Dyzmę obelżywie smarkaczem i szablą wywijając.
Strzębosz skoczył, jak oparzony, prawdą a Bogiem, jednak mrowię po nim poszło, bo chłop był silny i szermierz doskonały. Szczęściem tylko dla Dyzmy drugie już śniadanie jadł i piwo z winem i gorzałką pomieszane w głowie mu szumiało.
Skoczył na Strzębosza obcesowo, a nieoględnie tak, że ten go odrazu po uchu płatnął. Krew się polała, ale Rokosowski jej nie czuł — i krzycząc: — Ja cię tu nauczę, młokosie — parł go do kąta, gdy Dyzma, odbiwszy mu pałasz, w prawą rękę chlasnął tak, iż wytrącił broń. Przypadli Łąccy; porwano rozwścieczonego starego, ale o rąbaniu się mowy być nie mogło, bo się zaraz rozchorował z przejedzenia... Zgodę więc uczyniono i zapito, a Rokosowski tymczasem, obwiązany, na tarczanie zasnął.
Tak się tedy odbył pierwszy występ dworzanina j. król. mości w najszczęśliwszy sposób, bo i szwanku nie poniósł żadnego, i znanego jako doskonałego rębacza Rokosowskiego pokonał.
Gdy się z tego przyszedł spowiadać wieczorem Xięzkiemu, śmiał się wuj i ściskał go, ciesząc się wielce.
— Tyś się w czepcu rodził! — wołał. — Fama pójdzie, żeś Rokosowskiego obciął; to cię już nikt nie zaczepi, a i to dobre, bo nieustannie się ścinać — karczemna rzecz.
Mógł więc potem już swobodnie po obozie krążyć Strzębosz, zabawiać się z młodzieżą, koni próbować, z łuku strzelać, przypatrywać się ludziom i broni, nie obawiając się zaczepki. Uchodził za wypróbowanego. Ci, co słynęli z tego, iż się doskonale bili, wprawdzie mieli ochotę się z nim zmierzyć, ale Dyzma był łagodny i rozbrajał się tem, że sam nigdy do zajścia powodu nie dał.
Dla niego zaś wistocie było się tu czemu przypatrzeć, bo różnej broni i z nią obejścia się w każdym oddziale dosyć było rozmaitości.
Wielu tylko dla stroju łuki i sahajdaki ozdobne nosiło jeszcze, choć się niemi nie posługiwali, drudzy jednak strzelali i tem się chwalili, nie pogardzając łukami. Słynął między innymi Pogorzelski stary, który ze sobą nie łuk, ale kuszę woził, i zapas bełtów, a niemi dokazywał tak, że i kulą nie można było lepiej, ale to tylko za osobliwość służyło, bo do boju w polu kusza się na nic nie zdała dla ciężaru i czasu, którego wymagało naciąganie.
Na występ i do stroju wdziewali wojskowi i tarcze, a niektórzy, co już z Tatarami do czynienia mieli, bawili się rzucaniem arabskich dżerytów, oszczepów, któremi Orda cudów dokazywała. Pistolety i muskiety były też w użyciu stare i nowe, coraz doskonalsze, które zza granicy sprowadzano, ale z tych wiele raczej jako cacka i zabawki okazywano, a w bitwie trudno ich użyć było. Kopii nawet przeciwko Tatarom i Kozakom, którzy szeregami do bitwy nie szli, używać nie zawsze było można, i jak pod Zborowem, na wozach je pozostawiano.
Dobra szabla, obuch a koncerz były dla żołnierza głównemi — i o to się przedewszystkiem starano; a gdy kto się do swojej nazwyczaił, za żadne skarby świata-by jej nie oddał. Nie szło o oprawę i pochwy, bo te najczęściej niepozorne były, ale głównie o hart. Z taką szablą naówczas szlachcic chodził, jeździł i niemal sypiał, bo ją kładł albo przy sobie, albo pod poduszkę.
W kilka dni po przybyciu Dębickiego do Lublina, choć człowiek był nie znaczny napozór, już go tu czuć było. Rozprawiano o takich ewentualnościach, o których wprzódy nikt ani myślał; zapłata wojsku zalegająca, trwanie pospolitego ruszenia, naostatek główne dowództwo nad armią całą — zaprzątały umysły.
Znaczniejsza większość trzymała z Jeremim Wiśniowieckim, który nadzwyczajne miał szczęście, ale też hetmanem był surowym i rozumnym. Nikt lepiej Kozactwa, ich sztuki, sposobu wojowania i postępowania nie znał nad niego. Chmiel drżał, imię jego słysząc, i krwi się jego domagał. Żołnierze mając go nad sobą, bezpieczni szli, bo wiedzieli, że dniem i nocą czuwa.
Lecz im więcej się szerzył odgłos tego imienia, im ono częściej się na ustach wszystkich spotykało, tem między współzawodnikami, hetmanami i starszyzną budziła się zazdrość większa i niechęć przeciwko niemu.
Samego króla już zawczasu przestrzeżono i tak usposobiono, że gdyby Jeremiemu buławę dał — on sławę jego zaćmi i całe zwycięztwo jemu będzie przyznawane. W obozie już teraz jedni trzymali za nim i sławili go, drudzy się obawiali i odstręczali, a wszyscy dworacy, którzy wiedzieli jak Jan Kazimierz sławy był żądny, — Jeremiego mu strzedz się radzili. Król, też przestrzegany, uprzedzony, jak go przy koronacyi zaraz zimno zbywał, tak i teraz się sposobił nie dopuszczać do znaczniejszego dowództwa. Wszyscy księcia Dominika Zasławskiego obrońcy i zausznicy podszczuwali na niego i jątrzyli. Można już było przewidzieć zawczasu, że się tu wznowi przy lada zręczności kwestya, jeżeli nie buławy, to czynnego nad znaczniejszemi oddziałami dowództwa.
Nawet najznaczniejsi i najdzielniejsi ze starszyzny, ciągle tak słysząc wynoszących i sławiących Jeremiego, jako jedynego człowieka, który się Kozactwu pożyć nie dawał — krzywili się i dąsali, przeciwiąc temu, żeby on miał być takim, który równego sobie mieć nie mógł.
Ci zaś co niechętni byli królowi, jak Podczaszy Sandomirski, wynosili Jeremiego, sławili Kalinowskiego, wielbili starca już Potockiego, aby Jana Kazimierza tem niezdolniejszym uczynić.
— Gdzież on kiedy wojował i sztuki się tej uczył? — mówiono. — Zamłodu, na pierwszy początek postradał cały swój tabor i sam ledwie życie uniósł, potem w sutannie chodził i w chórze śpiewał, zabawiał się i kłócił, ale w polu nie bywał. Takiemu hetmanowi całe wojsko Rzeczypospolitej zdać — choćby mu i radę do boku przystawiono — niech Bóg uchowa. Na zgubę poprowadzić może. Choćby się swojego Przyjemskiego radził — nic nie poradzi.
Strzębosz, mało nie codzień słysząc te rozprawy, jako już począł tak stawał ciągle w obronie Jana Kazimierza, opisując, co sam na swe oczy widział, jak król, troskliwym był o wojsko, jak pracował a zagrzewał, aby się ono zebrało liczne i doborowe, jak na sercu miał naprawę sławy rycerskiej, która pod Piławcami szwank poniosła.
Złośliwi wszystko przedrwiwali, królowej w tem widząc natchnienie i starania. — Nie stanie jej — mówili — zaraz mu ta wielka ochota do wojowania odpadnie.
Słowem: nim się jeszcze siły zebrały, nim w pole wyszły, już spierano się o to, czego jeszcze przewidzieć nie było można.
Po wojsku noszono się z powieściami, które i najstateczniejszych źle usposabiały. Podobała się bardzo historya towarzysza Baranowicza, który, gdy przed rozpuszczeniem na hiberny, wywoływano z regestrów każdego, wyjechał też z pistoletami i pstryknął z jednego: — „To za żołd, cośmy go nie otrzymali“ — a z drugiego huknął i strzelił: —„A to za gotowe pieniądze“. — Rozpowiadano na zniechęcenie, że za assygnacyami do województwa ziem i powiatów wojsko dotąd nic nie otrzymało i papierkami się musiało kontentować.
Od Chmielnickiego i Hetmana codzień prawie inne tu przynoszono wieści, ale wszystkie one w jednem się godziły: że śpieszno na pomoc iść było potrzeba Winnicy i Kamieńcowi, na który się Kozacy gotowali, spodziewając się go ubiedz.
Kalinowski tam, jak mówiono, bardzo dzielnie się bronił i zabiegał, lecz, przeciwko nierównie większym siłom stawać zmuszony, długo się trzymać nie mógł.
Kamieńca wprawdzie samo położenie broniło, lecz oblężenie, gdyby się przeciągnąć miało, głód-by był nie dał wytrzymać a i zdrady zewsząd obawiano się. U Kalinowskiego też w wojsku nieład i burdy powstawały, gdzie pod Winnicą do rabunku wozów własnych przez niesfornych przyszło, a starszyzna w nocy z rozhukanymi ludźmi poradzić sobie nie umiała. Ciszej szeptano, że w wojsku na Ukrainie i Podolu popłoch był taki, iż nie widząc nieprzyjaciela, gromadami ludzie uchodzili. Kalinowskiemu więc, co najśpieszniej na pomoc dążyć należało.
Król i dwór, choć pośpieszano wistocie, nie mógł się wybrać, jakby przy takiem niebezpieczeństwie naglącem potrzeba było. Nie o Kalinowskiego szło, ani o Kamieniec, w którego moc wierzono, ale o nadanie pochodowi temu króla uroczystości wielkiej i rozgłosu. Stała o to królowa wielce, a przez nią natchniony, król niemal, jak na krucyatę, się wybierał, z obrazem cudownym, z błogosławieństwem stolicy apostolskiej i mieczem poświęconym.
Wszystko to i ducha natchnąć miało w wojsku i wroga przerazić.
Do Lublina ściągali się ci, co królowi towarzyszyć i co go tu żegnać mieli. Strzębosz codzień nowe spotykał twarze znajomych, którzy dwór poprzedzali. Nadjechał też i marszałek Lubomirski, chociaż król mu się zakazał pokazywać na oczy: wnoszono więc, że tu znajdzie przyjaciół i pośredników, którzy zgodę i przebaczenie wyjednają.
Po pierwszych od Kalinowskiego doszłych wiadomościach o wzięciu Jampola, o przejściu pod Winnicę i zamknięciu się w Kamieńcu, nadbiegły późniejsze, iż Chmiel, siły swoje na trzy części rozdzieliwszy, sam szedł wprost przeciwko królowi, drugich pod Konstantynów wyprawił, a ostatek pod Kamieniec.
Z każdym tedy dniem w obozie się ruch powiększał i przysposobienia do gotowości dopełniały, a z niecierpliwością wielką wyglądano przybycia królestwa obojga, o których jednego dnia głoszono, że się do niej sposobili dopiero.
Strzębosz miał dobry czas do nowego dla siebie życia nawyknąć, do czego mu wuj pomagał, umyślnie go narażając na posługi różne, aby się przed pochodem do nich wdrożył.





X.

Po długiem oczekiwaniu w ostatku poprzedzający króla stanowniczowie, wozy, służba i przybory do Lublina przybyły, a dosyć pięknego dnia wczesnej wiosny, Jan Kazimierz też sam, chociaż w niezbyt świetnym i licznym orszaku, ale we zbroi i szyszaku, z uroczystością wielką odprawił wjazd do miasta. Za nim królowa jejmość w kolebce sześciu woźnikami białemi ciągnionej, fraucymer też w innych niemniej ozdobnych powozach wprost do kościoła zjechał. Przybyłych nuncyusz papiezki de Torres wraz z licznem duchowieństwem oczekiwał.
Dnia tego jednak oprócz krótkiej modlitwy żadnej ceremonii nie było i dopiero ją na trzeci dzień zapowiedziano; przyczem ogłoszono, że Ojciec Święty, na tę wojnę błogosławiąc króla, poświęcony miecz i szyszak wraz z listem przysyłał, królowej zaś, według obyczaju, różę złotą, jaką i matka Jana Kazimierza niegdyś z Rzymu otrzymała.
W orszaku królowej, oprócz jej Francuzek, znajdowała się też niemal sama jedna z pań polskich podkanclerzyna Radziejowska, która chociaż z mężem jechała, wzięto z tego assumpt do wznowienia potwarzy, jakoby nie dla Maryi Ludwiki, ale dla króla podróż tę przedsięwzięła.
Trzeciego dnia, na który po nabożeństwie oddawanie miecza i szyszaka zapowiadano, do kościoła taki natłok się ludu zgromadził od rana, iż straże u drzwi postawić musiano.
Z wojska prawie wszystka starszyzna także zbiegła się, aby się ceremonii przypatrzyć.
Nie widział Lublin od niepamiętnych czasów takiej frenkwencyi, ani tak świetnych orszaków, jak dnia tego... Z podziwieniem też niektórzy dostrzegli, że oprócz innych Lubomirski, od oblicza królewskiego odsądzony, także się znajdował w kościele, gdzie go duchowieństwo szczególniej nuncyusz i gromadka biskupów, osłaniało.
Chociaż starano się to w tajemnicy utrzymać przed królem, że za Lubomirskim silne wstawienie się do niego publicznie zarządzonem być miało, tak, iż odmowa stawała się prawie niepodobieństwem, Radziejowski, który rad wszystko psuł a do Lubomirskiego szczególnego nabożeństwa nie miał, dawszy królowej słowo, że nie zdradzi, umyślnie o tem Jana Kazimierza uprzedził. Może gdyby to kto inny uczynił, zapobiegłby zagniewany a chcący surowość okazać wielką; Kazimierz go do siebie przypuścił, lecz sprawę zbył milczeniem i uczynił jakby o niczem nie wiedział.
Oddawanie miecza przy przemówieniu i odczytaniu listu papiezkiego, potem wręczenie róży poświęconej Maryi Ludwice, trwało bardzo długo, bo i odpowiadać a dziękować w imieniu obdarzonych musieli naznaczeni oratorowie, naostatek nuncyusz wraz z tymi, co go otaczali, podprowadziwszy winowajcę Lubomirskiego, który przed królem przyklęknął, poczęli go suplikować i prosić, aby mu przebaczyć raczył winę.
Wszystkich oczy zwróciły się naówczas na króla, który pobladł, postawę przybrał wielce poważną i surową, a zrazu cofnąwszy się — odrzucił prośby, okazując, że przeciwko prawu i majestatowi trybunału wykroczenia darować nie może. Za czem ponownie z usilnością wielką nuncyusz, kanclerz Leszczyński i co tylko było senatorów, otoczyli króla, oblegli, a królowa też przystąpiła łącząc swoje pośrednictwo, tak, że Jan Kazimierz przed ołtarzem i krzyżem stojąc, na Chrystusa, który przebaczył oprawcom swoim, zaklęty, dłużej opierać się mógł.
Zamruczał tylko król, iż pewne warunki przebaczenia nałożyć musi, i tak to przygotowane staraniem Radziwiłła kanclerza szczególniej przejednanie, (który u duchowieństwa miał dla pobożności swej zachowanie wielkie), przyszło do skutku.
Nie mniej za porywczość swą i nieposzanowanie sądu Lubomirski drogo zapłacić musiał, bo nielicząc tego, co Instygatorowi Dawidowi Żydkiewiczowi wyliczył, w sprawie samej folgować musiał i w łasce u króla niepowetowaną poniósł szkodę.
Strzębosz, tego dnia z łatwością się zwolniwszy ze swych obozowych obowiązków, natychmiast pobiegł do przyjaciół i znajomych, do dworu i do chorągwi królewskiej, w której wielu z towarzyszów jego zapisanych było, aby upragnionego dostać języka, czyli co nowego nie zaszło.
Tyzenhauz, który na służbie swej przy osobie króla pozostał, a był z nim dobrze, najlepiej mógł go objaśnić, jako też chętnie się dał zaprosić i co zaszło od wyjazdu z Warszawy, opowiedział.
Miał on na oku szczególniej podkanclerzego, i, o nim wiedział najwięcej, ale też główny interes skupiał się około niego, bo on zawczasu snuł to, co całej wyprawie, wojnie i zwycięztwom koniec położyć miało.
Wiedział też Tyzenhauz, na dworze Radziejowskiego mając życzliwą młodzież, iż zaledwie do Lublina przybywszy, podkanclerzy, natychmiast się na długą i wielce ożywioną naradę zamknął z podczaszym Dębickim.
Zgoda pozorna Radziejowskiego z żoną, jak Tyzenhauz utrzymywał, była podstępem i zdradą, a namówienie jej na podróż miało też cel jakiś tajemny, którego, chociaż nie odgadywał, istnienia się jego domyślał.
W czasie całej podróży do Lublina zachowanie się Radziejowskiego uderzającem było, bo on sam głównie Maryi Ludwiki się trzymał, przy niej ciągle jechał, jej służył, królowi tylko wówczas się uprzykrzając, gdy wiedział, że mu najnieznośniejszym będzie. Podkanclerzyna zaś, której zwykle tak zazdrośnie doglądał, wszystkim do niej broniąc i utrudniając przystępu, jechała teraz zostawiona sama sobie, tak, że i król mógł swobodnie się zbliżyć do niej i ci, coby między nim a nią pośredniczyć chcieli.
Unikała jednak widocznie podkanclerzyna wszystkiego, coby na nią i na króla podejrzenie jakieś ściągnąć mogło.
A król wcale się do niej zbliżać nie usiłował, i ledwie że nie unikał, już-to dla królowej, już dla dworu, naostatek i zpowodu Radziejowskiego, którego postępowanie było dla niego niezrozumiałym i podejrzanem.
Ze wszystkich tu przybyłych i przebywających osób Marya Ludwika była pewnie najszczęśliwszą i po niej poznać było można, iż dopięła czego pragnęła, a o przyszłość była spokojną. Mogła sobie powiedzieć, że podbiła Polskę i panowała nad nią. Król rozkazów jej i skinień słuchał, bardzo rzadko próbując się wyzwolić, a nigdy nie mogąc tego dokazać.
Z wielkim taktem, Marya Ludwika, gdy wybuchał zbyt gwałtownie, dawała przejść pierwszemu impetowi, czekała, łagodziła, a że prędko się nużył, nawracała go potem według swej woli. Znali to już i wiedzieli o tem wszyscy.
Wojna, która króla sławą okryć miała, była w większej części jej dziełem, a tak ją obchodziła, że gotowa była nawet towarzyszyć królowi, będąc pewną, że żadne nie mogło zagrozić jej ani jemu niebezpieczeństwo.
Jan Kazimierz nie sprzeciwiał się dotąd tej fantazyi, chociaż wydawała mu się ona dziwną. Senatorowie i hetmanowie nie taili się z tem, że podróż królowej podobać się im nie mogła. W ich przekonaniu niewiasty, chociażby królowe, tam, gdzie się krew przelewać miała, bez obrazy niewieściego uczucia znajdować się nie mogły, a wcale potrzebnemi nie były, bo raczej zmiękczyć niż serca dodać umiały. Szemrano na tę fantazyą, niemal powadze wyprawy ujmującą. Królowi, nie śmiano mówić o tem, lecz kanclerze biskupi i przybywający senatorowie — wszyscy zgodnie postanowili dalszą podróż odradzać i królową namówić do powrotu do Warszawy, gdzieby z prymasem sprawami bieżącemi mogła się zajmować.
Król, jak w niczem, tak i w tem, nie chciał się żonie sprzeciwiać.
Po uroczystości oddania miecza i szyszaka poświęconego w kościele i przebaczeniu Lubomirskiemu danem, król natychmiast i z niezwykłą sobie żwawością zajął się przeglądaniem wojsk, które tu znalazł. Po rannem nabożeństwie, chociaż dnie niezawsze bywały piękne, a słoty i zimno przeciągały, po całych dniach czasami stał na koniu, lustrując przeciągające regimenty, i rozpytując o nie. Otaczał się też samymi prawie wojskowymi, a o niczem więcej nie mówił, jeno o sprawach wojennych.
Ztąd już na wszystkie strony, co było ludzi do tego zdatnych, wyprawiano na zwiady, po języka aż ku Konstantynowu, Winnicy, Kamieńcowi, i ciągle też któryś z panów odbierał mniej więcej pewne wiadomości, a te natychmiast przynoszono królowi, który je na radzie roztrząsał i sprawdzał.
Królowa tymczasem zabawiała się, objeżdżając kościoły, słuchając nabożeństwa lub u siebie przyjmując napływających gości. Na tych jej nie zbywało nigdy, gdyż i czasu wojny ludzie umierali, wakanse się otwierały a niemi ona rozporządzała.
Wszyscy jednak odwiedzający królową, jakby się na to zmówili, o dalszej podróży mówiąc, zgodnie ją prawie za niemożliwą, wielce utrudzającą a niebezpieczną ukazywali.
Szczególniej Kozactwa napaści niespodziane, które w dalszym pochodzie dnia i nocy spoczynku nie dopuszczały, wystawiano jako groźne, a dla kobiet równie, jak dla wojskowego dworu króla, utrudniające i niebezpieczne.
Marya Ludwika na to nie odpowiadała, albo w śmiech obracała postrachy.
W jej pojęciu pospolite ruszenie takie, przy wojsku komputowem, i cudzoziemskich zaciągach, powinno było być tryumfalnym pochodem.
Pamiętała ona obyczaje Francyi, gdzie bardzo często królowe na wyprawę monarchom towarzyszyły, ale na to odpowiadali znający oba kraje, iż w Polsce, szczególniej na kresach, nawet czasu pokoju podróże łatwe, ani przyjemne nie były; cóż dopiero czasu wojny!
Sama ona podróż swoję pierwszą, po koronacyi z Władysławem IV odbytą, przypominając, łatwo mogła uwierzyć przestrogom, lecz zarazem nadto ponęt miała ta świetna wyprawa, aby się łatwo od niej odwieśdź dała.
Marszczyła się, słuchając tych groźnych opowiadań, a najczęściej je przerywała inaczej zwracając rozmowę.
W końcu jednak musiała powtarzającym się ze wszech stron głosom dać mimowoli ucha.
Radziejowski grał w tem jakąś niejasno oznaczoną rolę. Nie sprzeciwiał się królowej, nie namawiał jej też, nie zniechęcał, zdawał się więcej badać, niż stanowczą myślą kierować.
W jednem tylko stale trwał: to w sposobie wyrażania się o królu, gdy sam na sam był z Maryą Ludwiką. Nie wydawał się ze swą niechęcią ku niemu, ani z tem, że żal mógł mieć jakiś do niego, lecz nieustannie krytykował czynności, okazywał niezręczne postępowanie i dawał to czuć, że gdy nie stanie opieki i rozumu żony, Jan Kazimierz da się lada komu zawładnąć i cała ta wielkich nadziei wyprawa na niczem spełznąć musi.
Nadto pochlebiało to Maryi Ludwice, aby mogła stawać w obronie męża, którego zresztą najlepiej znała i wiedziała, jak mu było trudno na jednej wysokości utrzymać się długo.
Teraz jednakże wistocie ją nawet król zadziwiał, tak brał do serca swe obowiązki i gorliwie je pełnił, nieokazując najmniejszego znużenia i wyczerpania.
Podkanclerzy całe dnie na dworze to przy królu spędzając, to u królowej, napozór im oddany, wieczorami się schodził z Dębickim, który podobnych sobie sprowadzał, i późno w noc układano plany, jakby z tego wszystkiego skorzystać, wodę tę zamącić i ster opanować.
Wydawało się to tem łatwiejszem, iż król wistocie nikogo nie miał przy sobie, któryby mu mógł być radą zdrową i sumienną. Poróżnienie się z Lubomirskim, na wpół tylko złagodzone, odpychało od niego kanclerza Radziwiłła; nie miał Ossolińskiego, jak przedtem; z duchownych żaden wyższością umysłu nie mógł zapanować nad nim.
Właśnie taką rolę przeważną, jak odegrywał długo kanclerz Ossoliński, marzył może dla siebie Radziejowski.
Król mu się wydawał słabym, a królową usiłował natchnąć dla siebie zaufaniem i stać się jej niezbędnym.
Na wieczornych tych przy winie obradach z Dębickim i kilku zausznikami, mającymi im na dworze i w wojsku służyć za narzędzia, Radziejowski otwarcie i z lekceważeniom mówił o przyszłości, jakby ją już miał w ręku.
— Wierzcie mi, ja na niego codzień patrzę — mówił Radziejowski — król czem był od początku, tem podziśdzień pozostał — człowiekiem małej głowy a żadnego charakteru. Zapał w nim sztucznie wzniecony przez żonę, nie potrwa, bo w nim nie trwa nic, nigdy długo. Ona, choć przebiegła niewiasta — ale kobietą jest i powodować się daje. Niéma nikogo, coby w Rzeczypospolitej to stanowisko zajął, jak swojego czasu, naprzykład, Zamoyski. Otwarcie powiadam, ono się mnie należy i ja je zdobyć muszę.
— Powinieneś — wołał Dębicki — jest-to twój obowiązek względem tej Rzeczypospolitej. Pół drogi już zrobiłeś.
— Więcej niż połowę — przerwał Radziejowski — sądzę, że ta wyprawa mi da cel osiągnąć. Ja wszystko z góry przewidziałem... króla z królową poróżnić potrzeba... wojsko, a szczególniej pospolite ruszenie do niego zniechęcić.
Nie lubi mnie; ja to wiem — śmiał się podkanclerzy — ale znosić będzie musiał, bo się nie obejdzie. Naówczas ja moje warunki mu podyktuję... z królową zawładnę wszystkiem, a zostawię go z małpami.
Zausznicy zwykle dokładali, że król wogóle miłości i popularności nie miał. Malowali sobie ci spiskujący wszystko w jaknajświetniejszych barwach dla siebie.
Podkanclerzyna, która królowej — jak się to nazywało — towarzyszyła i zajmowała pewne miejsce w jej orszaku, w istocie żyła dosyć osamotnioną.
Królowa do niej nie zbliżała się wcale... była zazdrosną oddawna; inne panie znajdowały ją dumną, a posądzając też że Janowi Kazimierzowi miłą była, z niechęcią patrzyły na nią, przypisując jej, że dawniej bardzo dla pięknych twarzyczek nadskakujący i pełen galanteryi król, teraz się okazywał całkiem obojętnym.
Nie miała więc czasem podkanclerzyna długiemi godzinami przemówić do kogo i znudzona powracała do domu. Tu męża zastawała rzadko, a gdy przychodził, to tylko, aby się prześmiewał z niej dopytując, czy z króla była kontenta, czy miała sposobność widzieć się z nim na osobności?
Otoczoną była przez niego takim niewidzialnym tłumem szpiegów, że o każdym kroku jej donosili.
Przychodziło więc do żwawych sprzeczek co wieczora, a podkanclerzyna była żywą i niecierpliwą, więc niekiedy gwałtownemi się one kończyły wyrzutami. Nigdy jednak Radziejowski nie dopuścił do ostateczności i nazajutrz, jakby zapomniał waśni — witał żonę pół grzecznie, napół szydersko.
W obojgu to pożycie coraz większy wstręt budziło; podkanclerzyna płakała i mówiła sobie, że z mężem tym nie wytrwa, że ostatecznie musi go porzucić i rozdzielić się.
Postanowienie to powzięła już czasu podróży, ale się z niem nikomu nie zwierzała. Doprowadzenie do skutku, nawet przy największej energii i przy czynnej pomocy rodziny związane było z tysiącem trudności.
Chcąc się rozstać z podkanclerzym, jejmość musiała porzucić ten wspaniały pałac swój, pełen skarbów, i na łup go mu zostawić, mógł też zawładnąć dobrami — była w jego mocy.
Rozmyślała nad tem nieszczęśliwa Radziejowska, gdy dnia jednego królowa, ona, wszystkie damy, wyżsi urzędnicy, dwór, zostali zaproszeni na collazione, którą nuncyusz wydawał w refektarzu księży Dominikanów, ad hoc przystrojonym.
Cały wielki świat miał się tam znajdować, musiała więc być i ona. Zrana tegoż dnia jednak oświadczył jej mąż, ażeby którąkolwiek z pań zaprosiła do towarzystwa i z nią razem pojechała, gdyż on niepewnym jest, czy się tam będzie znajdować, lub później chyba nadjedzie.
Ułożywszy się więc z księżną Sapieżyną, która po nią przybyć miała, piękna Elżbieta, cała klejnotami okryta, i pomimo bladości i zmęczenia, dnia tego uroczą jaśniejąca pięknością, — udała się na collazione.
Znajdowała się na niej królowa z całym dworem, wszystkie panie i żony senatorów, które się podówczas w Lublinie znajdowały — wielu duchownych i król też w towarzystwie kilku świeckich senatorów.
Pomyślne wiadomości, jakie z prowincyi nadchodziły o gotującem się pospolitem ruszeniu, Jana Kazimierza wprawiły w tak wesołe usposobienie, w jakiem na wielkich zgromadzeniach rzadko go widywano. Śmielszym też był dla kobiet i bardziej nadskakującym.
Królowa, którą zabawiał Nuncyusz i liczne grono otaczało, nie miała możności śledzenia kroków jego, co może do swobodnego poruszania się przyczyniało.
Obchodząc wkoło panie, król w końcu zbliżył się do podkanclerzyny.
— Dziś pani jesteś — rzekł, witając ją — w całym blasku... Cieszę się tem — bo to znakiem, iż podróż jej się nie uprzykrzyła.
Piękna Elżbieta oczy na niego podniosła.
— A! jak to mylny sąd, N. Panie — rzekła. — My, kobiety, zmuszone jesteśmy często się najweselej uśmiechać, gdy nas najwięcej serce boli.
Zatrzymał się król, obejrzawszy dokoła.
Przy Radziejowskiej siedziała tylko Sapieżyna, dla której ona tajemnic nie miała.
— Radbym się coś dowiedział — szepnął pochylając się król — ale...
— A! i jabym też rada była wielce poskarżyć się i poradzić. Potrzebuję tego pilno.
Król dał znak ręką, podszedł kroków kilka, obejrzał się dokoła szepnął coś Tyzenhauzowi stojącemu u drzwi i powrócił do podkanclerzyny.
— Mów pani śmiało — rzekł — druga się może zręczność nie nadarzy, potrzeba z tej korzystać.
Radziejowska rzuciła oczyma bojaźliwie dokoła, lecz wkrótce nabrała męztwa.
— Życie moje — poczęła — staje się niewysłowioną męczarnią. Sądziłam w początkach, iż ją znieść potrafię lub zmiękczę mojego prześladowcę, ale męka przewyższa siły, a człowiek, który ją zadaje, nie ma litości — i zmienić się nie może.
Mam niezmienne postanowienie rozstać się z nim — inaczej-by mi z życiem chyba się pożegnać przyszło. Niech mi Bóg przebaczy, jeżeli go niesłusznie posądzam, lecz nie ledwie-by można wnosić z jego postępków, iż tak jak się od dwu pierwszych uwolnił — chce i ode mnie oswobodzić się — życie mi skracając.
— Na Boga! — przerwał król — cóż się stało nowego?
— Nowego! — podchwyciła podkanclerzyna — niéma nic; życie się wlecze jak szło, coraz tylko nieznośniejszem się stając. Każdego dnia muszę cierpieć urągowiska, wymówki, pogróżki, lekceważenia... chociaż najmniejszego do nich nie daję powodu. Łzy wypłakałam, cierpliwość się wyczerpała — gniew i oburzenie biorą górę... Nie — nie! ja z nim żyć nie mogę... nie będę.
Król dał znak naglący, aby mówiła ciszej, zasępił się mocno.
— Niewymowna to boleść dla mnie słyszeć o tem pani postanowieniu, i to właśnie w chwili, gdy ja jej pomocą być nie mogę. Lecz zaklinam, zastanów się — czas i pora wiele znaczą. Wprawdzie — będzie on zmuszonym mi towarzyszyć — ale pod wszystkiemi względami rzecz trudna do wykonania. Mogą być straty nieobliczone.
— Straty! — przerwała Radziejowska — ale ja je za nic ważę! życie i cześć moję ratuję. Niewolnicą być nie mogę... Mam braci...
— Nawet przy ich pomocy — rzecz do wykonania trudna — odezwał się Jan Kazimierz — ale tu dłuższej o tem rozmowy prowadzić nie podobna. Jutro... u księżny — wskazał Sapieżynę, gdybym powracając z obozu ją zastał.
Podkanclerzyna z wdzięcznością pokłoniła się bardzo nizko, a król, na którego przedłużoną nieco rozmowę już zwracano oczy, natychmiast posunął się dalej i z panią wojewodziną lubelską począł wesołą pogadankę.
Szczęściem, w czasie tego epizodu podkanclerzego jeszcze nie było w klasztorze, ale jejmość pewną była, że mu doniesionem będzie, iż król z nią dłużej nieco rozmawiał. Radziejowski późno się tu zjawił, około nuncyusza i królowej naprzód zabawiwszy nieco, poszedł witać innych znajomych, a gdy naostatek przyszedł do żony — szepnął jej szydersko do ucha, że winszuje łaski królewskiej.
Z oburzeniem ruszywszy ramionami, podkanclerzyna nic nie odpowiedziała.
W domu Radziejowski wznowił o tem rozmowę i zyskał tylko odprawę pogardliwą. Rozeszli się, jak zwykle, podrażnieni.
O naznaczonej godzinie podkanclerzyna czekała już na przybycie króla u Sapieżyny, od wczora jeszcze rozgorączkowana, płacząca, naprzemiany to odgrażając się na męża, to biadając na los swój nieszczęśliwy.
— Mój Adam mnie rozpieścił — mówiła — i ja, którą on na ręku nosił, com była panią i królową, której słuchano skinienia, dziś — dziś mam być w mocy takiego człowieka bez serca, bez sumienia, bez czucia! Możeż być los okropniejszy!
Księżna próżno starała się ją utulić i pocieszyć — podkanclerzyna exaltowała się swem nieszczęściem do tego stopnia, iż nic jej ułagodzić nie mogło. Dlatego tak obie wyglądały i oczekiwały przyrzeczonego przybycia króla, który nierychło, sam jeden ze dwoma tylko dworzanami z pułku swojego, nadjechał konno.
Gospodyni wraz z podkanclerzyną wyszły na spotkanie przeciwko niemu. Jan Kazimierz wracał ze zwykłej lustracyi w dosyć wesołym humorze, ale widocznie zakłopotany tem, iż tu wstępował, bo każdy krok jego regestrowano. Mieszkanie Sapieżyny było na Grodzkiej ulicy, ludnej i na widoku, nie mogło się więc utaić, że się tu znajdował, ani jak długo miał zabawić.
Zaledwie na próg wstąpiwszy, Jan Kazimierz zwrócił się do Radziejowskiej.
— Mówmy, pani moja, o was, bo ja, na nieszczęście czasu nie mam, a tylko-co niewidać, jak mnie kto i tu napędzi. Cóż się to dzieje? podkanclerzy przecież zdawał się rozumniejszym i powolniejszym? sam na tę podróż namawiał? Nie widzę powodu, dla któregoby z niej miał być niekontent? Co go tak podrażniło?
Radziejowska rączki złożyła i załamała.
— N. Panie — rzekła z wielkim ogniem — któż może powiedzieć, że pana Radziejowskiego zrozumiał? Jest łagodnym i uśmiechającym się, gdy mu to potrzebne, gniewa się nazimno, jeżeli przez to chce komu dokuczyć lub nastraszyć. Wszystko u niego obrachowane, zdradliwe, niegodziwe.
— Człowiek ten budzi we mnie obrzydzenie, ohydę... ja żyć z nim nie mogę, ja uwolnić się muszę.
— Ale w jakiż sposób się to stać może? — odezwał się król łagodnie — mówmy...
Księżna Sapieżyna, widząc, że rozmowy i narady tej poufnej może być niewygodnym świadkiem, zwolna, niepostrzeżenie cofnęła się do drugiego pokoju, zostawując podkanclerzynę sam na sam z królem.
Drzwi pozostały otwarte.
Usiadł Jan Kazimierz i wskazał obok siebie krzesło Radziejowskiej, która je zajęła.
— Myślałem już o tem od wczoraj — mówił król — biorąc za rękę podkanclerzynę i wpatrując się w nią ze współczuciem wielkiem. — Ja też jestem tego przekonania, że z nim żyć nie możecie, bo-by to było, nie życie, ale nieustanna tortura...
— Lecz chcieć się uwolnić od niego, nie mała rzecz i nie łatwa. Radziejowski ani was, ani mienia waszego łatwo z rąk nie wypuści. Prawo mu daje pewną siłę, u was jest jak u siebie w domu drzwi mu zamknąć nie możecie. Zechcecie ujść od niego — musicie mu na łup wszystko zostawić, a to jest rzecz nie mała. On zmarnuje i rozproszy wszystko, co nieboszczyk Adam przez całe życie zbierał i co wy lubicie i cenicie, jako pamiątkę po nim... może też wam swoją rajtaryą i ludźmi z Krytowa i Radziejowic pozajeżdżać folwarki. Wypowiedzieć mu wojnę, pani moja, to się potrzeba na wszystko przygotować co godziwe i niegodziwe, bo on per fas et per nefas prześladować i mścić się będzie, a na złe rozum ma!
Król mówił żywo, z wlepionemi w niego oczyma słuchała podkanclerzyna, a chwilami łzy jej się wymykały zpod powiek.
— Pani moja — odezwał się Jan Kazimierz — zrywać z nim teraz nie radzę, — nie można; cierpcie jeszcze. Gdy, da Bóg, powrócimy z tej wyprawy do domu, potrzeba będzie obmyśleć i przygotować środki, wybrać godzinę... abyście strat i przykrości mieli jak najmniej. Ja, z mej strony, przyrzekam wam jak najsilniejsze poparcie.
Co się tyczy królowej — dodał, spuszczając oczy i zniżając głos — co się tyczy królowej, lękam się, ażeby nie wzięła strony podkanclerzego, gdyż on bardzo jej nadskakuje... a ja, ja — przebąknął zmieszany nieco — ja, mnie... trudno będzie do królowej za wami przemówić — bo... wiem, że mnie posądza.
— Wszystko to tymczasem rzeczy są oddalone dziś, świętej cierpliwości zażyć musicie — to moja rada i — nie zrywać, ani nawet dać mu się domyślać, że to nastąpić może.
Podkanclerzyna wysłuchała drżąca rad, które król z widocznem dla niej współczuciem wypowiadał... ale w końcu, wybuchnęła płaczem, który dotychczas powstrzymywała.
— Każdy dzień, każda godzina, z tym człowiekiem niewysłowioną jest dla mnie męczarnią. Zdaje mi się, że naumyślnie sili się na to i obmyśla środki, aby jaknajsrożej mnie utrapił. To, o czem wie, że mnie dotknie, obrazi — umęczy, — wybiera — litości nie ma, wstydu nie ma. Nieraz się przed domownikami własnymi rumienić muszę. Posądzania, wymówki — życie moje przeszłe, moje szczęście... ma nieustannie na ustach... W. Król. Mość słyszeliście o konterfekcie nieboszczyka, który z mego pokoju na strych wyrzucić kazał, ale tożsamo się dzieje z najdroższemi pamiątkami.
Dochodzi to do obrzydliwej swawoli. Chłopcy jego zabijają mi z jego rozkazu najulubieńsze ptactwo moje, po pokojach z łuków strzelając. Nie mam szkatułki i schówki, w której-bym coś ukryć mogła; odbija mi zamki, zabiera papiery. Do braci listów wysłać nie mogę, bo i te są podejrzane.
We własnym domu być na łasce sług przekupionych.
Radziejowska we łzy się rozpłynęła — Jan Kazimierz mocno przejęty, starał się ją pocieszyć i dodać męztwa.
— Nie może ta męczarnia trwać długo — dodał. — Pani, podkanclerzyno powracaj do Warszawy, a ja go zatrzymam przy sobie. Wystawił mi pułk rejtaryi, który chce prezentować, a oprócz tego nie zdaje mi się, aby obóz opuścił. Z obowiązku przy nas być musi. Masz więc pani czas wypocząć, namyśleć się, a nawet sprowadzić braci ku pomocy. Królowa — dodał, nieco głos zniżając — nie wiem z pewnością, jak długo towarzyszyć mi będzie. Życzyłaby sobie być ze mną i ma męztwo po temu, ale panowie senatorowie słusznie są przeciwni, i ona więc do Warszawy powróci, a waćpani albo z nią, lub sama powinnaś też wracać.
— Dotąd — wtrąciła Radziejowska — nastawał na to i upierał się, abym jechała. Jaki w tem cel miał i ma, niewiem. Trudno go zrozumieć. Być więc może, iż się i odjazdowi mojemu sprzeciwi, jeżeli mu to przeciw jego myśli.
— Cóż w takim razie? — zapytał troskliwie Jan Kazimierz.
Dumnie podniosła piękną główkę pani podkanclerzyna.
— Mam jeszcze garstkę ludzi własnych, mnie wiernych i posłusznych — rzekła — i gdy wydam rozkazy do wyjazdu — posłuchają mnie, nie jego. Zresztą ułożę tak w potrzebie odjazd, ażeby niewiedział o nim, lub się dowiedział za późno.
Rozśmiał się król niedowierzająco.
— Moja pani podkanclerzyno — odparł — nie pochlebiajcie sobie, ażebyście wy go mogli w czem ubiedz. Wie on, zdaje mi się, nietylko każde słowo wasze, ale niemal myśl każdą. Postępujcie ostrożnie... a nadewszystko przed czasem mu się nie dawajcie domyśleć tego, iż macie postanowienie się z nim rozstać. Gdy do tego nareszcie przyjdzie, będziecie musieli do klasztoru się udać, dopóki w Rzymie nie wyrobimy rozwodu. Sprawa ta pociągnąć się może, a tymczasem i dobra zabezpieczyć potrzeba od napaści i zmarnowania.
Wzdychała ciężko Radziejowska.
— Dyssymulujcie — mówił król dalej — chociaż ja to najlepiej wiem, jak trudno dyssymulować, gdy się ma wstręt i pogardę dla człowieka. W takiem i ja jestem położeniu względem niego, bo zdawna mi jest wstrętliwym, a narzuca mi się i nabija tak, iż go się niczem pozbyć nie mogę. Wie bardzo dobrze, jakie mam dla niego sentymenta, ale właśnie, aby mi się naprzykrzać i dojeść mi — nie odstępuje na krok. Próżno się odwracam, uchodzę, nie słucham i nie odpowiadam; zabiera głos, zachodzi ze wszech stron... naostatek, gdy sam już nie może, od królowej zleceń się do mnie podejmuje, aby mnie niemi i sobą męczył.
Widzicie kochana podkanclerzyno, że go znam, bo się tak ze mną, jak z wami obchodzi. Jedyna rada moja, dyssymulujcie... a ja też do czasu, znosić go muszę.
W ciągu tej narady poufnej, Sapieżyna była w drugim pokoju, gdzie z siostrzenicą swą rozmawiała i ani ona, ani król, ani wielce rozdraźniona pani Radziejowska, nie uważali i nie słyszeli, że pan podkanclerzy zawiadomiony pewnie o umówionem spotkaniu u Sapieżynej, cicho podjechał konno w podwórze, wierzchowego oddał towarzyszącemu hajdukowi, na palcach niemal podkradał się podedrzwi, a potem nagle je otwierając z hałasem zwycięzcy, wpadł do komnaty, w której król siedział z panią podkanclerzyną.
Twarz jego szydersko, złośliwie się śmiała, oczki przymrużał i krokiem od niechcenia, powolnym podszedł króla, który czerwienił się, bladł i do najwyższego stopnia rozgniewany, upokorzony, dumną też i pańską przybrał postawę.
Radziejowska na widok męża, jak trup zbladła, wiedziała, co ją czekało za to pochwycenie na rozmowie, która nawet świadka nie miała, bo Sapieżyna w chwilę potem dopiero głos obcy posłyszawszy, ukazała się na progu z siostrzenicą.
Podkanclerzy nie zwracając się do żony, podszedł z ukłonem do Jana Kazimierza.
— Szukałem wszędzie w. król. mości — rzekł — bo pilne sprawy z kanclerzem czekają, królowa też dopytywała się, nie wiem jakim szczęśliwym trafem myśl mi przyszła tu zajrzeć.
— Ale ja wprost z monstry jadę — odparł król kwaśno — a niema minut kilku, jakem tu przybył, chcąc panią Sapieżynę odwiedzić. Mogliście się łatwo dowiedzieć o mnie, bo tajemnicy z moich przejażdżek nie czynię.
Radziejowski śmiał się.
— Należała w. król. mości — począł ciągle sarkastycznie, a oczyma na żonę rzucając — należała choć chwila spoczynku po tylu fatygach od rana, około lustracyi pułków.
Król nic nie odpowiadał.
— To się wie — mówił żywo podkanclerzy — co żywiej rozsyłać potrzeba, nie ma chwili do stracenia. Kozactwo Kalinowskiego napiera, a Chmiel pospiesznie na nas ciągnie, aby zebranie się pospolitego ruszenia uprzedził i pobił nas nim ono nadejdzie.
— Województwa zaś, wiadoma rzecz, nie bardzo rade terminu pilnować, i wymówki mieć będą dosyć.
— Pospolite ruszenie na piąty Czerwca — dodał Radziejowski — daj Boże, aby pod Konstantynów nadążyło, a tymczasem co z nami będzie...
Zagadywanie to — de publicis, jak gdyby tylko sprawę Rzeczypospolitej miał na sercu Radziejowski, w takiej było sprzeczności z jego twarzą i rzeczami, iż zwiększało króla rozdraźnienie.
Nie odpowiadając Radziejowskiemu podniósł się król, gniewny, zwrócił do gospodyni domu, która się właśnie ukazała na progu i pożegnawszy ją, równie swobodnie kilku słowami cicho wyrzeczonemi pożegnał podkanclerzynę, która nie zważając na złośliwe męża wejrzenia, odprowadziła do progu, odchodzącego.
Podkanclerzy, który, jak sam mówił, za królem gonił i szukał go tu dla spraw pilnych, zamiast mu teraz towarzyszyć, co się zdawało obowiązkowem, zawrócił się, odprowadziwszy do konia, nazad do mieszkania Sapieżyny.
Twarz mu promieniała zwycięztwem, zemstą jakąś podkarmionem, wiedział dobrze, że i Sapieżynie i żonie może dokuczyć, a to właśnie najpożądańszem mu było.
Najpierw więc do Sapieżyny się obrócił, dziękując szydersko, iż była tak łaskawą, żonie jego miłe spotkanie z królem jegomością ułatwić.
Jejmość, charakteru nie łagodnego, opryskliwa a śmiała, napadła na niego z góry.
— Wstydziłbyś się asindziej, panie podkanclerzy — zawołała — mnie posądzać, a żonie dojadać. Cóż to się tak strasznego stało, iż król u mnie ją zastał? albo to dziwna, iż Elżusia ma dla niego weneracyę i wdzięczność, gdy to i waćpanu wiadomo, że gdyby nie król, nie miałaby po pierwszym mężu nic, a i waszmość byś się też nie obłowił!
Radziejowski śmiałą tą odpowiedzią zrazu trochę się uczuł zmieszanym i byłby może wybuchnął nie szczędząc gospodyni, lecz go coś powstrzymało.
— Cóżem to ja tak złego powiedział? — zaczął śmiejąc się — dziękowałem, nic więcej, bo wiem, że mojej żonie widzenie się i rozmowa z królem milszą jest nad inne, nawet, niż ze mną! Stara to przyjaźń, a my poddani j. król. mości, powinniśmy szczęśliwymi się czuć, gdy którego z nas, czy żonka, czy córka wpadnie w oczy majestatowi. Przez to się wszystkiego dobrego dla domu spodziewać można.
Oburzona podkanclerzyna płakała, na co mąż bynajmniej nie zważał, tem weselszym się okazując. Sapieżyna, nie zważając na gościa, odwróciła się od Radziejowskiego, ujęła pod rękę podkanclerzynę i nie żegnając go, wyszła z nią do drugiego pokoju, drzwi zamykając za sobą.
Podkanclerzy natychmiast kapelusz włożył na głowę i w boki się ująwszy hałaśliwie wyszedł na ganek, rozkazując sobie podać konia, który czekał na niego, wraz ze służbą.
Długiego czasu potrzeba było, wody i larendogry, nim podkanclerzyna wzruszona, przyszła do siebie.
— Nie masz co tak bardzo zważać na niego — pocieszała ją Sapieżyna — niech sobie plecie co chce, nie wyrzuca ci sumienie nic, króla sobie tem naraził, bo go szpiegował; zresztą nic się nie stało.
Radziejowska nierychło potem do domu odjechała.
Podkanclerzy wprost ztąd udał się do królowej, ale tu zastał tak liczne towarzystwo, że przystąpić do niej nie mógł.
Nieznane panie, które tu z mężami przybyły, przychodziły z kolei pokłonić się pani swej, aby mieć potem wspomnienie, że ją widziały, choć niewiele z nich rozmówić się z nią mogło, bo nauka języka francuzkiego nie była jeszcze rozpowszechnioną, z wyjątkiem najarystokratyczniejszych domów, a między starszemi paniami łatwiej było można znaleźć taką, co po łacinie się rozmówić umiała, niż po francuzku; królowa zaś, choć po polsku rozumiała trochę, mówiła tym językiem źle i niechętnie.
Dosyć było niektórym z pań być przypuszczonemi do ucałowania ręki i do widzenia oblicza.
Ichmościów też duchownych, świeckich i wojskowych na pokojach Maryi Ludwiki nie zbywało nigdy, cisnęli się wszyscy, jako do dystrybutorki łask i istotnie królowej. Wiedziano, że przez nią i do króla trafić było najbezpieczniej a najłatwiej.
Na przyjęcie też w mieście i przez ziemian skarżyć się nie mogła Marya Ludwika. Miasto po naradach i zasiągnionych wiadomościach, wystąpiło z podarkiem przystojnym.
Nie mogło wprawdzie, jak Gdańsk, ofiarować kilku tysięcy pięknych, umyślnie odbitych monet, ale naczynia srebrne pozłociste, przydały się też skarbcowi królowej jmości.
Co dzień prawie zabawiano ją ogniami sztucznemi, które z Warszawy sprowadzony kunsztmistrz wyprawiał. Czas schodził dosyć przyjemnie.
Podkanclerzy pod pozorem spraw jakichś pozostał na pokojach, aż się wszyscy oddalili. Szło mu oto, ażeby królową zawiadomił o szczęśliwych swych łowach. Wiedział, że bądźcobądź, zawsze ją to cokolwiek zniechęci i odstraszy od króla.
Obrócił w żartobliwy sposób swoje oskarżenie.
— Goniłem dziś za królem jmością w pole — odezwał się — lustrował pułki, alem się przypóźnił, a król pośpieszył na inną lustracyą.
Rozśmiał się; Marya Ludwika ciekawie się zwróciła ku niemu.
— Pojechał zawczasu swe dawne znajomości odwiedzać — ciągnął dalej Radziejowski. — Znalazłem go, jakimś instynktem u Sapieżyny, ale on tam nie jej szukał...
Zatrzymał się nieco. Królowa słuchała ciekawie.
— Znajdowała się tam żona moja — mówił dalej Radziejowski. — Wczoraj razem były u w. król. mości, gdzie król się z żoną moją zmówić musiał, gdzie się spotkać mogą bezpieczniej na poufalą rozmowę, to jest na to, aby się ona przeciwko mojej tyranii skarżyła. Jakoż przydybałem ich oboje, samych, bo Sapieżyna nie chciała snadź czułym zwierzeniom przeszkadzać...
Począł śmiać się podkanclerzy, chociaż widział, jak surowo zmarszczyła się królowa i usta zacięła.
Nie wdała się jednak ani w rozpytywania, ani w dłuższą o tem rozmowę, zwróciła się ku czemu innemu.
Podkanclerzyna przez cały ten dzień pozostała u siebie, sposobiąc się do tego, co ją od męża czekało wieczorem.
Tymczasem Radziejowski, który z Dębickim miał do czynienia wiele, powrócił tak późno w noc, iż żona go już nie widziała.
Następnego zaś dnia rano przywitał ją wcale już ani napomykając o spotkaniu u Sapieżyny, i nie czyniąc wymówek, ani szydząc i doskwierając, czego się spodziewała. Czy to wypłynęło z rachuby, czy z lekceważenia, poznać nie mogła podkanclerzyna, lecz była mężowi nieledwie wdzięczną, że ją w pokoju pozostawił.
Wypadek ten, zamiast pogorszyć stosunki pomiędzy małżeństwem, prawie, przeciwnie, uczynił je znośniejszemi; podkanclerzyna oddychała swobodniej, Radziejowski zaś tak się zdawał jakiemiś ważnemi sprawami ciągle zajętym niezmiernie, iż na pozór żonę zaniedbywał. Wszystko to u niego tak było umiejętnie ułożone, że chodów jego trudno się było dobadać.
Mniej nawet w Lublinie królowi samemu prezencyą swą się naprzykrzał, gdyż w towarzystwie Dębickiego obchodził różne kółka wojskowe i ziemian, siejąc tam potrzebne na przyszłość ziarna... które później wschodzące pielęgnować miano.

Koniec tomu drugiego.






BOŻY GNIEW.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA.

(Czasy Jana Kazimierza).

przez

J. I. Kraszewskiego.



TOM III.




WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.

1886.



Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 18 Сентября 1886 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakow.-Przedm. 66.






I.

Codziennie prawie przynoszono języka, a wiadomości te, których król był żądnym, niecierpliwiły go coraz mocniej.
Rad chciał już ciągnąć dalej ku Konstantynowu, ale pułki powoli się jeszcze ściągały, a skargi dochodzące zewsząd przekonywały, że żołnierz swawolny, po drodze się łupieztwem zabawiał, wcale nie śpiesząc do obozu.
Niekiedy od Kozactwa zalatywało coś takiego, co zaboleć musiało, — naprzykład, gdy hanowi tatarskiemu kładziono w usta te słowa, że mu więcej szło o przyjaźń jednego prostego Kozaka z pod Chmiela, niż o zgodę z Królem Polskim... Przyprowadzono tu pochwytanych jeńców z luźnego Kozactwa i z Tatarów, co się zapędziwszy zadaleko, w ręce oddziałów polskich powpadali. Ci prawie zgodnie powtarzali, że Chmiel siły swe podzielił, że szedł przeciwko królowi i że Orda z ogromnemi tłumami ciągnęła za nim znowu.
Tymczasem wojska powolniej daleko ściągały się niżby król życzył, który z każdym dniem więcej był tem podrażniony.
Pobyt też w Lublinie, w tem towarzystwie królowej i pań, które się do niej i koło niej skupiały, wcale mu nie smakował. Nie śmiał się z tem oświadczyć, lecz ze wszystkiego się to okazywało. Królowa zaś, choć ją Kozactwem zastraszano, które się przybliżało i zuchwale wtargnąć mogło aż nad brzegi Bugu, — nie miała ochoty powracać do Warszawy, chętnie-by była towarzyszyła mężowi, czując mu się w chwilach stanowczych potrzebną, widząc już intrygi, jakie się około niego zasnuwać zaczynały.
Radziejowski dotąd grał przy niej rolę przyjaciela, który bolał nad tem, iż nieudolny król sam miał pozostać — królowej, która w początkach przeciwko insynuacyom tym o mężu nie protestowała — z trudnością teraz przychodziło go bronić. Milczała, lecz przyszłe losy wyprawy podjętej z takim wysiłkiem, przejmowały ją trwogą. Przeciwnie, Jan Kazimierz był najlepszej myśli i nadziei. Pobożny i wierzący w opiekę niebios, cieszył się cudownym obrazem N. Panny Chełmskiej, którą wojsko miało za opiekunkę pozyskać.
W Lublinie Janowi Kazimierzowi coraz jakoś robiło się duszniej; zdawało mu się, że gdy wyruszy sam z głównemi siłami, które się już tu zgromadziły, opóźnione też oddziały pośpieszą ku niemu. Nalegając codzień na wyruszenie z Lublina, w końcu król z dowódzcami dzień naznaczył, a że od Kozactwa coraz świeższe nalatywały wiadomości, iż się zbliżało — zdawało się, iż Marya Ludwika wyrzecze się dalszej podróży. Królowa, dotąd milcząca, oświadczyła w ostatniej chwili, że dopóki tylko będzie można, towarzyszyć chce mężowi i trudy jego podzielać.
Jan Kazimierz, jakkolwiek mu to może nie zbyt dogadzało, musiał dziękować.
Radziejowski, który i tu i tam podsłuchiwał i podszeptywał — uśmiechał się. Oświadczył zarazem żonie, iż bezpiecznie mogła też z nim pozostać. To „z nim“ dwuznaczne, wyrażało zarazem i króla. Podkanclerzyna, pozorem zgody ukołysana, nie sprzeciwiała się.
Uroczyste było, ale niepokoju pełne, ruszenie z Lublina, pożegnania, błogosławieństwa. Gdy wiele osób ztąd powracało lub też się zatrzymywało, inne, przykładem królowej zachęcone, w ostatniej godzinie przeprowadzać się decydowały.
Radziejowską mąż zabierał tem pewniej z sobą, iż prawdopodobnie ku Sokalowi i Bugowi ciągnąć miano, a w pobliżu nad Bugiem był jego Kryłów, mieścina po pierwszej żonie odziedziczona. Mogła więc, jak zapowiadał podkanclerzy, Jejmość spocząć w starym dworze w Kryłowie, jeśliby w Sokalu i przy obozie nie dogodnie jej było.
Wojsko z królem, który inaczej jak konno na czele swych chorągwi jechać nie chciał — ciągnęło dosyć powolnie na Uchanie ku Krasnemu Stawowi. W pochodzie wszyscy się przekonać mogli, jak te tabory ogromne, któremi wojsko było przeciążone, niesłychanie ruchy jego utrudniały. Wozy, kolebki, ludzie i konie króla i panów, daleko więcej miejsca zabierały, niż sam żołnierz, a ten musiał przed niemi ustępować. Niezliczona ćma ciurów, czeladzi, sług wszelkiego rodzaju, jechała, szła, wlokła się, otaczała te tabory. Wśród natłoku nie było prawie godziny, w którejby nie powstała waśń, nie przychodziło do pięści, kijów i szabel. Za sługami ujmowali się panowie, starszyzna musiała biedz rozrywać i godzić.
Niekiedy dochodziło to aż do króla, który i sądy wojenne i nadzór musiał postanowić surowy... co niewiele pomogło.
Królowa ze swym fraucymerem, dosyć licznym, z przestraszonemi kobietami, które ciągle Kozakami i Tatarami na żarty prześladowano — choć sama nieulękniona dotąd, zaledwie mogła w służbie utrzymać ład jakikolwiek. Przybiegano do niej ciągle z popłochem, a ten się jeszcze powiększył, gdy śmielsi przodownicy poczęli do króla jeńców chwytanych przyprowadzać.
Widok tych twarzy dzikich, z wyrazem źwierzęcym... kobiety wprawiał w niewypowiedzianą trwogę. Wybiegały się im przypatrywać — powracały blade i drżące.
Z powodu kolebek i wozów Maryi Ludwiki, czasem dla jej ciekawości i fantazyi zatrzymywać się musiano, i zmuszano też króla zwracać się, czekać, podjeżdżać do kolebki żony — co go niecierpliwiło.
Nie mówił jeszcze nic, lecz jawnem się stawało, że dalej, dalej pochód podobny był niemożliwym i niebezpiecznym.
W Uchaniu, wieczorem, Jan Kazimierz sam na sam się znalazłszy z żoną, miał naostatek odwagę wnieść, że jej — dla własnego bezpieczeństwa, koniecznie powracać należało.
Marya Ludwika obawą-by się do tego skłonić nie dała pewnie — ale król dodawał, że na Prymasa zdane były sprawy wszystkie, i że ona mu w pomoc radą i bliższą znajomością rzeczy przyjść była powinna.
Trafiało to do jej przekonania.
Uśmiechało się zarównie spragnionej zajęcia i czynnego życia — zastępowanie króla w stolicy, jak towarzyszenie mu w obozie. Wybór z dwojga był trudnym.
Właśnie w tej chwili wahania się i zwątpienia zjawił się czuwający, a raczej czyhający na nie Radziejowski. Wszystko to on przewidywał zawczasu i chciał z tego korzystać.
Dotąd podróży królowej nie był przeciwnym — dalej ona mu krzyżowała jego plany przewrotne.
Szło mu o to, aby ją z mężem rozdwoić i poróżnić — i zająć potem stanowisko pośrednika, bez któregoby się oboje obejść nie mogli.
Marya Ludwika, dotąd niepodejrzewająca tak głęboko sięgającej intrygi, chociaż niezmierną ambicyą Radziejowskiego znała — naradzała się z nim poufnie.
— Jest-że w istocie jakie dla nas niebezpieczeństwo? — zapytała go — albo w ten sposób grożąc niem, pozbyć się nas tylko chcecie?
Podkanclerzy nastroił powagę wielką.
— W tym momencie — odparł — niebezpieczeństwa niéma jeszcze, ale że ono nagle i niespodzianie zjawić się może — to niestety — pewna... Kozactwo jest zuchwałe; jego sposób wojowania na takich napadach zuchwałych zależy, których przewidzieć niepodobna, a gotowym być na nie zawsze potrzeba.
Z pewnością N. Pani spokojniej i lepiej byłoby w Warszawie, dokąd ją i czuwanie nad sprawami Rzeczypospolitej powołuje.
— Tak-bym chciała towarzyszyć mężowi — westchnęła królowa.
— I to nie ulega wątpliwości, począł Radziejowski — że przytomność W. Król. Mości tutaj wielce jest pożądaną. Król sam sobie zostawiony, uledz może wpływom różnym, słuchać rad niezawsze najlepszych. Boleśnie to powiedzieć, ale N. Pan w sobie nie znajdzie siły do pokierowania wyprawą, a gdy codzień kto inny ucho jego pozyscze, wynikną ztąd sprzeczności targania, które wszystko zepsuć mogą.
Mnie król z pewnością słuchać nie zechce.. a inni...
Podkanclerzy poruszył ramionami i zamilkł.
— Widzicie więc — dodała królowa, że wybór dla mnie trudny. Pozostać czy wracać? ma równe niedogodności.
— W. Król. Mość, gdyby powrót się stał koniecznym, co nastąpić musi — wtrącił Radziejowski — zechcesz wrazić to w umysł króla, że ja jestem najwierniejszym sługą jego, że mam dosyć odwagi i wytrwałości, aby co potrzeba i z dowódzcami i ze szlachtą doprowadzić do końca; ale król się powinien pozbyć tego wstrętu i nieufności, jaki ma ku mnie, a które, zdaje mi się — winien wpływowi żony mojej. Staram się już kwoli publicznej sprawie, pojednać z nią... jesteśmy dosyć dobrze... na wiele rzeczy zamykam oczy...
Królowa przechadzała się zamyślona.
— Sądzicie więc, że dalej towarzyszyć królowi... — spytała.
— Będzie niepodobieństwem — dokończył Radziejowski. — Z tą myślą się zawczasu oswoić należy... ale ja pozostaję. W. Król. Mość mieć będziesz najwierniejsze, codzienne sprawozdanie z tego, co się tu u nas dziać będzie.
— Zaczekam jeszcze, aż mnie konieczność zmusi obóz opuścić — westchnęła. — Widzę to, że i w Warszawie byłabym potrzebną, a tu... się tak obawiam.
— Ja pozostaję na straży — żywo począł podkanclerzy — będę donosił i przestrzegał o wszystkiem. W potrzebie potrafię powstrzymać krok, któryby się groźnym wydawał, król nie słucha mnie, ale ja znajdę środki wymożenia na nim... zwłoki przynajmniej. W. Król. Mość listami swemi będziesz mnie posiłkowała.
Tego wieczora więc już Marya Ludwika na wpół była przekonaną, że odjechać powinna. Zapytała od niechcenia podkanclerzego, co z żoną myśli uczynić.
— Posunąwszy się ku Sokalowi, nad Bug, gdzie leży mój Kryłów — rzekł podkanclerzy — bardzo mi będzie łatwo ją odwieść tam, pozostawić, a z Kryłowa zarządzić podróż do Warszawy. W. Król. Mość nie chcę obciążać jej towarzystwem i powiększać i tak już dosyć gromadnego taboru.
Królowa nic nie zdawała się mieć przeciwko urządzeniu takiemu, bo, nie lubiąc podkanclerzyny, wolała nie mieć jej z sobą.
Radziejowski w ten sposób z jednej strony przygotowawszy Maryą Ludwikę, wsunął się do Króla, aby u niego tem się pochwalić — wiedział, że wiadomość będzie dobrze przyjętą.
Chociaż król, jak zwykle, nie miał ochoty do rozmowy z nim, podkanclerzy się narzucił.
— N. Panie — szepnął tajemniczo — starałem się skłonić królową, aby powracała do Warszawy. Im dalej się posuwamy, tem przytomność jej w obozie ruchy nam utrudnia.
Jan Kazimierz odwrócił się ku niemu, ale nie przemówił jeszcze.
— Zdaje się, że N. Pani sama zaczyna to widzieć — iż się narażać nie powinna.
Zamruczał coś król.
— W. Król. Mość nalegaj tylko otwarcie. Idzie o bezpieczeństwo osoby, o niewczasy i niewygody, na które się narażać w tym stanie zdrowia nie powinna. Nawet doktor być może na świadectwo pozwany...
Królowa się waha, przez troskliwość o osobę W. Król. Mości — lecz sądzę, że się da skłonić.
Nie odebrawszy odpowiedzi, Radziejowski dorzucił po chwili:
— Ja z moją żoną muszę pozostać... najmniej do Sokala. Niedaleko ma mój Kryłów, gdzie się zawsze schronić będzie mogła. Dwór wprawdzie stary i opuszczony, ale kazałem go oczyścić, a i to wiosna się zbliża... nie potrzeba więcej nad dach i ściany...
Słuchał król napozór nie okazując, aby go to wielce obchodzić mogło, ale w duszy dziwił się potrosze temu, iż podkanclerzy żonę chciał dłużej zatrzymać, odprawiając królową. Byłoto dla niego niezrozumiałem.
Wśród tych rozmysłów i napastliwych podkanclerzego rad i uwag, któremi króla zarzucał, oznajmiono, że... przybyli dwaj, na wycieczkę dalszą z oddziałem wyprawieni, Ichmość panowie Joachim Łącki i Kurowski, którym się powiodło pod Kopczycami z Ordą się ucierając, pochwycić Neczaj Murzę tatarskiego.
Na tego czarnego olbrzyma, gdyż Murza był nadzwyczajnego wzrostu, co u Tatarów rzecz rzadka, wpadłszy naprzód Łącki, szczęśliwie mu z rąk szablę wytrącił i chciał go z konia ściągnąć, ale Murza silniejszy, towarzysza pochwyciwszy z nim razem, sobą go cisnąc, padł w błoto. Kto wie jakby się była walka ta skończyła, gdyby nie przypadł Kurowski, który ratując Łąckiego, Murzę obuchem w łeb uderzył raz i drugi poprawiając, tak, że w końcu Tatarzyn okrwawiony przytomność stracił, a nasi go związali i w niewolę wziąwszy uprowadzili.
Zwadzili się potem o pancerz bardzo misterny i kosztowny, który Murza miał na sobie, i razem z jeńcem przybyli do króla na sąd.
Ponieważ ciemno już było, gdy z nim przyszli a Jan Kazimierz widzieć chciał tego olbrzyma, bo mu go opisywano już jako dziką bestyą osobliwą, zapalono pochodnie przed dworem i zbiegło się mnóztwo ludzi na oglądanie Murzy.
Przywleczono go na łykach, opierającego się i tarzającego, mimo, że głowę miał pobitą i pociętą straszliwie, a krew na niej ledwie pozasychała. Wyszedł zaraz król, ogromne koło się zgromadziło, a Łącki z Kurowskim opowiadać zaczęli, jak go zmogli. Przyczem sprawę swoję wytoczyli, o ów pancerz złocony i wielce kunsztowny, który też przyniesiono.
Nim Jan Kazimierz o nim zawyrokował, ktoś z tłumu zawołał:
— Co się tam o łupinę tę wadzić macie? a nie przystałoby jej, jako pierwszy łup złożyć u stop j. król. mości?
Oczywista rzecz, że Łącki i Kurowski nie mieli słowa do powiedzenia przeciwko temu, ale się król okrutnie żachnął.
— Ale dajcież mi pokój! ja go nie chcę i nie przyjmuję. Kurowskiemu go przysądzam, bo bez jego pomocy Łącki-by nietylko pancerza nie widział, ale czarna ta bestya byłaby go zadławiła.
Łąckiemu zaś moja rzecz nagrodzić jego męztwo, i o nim ja niezapomnę, nie straci na tem.
Łącki się tedy schylił do kolan królowi, a Kurowski zaraz pancerz ściągnął, który wszyscy biegli oglądali, gdzie znajdujący się wypadkiem Otwinowski dostrzegł przy świetle pochodni, iż na kółkach jego były arabskie napisy, które miał później odczytać.
Murza ten, którego, jak niedźwiedzia w łożysku pochwyconego oglądano ciekawie, istotnie był niezwyczajnej urody a pewnie i siły.
Skóra na nim niemal tak czarna, jak na murzynie, spalona, jeszcze połysk jego oczów i zębów, któremi podczas zgrzytał, straszniejszemi czyniła.
Potrzebnie czy nie, dano znać o tym potworze królowej; dowiedział się fraucymer: więc co żyło, biegło. Dodawszy noc, pochodnie, całe to zbiegowisko z Murzą związanym pośrodku taki obraz stanowiło, że chyba drugiego mu podobnego nie łatwo było ujrzeć. Królowa ukazała się na ganku przy mężu, i przypatrywała się mężnie dosyć, nie okazując, aby ją ta bestya czarna nastraszyła, ale spytała wszakże w pobliżu stojącego Kłobukowskiego, czyby wistocie Tatarowie wszyscy tacy byli.
Tedy Radziejowski przystąpił przypominając N. Pani, że w jego pałacu, dawniej Kazanowskiego, kilkudziesięciu jeńców tatarskich nieraz widywała. Lud był statury nie tak rozrosły, choć krzepki, barczysty i silny.
— Murza ten — dodał Kłobukowski — na oko tylko straszny, a wielu małych nogajców gorsi byli może nad niego w boju.
Gdy się tak tu monstra przeciągała, Murza, który stał na postronkach trzymany, nie zważając na nikogo, na ziemię padł i położył się, aż go potem zrywać z niej i do odejścia musiano gwałtem napędzić.
Król musiał rad być Łąckiego zdobyczy, bo Murza niewiasty obozowe przejął trwogą, a może i samej królowej dał do myślenia, że inne były te wojny we Francyi, na które się do obozów narażały panie, a z dziczą taką, na pół ze zwierzęty, narażać się nie przystało niewiastom. Wszelki żołdak, gdy się w walce upoi krwią i ową gorączką pobojowiska, dzikim się stać może i szalonym — cóż dopiero takie stworzenie, które prawdziwego Boga nie zna?
Na młyn to więc Radziejowskiego woda płynęła, a i król wreszcie był rad.
Jednakże z Uchania się zawrócić nie chciała królowa i dalej jechała razem z mężem do Krasnegostawu. Tu nowego języka dostał Jan Kazimierz, który dozwalał bardzo rychło spotkania z Kozactwem i Ordą się spodziewać. Trochę to nawet popłochu zbudziło z tego powodu, iż wszystkie się siły nie ściągnęły jeszcze.
Zatem i królowa oświadczyła, że gotową jest zawrócić ztąd do stolicy, ażeby nie być królowi na zawadzie w ruchach, jakie będzie musiał obmyśleć. W sam czas przychodziła ta rezolucya Maryi Ludwiki, gdyż w Krasnymstawie godziny prawie nie było bez nowego języka.
Nie wszystkie one na wiarę zasługiwały, gdyż ludzką mowę zawsze trzeba ważyć ustami, z których ona wychodzi, jak wodę źródłem, z jakiego płynie. I tu też wieści były najsprzeczniejsze, bo jedne nieprzyjaciela bliżej, inne dalej wskazywały, ale o tyle godziły się wszystkie, że zblizka się znajdował, a wcale pospolitem ruszeniem strwożonym nie był.
Xięzki naówczas, słuchając, co powiadano, jakoby Chmiel miał Hanowi prawić, śmiejąc się mruczał:
— Ten zdrajca Kozak lepiej nas pono zna, niż my sami siebie, bo nam prorokuje czego ja — niestety, nieraz doświadczyłem. Nie boi się pospolitego ruszenia, wiedząc dobrze, iż ono długo nie postoi, rzuci się mężnie, zetrze ochoczo, ale jak mu w polu na słocie przyjdzie cierpliwie dwie niedziele trwać, rokosz podniesie.
Protestowali przeciwko temu inni, bo chwila była uroczysta a stanowcza, w której przychodziło do ostatecznej rozprawy z rebelią, nad wszelką miarę rozuchwaloną. Xięzki milczał, ale wąsa zakęsywał.
— Zobaczymy!
Po małym spoczynku w Krasnymstawie nazajutrz już król dalej ku Sokalowi, a królowa z powrotem do Warszawy udać się miała. Ranek był majowy, dosyć pogodny choć niezbyt ciepły. Mimowoli może się jakoś wielce uroczyście to rozstanie zgotowało. Cały orszak Maryi Ludwiki, panie i panny, zawczasu już płaczące, rozżalone wystąpiły. Mało która też tam nie miała albo miłego sercu lub brata, męża, powinowatego, który szedł na bój, zapowiadający się krwawo. Przed zamkiem i po sieniach stały parami serca, którym rozstanie przychodziło boleściwie. Mężczyźni wesołemi się starali okazać, ale niewiasty męztwa nie udawały, krom królowej może, która je do końca zachowała.
Dla króla stał na ten dzień jego najlepszy i najulubieńszy wierzchowiec tarantowaty przygotowany z siodłem i kapą paradną. Dla innych też, gdyby w dzień popisu konie były najpokaźniejsze i rzędy najkosztowniejsze zgotowane. Służba cała w barwach nowych, chorągwie z pokrowców wydobyte w powietrzu powiewały. Kopijnicy na pół dnia przynajmniej pobrali swe proporce do rąk, które im nad głowami szumiały, jako las...
Na przedzie stojąca królewska chorągiew usarska, przy której Jan Kazimierz jechać miał, nad wszystkiemi celowała, bo to był dobór ludzi, koni i uzbrojenia ze skrzydły, z szyszakami złoconemi, z koncerzami sadzonemi w klejnoty, z tarczami złoconemi i malowanemi, który oczy porywał, aż żal brał myśląc, że się ten kwiat rycerstwa miał z ladajakiem chłopstwem opiłem potykać i przeciwko niemu ważyć życie.
Ale patrząc na nich, nie mógł nikt ani na chwilę powątpiewać, że gdzie taki oddział rzuci się całą siłą, tam tysiące przed nim pierzchać będą musiały.
Wyszli tedy księża z błogosławieństwem, relikwiami, święconą wodą, wyszedł król we zbroi, szyszak tylko dawszy paziowi do niesienia, i królowa w podróżnych szatach... Pożegnanie było krótkie, ale serdeczne. Król zaraz skinął, aby mu szyszak podano i dosiadł taranta, ale w orszaku Maryi Ludwiki taki się płacz rozległ i szlochanie, że niejednemu niepotrzebnie to serce zmiękczyło.
Poczęto wołać zaraz:
— Na koń! na koń! — a król przed chorągwią stanąwszy, do pochodu znak dał, skłonił się raz jeszcze żonie, która białą chustką powiewała i przy dźwięku muzyki wyruszył przodem.
Siadły też panie do kolebek przygotowanych, czeladź na konie i Zamek Krasnostawski zaroił się już tylko ostatkiem obozu, szarym jego ogonem.
Gdy się to działo, pani podkanclerzyna też na zamku była przytomną dla pożegnania królowej, która ją bardzo krótko i zimno przyjąwszy, odprawiła. Radziejowski zaś konno jeszcze za miasto Maryą Ludwikę w kilka koni odprowadził.
Wielu się może z kobietami rozstawało smutnie — to pewna, ale dla wielu starszych ciężar spadł z niemi z ramion, bo dwór królowej w pochodzie był niemałem brzemieniem.
Sam Jan Kazimierz czuł to najlepiej.
U drzwiczek kolebki królowej jadąc, podkanclerzy miał sposobność jeszcze ją zapewnić, że pozostaje tu na straży, jako jej wierny sługa i woli wykonawca. Wzdychał przewidując, że obowiązek ten pewnie łatwym do spełnienia nie będzie, lecz ręczył za swą gorliwość.
Kolebka też pani podkanclerzyny, która wytwornością swą i zaprzęgiem nie ustępowała tej, jaką jechała królowa, ruszyła razem z wozami króla i dworu, w dalszą ku Sokalowi drogę. Była ona jedyną pozostałością z licznego niewieściego orszaku.
Radziejowska jechała sama, ze sługą tylko, pogrążona w myślach, bo nie wiedziała, czy się miała cieszyć, czy niepokoić powolnością mężowską, — i projektem towarzyszenia mu do Kryłowa.
Zdawało się jakby naostatek pozbył się swej zazdrości, podejrzeń i wracał do lepszych dla niej sentymentów, ale mogłaż rachować na niego, znając już przewrotność i obłudę?
Wojsko posuwało się dalej powolnym bardzo chodem, a los tak chciał, że pierwszy ten dzień nie miał przejść bez tragicznego wypadku.
Chorągiew właśnie lasem ściągnęła, gdy bystre oko króla dostrzegło zdala siedzącego nad drogą, niby żebraka, człowieka dziwacznie odzianego, odartego po części w łosim kolecie niemieckiego kroju, mocno zszarzanym...
Przy królu oprócz innych, jechał przywołany przez niego wypadkiem od swej chorągwi Strzębosz, bo go Jan Kazimierz rozpytać chciał o nią.
Król wskazał na niego.
— Dałbym gardło — odezwał się — że to jest szpieg... patrzy zpodełba, a z postawy i z odzieży na tubylca nie wygląda... Podejrzana to figura.
Strzębosz nawet się zaofiarował po niego, bo król przystanął, a tuż i Jaskulski nadbiegł i kilku innych, którzy dosłyszeli słowa króla.
Skoczyli więc ku żebrakowi, który postrzegłszy, że się do niego mają, zrazu umykać chciał, ale wnet się rozmyślił, bo uciec nie było sposobu. Strzębosz pierwszy dobiegł, wołając:
— Stój? ktoś ty? co za jeden?
Dopiero teraz mu się mogli przypatrzeć, a twarz w której wszystkie muskuły drgały, opalona, pomarszczona, wejrzenie lisie, już go więcej niż podejrzanym czyniły.
Otoczyli go wojskowi.
— Żołnierz jestem — wybąknął — co ma być: żołnierz z regimentu niemieckiego, co tu stoi w pobliżu.
— Cóż tu robisz?
— Wyszedłem na słońce, bo mnie trzęsie febra.
Jaskulski tedy popatrzywszy nań, gdy się zmięszał, batożkiem go po plecach i krzyknął:
— Łżesz...
Wtem król począł dawać znaki, aby mu go przyprowadzono. Pędzono więc gdzie stał na koniu, oczekując Jan Kazimierz, ale nim doszedł, zupełnie się strwożył i rękami począł chwytać powietrze, jakby padał.
Postawili go przed królem. Znowu tedy pytania.
Nie śmiał już kłamać, że z regimentu żołnierzem jest, ale bąkał, że żebrak, ubogi, że tu w sąsiedztwie przytułek miał, że człowiek niewinny. I jak stał tak na kolana padł przed królem, ręce złożył i miłosierdzia prosić zaczął.
Wszystkich to uderzało, że gdyby istotnie żebrakiem był, do niczego się nie czuł, toćby strachu takiego nie miał. Przytem fizys okrutnie podła, podejrzenie budziła.
Król ręką bijąc po siodle do Jaskulskiego począł wołać:
— To szpieg jest... ja to czuję... każ go wmość wziąć na spytki... zobaczycie...
Ledwo to król rzekł, a tu go już pod ręce pochwycili, pod las z nim się niosąc, pachołkowie pisarza; nieznajomy krzyczał wniebogłosy.
— Czego wy chcecie odemnie? człowiek niewinny jestem.
Król, na koniu stojąc czekał, aż zdala rozległo się wołanie i krzyk i nie trwało dłużej nad dwa pacierze, aż przywleczono go nazad przed króla jmości.
Jaskulski jechał przodem i wołał:
— Przyznał się, że szpiegiem jest, od Chmiela wysłanym.
— Dawaj go tu — rzekł król.
Przywlekli go, bo już iść albo nie mógł, albo nie chciał, tak skruszonego, że w nim ledwie się dusza kołatała. Mówił dosyć niewyraźnie i plątał się, ale ci, co bliżej szli królowi to podnosili.
Okazało się najpierw, że zbiegiem był od wojska zaciążnego, ale, że jeszcze za króla Władysława IV uciekł i tułał się, a może i rozbijał.
— Kto cię posłał? — pytał król.
— Kozacki hetman mnie posłał — począł pochwycony — i obiecał mi nagrodę za to tylko, abym na oczy króla widział i doniósł jemu, że on sam przy wojsku się znajduje.
— Aha! widzicie — rzekł król, tryumfując — otóż go macie! Zdradził mi się tym łosiowym koletem, który ze sobą z wojska wyniósł, boby mi inaczej nie wpadł w oczy.
Kazał król pytać o kozactwo: gdzie on je porzucił, ile ich było, i czy orda z niem szła, a jaką liczbą; ale niewiele się z niego dowiedzieć mogli dla trwogi, bo mu się język plątał. Wiedział, co go czekało, bo oprawca z pachołkami już stał i postronki gotowe były, aby go zaraz na najbliższej sośnie obwiesić...
Król prośb ani chciał słuchać.
— Czas wojenny — rzekł — szpiega wypuścić, znaczy samemu na siebie bicz ukręcić, a wlec go za sobą w pętach, to ciężar próżny.
Tyle tylko, że mu król kapelana posłał, aby go wyspowiadał. Wojsko się tymczasem ruszyło dalej i chorągiew królewska niedaleko odeszła, gdy łotr już na gałęzi dyndał.
Więc wszyscy to za bardzo dobry omen brali, szczególniej się dziwując temu trafnemu wejrzeniu króla, boć go widziało pułków i ludzi wielu przeciągając, a nikt ani pomyślał, ażeby szpiegiem mógł być.
Przypominali drudzy, czemu dawniej wierzyć nikt nie chciał, a co się prawdą okazywało codzień większą, iż ów kozaczysko prosty, Chmiel, politykiem był lepszym od wielu najzawołańszych statystów, a informacye zewsząd miał tak dokładne; że co na pokojach królewskich się mówiło, co w radzie wojennej, co w tajemnym gabinecie króla, on o tem wszystkiem był najdokładniej uwiadomiony.
Poczęści się to tem tłómaczyć dawało, że w służbie panów, niemal wszystkich, Rusinów z Kozakami blizko spowinowaconych i wiarą i językiem było bardzo wielu, a niektórzy z nich, cierpiąc upokorzenia i obejście się panów surowe, radzi się mścili i służyli bodaj Chmielowi.
Z tej garści Kozaków, co wierna pozostała przy księciu Jeremim i innych, niemal codziennie kogoś zbrakło; znikał, jak kamfora, a innych pilnować musiano, nieufając już im, choć się poprzysięgali, że wiernymi zostaną.
Do Sokala tedy ciągnął wprost Jan Kazimierz, przykładem swoim budując starych nawet żołnierzy, tak czujnym był, niezmordowanym, zapobiegającym, aby wszystko w porządku się odbywało, aby nikt excessu żadnego po drodze nie popełnił, za co otrąbiono po pułkach, iż doraźnym sądem król karać każe.
Przytem pobożność wielka zachowaną była; msze zrana pod namiotami odsłoniętemi tak, że ich dokoła stojący słuchać mogli, w ciągnięciu zaś zwykle od Bogarodzicy poczynano, a potem różne pieśni pobożne księża intonowali, których przy wojsku nigdy tylu, co teraz nie było.
A, przykładem ks. Lisickiego, który pod Zborowem zginął, później też duchowieństwo, gdy szło o spełnianie obowiązków, ani kul, ani strzał się tatarskich nie obawiało i szło na nie mężnie.
Króla ci, co, jak Strzębosz, dawniej go znali i widywali — naprawdę teraz poznać nie mogli. Dyzma przed wujem, gdy o tem mówił, co bywało, a co jest, śmiał się poswojemu Xięzki.
— Ja to też admiruję, mój kochany — odpowiadał — ale sztuka wytrwać do końca. Bo że ludzie dworskiej edukacyi wszystko z siebie uczynić mogą, co zechcą, to wiadoma rzecz, ale co nie płynie z serca, a jest tylko pańszczyzną z musu, niewiele warto.
Już temu się było można dziwować, że król z sobą dla rozrywki nikogo z tych nie wziął, którymi się zwykł był otaczać; zabawy i wesołości nie szukał — a pracował nie spoczywając.
Można miarkować łatwo, jak to wielce wychwalane postępowanie królewskie podkanclerzemu się nie podobało, lecz nie było mu co zarzucić. Śmiał się więc Radziejowski z samej tej surowości, znajdując, że król z wojskiem, jak bakałarz ze studentami obchodził się, nie jak wódz z rycerstwem. Każde jego słowo wyszydzał... króla zaś napróżno namawiał, aby sobie i drugim folgował.
O panią podkanclerzynę, chociaż król wiedział, iż jechała, wcale się nie dowiadywał, ani starał się ją widzieć. Radziejowski napomykał mu; nie odpowiadał. Dopiero drugiego dnia się tak trafiło, że Jan Kazimierz zatrzymał się około wsi, przez którą wojsko przeciągało, a z kolei kolebka też podkanclerzyny się ukazała, w której ona z ochmistrzynią, kobietą niemłodą, jechała.
Król z konia zsiadłszy, u samej bramy prawie z kilku swoimi rozmawiał, ale Radziejowskiego w blizkości nie było. Nie wahał się, ujrzawszy podkanclerzynę, przystąpić do kolebki i przywitać.
— Nie zlękliście się widzę ani Tatarów, któremi nas straszą, ani niewygód podróży — odezwał się — zostaliście z nami wiernie. Ale — szepnął ciszej — cóż mąż na to?
— Sam życzył sobie, abym mu do Sokala i Kryłowa towarzyszyła — rzekła Radziejowska — zastosowałam się do woli jego.
Spuściła oczy i bardzo cicho szepnęła:
— Jak się to skończy? zaprawdę nie wiem.
— Chociaż miło mi was tu widzieć — rzekł król — ale naprawdę wolałbym był dla spokoju waszego powrót do Warszawy.
To mówiąc, dał znak głową i pożegnał nim Radziejowską, która jechała dalej. Podkanclerzy, chociaż dalej stał, ale kolebki żony z oka nie spuszczał i zarumienił się, widząc, że król się do niej zbliżył, ale pozostał w swem miejscu.
Nie przepuścił jednak królowi, i tegoż dnia przyciął mu, że go widział rozmawiającego z jejmością. Słowa były grzeczne, ale uśmiech i wyraz twarzy szyderski i cyniczny. Jan Kazimierz mu na to odparł, iż wistocie wymawiał podkanclerzynie, że mężowi towarzyszyła, gdy lepiej dla niej było do Warszawy powrócić.
— Mówiła mi, żeś wpan tego sobie życzył sam, czemu się dziwuję.
To rzekłszy, król się odwrócił od niego i poszedł rozmawiać z kapelanem.
Radziejowski stał potem, czekając, bo chciał coś jeszcze dodać, ale król się tak zręcznie mu wyślizgał i innymi zasłaniał, że już dostąpić do niego nie mógł.
Pomścił się za to w gospodzie, powróciwszy do żony, ale ta mu długo też nie dała mówić, i porzuciwszy go, wyszła do sypialni.
Był to dopiero tej podróży początek.





II.

Król ze swemi sześciu tysiącami posuwał się dalej ku Sokalowi, gdzie równocześnie nim stawić się miał stary hetman Potocki na czele siedmiu tysięcy. Tamże inne pułki panów senatorów, królowi na wyprawę ofiarowane nadciągać miały. Dotychczas wszystko szło i obiecywało się jaknajpomyślniej. Król był dobrej myśli i nieznużony na koniu ciągle z wojskowymi w rozmowie poufałej. Z innymi też duchownymi i świeckimi towarzyszącemi mu nadzwyczaj uprzejmy, surowszym się stawał tylko, gdy szło o utrzymanie w wojsku porządku, i o najmniejszych zaszłych dnia każdego wypadkach donosić sobie kazał. Postrzegano też, że nawet, gdy najweselszym i najrozmowniejszym był, zobaczywszy zbliżającego się podkanclerzego zasępiał się, odwracał, unikał z nim spotkania, a przymuszony natręctwem jego, zbywał go niecierpliwie.
Było to tak uderzającem, że nietylko inni, ale i sam Radziejowski poznać się na tem musiał, chociaż udawał, że nierozumie. Nie mając na kim, mścił się za to na żonie, przed którą na króla wymyślał, wiedząc, że ona bronić go będzie, z czego codzień rosły nieznośne poswarki między nimi. Najczęściej zapłakana i zagniewana, podkanclerzyna odchodziła i zamykała się od męża, ale ten ją ścigał i odprawić się nie dawał.
Oprócz tego, codzień listy wyprawiając razem z królewskiemi kresami do Warszawy, podkanclerzy coraz ostrzej przeciwko królowi się w nich rozpisywał, w ten sposób, aby Maryą Ludwikę zniechęcić i pogniewać.
W pierwszych zaraz powtarzał, jakoby powszechnie w obozie znane wyrażenie króla, który po rozstaniu się w Krasnymstawie miał publicznie się odzywać, że, chwała Bogu, pozbywszy się jejmości, teraz dopiero swobodnie będzie się mógł obracać i t. p.
Oprócz tego donosił Radziejowski, że wszystko to, co doradzała królowa, było teraz zaniedbane i wyśmiane, że wcale jej w rozmowach swych Jan Kazimierz nie oszczędzał, narzekał na jej natrętne rady i chęć mieszania się do spraw, których nie rozumiała.
Raz na drogę tych zwierzeń wszedłszy, podkanclerzy coraz gwałtowniej nastawał, dodając, że król w prowadzeniu wojska dawał dowody swej nieudolności i nieznajomości rzeczy, że zniechęcał rycerstwo, że się to na zbyt okrutnym okazywał, to do zbytku pobłażającym. Zwrotką tych wszystkich listów było pochlebne dla królowej ubolewanie nad tem, że się oddaliła, a król, zdrowych jej rad pozbawiony, mógł łatwo na największe rzeczpospolitą narazić niebezpieczeństwo. Nie było najmniejszej czynności i rozporządzenia króla, którychby Radziejowski nie wyzyskał w tych doniesieniach, począwszy od obwieszonego szpiega, aż do ustanowionych sądów i zaprowadzonej większej w wojsku karności.
Listy te codziennie oddawał podkanclerzy do kancelaryi królewskiej, a ta je wraz z innemi do Warszawy kresami odprawiała, gdyż i król każdego wieczora dla królowej doniesienia dyktował, a niekiedy własnoręczne w nich przyciski dokładał.
Nie mając nikogo oprócz żony przed kimby te swoje żale mógł wylewać, Radziejowski męczył niemi żonę, resztę w listach do królowej mieszcząc.
W pochodzie z każdym dniem król się od niego więcej odstręczał i odsuwał, im on napastliwiej się narzucał, i stosunek, który nigdy przyjaźnym nie był, pogorszył się znacznie.
Jan Kazimierz tak był natrętnością podkanclerzego znużony i rozdraźniony, iż się w końcu z nią nie ukrywał przed dworem i komornicy nawet, a pokojowcy wiedzieli, że gdy mogli Radziejowskiemu do króla drogę zaprzeć, był im za to wdzięcznym.
Uroczyście i wspaniale odbyło się połączenie pod Sokalem dwóch wojsk pod wodzą króla i sędziwego hetmana Potockiego.
Wiedziano już o przybywaniu Jana Kazimierza i regimenta Potockiego w szeregach, w świątecznych strojach, w najwspanialszych rzędach, z kotłami i trąbami oczekiwały na pana...
Królewskie pułki, na których czele on sam we zbroi i szyszaku od Papieża przysłanym jechał, występowały też paradnie. Ogromną przestrzeń nad brzegiem Bugu zajęły te dwa oddziały, a widok ich był serca zagrzewający.
Dopieroż gdy stary, trudami i niewolą złamany hetman zbliżył się do króla, a ten go ze łzami witać począł, gdy chorągwie się pochyliły przed panem, muzyki odezwały, a z piersi tych tysiąców wyrwały okrzyki, wszyscy byli tak wzruszeni, iż o nieprzyjacielu i grożących niebezpieczeństwach zapomniano.
Król z wielką radością na twarzy, mając u boku swego Potockiego, natychmiast pojechał do chorągwi, zatrzymując się przed każdą, chwaląc, zagrzewając, rozmawiając z dowódzcami.
Cały ten dzień zszedł niemal na lustracyach, a potem na przyjęciu Potockiego i na wojennych naradach. Nigdy króla tak ożywionym i wesołym nie widywano, jak teraz.
Prawda, że połączone siły te, chociaż liczbą nie były znaczne, doborem, pięknością, porządkiem się odznaczały, a składały się w znaczniejszej części ze starego, wytrawnego żołnierza, dla którego walka była chlebem powszednim i pożądanym trudem.
Obóz ten, w którym istotnie nie liczyło się nawet czternastu tysięcy ludzi, na pierwszy rzut oka nierównie znaczniejszą liczbę obiecywał, gdyż tabory dowódzców, towarzyszów, starszyzny drugie tyle miejsca co wojsko same zajmowały.
Gdy się to wszystko rozłożyło i pozajmowało powytykane sobie miejsca jak okiem zajrzeć widać tylko było namioty, chorągwie, szałasy, wozy i tabory. Legło to pod miasteczkiem, w którem królowi w klasztorze mieszkanie opatrzono.
Podkanclerzy też postarał się o to, aby w niewielkiem oddaleniu od niego mógł się z żoną pomieścić.
On także spodziewał się królowi miłą uczynić niespodziankę, na którą rachował — i czekał na rajtaryą swoję, mając ją tu ofiarować j. król. m. Niewiele ona go kosztowała, oprócz ludzi, bo cekhauz bardzo zapaśny po Kazanowskim, oręża doskonałego i wszelkich przyborów dostarczył.
Z królem bardzo na zimno ciągle, rozdraźniony przeciwko niemu, Radziejowski, co gorzej, napróżno sobie szukał sprzymierzeńców i sojuszników. Dębickiego tu nie było, kilku innych warchołów sejmikowych brakło, a p.p. senatorowie tu znajdujący się, widząc, jak król od niego unikał, także się usuwali od poufalszych stosunków. Nie pozostawało podkanclerzemu nic nad szukanie towarzystwa pomiędzy wojskowymi, których zapraszał, karmił, poił — i ostrożnie ich starał się przeciw królowi nastrajać.
Najsmutniejsze było życie podkanclerzyny, która żałować zaczynała, że się dała mężowi pociągnąć w tę podróż, nierozumiejąc jej celu. Po całych dniach zmuszona była siedzieć sama ze swą ochmistrzynią i sługami w gospodzie, albo modlić się w kościele lub oknem się przypatrywać w rynku ciągle ukazującym różnej broni i chorągwi wojskowym, z obozu i do obozu przeciągającym.
Radziejowski rzadko zrana przychodził i nie jadał w domu z żoną. Gości swych przyjmował naprzeciwko, a późno w noc rozstając się z nimi, najczęściej do mieszkania wracał, gdy już żona oddawna się udała na spoczynek.
Jeżeli przyszedł czasem wieczorem, to jakby naumyślnie, aby podkanclerzynę dręczyć, wyśmiewając króla i naigrawając się z jej obrony.
Zawsze prawie przychodziło w końcu do scen takich, iż biednej ofierze nie pozostawało nic tylko płacząc uchodzić i zamykać się. Nie zawsze jednak dawała się tak łatwo zwyciężyć Radziejowska. Wybuchała niekiedy tak ostro i z tak dotkliwemi wyrzutami, że on w passyą wpadał.
Życie to było męczeńskie. Dwa, trzy dni nie widywali się czasem wcale, potem rozmyśliwszy się, podkanclerzy przychodził rozpoczynając nanowo swoje wyśmiewanie się z króla i t. d.
Listy wyprawiał coraz ostrzejsze codzień, a na nie całą swą wysilał przewrotność, starając się króla wystawić, jaknajnieudolniejszym, a wiarę w jego przywiązanie do królowej zachwiać i małżeństwo poróżnić. Skutek był tak widoczny: że król w listach żony poczuł zaraz wpływ jakichś doniesień nieprzyjaznych.
Lecz tyle było codzień do czynienia, iż Jan Kazimierz musiał tłómaczenie się na później odłożyć. Zaraz drugiego dnia po przybyciu do Sokala nadeszły wiadomości, że Chmielnicki z siłami głównemi szedł na Dubno i Ołykę. Spodziewano się, że warowne dosyć dwa zameczki te, choć załogi miały niewiele, obronić się potrafią.
Radzono, jak iść dalej i gdzie Kozaków szukać lub czekać na nich. Tymczasem codzień prawie jeńców im zabranych przyprowadzano królowi, a co najmilszem mu było, że kilku ich przystawił kozak, Zabuski, który się przerzucił do wojsk wiernych i teraz skutecznie bardzo napadał Chmiela.
Wkrótce potem ks. Dymitr Wiśniowiecki chorągiew przyprowadził, Lanckoroński pułk cały, przyczem Jan Kazimierz znowu obóz objeżdżał, lustrował i sprawy wojskowe sam załatwiał, bo na nich nigdy nie zbywało.
Wzorem Zabuskiego, zjawił się potem niejaki Bohdaszko kozak, przyrzekając, że pułków kilka od Chmiela oderwie i królowi przyprowadzi. Przyjęto go mile, lecz później się okazał zdrajcą, który tylko wypatrzeć chciał, co się w obozie działo i Zabuskiego próbować.
Hetman Kalinowski także wtym czasie zpod Kamieńca z wojskiem przyszedł się z królem połączyć, ale liczbę przyprowadził mniejszą, bo chorągwie przez poniesione straty były znacznie uszczuplone. Przez cały ten czas król był nieustannie czynny, oglądając przybywające ciągle pułki nowe, stanowiąc sądy, zajmując się najdrobniejszemi szczegółami, w czem mu teraz oba hetmanowie ciągłą byli pomocą.
Chorągwie nowe nieustannie nadchodziły; ośmnaście ich przyprowadzili Lubomirscy, pułk rajtarów kanclerz Radziwiłł, kasztelan bełzki piechoty oddział, trzy chorągwie kozackie Wiśniowiecki, szlachta nawet mniej zamożna, a w końcu i Elektor Brandeburski sto koni.
Radziejowski musiał także ze swoją obiecaną zdawna rajtaryą pośpieszyć i sam ją z wielką pompą przed króla przyprowadził, która, że istotnie bardzo doborną i doskonale uzbrojoną była, Jan Kazimierz, chociaż go znieść nie mógł, czując w nim wroga, okazał mu twarz wdzięczną i w słowach bardzo pochlebnych, za gorliwość w usłudze Rzeczypospolitej podziękował.
Nie zaspokoiło to wcale pyszałka, któremu wszystkiego tego było zamało, ani go skłoniło ku królowi, i listy do Maryi Ludwiki płynęły tak pełne zaskarżeń jak wprzódy.
Najwięcej zaś w nich na to nalegał Radziejowski, iż król niewdzięcznością się żonie wypłacał, lekceważąco wyrażając się o niej, z rad jej się wyśmiewając i t. p.
Musiało to w końcu oddziałać tak silnie w Warszawie, że kresy ztąd przychodzące listy od Maryi Ludwiki całkiem przynosić przestały.
W początkach jednak król, tyle mając zajęcia na głowie, nie postrzegł ich braku.
Ciągle prawie przyprowadzano jeńców pochwytanych i słuchano ich doniesień o ruchach Chmielnickiego, o którym w końcu przyszła wiadomość, że, Zborów minąwszy, ku Sokalowi ciągnął. Przestrzegał też mołdawski posłaniec od hospodara, żeby się od Tatarów na baczności miano.
Siłę Chmiela zbiegli od niego liczyli na tysięcy czterdzieści, a drugie tyle chłopstwa gwałtem spędzonego, za którem jeszcze pułków kilka w odwodzie pilnowało, aby się nie rozbiegało.
W końcu już dzień w dzień tyle Kozactwa połapanego przyprowadzano, iż wątpić nie było można, że rychło się z Chmielem spotkać przyjdzie, król rozkazał obwołać i otrąbić, aby wszystko było w gotowości do wymarszu.
Lecz, nim się jeszcze z Sokala wybrano, zaszły wypadki, które położenie podkanclerzego zmieniły i króla zraziły do niego nazawsze.
Codziennie przychodziły, jak mówiliśmy, listy z Warszawy do obozu i z tych szły do królowej. Ostatnie Maryi Ludwiki już nie listami były, ale suchemi notatkami, w ostatku kresy zaczęły przywozić tylko pisma prymasa, wiadomości urzędowe, królowa całkowicie pisać zaprzestała.
Po kilku dniach tego niepojętego milczenia Jan Kazimierz począł najpierw być niespokojnym o jej zdrowie, a gdy się dowiedział z innych korrespondencyi, że wcale chorą nie była, wpadł na myśl, że coś Maryą Ludwikę musiało zniechęcić i zrazić.
Trudno było dośledzić, co to być mogło. Wtem wysłany wpierw z listami Tyzenhauz wrócił z Warszawy, król go we cztery oczy pytać zaczął.
— Cóż się tam dzieje, nie mam żadnego listu od królowej? Nie słyszałeś, nie wiesz co?
— Boję się powtarzać — odparł Tyzenhauz — bo plotki być mogą.
— Ale mów! — naglił król — mów śmiało, włos ci z głowy nie spadnie.
— To wszystko sprawa podkanclerzego — począł Tyzenhauz — on codziennie rapporta posyła o tem, co się tu dzieje i umyślnie zniechęca N. Panią. Przynajmniej Francuzi o tych listach i dyaryuszu wiele między sobą rozmawiają.
Jan Kazimierz zamilkł.
Przywołano jednego z pisarzy od kancellaryi. Ten, spytany, zeznał, że Radziejowski codzień regularnie listy grube wyprawiał, albo do królowej, wprost lub do sekretarza jej, Desnoyers, adresowane.
Oczekiwany list królowej nie doszedł i dnia tego, natomiast od Desnoyers był duży pakiet do Radziejowskiego.
Nazajutrz rano kazał sobie król podkanclerzego listy do Warszawy pokazać. Był dnia tego jeden tylko, ale pod adresem królowej.
Gniewny, zresztą czasu wojny nie bardzo zważający na zachowanie tajemnicy pieczęci, król zaniósł go do sypialni i otworzył...
Czytając osłupiał z podziwu i oburzenia. Radziejowski stopniami doszedł był do tego, że wprost się z króla naigrawał, przedstawiał go przed Maryą Ludwiką jako zupełnie nieudolnego, przepowiadał klęskę, krytykował plany — słowem: poniżał Jana Kazimierza, a w dodatku uczucia jego względem królowej malował w najgorszem świetle, wyrzucając mu płochość, skarżąc się, że i teraz żonie jego pokoju nie dawał zalotami — co fałszem było.
Pismo to starczyło, aby wytłómaczyć milczenie i gniew Maryi Ludwiki.
Odczytawszy je raz i drugi — król zawołał:
— A! nikczemna żmija!
Chodził potem po sypialni, namyślając się — kazał prosić kanclerza do siebie. Gdy przybył ks. Leszczyński, król zrazu nie mógł się zdobyć na skargę i zwierzenie się, wreszcie, wydobył list, szepnął coś kanclerzowi na ucho i dodał: — Czytaj.
W twarzy biskupa można było widzieć przerażenie, jakiem go przejęło pismo, którego charakter był mu znany; nie mógł dokończyć i spojrzał na króla, który stał z rękami na piersiach złożonemi.
— Wiecie teraz, dlaczego królowa do mnie pisać przestała — rzekł król — a ja tu tego człowieka w obozie, przy sobie trzymać jestem zmuszony! — i na każdą radę ma przystęp z urzędu, tajemnic dla niego niéma!
Biskup myślał długo, trzymał list w ręku, nie wiedział co radzić, czytał go, odczytywał, chciałby był coś znaleźć na obronę.
— Ścierpieć tego nie mogę — odezwał się król — uczyńcie mu wymówki, ale nie potrzebujcie listu pokładać, chyba w ostateczności. Czułem go nieprzyjacielem, alem nie posądzał o tak nikczemną zdradę. Teraz, gdy wszystko odkryte, niech wie i niech mi się nie narzuca...
Z wielką boleścią król się skarżyć począł, a uprzedzając podejrzenia, dodał zwracając się do Leszczyńskiego.
— Posądzał mnie o zaloty do żony, co nikczemną jest potwarzą. Biednej kobiety los mnie obchodzi, bo byłem i jestem jej opiekunem. Więc to chyba zemsta za te imaginacyjne miłostki, o których wcale nie myślę...
Biskup powrócił, mając przy sobie list podkanclerzego, najpierw do kancellaryi, a ztąd zaraz do klasztoru, gdzie stał, będąc pewnym, że Radziejowski wedle zwyczaju zaraz go odwiedzi, bo rad był pod pozorem wyręczania Leszczyńskiego wszędzie się wśliznąć i wszystko ogarnąć.
Jakoż nie upłynęła godzina, wpadł nader wesołego humoru, śmiejący się, ożywiony i aż nadto względem starca i duchownego poufały podkanclerzy.
— No, cóż tam, ojcze, dziś nowego? Jakże król jm. wstał usposobiony? Zabija, czy łaskami obsypuje? Z nim nigdy zgadnąć nie można, co człowieka czeka.
Biskup pomyślał trochę.
— Król jmość — rzekł — frasobliwy bardzo, nie odbiera już od dni kilku żadnego listu, ani słowa od królowej.
Domyśla się, że tam ktoś mu ją zniechęca jakiemiś fałszywemi doniesieniami.
Spojrzał w oczy Radziejowskiemu, który z największym bezwstydem zawołał:
— Ale cóż znowu? królowa może w listach króla coś znalazła, co dało powód do nieukontentowania.
— Ja czytuję listy te — odparł kanclerz — nigdy w nich nic nie było, coby nie dowodziło przywiązania i poszanowania.
Radziejowski uśmiechnął się:
— Ludzi ztąd — rzekł — wysyłają tylu, ktoś może co splótł. Królowa zazdrosna o żonę moję.
No — dodał — może i nie bez słuszności, bo król oddawna jej słodkie oczy robi.
Zmarszczył się kanclerz.
— Jak możesz mówić coś podobnego? — odezwał się surowo. — To są żarty...
Leszczyński po chwili, nie obwijając już dłużej, odezwał się:
— Z Warszawy królowi donoszą, że to waćpana listy do N. Pani są wszystkiego przyczyną. Król był dotąd na was łaskaw: nie godzi się...
— Ja żadnych listów nie piszę! — wykrzyknął zuchwale Radziejowski.
— Żadnych listów? — powtórzył Leszczyński, i przeszedł się po pokoju.
— Nadzwyczaj mi to bolesne — odezwał się — lecz polecenie króla spełnić muszę. Zobaczcież co to jest — i odczytajcie! Z tonu i treści łatwo wnieść, że to nie pierwsze pismo i że poprzedzające nie lepsze były.
Na widok listu, który kanclerz dobył i rozłożony pokazał Radziejowskiemu, zmieniła się twarz jego: zbladł, zamilkł. Oczy wlepił w papier i stał nie mówiąc słowa, ale to chwilowe przybicie i upokorzenie złapanego na kłamstwie i zdradzie, wprędce się w gniew tłumiony, złość i pragnienie zemsty zmieniło.
— Cóż wy na to, panie podkanclerzy? — zapytał Leszczyński.
— Ja? nic — rzekł Radziejowski. — Winy w tem nie widzę, piszę, co sądzę, piszę tak, bo tak myślę, królowa ma zaufanie we mnie, a król....
Ręką rzucił.
Ks. Leszczyński nie miał zlecenia od króla, ani wymówek czynić, ani groźb — list napowrót złożywszy schował i zamilkł.
Radziejowski, choć starał się okazać obojętnym — mocno był pomieszany, usiadł i głęboko się zadumał.
— Mam nieprzyjaciół — począł mruczeć — ich to są sprawy.
— W tym razie — rzekł Leszczyński — największym wrogiem wy jesteście sobie. Uniewinnić się nie podobna... starajcie się, aby wam król zapomniał, żeście przeciwko niemu przewinili.
Nie odpowiadając, Radziejowski powstał.
— Ja moje obowiązki pełnię gorliwie — rzekł — a że cenzurze poddaję czynności monarchy zbrodnią to nie jest. Słuchać mnie nie chce, muszę się skarżyć gdzieindziej.
Leszczyński przerwał mu ręki skinieniem, jakby chciał się wyrazić, że wszelkie tłómaczenie próżne. Pomyślawszy nieco podkanclerzy, ukłonił się, pożegnał i odjechał.
Nie udał się jednak dnia tego do króla, ale konia zmienił i jechał swoją rejtaryą oglądać do obozu. Tu, znalazłszy towarzystwo, które mu do humoru przypadło, zabawił do wieczora.
Tymczasem Tyzenhauz, wypatrzywszy moment, gdy podkanclerzego w domu nie było, podkradł się do fraucymeru samej pani i ochmistrzyni wręczył papier — szepnąwszy tylko, ażeby go po przeczytaniu podkanclerzyna zwróciła natychmiast.
Był-to — corpus delicti, ów list pana Radziejowskiego do królowej, gdzie piękna pani Elżbieta i o sobie mogła coś znaleźć... wcale nie pochlebnego.
Co się tam działo przy czytaniu, jaki gniew i wściekłość ogarnęły podkanclerzynę, która jęcząc i łkając, na łóżko się rzuciła — tego opisać nie podobna.
Ocucono ją, otrzeźwiono a list natychmiast Tyzenhauz odniósł napowrót królowi, który, nieokazując po sobie tego co doznał, z hetmanami cały dzień spędził na rozporządzaniu wojskami.
Radziejowski wahał się w początku: czy mu tegożsamego dnia jeszcze się należało, brawując gniew, pokazać się przed Janem Kazimierzem. Zabrakło mu na to odwagi — i król od nieznośnego dla siebie oblicza był wolnym. Nie tęsknił też po nim.
Wróciwszy do gospody p. Hieronym dowiedział się o chorobie żony, ale, nie zważając na nią, wszedł do sypialni. Sposób, jakim go przyjęła kazał mu się domyślać, że odkryta korrespondencya i tu już tajemnicą nie była.
Radziejowski dla spoczynku wniósł podróż do Kryłowa — ale podkanclerzyna wręcz mu odpowiedziała, że powrócić zamierza do Warszawy.
— Królowi JM. jeszcze większą W. pani tem uczynisz przykrość, niż mnie, mężowi in partibus, który nim tylko dla ludzi jestem — rzekł szydersko mąż.
— Zdaje się — zawołała podkanclerzyna — iż tyle razy już mi Wpan królem przymawiałeś, iż powinienbyś co nowego znaleźć dla dokuczenia mi.
Radziejowski gwałtownie zmienił ton.
— Ja sobie nie życzę, abyś Wpani jechała do Warszawy — rzekł. W Kryłowie będzie bezpiecznie; możesz się tam zatrzymać.
Podkanclerzyna wzgardziła sprzeczką i odpowiedzią; zawołała na sługę, aby jej wody podano, i dumnie odprawiła męża, żegnając go, a że on przy sługach kłótni wszczynać nie chciał, — wyszedł gniewny.
Nazajutrz po uczcie z wojskowymi na mieście, która się bardzo długo w noc przeciągnęła, podkanclerzy, wstawszy, gdy spytał o żonę, odpowiedziano mu, iż przed kilku godzinami wyjechała.
Na zapytanie — dokąd? — nikt mu nie umiał odpowiedzieć. Listu nie zostawiła żadnego, sługom nie mówiła dokąd jedzie.
To samowolne wyzwolenie się niespodziewane Radziejowski, w obawie zbytniego rozgłosu, pokrył milczeniem napozór obojętnem, choć przewidywał w niem oznakę zupełnego zerwania stosunków. Jakiś czas łudził się słabą nadzieją, że podkanclerzyna mogła się udać do Kryłowa, ale odebrane ztamtąd listy — nic o niej nie mówiły. Nie było więc wątpliwości, iż pojechała do Warszawy.
Odjazd ten i wypadek, który króla od niego odstręczył — położenie uczyniły nader trudnem. Był nadto dumnym, aby się starać przebłagać; zdawało mu się, że podkanclerstwo i stosunki, jakie miał — dozwalały stanąć opornie i wrogo przeciwko słabemu panu.
Po namyśle więc postanowił nie schodzić z placu, walczyć.
Cały plan miał już w głowie osnuty. Wojsko złożone z żywiołów najróżnorodniejszych, zawierało sporo warchołów i już w związkach wypróbowanych krzykaczy; podburzyć ich, upatrzywszy chwilę, Janowi Kazimierzowi utrudnić każdy krok, uczynić się potrzebnym, jako rozjemca... zdało się prostem i łatwem.
Tymczasem zaś podkanclerzy postanowił na objawy niechęci i wstrętu nie zważać i miejsce swe utrzymać naprzekór królowi.
Następnego dnia zaraz stawił się na pokoje: król ani spojrzał na niego; spróbował przemówić: nie odpowiedział. Nie skrócił przez to swego pobytu przy osobie króla; towarzyszył mu, gdy przyprowadzono jeńców, przy indagacyi Kozaków, wtrącał się ciągle i głos zabierał.
Leszczyński nie mógł się wydziwić zuchwalstwu.
Nadszedł dzień Bożego Ciała, a że razem przysłany z Rzymu jubileusz ogłosić miano, uroczystość tę król obchodził z nadzwyczajną wystawą i wspaniałością. Przyczyniali się do tego wszyscy.
Cztery ołtarze wystawili: jeden podkanclerzy litewski, drugi biskup kijowski, trzeci koniuszy koronny, ostatni — kasztelan krakowski. Kobierce, opony, a przy tem zieloność i kwiaty, sprzęt srebrny, którego w obozie było podostatkiem, dozwoliły poubierać ołtarze z wytwornością wielką. Każdy miał prawie jakiś obraz z sobą, więc i tych nie zabrakło. Naostatek kopie, chorągwie, proporce, tarcze, przystrajały świetnie cztery ołtarze. Kapłanów i duchowieństwa w obozie liczono do czterechset.
Wyniósł z namiotu króla Przenajświętszy Sakrament Leszczyński kanclerz; nad nim baldachim nieśli czterej senatorowie, a tuż szedł pobożnie ze świecą w ręku król, otoczony ministrami, dygnitarzami, urzędnikami i rycerstwem.
Pułki ustawione po drodze do nóg niosącego monstrancyą chorągwie na ziemię pochylały, dawano ognia z dział i ręcznej broni, muzyki grały, i uroczystość ta razem z ogłoszonym jubileuszem ducha podniosła.
Ci nawet, co dotąd szydersko i lekkomyślnie poczynali sobie, uczuli potęgę jakąś w tych szeregach mających walczyć za wiarę, spokój, w obronie kościołów i rodzin, świętości swych i skarbów. Przewidywali też wszyscy nadchodzącą już blizką chwilę, która rozstrzygnąć miała...
Rozumie się, iż podkanclerzego nie brakło też w orszaku pobożnym, chociaż obojętnem sercem brał udział w uroczystości. Strojem tylko wytwornym, dumną miną, obliczem starał się okazać, że mimo języków ludzkich, nic mu się nie stało.
Król o całej sprawie nakazał milczenie i nikt też rozgłaszać jej nie myślał, ale sam Radziejowski w obawie, aby na niekorzyść jego nie tłómaczono pogłosek, postarał się oczernić żonę i króla, na nich składając wszystko.
Udawał mocno dotkniętego, pokrzywdzonego, ofiarę potwarzy i przewrotności niewieściej.
Byli tacy łatwowierni, którzy się nad nim litowali.
Strzębosz od przybycia króla do wojska, nie mógł się oprzeć pokusie zabiegania to do chorągwi dworzan królewskich, w której miał przyjaciół, to na sam dwór, a i król nawykły dawniej do usług jego, bałamucił go. Służba więc pod chorągwią nie była bardzo gorliwą i Xięzki co dzień go strofował.
— Z dworaka chcieć zrobić żołnierza — mówił — to tak, jak z wosku nóż... Bić to ty się będziesz, bo się odezwie krew szlachecka w tobie, ale żebyś się ty w rycerstwie rozmiłował, wątpię.
Prowadził go wuj z sobą po namiotach, gdzie starzy rębacze się skupiali, opowiadając o swych wyprawach i walkach. Strzębosz słuchał z wielkiem zajęciem, ale gdy potem zbiegł na dwór i poczęli mu dawni towarzysze sypać plotki, szeptać, co się tam działo, daleko więcej się intrygami roznamiętniał i więcej czuł do nich powołania.
Król go też bałamucił, kilka razy go spotykając zagadywał.
— A mnie ciebie brak! Co ty tam wielkiego dokażesz w regimencie? Bić się potrafi każdy, ale rozumnie sobie począć i sprawić się z delikatnem poselstwem, nie lada kto umie.
Pochlebiało to Strzęboszowi. Wracał do wuja i chwalił się. Xięzki mruczał:
— Cóż ty chcesz na kursora królewskiego wyjść? a potem co? Pilnuj chorągwi i nie myśl o bzdurstwach.
Po wyjeździe podkanclerzyny, po długiem milczeniu królowej, gdy się potrzeba okazała zaufanego człowieka do Warszawy słać, ktoś podszepnął Strzębosza.
Kazano go do króla wołać.
Jan Kazimierz mu rękę położył na ramieniu dobrotliwie, i szepnął:
— Gdybyś ty mi do Warszawy pojechał?
— N. Panie — odparł Strzębosz — jestem pod regimentem i władzą wuja mego, Xięzkiego, ten już i tak mi zadaje, że niedosyć mam rycerskiego ducha.
— Gdzie wasza chorągiew stoi w obozie? — spytał król.
Dyzma o ile mógł dokładnie miejsce oznaczył. Nazajutrz król podjechał ją lustrować. Stał Xięzki na przodzie, a znał go Jan Kazimierz, jako jednego z tych, co szablą równie, jak językiem ostro siekli.
— Mój Xięzki — odezwał się — jak się wam zdaje, czy Rzeczypospolitej służyć inaczej nie można poczciwie, tylko w karacenie i szyszaku?
— N. Panie — zawołał Xięzki — i owszem, sądzę, że nawet w siermiędze.
— No, a w dworskiej barwie? — zamruczał król, spoglądając wkoło i oczyma szukając Strzębosza.
— Kto się do czego urodził, miłościwy panie i królu — rzekł Xięzki — w. królewska mość mi przebaczysz — ale ja przenoszę rycerza nad pajuka.
— A z pajukow i dworzan przecie rosną pisarze i kanclerze — dodał król.
— Tylko, że na stu przepadłych, jeden się ledwie uda! — zakończył Xięzki.
Dał król znak, aby się do niego przybliżył.
— Pożycz mi wmość siostrzeńca — szepnął — mam potrzebę wielką zaufanego posłańca...
Xięzki się pokłonił. Król rozkazuje — rzekł — a my z ochotą słuchamy. Boję się tylko, N. Panie, aby pojechawszy tam nie ugrzązł, bo pokusy są, a on młody.
— I ja nawet jedną znam, ładna dziewczyna — dodał Jan Kazimierz wesoło — ale nie ma niebezpieczeństwa, choćby tam ugrzązł, bo posag będzie miała znaczny, a ja też w pomoc przyjdę.
W ten sposób, zaledwie rozpoznawszy swą służbę rycerską, Dyzma znowu z szeregów urlopowany wprawdzie tylko, musiał na koń siąść i jako posłaniec króla z innymi do Warszawy podążyć.
Trzeba mu jednak oddać tę sprawiedliwość, że gdy przyszło chorągiew opuszczać, wojsko rzucać i to w chwili, gdy się walka zbliżała, serce mu się ścisnęło. Wolałby był pozostać, choć go czarne oczy ciągnęły. Po części mu też wstyd było, bo towarzysze żartowali sobie z niego, a Xięzki poprostu szydził i chłostał.
— Żebyś był choć poczekał i choć jeden osełedec kozacki królowej jmości zawiózł na dowód wiktoryi!
Prawie w tejsamej chwili, gdy wojsko ku Beresteczyku na Łobaczówkę wyruszało, musiał Dyzma w przeciwną stronę dniem i nocą pędzić z listami do Warszawy.





III.

Z dawiendawna służba i dwór Radziejowskiego do przyjmowania gości hojnego była wdrożoną. Ojciec jego szumiał i obdarzał w Radziejowicach Zygmunta IV, sam podkanclerzy zdumiewał poselstwo pani de Guébriant przepychem i rozrzutnością; w Bielsku nareszcie, jako starosta Łomżyński jeszcze przymilał się, pojąc i karmiąc, a obsypując podarkami Jana Kazimierza i dwór jego. Radziejowscy trzymali się tej zasady, że chlebem i winem serca się najłatwiej jednają. Podkanclerzym zostawszy, a za żonami nazbierawszy majętności, p. Hieronym nie zmieniał obyczaju. W obozie też miał z sobą czem gościć, karmić i poić, i grosza na to nie żałował. Doświadczył, że mu się opłacała gościnność.
Teraz zaś, gdy się zanosiło na walkę z królem jmością, którą, on miał tylko podpalać ażeby ją potem gasić pomagał, skupianie około siebie gorętszych żywiołów, krzykaczy i rokoszan obozowych, było najważniejszem podkanclerzego zadaniem. Jego rejtarya i z szeregów jej wojskowi służyli mu i zręcznie użyci, jako wabiki i przynęta. Z ich pomocą ściągał rozpatrzonych ludzi, co swadę mieli łatwą i obfitą, a temperament żółciowy.
Poszlakowanym w tym spisku nie obawiał się być podkanclerzy, bo pijatyki i ucztowania obozowe, przy których się swobodnem słowem po winie to i owo wywoływało, nie mogły razić nikogo. Były to rzeczy powszednie.
Tylko gdy gdzieindziej wychwalano króla i wynoszono panów hetmanów, a wiele sobie obiecywano po tej wyprawie, która poruszyła wszystkie ziemie, — pod namiotem i w gospodzie Radziejowskiego odzywały się głosy przeciwne. Tu, za podszeptem Radziejowskiego i jego przybocznych, ciągle się kwaśno i groźno wyrażano o wszystkiem, cokolwiek po obozie głoszono, otrąbiano i co w wojsku postanawiano.
Surowsza, niż kiedy, karność, na którą król nastawał, szczególniej mu była za złe braną.
Radziejowski tych mów słuchał, ostrożnie podlewał oliwy do ognia, ale głośno się nie odzywał, lękając się, ażeby słów jego nie doniesiono zbyt wcześnie królowi. Miał się kim wyręczyć.
W rajtaryi swej między rotmistrzami liczył dwu, doskonałych gardłaczy: Kazimirskiego i Proszkę, z innych zaś pułków, co było takich retorów wojskowych i warchołów znanych, tu się gromadziło.
O Kazimirskich powiedzieć było można: rodem kury czubate, bo oni wszyscy, ilu ich znano, na zjazdach, sejmach i sejmikach stawali zawsze przeciw majestatowi, a za złotą wolnością. Pan Jan, który rotmejstrował u podkanclerzego, miał tę łatwą swadę odziedziczoną po ojcu i dziadku, która za serca chwyta wielkiemi i jaskrawemi wyrazami, głos donośny, gestykulacyą żywą — i był znanym ze swej nienawiści wszystkiego, co się ponad równość szlachecką podnieść chciało.
Od tych wysiłków retorycznych przy winie, które pić musiał, aby w gardle nie zasychało, twarz miał zawsze czerwoną, niekiedy prawie siną, zresztą przystojną i olbrzymim wąsem, aż za ucho sięgającym, przyozdobioną. Temperament i nawyknienie Kazimirskiego czyniły go zawsze i wszędzie opponentem. Poczynał nigdy inaczej, jak od zaprzeczenia — Nie!
Umysł jego szukał zaraz w każdej rzeczy czegoś podejrzanego; jeżeli namacać nie mógł, to ostrzegał, że coś tkwi i później się okaże. Zresztą nie odznaczał się Kazimirski niczem, oprócz zuchwalstwa.
Proszka, drugi rotmistrz od rajtarów, mówcą nie był, ale nie lepszym przez to. Szeptał cicho, trącał łokciem, podżegał na ucho, a napozór milczący i zasępiony grał rolę bierną. Niekiedy tylko, gdy go, co mocno ubodło, wybuchał w sposób gwałtowny i grubijański. Chudy, słuszny, Proszka, nieustannie się poruszał, coś około siebie poprawiał, rękami chwytał, co napadł, i zdradzał tem niepokój wewnętrzny.
Była to podpałka doskonała.
Przy tych dwu stałych gościach podkanclerzego skupiały się szumowiny z całego komputu i z nowo-zaciężnych regimentów, z wyjątkiem tylko piechoty cudzoziemskiej, którą, że dosyć postponowano, więc się osobno trzymała na uboczu.
Odznaczali się w codziennem kółku podkanclerzego: jeszcze Snarski, rotmistrz Zamoyskiego, Bąkowski z oddziału chorążego Koniecpolskiego i Morawiec z pułków Lubomirskich. O innych, których liczbę każdy dzień zwiększał, trudno się rozpisywać. Mało co się od siebie różnili.
Snarski był w polu i bitwie zajadłym na oko i słynął z rozpaczliwego męztwa, szalonego, ale, rzecz szczególna, krzyczał czasu bitwy najgłośniej, drugich pędzał, sam zawsze obronną ręką wychodził. Dopiero po wojnie, pod namiotem, na pobojowisku, gdy wszystko było skończone, on relacye układał najlepiej, a choć często tego, co rozpowiadał nikt poświadczyć nie mógł, jego powieść szła w świat.
Niechżeby mu kto, uchowaj Boże, śmiał zaprzeczyć! Snarski naówczas, oburzony, zrywał się i kląć a przysięgać poczynał:
— Bodajem się z miejsca nie ruszył, bodaj mnie ziemia pożarła, niech piorun pierwszy nie minie!
Tych przysiąg miał zapas wielki i niemi przypieczętowawszy opowiadanie, w końcu zamykał wszystkim usta. Według Snarskiego wojsko zawsze i wszędzie było pokrzywdzone, a wszelkie jego wybryki uniewinniać należało.
— My krew naszę, żywot i gardła dajemy — krzyczał, a nam chleba krając domierzają tak, abyśmy tylko z głodu nie marli. Panis bene merentium! a któż to go je? hę! matadory, panowie! na nas biedaków nie spadnie ani prószyna. Patrzeć musimy na ucztujących bogaczów i oblizywać się, jak Łazarze.
Snarski, po całym obozie mając znajomych, tego ducha oporu i kwasu roznosił.
Nie było praktyki, aby mu się co podobało; we wszystkiem widział, równie jak Proszka, chytrość, przewrotność i nikczemność.
Bąkowski był przedewszystkiem wesołym towarzyszem i do dzbana jedynym. Gdy się śmiał, rozlegało się daleko, że go po tym śmiechu poznawano. Był to przyboczny wszystkich warchołów, do roznoszenia, co się gdzie narodziło, jedyny. Otyły, barczysty, silny, dzień i noc gotów był ucztować, pić, pół godziny się przespał siedząc i de noviter repertis rozpoczynał.
Do tego pić było można zawsze „w nieochybne ręce” — nie odmówił nigdy.
Naostatek Morawiec, który już w wielu pułkach sługiwał i z jednych do drugich przechodził a miał się bardzo dostatnio i ze wszystkich ich najzamożniejszy był, człowiek w sobie zamknięty, ostrożny, na spiskowca się rodził. Miano go za chciwego i skąpca, nigdy bowiem nikomu kubka wina nie dał u siebie. Dlaczego czepiał się niespokojnych ludzi i z nimi trzymał, na oko to nie było jasne. Ale gdzie krzyczano i burzono się, znalazł się zawsze i — potakiwał.
Radziejowski szczególniej na Kazimirskiego swojego i na Snarskiego liczył. Ci dwaj byli u niego codziennymi gośćmi. Kazimirski nawet, gdy podkanclerzy czasu nie miał, za niego gospodarzył i przyjmował, rozporządzał służbą i rządził się jak w domu.
Nie było dnia, ażeby z tych przewódzców który gościa nowego nie wprowadził, wprzódy go za puls potrzymawszy, że on tak samo bije, jak ich wszystkich. Ci nowi prozelici mimowoli pociągali innych, — i u podkanclerzego nigdy wieczorem pusto nie było. On sam się tu zjawiał zawsze i przesiadywał czasem długo, a nie ukrywał się z tem, co myślał. Wyśmiewał króla głównie i wróżył mu najgorzej.
— Gdyby choć słuchać chciał — mówił — ale nie! Bab, królowej gotów posłuchać, a szczerych doradzców nigdy.
Od Lublina już i Krasnegostawu coraz to podżeganie przeciwko Janowi Kazimierzowi się wzmagało, a po odkryciu listów i wyjeździe podkanclerzyny doszło do otwartego naigrawania się.
Cokolwiek król na radzie z hetmanami postanowił, było najgłupsze i najgorsze. Obwieszenie owego szpiega w początku nazywano niepotrzebnem okrucieństwem; a tuż gdy nieustanne od ziemian skargi na różne wybryki wojskowych zaczęły nadchodzić i okazało się, że dwu rotmistrzów Pawłowskich dwór pod Switażowem napadli i złupili, dopuszczając się tam gwałtów, król rozkazał ich przed sąd wojskowy stawić i najsurowiej wyrokować.
Nie było wątpliwości, że na gardła skazani zostaną.
Właśnie sąd się miał zebrać i wyrzec, a że Pawłowscy przyjaciół mieli, więc sarkano i niepokojono się. Dnia tego pod namiotem podkanclerzego Pawłowskich też sprawa była na stole.
Wśród najgorętszych rozpraw wszedł podkanclerzy, którego Kazimirski od progu zagadnął:
— A cóż, te biedaki Pawłowscy?
Radziejowski ręką machnął.
— Co? mówcie zawczasu requiem aeternam — zawołał i pokazał na gardło... — Nie mogą ich według artykułów hetmańskich inaczej sądzić, jak na gardło.
— Ale król może ułaskawić — krzyknął Snarski — przecie pisarza swojej piechoty węgierskiej, który szlachcica związanego do obozu przywlókł, na śmierć osądzonego, podkanclerzy litewski wyprosił, zapłaciwszy za niego czterysta złotych.
Śmiać się zaczął Radziejowski.
— A ja gdybym dał ośmset za każdego z Pawłowskich, tylko-bym się na śmiech i urąganie naraził; król z każdym dniem okrutniejszym się staje, głowę traci. Zdaje mu się, że im surowszym będzie, tem się większym wodzem okaże!
Snarski począł krzyczeć zza stoła.
— Zabójstwa żadnego nie było! Jako żywo, parobków pokrwawili, a dziewczętom, co się tak wielkiego stało? Przecie od tego nie poumierały. Dwór, powiadają, szlachecki, czasu wojny, gdzie tam kwerendy poczynać, gdy człowiek głodny! Co na placu, nieprzyjaciel. Pawłowski zaklina się, że jejmość kazała do nich czeladzi z hakownic dawać ognia? Rozsierdzili się, a gdy raz drzwi wyłamali i wpadli, oczywista rzecz, że nieszczędzili nikogo! Czasu wojny, choćby we własnym kraju, nie nowina, że żołnierz sobie pozwoli.
— A to właśnie pora — zawołał podnosząc ręce Kazimirski — to pora się tak okrutnie z mężnymi ludźmi, z rotmistrzami obchodzić, gdy nieprzyjaciel pod nosem! Coby sobie miał serca łagodnością pozyskiwać, to od siebie wszystkich odstraszy.
— Słowo w słowo — odezwał się podkanclerzy cicho, rzuciwszy okiem po zgromadzeniu — mówił mu to Leszczyński, mówiłem ja: a próbowali drudzy, że królowi łaską przystało serca i umysły jednać, a nie grozą je zniechęcać, ale na to on głuchy. Nietylko, że Pawłowscy padną ofiarą, ale bodaj ich publicznie i ostentacyjnie ścinać każe, aby się na to patrzyli wszyscy.
Snarski aż krzyknął:
— To mi wódz! Ja znałem dobrze Pawłowskich. Prawda, że gdy sobie podchmielili nie było na nich hamulca, ale za to obaj w bitwie, w polu, jak się bili, trzeba było patrzeć. Starszy cały porąbany.
— Nastają na to — zawołał Kazimirski — że porabowali sepety, poodbijali skrzynie, klejnoty tam jakieś jejmościne, łańcuchy i gotowizny parę set złotych zabrali: a cóż to jest? Głupstwo! I za to im życie brać?
— Nie — krzyknął Bąkowski — nie chce się wierzyć temu, aby król ich nie ułaskawił. Chmiel na karku nam siedzi, Ołykę oblega, tylko co go nie widać: a to piękna zachęta dla żołnierza — szubienica i katy!
— Nigdyby w świecie do tej ostateczności nie przyszło — szeptał siadając poufale za stół Radziejowski — gdyby nie król. To wiem z najlepszego źródła, że i stary Potocki i Kalinowski prosili za nimi — postawić ich na pierwszy ogień, gdy przyjdzie do starcia... niech Pan Bóg sądzi... Ale król nastał na to, że koniecznie przykładu trzeba, i że nie dosyć obu ściąć, ale w pośrodku obozu, przy zwołaniu świadków i otrąbieniu dekretu.
— Do jutra — odezwał się cicho Morawiec — jeszcze się może król namyśli.
— Kto? król! — rozśmiał się Radziejowski — a to go dobrze znasz! właśnie dla tego, iż proszą za nimi, uprze się i na swem postawi, chcąc ukazać, że się nikomu powodować nie daje. Zwykła słabych natura: im więcej nalegają, tem oni twardziej przy swem stoją. Ho! ho!
— Ci co go tam dawniej widywali i obcowali z nim, gdy jeszcze królewiczem był — począł Proszka — powiadali zawsze o niestateczności, ale teraz zmienił się bardzo.
— Poczekajcie do końca — wtrącił Radziejowski — zmieni się on jeszcze niejeden raz. Kameleon ten — sam nie wie nigdy, czego chce.
Na radzie wojennej raz napiera iść naprzeciw Kozactwa, to znowu stać, obrawszy dobrą pozycyę i czekać. Otrąbiają, aby się mieć w gotowości: my się na wozy ładujemy, troki wiążem; tymczasem i tydzień upływa... a my w miejscu stoimy.
— To prawda — rzekł Morawiec — ale trzeba i to przypomnieć, że Kozacy, których dzień w dzień przyprowadzają, coraz inaczej śpiewają.
— Albo to im wierzyć — przerwał Radziejowski. — Świeży przykład na tym Bohdaszce, co go tu tak przyjmowali, jako zbawcę w obozie, a chełpił się, iż pułki przyprowadzi już zmówione od Chmiela. Król mu kazał na to pieniądze wyliczyć, a teraz przechera się chlubi, że durnych lachów oszukał.
— Już to prawda święta, że im żadnemu wiary dawać nie można — wołał Kazimirski.
— A Zabuski? — podchwycił Snarski.
— Do czasu! — odparł Kazimirski — dopóki nie może zdradzić, będzie służył, a jak mu swoi zapachną, pójdzie do nich, choć nam przysięgał.
Radziejowski nie dał się rozmowie obłąkać i przejść na Kozaków, powrócił do króla.
— Nie mam ja nic przeciwko nabożeństwu — rzekł — boć bez Boga nic się nie wiedzie — ale u nas już i księży i modlitwy więcej, niż mustry i ćwiczenia. Żołnierz nie mnich, a Pan Bóg od niego nie wymaga różańca, ale tatarskiego tańca.
Morawiec to głową potwierdził; śmiać się poczęto.
— Zrzucił mniszy habit — mówił Radziejowski — ożenił się, ale zawsze w nim klechę czuć, i takim będzie do końca.
Cały tu wieczór upłynął na ubolewaniu nad losem Pawłowskich, jakby ofiar niewinnych, i wszyscy, co ztąd wyszli, wynieśli z sobą do obozu narzekanie a naganę, nietyle sądu, który musiał wedle artykułów skazywać, jak króla, który prawa łaski zażyć nie chciał.
Cieszył się podkanclerzy, zwłaszcza, gdy jego przepowiednia się ziściła: wistocie Pawłowscy obaj z wielką ostentacyą, wpośrod obozu, przy otrąbieniu wyroku, straceni zostali.
Poszedł popłoch po wojsku, ale i niechęć do króla wielka. Nie było czasu rozprawiać, gdyż zaraz nazajutrz przybył Koniecpolski, chorąży koronny, który, pułki swoje pod Beresteczkiem zostawiwszy, z niewielkim pocztem, nadbiegł, oznajmując, iż Kozacy i Tatarowie nadciągają, a i Zabuski też niewolnika z ordy wziętego przyprowadził. Tym razem więc otrąbiono, aby, wozy pozostawiając, wszyscy się nazajutrz rano ruszyli.
Tu tedy znowu o wozy te powstały lamenta, tak się z niemi niektórym ciężko rozstawać było. Nie słuchano już i do dnia pułki wyciągnęły, a król wybrał się przodem, z czego podkanclerzy przedrwiewał, że to dla popisu nie z ochoty czynił.
O półtorej mili przyszło most przebywać, który jeden tylko był. Tu się tedy ścisk stał, tumult, nieład okrutny, a Jan Kazimierz, gdy mu dano znać, sam się zwrócił do mostu i póty stał, osobą swą porządek utrzymując, dopóki wojsko nie przeszło.
Radziejowski też z innymi się przy nim znalazł i parę razy próbował przemawiać, odradzając napróżno fatygę, ale król tylko ramionami ruszył i ani mu odpowiedział.
Ponieważ się to działo publicznie, a lekceważenie było bardzo jawne, podkanclerzy rozsierdził się jeszcze więcej, odjechał na bok i z króla się wyśmiewać począł, że prostym stróżem hetmanowi być nie przystało.
Z powodu mostu tego, nie uszedłszy więcej nad mil parę, wojsko na spoczynek stanęło, gdzie pomyślna wiadomość przyszła, że Ołykę obroniono od Kozaków. Król się temu bardzo uradował.
— N. Panie — wtrącił zaraz podkanclerzy — Tatarowie i Kozactwo do brania twierdz nie nadają się, to nie ich rzecz... w polu oni nawałą swą są straszni...
Nie omieszkał tedy przybyłemu księciu Dominikowi Zasławskiemu, który tu z kilku pułkami nadszedł, stawić się podkanclerzy. Trochę rachował na niego w przyszłości. Książę go też przyjął, choć dumno i chłodno, ale uprzejmie.
Następnego dnia dociągnęło wojsko do Łobaczówki, w niewielkiej już odległości od Beresteczka, gdzie od Koniecpolskiego przysłany Kozak, zbiegły od Chmiela, przyniósł wiadomość, iż się han tatarski połączył z Kozakami.
Dalej więc ponad Styrem ciągle szli ku Beresteczku, a Koniecpolski tymczasem, wybiegłszy przeciw Kozakom, szczęśliwie się starł z niemi. Napadł właśnie tych, których od Ołyki odpędzono, i — jak powiadano, z tysiąc ich na placu położywszy, czterysta wozów zapasów i żywności przyprowadził z dobytku. Cieszono się z tego w wojsku, lecz razem było czem trapić, bo wozy zabrane, łup zawierały ze spustoszonego okrutnie Polesia Wołyńskiego, gdzie wsi i miasteczek ze dwadzieścia w kupę popiołów obrócono.
Starano się ukryć inną, gorszą daleko, wiadomość w obozie, którą królowi, wołając o ratunek, przyniesiono.
Zdrajca jakiś, Chmiela naśladując, a pewnie i z naprawy jego, na Podgórzu bunt wszczynał. Ogień więc zażegnięty na kresach w Ukrainie, na drugi kraniec Rzeczypospolitej się przerzucał, a mógł ją, jak wyschłe pole, objąć całą.
W mgnieniu oka zwołano radę wojenną, strzegąc, aby popłochu nie wzniecić; a rada i głos musiał być jeden i zgodny: póki pożar mały, gasić go i dusić, zalać choćby krwią, aby potem rozbujałego nie trzeba było rzekami zatapiać.
Na jedno tylko oglądać się było trzeba: aby, odrywając wojsku część sił, w tej stanowczej godzinie, gdy już do boju przyjść miało — ducha w niem nie osłabić. Pomiędzy szlachtą i tak, dzięki podszeptom i zażeganiom, zuchwałe się głosy słyszeć dawały, które Radziejowski podrzucał.
Pierwszy raz ujrzano na twarzy króla wyraz znużenia i wahania się; lecz trwało to bardzo krótko — wróciła rezolucya i męztwo. Miał nadzieję w Bogu, że podoła wszystkiemu, byleby mu naród wiernie stał u boku.
Długo się wahano z wyborem tych, co na Podgórze wysłani być mieli, aż miecznik koronny Zebrzydowski i dwaj Lubomirscy, Alexander i Krzysztof, oświadczyli się z gotowością i nadzieją, że na tych opryszków wielkich sił nie będzie potrzeba. Wyprawiano więc ich, a chorąży Koniecpolski chciał jeszcze do Brodów zbiedz po działa, ale coraz gęściej przybiegano z wieściami o Tatarach, tak, że ledwie myśleć było można uwinąć się z tem, nim nadejdą.
Starano się wysyłkę Zebrzydowskiego i Lubomirskich na Podgórze tak pokryć, aby wojsko o niej nie wiedziało i o tym nowym buncie, który groził z drugiej strony, lecz w obozie, gdzie się ludzie jeden o drugiego nieustannie ocierają, lada słówko się rozrasta i ani go powstrzymać.
Radziejowskiemu, choć na radzie wojennej nie znajdował się, rzecz była nie tajna, a co tylko królowi troski przysporzyć mogło, temu się on radował.
Miał jednak to pomiarkowanie, że bębnić o Podgórzu nie chciał i na chwilę potrzebną sobie zachował tę wiadomość. Tymczasem wieczorem Kazimirski wpadł do zwykłego towarzystwa z wielce nastrzępioną czupryną i czerwieńszą jeszcze, niż zwykle twarzą.
— Hej! hej! — zawołał od progu — cóś się święci! Między królem a panami hetmanami nie ma zgody. Oniby radzi tu stać i czekać, gdzieś na nieprzyjaciela, a król, zasłyszawszy o Chmielu pod Dubnem i Ołyką, chce iść, skończyć i zgnieść go. Oczywista rzecz, że Potocki ustąpi, choć doświadczeńszy, bo król uparty; a no, coś zaszło, czego zbadać trudno, bo miecznik koronny i dwaj młodzi Lubomirscy pono jutro gdzieś w bok odciągają. Gdzie? po co? — tajemnica.
Nam tu do kupy się trzeba gromadzić — dodał Kazimirski — a w samą porę jedne z najlepszych pułków odchodzą!
Podkanclerzy, który za stołem siedział, dał znak, że on coś wie, ale palce położył na ustach.
— Gadają o chłopskim buncie na Podgórzu — zamruczał — a mnie się widzi, że to bajka puszczona przez Kozaków, aby nam siły rozerwać.
Zamyślił się Kazimirski, inni milczeli.
— Bunt na Podgórzu! — powtórzył — i to taki, żeby na niego pułki całe wysyłać było potrzeba!
— Nieład we wszystkiem — podchwycił Snarski — łatwowierność, głowy nie ma nikt. Tymczasem co? Szlachta już burczy, dopominając się, że darmo czas traci, a król ją trzyma aż się do ostatka zje.
Chcą związek uczynić i z królem się rozmówić.
— Gdzieżeś to słyszał? — spytał podkanclerzy.
— Gdzie? dosyć do pierwszego lepszego namiotu zajść, a ucha nastawić — mówił Snarski. — Grawamina spisują. Najbardziej im to solą w oku, że król niemieckie pułki i Niemców ma w szczególnej obserwacyi. Jak na harc, na podjazd, gdzie życie stawić trzeba, to nas wysyłają, a do strawy i jurgieltu i do łaski Niemcy pierwsze.
— Oho! — począł Radziejowski — nie nowina to, że nam Niemcy śmierdzą, wzięło się za Zygmunta jeszcze, gdy ich naprowadzono, Władysław też głaskał, a kochał się w nich, Jan Kazimierz także proferuje ich pludry. Nie zbędziemy się ich. Huwaldy będą zawsze w łaskach. Z nimi król czuje się jak ryba w wodzie, a z nami, niedogodnie mu.
— Szlachta — ciągnął dalej Snarski — tych różnych grawaminów przeciwko królowi ma dosyć, a umysły już są tak podbudzone, że wybuchną. Ja się tylko boję, ażeby właśnie pod ten czas, gdy kozactwo będziemy mieli na karku, nie wystąpili do króla z ultimatum i nie zażądali, czego on im dać nie może.
— Hę? — mruknął milczący Morawiec — cóż myślicie? Ci, co szlachtę prowadzą, tak się obrachują, że właśnie do króla skoczą, gdy on będzie w opałach, bo łacniej co wytargują! Oho! mają oni nosy.
Siedział za stołem, przyprowadzony po raz pierwszy do podkanclerzego, średnich lat; chorąży Mazewski, i milczał. Mało go kto tu znał, krom Bąkowskiego, z którym przyszedł.
Dotąd słuchał milczący i rozglądał się, a po twarzy mu chodziły jakieś dziwne to blaski, to chmury.
Naostatek wytrzymać nie mógł.
— A to mi dopiero piękna szlachta i ziemianie! — zawołał. Mieli tu po co iść, aby spiski knować, i nam, co krew przelewać mamy, być zawadą... niechby pioruny takie pospolite ruszenie!
Wszyscy na niego zwrócili oczy.
— Toć zdrajce i łotry! — zawołał. — Nam Kozacy i Tatarzy grożą, a te bestye myślą o sobie, jakby za swą skórę więcej wziąć, choć jej jeszcze nie dali.
— Zmiłuj się! chorąży — przerwał Kazimirski — co bo się tak oburzasz... Szlachta przy prawie stoi...
— A niech ją z jej prawem siarczyste pioruny! Czas tu myśleć o prawie! Tu innego dziś niéma, tylko wojenne... a kto go nie słucha...
Siadł Mazewski zburzony, nie kończąc; wszyscy się spojrzeli po sobie, jakby mówili:
— Nie nasz to człowiek...
— Uspokójcie bo się — rozśmiał się Bąkowski... szlachta swój obowiązek spełni — ale, że się upomina...
— Dosyć czasu będzie po wojnie — począł gorąco Mazewski. — Tu dziś jedno jest do czynienia: bunt zdusić, rebellizantów upokorzyć, Tatarów przepędzić... Ja innego nic nie znam... zdrajca, kto dziś o innem myśli!
— Właśnie dlatego — przerwał podkanclerzy — troszczą się ludzie o czynności króla, bo fałszywy krok... nas może zgubić.
— A no, Radę ma — rzekł Mazewski.
— I słuchać jej nie chce, tylko swoich Niemców — wtrącił Proszka — nie, nie — Niemców trzeba wykurzyć.
— Ale, do stu katów! — zawołał Mazewski — piechota niemiecka doskonała; przy artyleryi puszkarze, bez których my się nie obejdziemy!
Podkanclerzy, ostrożny, rozpytywać począł, kto tego chorążego wprowadził, wziął Bąkowskiego na stronę i począł mu to wyrzucać.
— Ale to żołnierz dzielny i weredyk — bronił się Bąkowski, wpływ ma wielki... a że trochę inaczej widzi, niż my.
— Trochę! — zaśmiał się podkanclerzy.
Tymczasem spór trwał, zwykli jednak goście Radziejowskiego pomiarkowali, że rozżarzać go nie było warto — i jeden po drugiem milkli, a Mazewski, zrozumiawszy to, iż ani mu tu radzi byli, ani był potrzebnym wśród nich, za czapkę wziąwszy, poszedł precz.
— Ostrożnym-bo być powinieneś — rzekł Radziejowski — po co nam kurtyzanie i pasożyty hetmanów? nam wolnych ludzi około siebie skupiać potrzeba.
Po wyjściu Mazewskiego, gdy się uspokoiło, Kazimirski począł wykładać, co zrobił i co się gotowało.
Spisek wojskowy przeciwko królowi się gotował; powstał on z niczego. Podkanclerzy nie mieszał się do niego i tylko dobrą radą go wspierał, ale gorąco się nim zaprzątał.
Kazimirski nosił jego rozkazy, dając je za swoje, zaciągał coraz nowych krzykaczy, starał się po wszystkich ziemiach rozsiać ziarna, z których przeciwko królowi związek miał powstać. Mówiono już o zwołaniu w ostateczności koła, które było w obozie tem, czem rokosz czasu pokoju. Koło wojskowe i hetmanów i wodzów pozywać przed się rościło sobie prawa.
Brakło tylko podkanclerzemu jeszcze jego prawej ręki Dębickiego, który mu w ostatku przybycie swe zwiastował.
Wszystko to odbywało się pod bokiem króla i hetmanów, a dokonywało właśnie w momencie, gdy największa karność była potrzebną.
Radziejowski cieszył się tem, jako najdoskonalszym środkiem uzyskania stanowiska przeważnego.
— Beze mnie oni im rady nie dadzą, ja jeden potrafię załagodzić, uśmierzyć i zamknąć gęby... król się mnie prosić będzie musiał.
Niebezpieczeństwa tego Jan Kazimierz wcale ani nawet nie przeczuwał.
Postanowiono po radzie wojennej, aby się na drugą stronę Styru przeprawić, gdzie równiny suche, doskonały plac do wygodnego rozwinięcia obozu i rozłożenia sił dawały.
Ale przeprawa przez rzekę bystrą, dosyć szeroką, której brzeg jeden był stromy, niemałą trudność stanowiła. Most jeden, i to nie zbyt krzepki, trzeba było poprawić, a wojska w porządku i bez zbytniego nacisku prowadzić. W tem wszystkiem znowu król z wielką gorącością sam był czynnym. Hetmani i starszyzna hamować go tylko musieli i prosić o cierpliwość.
Otrąbiono wieczorem, aby pułki niemieckie królewskie pierwsze się przeprawiały. Znowu tedy mruczenie i sarkanie, że o Niemców królowi najwięcej szło, aby sobie nóg nie zamoczyli.
Ale głośno jeszcze nikt się odezwać nie śmiał.
Drugiego dnia naprzód piechota, potem pułki, których porządek był wyznaczony, most przebywały i na przeciwnym brzegu na zielonej równinie wytknięte zajmowały stanowiska. Król po mszy świętej na koniu u mostu znowu stał, aby tumultu nie dopuścić.
Nie było przy nim pod ten czas nikogo, oprócz komorników i pisarzy, a Radziejowski, korzystając z tego, zbliżył się. Jan Kazimierz odwrócił się wprawdzie, lecz uniknąć go nie mógł.
— N. Panie — odezwał się zbliżywszy tuż podkanclerzy — chociaż mi o łaskawe ucho w. król. mości trudno, ja mój obowiązek spełniam. Muszę przestrzedz, iż w wojsku fermentacya jest i zniechęcenie wielkie. Lękam się, aby w godzinie najgorszej nie wybuchnęło, nieposłuszeństwo.
Król milczał długo.
— A nikt o tem nie wie krom was, panie podkanclerzy? — zapytał.
— I mnie to doszło wypadkiem — odparł Radziejowski.
— Nie wierzę, aby szlachta tak mało dbała o Rzeczpospolitą i o cześć swoję, aby tu teraz, warcholstwem się chciała kazić.
— N. Panie szlachtę trzeba znać — z pogardą rzekł podkanclerzy — tłum to nieoświecony, a przywilejami swemi w dumę wbity. Lada co ją może pociągnąć.
Król, który słuchał z coraz wzrastającą niecierpliwością, umyślnie począł dawać rozkazy dworzanom i posyłać ich, aby przerwać nieznośną rozmowę.
Podkanclerzy, rachujący może na przestrach i na zbliżenie się, widząc, że Jan Kazimierz doniesienie jego lekceważy, gniewny ustąpił.
Wszystkie jego rachuby chybiały.
— Potrzeba więc do ostateczności się posunąć — mówił w duchu — pcha mnie do rokoszu.
Król wistocie przez wstręt dla człowieka samą radą pogardził. Posądzał go o używanie tego środka dla pojednania, dla uzyskania przebaczenia; a darować mu nie mógł intrygi, która królową odstręczyła. Właśnie pracował nad tem, aby o swojej niewinności przekonać Maryą Ludwikę i sam widok tego człowieka drażnił go przypomnieniem.
Wojsko w przeciągu trzech dni całe się rozłożyło na równinie i Wojewoda Krakowski, który je królowi ukazywał, mógł się pochwalić widokiem, jaki ono przedstawiało.
Przynajmniej napozór świetne było i ład w niem panował pożądany. Hetmani wszyscy, sądząc po odebranych i ciągle nadchodzących wieściach o Chmielu i Ordzie, tu na nieprzyjaciela czekać chcieli. Król niecierpliwy naprzeciwko niemu chciał ciągnąć.
Z uporem nie do przełamania żądał tego, gdy starzy z pokorą, ale stanowczo prosili przynajmniej o zwłokę. Dla boju miejsce to właśnie wydawało się im i najdogodniejszem, i najlepiej obwarowanem. Lasy i rzeka je osłaniały.
Z tem wszystkiem Jana Kazimierza niecierpliwości wielkiej pohamować było trudno, niepodobna prawie.
Ostatniego dnia przy mszy świętej przyszedł Potocki i jak litości błagał zwłoki dnia jednego tylko...
Król się zżymał.
— Na zwłokach już straciliśmy wiele — wołał ręce łamiąc, — spójrzcie na nagromadzone siły: dopóki je mamy, póki się nie rozproszą i nie staną niesfornemi, korzystajmy. Nieprzyjaciel nie oprze się takiemu wojsku, jak nasze.
— Ale nas może w przechodzie napaść w położeniu niekorzystnem — mówił Potocki — tam on będzie wybierał... my przyjąć musimy bój, gdzie nas zaskoczy, a tu...
Złamany prośbami, król się na zwłokę dnia jednego zgodził.
Upłynął ten dzień jednak w niepokoju, w jakiemś gorączkowem oczekiwaniu. Starzy żołnierze, mający osobliwe poczucie — mówili wszyscy, iż im bitwa pachnie... chociaż nic jej nie zapowiadało.
Nazajutrz rano król zerwał się do dnia i wnet rozkazy wydał, aby część wojska natychmiast ku Dubnu ciągnęła... Ruszyły pierwsze chorągwie, ale zaledwie je z oczów stracono, gdy podjazd silny przybiegł, dając znać, że Bohun we trzydzieści tysięcy i ćma Tatarów tuż przybywa.
Ledwie hetman miał czas pchnąć, aby wojsko, które ruszyło już, natychmiast wracało, a rozproszeni zpod chorągwi żołnierze skupiali się do nich.
W mgnieniu oka całe to spokojne mrowisko zaruszało się, zakipiało, i życie w nie wstąpiło nowe.





IV.

Rozstać się z obozem i życiem obozowem było Dyzmie w początku przykro; żegnał się i powracał do Xięzkiego, który wąsa pokręcał i mruczał:
— A no jedź, masz jechać! Jaka z ciebie baba! Jedź a powracaj.
Gdy poza nim obozowego życia gwar, trąbki, rżenie koni i skrzyp wozów, zwolna cisza pól i lasów pożarła, Strzębosz uczuł najpierw znużenie wielkie; drzemał na siodle, jadąc, i parę razy, gdy mu się koń żachnął, bo miał płochliwego pod sobą, omało się nie zsunął z niego; potem oczy przetarłszy poświstywać zaczął, rozpatrywać się w wiośnie wiejskiej, której dawno nie widział, nareszcie przyleciały naprzeciw niego wspomnienia Warszawy: Bianka, zamek, towarzysze, życie na antykamerze, wycieczki na miasto...
Z nicości zaczęły się jedna po drugiej przed nim jawić twarze znane, stawały widma i przyciągały ku sobie.
To, co go ku obozowi jeszcze w tył zwracało, znikło; nowa siła jakaś rwała mimowoli naprzód do Warszawy. I serce mu w piersi skakać poczęło do tej przeszłości. Król mu zalecał pośpiech; potrzeba było nie marudzić, a tu i serce już konia popędzało. Pierwszy popas, gdy wierzchowce były wypoczęte, nie potrzebował długiego czasu, na nocleg przyjechał późno, zerwał się do dnia.
Szczególna rzecz: im teraz śpieszył więcej, tem się mocniej niecierpliwił, czas mu się wydawał niezmiernie długim, dnie bez końca, a kłus konia leniwym. Do obozu napowrót, choć czasem o nim pomyślał, nic go już nie odciągało; jednego Xięzkiego żal mu było. Ten za niczem w obozie nie tęsknił, jakby się w nim urodził.
Strzębosz w końcu tak się zwijał, że choć pani podkanclerzyna go dobrze z wyjazdem wyprzedziła, przed Warszawą ją napędził i na ostatnim noclegu, dowiedziawszy się, że ją ma tuż przed sobą, pośpieszył, aby się z jej dworem połączyć.
Nie było w tem nic dziwnego, że ją napędził; pani Radziejowska jechała bardzo popańsku, ze stanowniczym przodem, długo wysiadając na popasach, a późno ruszając się z noclegów. Nie miała się tak dalece śpieszyć czego; kolebka ciężka sześciu woźnikami zaprzężona, po drogach niekiedy wązkich, wybojów pełnych, wlokła się, a czeladź musiała ją podpierać, aby się nie wywróciła. Wozy, które szły za nią były przeładowane; służba nie miała ochoty zbyt śpieszyć, bo w podróży więcej jej dawano swobody.
Na następnym popasie Dyzma, który niejeden raz był przez króla posyłanym do podkanclerzyny, i którego ona znała dobrze, zameldował się jej przez ochmistrzynią. Miał list przecie.
Wpuszczono go natychmiast. W szatach podróżnych, ale nawet w drodze wytwornie i smakownie ubrana, Radziejowska siedziała zamyślona na stołku karczemnym poduszką tylko zasłanym. Piękna jej twarz nosiła na sobie ślady widoczne przebytych męczarni, wypłakanych łez i troski, która ją uciskała.
— Zkądżeś to waszmość się tu wziął? — zapytała głosem łagodnym.
— Król mnie wysłał do Warszawy z rozmaitemi poufnemi zleceniami — odezwał się Dyzma, dobywając papiery. — Mam i do pani podkanclerzyny pisemko.
To mówiąc podał zapieczętowany sygnetem prywatnym króla list, który, nieco zarumieniona, żywo pochwyciła Radziejowska, ale się rozmyśliwszy, nie czytając, położyła na stole przy sobie.
Spytała go niespokojnie: kiedy wyjechał z obozu i co tam słychać było?
Strzębosz opowiadał, potrosze się wstrzymując od tego, co miał na języku o podkanclerzym, chociaż jejmość wyraziście, z niechęcią badała, co on tam poczynał.
— Nieprzyjaciela jeszcześmy nie widzieli — rzekł — ale jeńców codzień do obozu przyciągają, i pewna rzecz, że cała ta tłuszcza około Dubna i Ołyki pustoszy, a może i bliżej. Król chce iść naprzeciw i bardzo niecierpliwy jest; Potocki i Kalinowski wstrzymują, bo pod Beresteczykiem pole doskonałe i na obóz i do rozprawy, a drugiego takiego znaleźć będzie trudno.
Wszystkoby dobrze było, bo i sił jeszcze coraz więcej nadciąga — dokończył Strzębosz — gdyby nie szemranie i rodzące się już w pospolitem ruszeniu warcholstwa.
— O! to łatwo przewidzieć było — odparła żywo, usta zaciskając Radziejowska. — Są tacy, którzy niezgodę sieją zawsze, nie omieszkają jej i tu pielęgnować, a na łatwych do podburzania nie zbywa. Biedny król!
— Dotąd — dodał Strzębosz — dzielnie się trzymał i trzyma, a tak czynny, jak go nikt nigdy nie widział. Nawet pod Zborowem, choć i tam nie zasypiał, nie był tak nieznużonym, tak surowym; ale, co to pomoże!
Dyzma nie dokończył.
— Tak — ożywiając się, mimowoli zawołała podkanclerzyna — co to pomoże, gdy pod nim dołki kopać będą!
I zadumała się ponuro.
— Zabawisz wmość długo w Warszawie? — zapytała.
— Nie wiem, bo główna rzecz, jak mnie królowa przyjmie i odprawić zechce.
— Nie zapomnijże zajść do mnie, bo odpowiedź dać muszę — szepnęła podkanclerzyna — a do Warszawy, czy nas wyprzedzisz?
Strzębosz zapytał:
— Jeżeliby było potrzeba, łatwobym o jakie pół dnia mógł pośpieszyć.
Potrząsnęła głową Radziejowska.
Nie pytała już więcej, a gdy list króla wzięła w ręce, Strzębosz zrozumiał, że mu się należało oddalić.
Skłonił się więc i odszedł, a z rozkazu podkanclerzyny jej marszałek wziął go zaraz naprzeciw do izby dla ugoszczenia.
Reszta podróży bardzo zeszła wesoło, bo Strzębosz, dla zmęczonych koni, nie mógł pośpieszyć; towarzyszył więc dworowi podkanclerzyny i miał się dobrze. Ona sama kilka razy jeszcze powoływała go do siebie, rozpytując o różne drobnostki i od niego się dowiedziała, że od przejęcia listu swego podkanclerzy do Warszawy przez królewskie kresy nie pisywał, ale z Kryłowa bojarów sprowadził, którzy się mieniali na posyłki. Strzębosz przynajmniej wiedział o dwu czy trzech takich wyprawionych z obozu, pewno nie bez listów i doniesień do Warszawy.
Dawało to jej do myślenia; nie mogła bowiem wątpić, że przeciwko niej mąż knować musiał.
Strzębosz z ostatniego popasu, już nie mogąc powstrzymać młodzieńczej swej niecierpliwości, pożegnał podkanclerzynę i puścił się przodem do Warszawy.
Serce mu biło, zapomniał o wszystkiem prawie, co za sobą pozostawił. Zdawało mu się, że przed nim, skrzydłami wiosennego motyla niesiona ulatywała figlarnie uśmiechnięta twarzyczka Bianki. Młodość jest samolubną: o wszystkich cudzych zapominał frasunkach — on, on miał być na chwilę szczęśliwym. Sprawy króla, podkanclerzyny, wojna, nic go już nie obchodziło. Wstydził się sam siebie, ale prąd go jakiś potężny unosił — oprzeć mu się nie umiał. Koń już ledwie starczył pośpiechowi, z jakim biegł, a biegł aby stanąć na miejscu, a gdy wieżyca P. Maryi i mury kościołów, a zamku, ukazały się w oddali, Dyzma mimowoli czapeczkę podrzucił do góry, witając miasto.
Na zamku przybycie jego, jak każdego posłańca od obozu, sprawiło radość; dano znać królowej.
Zarzucano go pytaniami: gdzie był król? czy się nieprzyjaciel pokazał? Nie było bitwy?
Ledwie miał czas suknie zapylone zrzucić i przeodziać się, gdy go już dwu paziów, jeden po drugim do królowej przybiegło napędzać; bo listów nikomu zwierzyć nie chciał.
Zastał Maryą Ludwikę samą i przechadzającą się po swym pokoju z oznakami niecierpliwości.
Pochwyciła listy, pytając:
— Zkąd?
— Zpod Beresteczka...
Na stole rozłożona leżała wielka mappa, królowa pobiegła i pochyliła się nad nią.
— Król? — zapytała.
— Zdrów, Bogu dzięki i czynny bardzo — począł Strzębosz — a gdyby mu ludzie tak służyli, jak on o nich się troszczy i pracuje...
Spojrzała królowa ciekawie na niego — i krótkiemi pytaniami zasypała go.
Z nich widać było, jak doskonale ją o wszystkiem uwiadamiano; wiedziała już o buncie na Podgórzu i spytała: czy kogo wysłano, aby jego szerzeniu się zapobiedz; słyszała o Chmielnickim pod Ołyką i o Ordzie.
Strzębosz ledwie mógł wydążyć z odpowiedziami. Zarazem, rozerwawszy pieczęci, rzucała oczyma na listy i zadawała pytania, nie słuchając potem roztargniona, odpowiedzi.
Naostatek zagadnęła o podkanclerzego, a Dyzma, który się na to gotował wcześnie, bez ogródki opowiadać zaczął, jak dokuczał i naprzykrzał się królowi i z kim w obozie przestawał. Nie taił, że się szlachta zbierała warcholić, dając do zrozumienia, kto ją podbudzał. Marya Ludwika usta ścisnęła, nie mówiąc nic.
Słówkiem musnęła podkanclerzynę.
— Gdzież ta wasza piękna pani?
— Z obozu dawno wyjechała — rzekł Strzębosz — i prawie dziś lub jutro będzie tu w Warszawie.
Oczy królowej zabłysły gniewem, zamruczała coś niewyraźnie:
— Rozstali się więc! — dodała jakby sama do siebie.
Strzębosz stał ciągle u progu, bo pytania nie ustawały jeszcze. Sam on z własnego natchnienia począł mówić o tem, jak N. Pan cierpiał, iż listów długo nie miał z Warszawy, które gdzieś ginęły w drodze i że dlatego właśnie jego wyprawił, aby się naocznie przekonał o zdrowiu królowej, a przywiózł pewną wiadomość.
Wszystko to Marya Ludwika zbywała milczeniem, nie bardzo nawet słuchając pilno, i raz jeszcze wtrąciła:
— Dziś ma powrócić do Warszawy.
Dyzma nie zrozumiał pytania i dopiero po namyśle potwierdził, że podkanclerzyna musiała nadjechać, bo ją napotkał na drodze.
Znowu więc o wojsko, obóz, o hetmanów, o nadciągające pułki, o usposobienie między szlachtą badać poczęła. Dyzma się musiał dziwić pamięci i doskonałej wiadomości wszystkiego, co się działo w obozie. Widocznem było, iż królowej ze strony donoszono o tem, bo niektóre plotki nacechowane były niechęcią dla króla i nieufnością. Strzębosz go ciągle bronił, a czynił to z wielką gorącością i nie szczędząc dowodów, iż fałsze dochodziły do stolicy.
Królowa, na to nie odpowiadając, wejrzeniem tylko go przeszywała.
Trwało tak długo to wypytywanie, iż w końcu Maryi Ludwice znać dano o wieczerzy, a Dyzma na ostatek odszedł uwolniony, ale mu się nazajutrz stawić kazano.
Ledwie z tych spytków wyswobodzony, wpadł w ręce dworzan, którzy na niego w antykamerze czatowali — i pociągnęli z sobą.
Z ich pytań jeszcze się dowodniej mógł przekonać, jakie tu rozsiewano plotki. Zagadywano go o jakieś niespodziane króla z podkanclerzyną najście przez męża i wynikłe z tego srogie z Radziejowskim zatargi.
— Ależ to są haniebne baśnie! — krzyknął oburzony Strzębosz — ja przy królu jestem ciągle! Nigdy nic niepodobnego się nie wydarzyło. Królowi ani ona, ani żadna inna teraz w głowie, ma o czem myśleć i nie dosypia nocy, tak pracuje, a tu mu obmową niegodziwą za to płacą!
Gdybym pochwycił łotra, co tu przynosi takie podłe plotki, język bym mu obrzezał!
Śmiano się z tego oburzenia.
— Darmo się nie zmagaj — wołali komornicy królowej — u nas tu powszechnie wiadomo, że podkanclerzyna dla króla z Krasnegostawu pojechała dalej, że męża odprawiano, a ona wieczory spędzała z panem.
Wściekły rzucał się Strzębosz.
— Kłamstwo podłe, niegodziwe, nikczemne! Król ani jednego razu się do podkanclerzyny nie zbliżył, nie mówił z nią. Mąż ją wlókł za sobą.
Nie chciano Dyzmie wierzyć.
— Tu ją dobre przyjęcie czeka w Warszawie — szeptali dworacy — bo począwszy od królowej, której się ani na oczy nie będzie mogła pokazać, żadna z pań jej nie przyjmie.
— Ale niewinność musi się w końcu okazać, bo to są czernidła nie zasłużone i rozsiewane umyślnie — mówił Strzębosz.
Napróżno się jednak silił: nie było sposobu przekonać; opowiadano zmyślone przygody i niektórzy szeptali, że królowa miała o tem w listach pewne wiadomości. Jawnem było źródło dla Dyzmy; wszystko to pochodziło od samego podkanclerzego, który usiłował królową z mężem rozdwoić, aby z tego skorzystać.
W końcu Dyzma, klnąc, porzucił towarzyszów, zły, że ich przekonać nie mógł. Żal mu było podkanclerzyny. Chętnie-by jej był wczesnem ostrzeżeniem oszczędził przykrości, ale z drugiej strony, nie wiedział ani jak tego dokonać, ani czy przystało mu mieszać się w tak draźliwe zajścia.
Nazajutrz ledwie mógł dotrwać powołania do królowej. Tu, po przeczytaniu listów, znowu pytań się posypało mnóztwo, na które Dyzma, jak mógł i umiał, dawał odpowiedzi. Potwarze w samem tem badaniu wychodziły na jaw. Ukaranie Pawłowskich, sądy wojskowe, wszystko było królowej wiadomem. Miała osobne doniesienia o pochodzie Bohuna, o Ordzie, o owej obietnicy Chmiela uczynionej Hanowi, że łup będzie zagarniał z Polski bez trudu i bez straty.
Królowa trzymała z hetmanami, iż pod Beresteczkiem stać było potrzeba i czekać, a wogóle znajdowała mnóztwo uchybień w postępowaniu męża. Szczęściem już tym razem ani o podkanclerzym, ani o żonie jego wzmianki nie było.
Wyrwawszy się ztąd, jak z łaźni, Dyzma się nie dał wstrzymać i wyskoczył na miasto, wprost do domu Bertoniowej.
Mógł się tu złożyć poselstwem króla, a zresztą nie dbał o to, że stara się na niego pogniewa i wyźwierzy. Pędem jednym wbiegł na wschody i drzwi otworzył, nie oznajmując się, sądząc, że Biankę może zastanie samą. Nie poszczęściło mu się, bo zamiast jej, zastał starą matkę z niemłodym mężczyzną, wystrojonym zcudzoziemska, w peruce, chociaż świeżo zgolony wąs i jasna po nim, nieopalona jeszcze, skóra świadczyły, że się przebrał niedawno.
Bertoni zimno go i bez gniewu przyjęła; a gdy się oznajmił od obozu i króla, poczęła wraz ze swym gościem ciekawie rozpytywać o wiadomości obozowe.
Złożyło się przytem tak, że niemłodego jegomości nazwała po imieniu i nazwisku, a był to książę Massalski, stolnik.
Małoby on obchodził Strzębosza, gdyby go coś nie tknęło, że mógł być do Bianki prowadzonym przez matkę. Postanowił go tu przeczekać, aby się domacać prawdy.
Ów pan Massalski dosiadywał też dosyć długo, ale w końcu ustąpić musiał, a Bertoni i Dyzmę z nim odprawić chciała, ale się nie dał zbyć i powrócił do bawialni.
Włoszka parę pytań o królu zadała, na które Dyzma odpowiedział, lecz język mu już świerzbiał pytaniem, co znaczył ów Massalski.
— Mogłeś się przecie w-mość domyśleć — odparła z przekąsem stara — że on tu dla mnie nie przychodzi... ale dla Bianki. Zakochany w niej, a choć mu familia nie daje się żenić z mieszczanką, pewnie jej słuchać nie będzie.
Rzucił się aż Strzębosz.
— Piękne pani szczęście z tym starym grzybem córce gotujesz! — zawołał — życzę tylko bez wiadomości króla nic nie poczynać, bo się łacno na gniew jego narazić można.
— Nauk nie potrzebuję — odparła dumnie Włoszka.
— A zmuszać Biankę — dodał Dyzma.
— Ja jej wcale nie potrzebuję zmuszać — odezwała się Włoszka — dziewczyna ma rozum... król też jej szczęściu na zawadzie nie stanie. Idzie tylko o rodzinę, ale ja u Rzeczypospolitej weneckiej szlachectwo stare wyrobię dla Bertoni... i — na swojem postawię.
Jak oszalały z bólu i smutku słuchał tego Strzębosz... ociągał się jeszcze, sądząc, że Biankę będzie mógł widzieć i przekonać się o tem, jak przyjmowała konkurrenta, ale mu stara oświadczyła, iż córki w domu niéma.
— Próżno byś się też, kochanku, trudził później — dodała — dla ciebie jej nigdy w domu nie będzie... wybij ją sobie z głowy.
— Zobaczymy! — rzekł ze złością, wychodząc Dyzma.
Zeszedłszy na dół, stał pod kamienicą długo, na pół skamieniały, z sercem rozdartem, sądząc, że może powracającą do domu schwyci dziewczynę; lecz, napróżno pół godziny pod murem wystawszy na czatach, wściekły, na zamek powrócił.
— Miałem czego się śpieszyć! — wołał sam do siebie.
Najpilniejszą było teraz rzeczą o tego Massalskiego się rozpytać; ale kilku towarzyszów i dworzan królowej napróżno badał: żaden mu o stolniku Massalskim nic powiedzieć nie umiał.
Dopiero stary komornik króla, który pozostał przy pokojach, jako dozorca karłów, małp i papugi... uderzywszy się palcem w czoło, począł prawić:
— Wiem! wiem!... znali go dawniej... Słaby jest na umyśle... waryatem go nazwać nie można, bo nie dokazuje nic, furyi nie wyprawia, ale nie spełna rozumu. Pilnuje go rodzina, bo już raz z chłopką się chciał żenić, a potem z żydówką. Znają go tu, znają!
Jeszcze się straszniej oburzył Strzębosz dowiedziawszy, kto był ów Massalski. Świadczył stary komornik, iż nigdy ten biedny człek nikomu nic złego nie uczynił, uprzejmym był i słodkim, a miał tylko passyą szczególną podarkami wszystkich obsypywać, na które się ruinował.
Zaledwie kogo poznał, albo parę razy widział, natychmiast mu coś na pamiątkę przynosił; pilnowali go krewni, ale zapobiedz temu nie mogli. Co miał Massalski wszystko tak rozpraszał: klejnoty, broń, pamiątki stare. Gdy mu zabrakło co dawać, brał u kupców na kredyt. Spotykało to zarówno mężczyzn i kobiety, gdyż serce miał bardzo czułe i kochał się a oświadczał nieustannie.
Dla Włoszki tytuł jego był ponętą, a miał też kniaź resztki fortuny na Białej Rusi, która, choć mocno zadłużona, oczyszczoną być mogła. Starej Bertoni, wcale się niedziwował Strzębosz — ale swej Biance, dziewczęciu w którego serce wierzył — !
Nie pojmował tego, że tażsama krew płynęła w żyłach matki i córki, i że płoche dziewczątko uśmiechało mu się wdzięcznie, przyjmowało go mile, ale zarówno zalotnie i innych. Stary Massalski, który się dla niej przebrał poeuropejsku i włożył perukę — śmieszył ją, lecz książęcy jego tytuł może ją kusił, a wpływ matki... codzienny, nie mógł być bezowocnym.
Strapiony Dyzma wybrał się raz i drugi z zamku, krążąc około domu na Starem Mieście, zasadzając się pod Ratuszem, w ulicach, — ale dziewczęcia, strzeżonego, nie spotkał. Miał tylko przyjemność widzieć starego księcia, przybywającego codzień ze szkatułeczkami i zwitkami, którego byłby ubił, gdyby mógł. Stolnik zaś, doskonale pamiętający twarz każdą, uśmiechał mu się jako znajomemu, gdy go spotkał, i wielce uprzejmie pozdrawiał.
Myślał zpoczątku Strzębosz z nim się rozprawić — lecz byłby się na śmiech naraził, bo stolnika za pół obłąkanego miano.
Przez kilka dni tak pobłądziwszy z rozpaczą w duszy, sam już nie wiedząc, jak sobie radzić, poszedł powtórnie do Bertoni.
Przyjęła go mrucząc, kwaśno i spytała w progu:
— Czegóż jeszcze chcesz!... czego?... darmo się nie włócz — nic nie wskórasz.
— Ale na Boga miłego! — krzyknął Dyzma zrozpaczony — toż macierzyńskich dla dziecka nie masz wnętrzności, żeby je na łup szalonemu dawać! Cały świat wie o nim, że rozumu nie ma.
— A ja wam tylko go tyle życzę, co jemu pozostało — odparła równie gwałtownie Włoszka.
— Król jest opiekunem panny Bianki — mówił dalej Dyzma, myślicie, że mu miłem będzie, gdy się o tem dowie? Wyrzecze się i was i jej: za to ja wam ręczyć mogę.
Bertoni śmiechem szyderskim przyjęła tę pogróżkę.
— To nasza sprawa — burknęła — nie opiekujcie wy się tylko moją dziewczyną. Z królem ja będę wiedziała jak poczynać; nie taki on straszny, jak się wam wydaje.
Dyzma umyślnie głos podnosił, sądząc, że może nim z kryjówki wywabi dziewczę i choć zobaczyć ją będzie mógł; lecz jej w domu nie było, czy się pokazywać nie chciała, — nie wyszła. Doczekał tylko przybycia stolnika, który, zobaczywszy go, niespokojnie po kieszeniach szukać począł czegoś i dobył nareszcie spinkę turkusową.
— Ponieważ miałem honor poznać waćpana dobrodzieja — rzekł z ukłonem — niech-że mi wolno będzie zapisać się w pamięci jego tą miłą pamiąteczką.
Strzębosz, odtrąciwszy datek, wybiegł jak szalony.
Obawiał się, aby królowa nie pośpieszyła z listami i odprawą, nim się będzie mógł z księżną zobaczyć. Wprawiało go to w rozpacz taką, że po całych dniach stał na czatach i zapomniał nawet się dowiedzieć o podkanclerzynie.
Gdy mu to na myśl przyszło, wreszcie wprost do pałacu jej pośpieszył. Tu zastał wszystko w jakimś ruchu gorączkowym, jak gdyby sama pani znowu się w podróż wybierała.
Biegali ludzie, krzyżowała się służba, wynoszono skrzynie, i ledwie mógł z niemałym kłopotem oznajmić się do Radziejowskiej, a potem długo oczekiwać musiał, nim go do niej wpuszczono.
Znalazł ją strasznie zmienioną, rozdraźnioną, z widocznemi śladami łez na oczach. Wstrzymywała się jednak widocznie, aby przed mało znanym nie zdradzić się z cierpieniem. W pokojach uderzyły go, już gdy przechodził, przygotowania jakieś do wyjazdu.
To, co dawniej stanowiło ozdobę tego wspaniale wystrojonego pałacu, albo już znikło, albo stało przygotowane do zabrania. Kosztowne szkatuły, obrazy, zwierciadła, nawet posągi niektóre — leżały i nagromadzone były pod ścianami.
Radziejowska chodziła gniewna, wzburzona, — nie mogąc nawet mówić, tak ją myśli własne oblegały.
Zapominała, że Strzębosz stał i poruszała się mechanicznie, chwytając co było pod ręką, zrzucając na kupki różne fraszki, chowając je i napowrót wydobywając.
Dyzma nie śmiał jej spytać: czy się w podróż wybiera. Wtem oznajmiono brata, i podkanclerzyna wybiegła naprzeciw niemu, prosząc tylko Dyzmę, aby wyjeżdżając, wziął listy.
— Jeżeli do podkanclerzego — szepnął Strzębosz — przykro mi to oświadczyć, ale się ich nie będę mógł podjąć.
Z dzikim śmiechem p. Radziejowska uczyniła mu tylko pytanie:
— Do podkanclerzego? odemnie!
Z tem musiał wyjść Dyzma, to tylko zrozumiawszy, iż między małżeństwem znowu waśń się zajątrzyła; ale, że to już nieraz się wprzód trafiało, nie sądził, ażeby do jakiejś ostateczności przyjść miało.
Do królowej parę razy się zgłosiwszy nadaremnie, Strzębosz nie miał już nic do czynienia, i po dawnych znajomych, którzy w Warszawie pozostali błąkać się zaczął.
Pomiędzy tymi wielu było mających rozgałęzione w świecie stosunki; wszędzie, gdy tylko o podkanclerzynie napomknął, kuso i krzywo na niego spoglądano.
Z pań przy królowej będących dosyć dawniej mając życzliwą, faworytę jej, pannę de Beaulieu, która młodego, przystojnego chłopca bez złej myśli protegowała, Strzębosz się ośmielił pójść do niej.
Przyjęła go wesoło dosyć.
Ciekawa była rozpytać go i słuchała chętnie, nauczywszy się tyle popolsku, iż zrozumieć mogła ten język.
Dyzma umyślnie wspominał biedną podkanclerzynę.
— Biedna? — podchwyciła panna de Beaulieu. — Nie lituj się waćpan nad nią, ma to, na co zasłużyła. Wolno jej było nie poszanować siebie, ale króla w oczach świata kompromitować, ale go różnić z żoną, ale się bezwstydnie czepiać obozu, aż nareszcie mąż gwałtem się jej pozbyć musiał...
Strzębosz krzyknął oburzony, poczynając tłómaczyć się i uniewinniać, ale Beaulieu ani go chciała słuchać, i wyśmiewała.
— Podkanclerzyna — dodała Beaulieu — znalazła w Warszawie wszystkie drzwi zamknięte, nikt jej przyjmować, nikt znać nie chce. Królowa była pierwszą, która wręcz oświadczyła, że na zamku nie dopuści się jej pokazywać. Za przykładem pani poszli wszyscy i zdaje mi się, że oprócz familii, to jest dwóch braci i może najlepszych jakich kilku przyjaciółek, wcale z nią żyć nikt nie będzie. Chciała poróżnić naszych państwa i postępowała bezwstydnie.
Strzębosz nie mógł już wytrzymać, załamał ręce. — Na miłość Boga! posłuchaj mnie pani, to są najniepoczciwsze intrygi i potwarze, których ofiarą padnie kobieta niewinna. Pozwól mi opowiedzieć wszystko.
Z niedowierzaniem zgodziła się panna Beaulieu na cierpliwe przesłuchanie powieści Strzębosza, a uderzyć ją nareszcie musiała historya listów przejętych do królowej. Dyzma zresztą z taką ścisłością i dokładnością wszystko określał, że o prawdomówności jego powątpiewać nie było podobna. Francuzka ostygła nieco; ale zgadzając się na to, że Radziejowski mścił się, utrzymywała zawsze, iż miał do tego powody, bo podkanclerzyna króla starała się przywiązać do siebie i t. p.
Dyzma tak długo siedział, tak silnie przemawiał, tak prosił, że panna Beaulieau obiecała mu królowej powtórzyć, co od niego słyszała, szczególniej na obronę króla.
— N. Pani — dokończył Strzębosz — zanadto zaufała człowiekowi niegodziwemu, a podkanclerzy korzystał z tego i osnuł sobie owładnąć wszystkiem; przyjdzie jednak czas.
— N. Pani — przerwała Beaulieu — wcale nie tak ślepo ufa Radziejowskiemu, jak wpan sądzisz.
Na tem przedłużona skończyła się rozmowa, która tegoż dnia się odbiła w sypialni królowej. Strzębosz miał tę pociechę, że podróż jego nie była daremną.
Poszedł raz jeszcze do pałacu, który dotąd nosił nazwę Kazanowskich i znalazł tu jeszcze wybitniejsze oznaki przygotowań jakichś, które mu zrozumieć było trudno, a ludzie pytani tłómaczyć mu ich nie chcieli.
Podkanclerzyna ubrana prawie żałobnie, cała w czerni, z policzkami, które gorączkowy krasił rumieniec, przyjęła go, siedząc u stoliczka, na którym leżały stosy porozrzucanych papierów.
Zapytała go, kiedy odjeżdża i niecierpliwiła się tem, iż na to odpowiedzieć nie umiał, oddawała mu pismo jakieś i cofała niepewna.
W toku rozmowy wspomniawszy królową, zapytała go, czy ją widział. Dyzma potwierdził to, ale o Maryi Ludwice nie mówił nic.
— Królowa względem mnie jest niesprawiedliwą — rzekła. — Wiem, że N. Pan ująć się nawet za mnie nie może. Nie mam nikogo; jedyna moja opieka, dwaj bracia: ci mi dopomódz muszą. Z podkanclerzym się rozstać nieodzowna rzecz, bo-bym umarła...
Dyzma ośmielił się zapytać: czy myślała o przeniesieniu się gdzieindziej, co wnosił z przygotowań, ale na to obojętną, dwuznaczną otrzymał odpowiedź.
Podkanclerzyna naostatek wręczyła mu list do króla.
— Nie potrzebuję wpanu zalecać — dodała — że list ten tylko do rąk własnych i na cztery oczy masz j. kr. mości doręczyć. Dosyć-by było wiadomości o nim, aby mnie o miłostki znowu obwinić, a razem i króla. Jest on moim opiekunem, jemu winnam wszystko, ale na tej wdzięczności ogranicza się nasz stosunek. Ludzie są źli i niepoczciwi.
Z bólem w sercu odszedł Dyzma. Królowa ciągle mu jeszcze oczekiwać kazała, a z Bertoniową i jej córką nie mógł dojść do końca. Naostatek bardzo rano jednego dnia udało mu się dziewczę do kościoła idące ze starą ochmistrzynią pochwycić na drodze.
Bianka śmiała mu się wdzięcznie i wesoło, jak dawniej.
— Zlituj się, uspokój mnie — począł przypadłszy do niej. — Matka chce cię poświęcić i oddać szaleńcowi, powinnaś się oprzeć temu. Ja króla zawiadomię.
— A! a! proszę się nie wtrącać do tego — podchwyciło dziewczę zmieszane — ja muszę być posłuszną matce. Stary książę wcale szalonym nie jest, ale bardzo dobrym człowiekiem. Ubóstwia mnie, pada przede mną.
Strzębosz wybuchnął.
— A z nami co będzie? — zapytał — nasza miłość i przysięgi twoje?
Bianka spuściła oczy.
— Ale ja waćpana kocham zawsze — szepnęła — tylko... matki słuchać przecież muszę.
Dyzma wpadł w rozpaczliwy zapał. Włoszka słuchała go, uśmiechając się z naiwnością dziecięcia. Zdawała się niemódz pojąć tego, że miłość dla pięknego chłopca nie dawała się pogodzić z wyjściem za mąż za starego księcia.
Napróżno przemawiał Strzębosz. Uśmiechała się, uspakajała go, ale tak, jak on do serca nie brała, ani swych przyrzeczeń, ani miłostek.
— Ja przecież dla was, nie mogę prowadzić wojny z matką — zakończyła — toby mi życie zatruło a ja go chcę używać. Starego wcale nie kocham, to wam wystarczyć powinno.
Nie mogąc nic więcej na niej wymódz, Dyzma starał się przynajmniej dostać od niej słowo i przyrzeczenie uroczyste, że nie wyjdzie za mąż dopóki król z wyprawy nie powróci.
Bianka się pogniewała.
— Ale ja terminu przecie naznaczać nie będę; mów waćpan z mamą. — To mówiąc i prawie bez pożegnania śpiesznie tak poczęła uchodzić, że Strzębosz zaledwie ją mógł napędzić, aby przebłagać i pożegnać.
Już u progu prawie raczyła się do niego odwrócić, przebaczyć mu, uśmiechnąć się znowu i pierzchnęła potem, zostawiając go osłupiałym.
Dyzma był uparty. Nazajutrz dobijał się do drzwi Bertoni; musiała mu otworzyć.
— Powracam do obozu — rzekł, wchodząc. — Bez żartu król mi się kazał o was dowiedzieć. Po zasiągnięciu wiadomości o stolniku, ja waćpani w imieniu króla objawiam, że jeśli, nim my tu powrócimy, wydasz Biankę samowolnie za tego starego, ja w tem... na oczy się już ani wy, ani córka królowi pokazywać nie będziecie mogli. Z opieki N. Pana i obietnic — daję waćpani słowo — kwita na wieki.
— Myślisz, że się gróźb tych zlęknę? — przerwała Bertoni. — Ja króla znam lepiej i dawniej niż wy, a z dzieckiem wiem co mam robić, rady niczyjej nie potrzebuję.
I drzwi mu zatrzasnęła przed nosem.





V.

Pełną tajemnic jest ta ludzka natura, której nikt nie zbadał. W człowieku odzywa się niekiedy uśpione źwierzę, czasem uwięziony duch anioła. Jedno nic, powiew wiatru, woń jakaś, dźwięk przeistacza spokojną istotę, w rozszalałe stworzenie. Pieśń pobożna pokoju bucha pożarnym chórem zniszczenia... Tak, owego pamiętnego poranku w obozie pod Beresteczkiem, we mgnieniu oka, tabory, jakby uśpione, zbudził jeden okrzyk: — Do koni! do broni!
Po ogromnej przestrzeni zajętej taborami przebiegło jakby konwulsyjne drgnienie, wiatr poruszył proporce, zaszeleściały chorągwie, zarżały konie, powybiegali ludzie, zaszczękły szable. Rycerstwo, ciury obozowe, co żyło, dźwignęło się.
Rozkazy z ust do ust podawane krzyżowały się, po pułkach trąbiono w mundsztuki, starszyzna w łosiowych koletach wybiegała z namiotów, czeladź wdrapywała się na wozy, chcąc zobaczyć, czy już nie nadciąga nieprzyjaciel.
— Orda! do koni! nieprzyjaciel idzie! — wołano zewsząd.
Wszczęło się zrazu zamieszanie, ale potężne głosy nawołujących dowódzcow ład natychmiast wprowadziły. Nie czekał już nikt dalszych rozkazów; wiedziano co poczynać.
Służba biegała, siodła niosąc na ramionach, a konie, poczuwszy już pochód, niecierpliwiły się, rwały i rżały.
Kilku konnych od króla rozbiegło się po regimentach, co chwila z innej strony grała trąba na zbór.
Ci, co się zrana porozłazili ku borom, aby wiosny powąchać, biegiem do szałasów powracali.
Opowiadano, że czeladzie z końmi na pastwiska, wyciągnąwszy dalej w lasy, natrafiły na opuszczone świeżo koczowiska Tatarów, na porozbijane drogi, kopytami końskiemi, potratowane łąki, pogubione strzały, wojłoki i obławki noclegów.
Nikt nie pojmował, jak mimo czujnych podjazdów mogli się Tatarowie podkraść tak blizko i cicho.
Zdala na wzgórzu widać było stojącego króla otoczonego starszyzną wojskową. Od niego ciągle biegli posłańce i powracali. Prowadzono mu pochwytanych ludzi, języki. Ciche obozowisko szumiało teraz, jak morze wiatrem rozkołysane, a w szumie tym było coś uroczystego, bojowego i niemal wesołego. Mnóztwo tych pomieszanych głosów zlewało się w jeden chór gorący, po nad którym huczało: — Do koni! do broni!
Szlachta, która wczoraj się naradzała, jak przeciw królowi stanąć z grawaminami, zawstydziła się, a krew też w niej zagrała.
— A już wolę raz bić się i skończyć, niż tu na zielonej paszy czekać zmiłowania bożego, gdy tam w domu niéma komu owsa posiać i tatarki, — wołano.
Wszyscy teraz do wozów po najlepszą broń sięgali, a szable krzyżem świętym znaczyli. Niektórzy jakimś starodawnym obyczajem stroili się do boju w co mieli najlepszego.
— Boć to święto dla żołnierza — mówili.
Nawet w ciury duch wstąpił, bo i te latały jak oparzone, niewiadomo: przestraszone, czy rade.
Pułki, którym najłatwiej się było wybrać i ustawić już na placu stawały z chorągwiami, które wiatr zlekka unosił. Gdzieniegdzie troskliwi o siebie jeszcze popuściwszy pasów i rzemieni, zajadali, zapijali na zapas, bo niewiadomo było, kiedy znowu się do misy dobiorą. Zapijano na — pohybel rebellizantom...
Tu i owdzie wyrwał się okrzyk głośniejszy i milknął...
Król był w ciągłym ruchu, dojeżdżał do regimentów, przemawiał do nich, powracał.
Dziwili się teraz wszyscy, jako się nie domyślili Ordy, albo zaspali te łuny, które nocą na wszystkie strony widać było. Czeladź teraz świadczyła, że już drugą noc na niebie się coś paliło zdaleka.
Na pierwszy odgłos zrana Wiśniowiecki i Lubomirski wysłali podjazdy, pierwszy Kozaka swego, wiernego Zaradę, ze czterema starymi i doświadczonemi Kozakami, drugi jakiegoś pułkownika który słynął z tego, że z podjazdu nigdy z próżnemi nie wracał rękami.
Przyprowadzili oni czterech ujętych Tatarów; orda stutysięczna o mil dwie nocowała.
Król przed obrazem N. Panny Chełmskiej poszedł się pomodlić...
Gdy się to w obozie działo, nieopodal, na wzgórzu, czeladzie spokojniuteńko trawę dla koni kosiły, nie spodziewając się, aby im kto przeszkodził, gdy tuż z zarośli poczęły się wyrywać krzyki i pokazali, luźni Tatarowie.
Z początku było ich kilku rozpierzchłych, potem coraz więcej. Stawali i wyzywali. Pomieszane między niemi Kozactwo wołało:
— Do tańca prosim! A co? nóżki bolą! Strach! chodźcie do tańca!
Ciury i nie ciury ruszyły, by się bić, ale Zamojski strażnik, koronny, z rozkazu króla surowo zabronił, aby się nikt wyrywać samopas nie śmiał.
Trwało to krótko, bo gorącej krwi młodzież w miejscu stać zmuszona rwała się, widząc podjeżdżających tuż i najgrawających się, pohańców. Jeden szczególniej Tatarzyn na srokatym koniu z arabskim dżerydem, którym nad głową wykrzykując wywijał, wszystkim dokuczył. Zaczęli się Zamojskiego prosić, aby, kto lepszego konia miał, a ufał sobie, mógł naprzeciw pojedyńczym zwijającym się po polu wybieżeć. Zezwolił król: nuż z szeregów zaczęli się ochotnicy wyrywać ku pohańcom i utarczki pojedyncze wszystkich oczy zwróciły.
W tem stojący przy królu stary rotmistrz Kłodziński powiada:
— Baczyć trzeba na omen, bo Tatarowie w to mocno wierzą, gdy pierwszy z nich padnie w bitwie, na którą stronę twarzą się pochyli, ta pewno przegra. To im serca albo dodaje albo ujmuje.
Ledwie wyrazów tych domawiał, gdy ów na srokatym koniu z dżerydem ścierać się począł z ogromnego wzrostu wojakiem już nie młodym, który na niego gwałtownie się puścił z gołą szablą tylko i szczęśliwie go impetem na ziemię obalił tak, że głową ku Tatarom się przewrócił.
Wśród dziczy krzyk i wisk się dał słyszeć okrutny i ze wszystkich stron z zarośli poczęli się wymykać na pomszczenie zabitego jezdni, jak z uzbrojenia widać było, znaczniejsi Murzowie i dowódzcy. Ale i tym się nie szczęściło, bo ich kilku pochwycono, kilku raniono i zabito.
Coraz większe wrzaski od strony tatarskiej się wszczęły, i już nie pojedyńczo, ale szeregami wysuneli się na wojsko wprost, i to na lewe zaraz skrzydło, według zwyczaju, dlatego, że im z łuków wygodniej strzelać z tej strony.
Wojsko stało jeszcze, jak rozkazano murem, tylko wiatr zerwawszy się chorągwiami nad niem szeleścił. Serca biły, ręce drżały... do boju. Spoglądano na króla, który stał zadumany, jakby godziny od Boga natchnionej, czekał.
Aż przyskoczył Koniecpolski, którego serce rycerskie dłużej wytrzymać nie mogło.
— N. Panie, do nóg waszych z prośbą się skłaniam, na zasługi nieboszczyka ojca mojego, pozwólcie mi pierwszemu wystąpić na nich, pozwólcie! Dnia dosyć upłynęło, a ta dzicz się urąga.
— W imie Boże, mości chorąży — odparł Jan Kazimierz. I ręką znak krzyża świętego uczynił w powietrzu. Tuż stojący Lubomirski, pośpieszył z tem, aby mu powinowatego było wolno posiłkować.
Ledwie się to rozstrzygnęło, gdy trąbki zagrały i pułki Koniecpolskiego z Lubomirskim puściły się na Tatarów, których już nie kupka, ale tłum, ćma, nieprzeliczona moc, ściśnięta parła na nie.
Ale jak o mur się dzicz rozbiła, raz i drugi, tyle tylko, że nawałą coraz większą ciążyła i parła. Koniecpolski z Lubomirskim, ani ruszyli z miejsca, na którem się z nimi spotkali.
Gąszcz taka zbiła się w jedną bryłę tam, gdzie walczono, że tylko po chorągwiach chwiejących się w powietrzu rozeznać było można, gdzie się dzicz znajdowała, a gdzie pułki.
Nie wyzywali pomocy mężnie się ścierający, ale ich tak samych na długi bój uparty ważyć się nie godziło, gdy podostatkiem było posiłków.
Nawet pospolite ruszenie, które na odwodzie postawiono, poczęło się rwać i wołać, aby im tatarskiej krwi skosztować dano. Rzucił się więc na sukurs pierwszy hetman polny i padł na skrzydło ordy mocą taką, że je skruszył, choć nieustąpiło z placu jeszcze, za nim Jeremi Wiśniowiecki puścił się z Kozakami swojemi i zwykłem szczęściem, a że się ustąpieniem pułków odkryły pospolite ruszenia, Krakowska, Sandomirska, Łączycka i Ruska szlachta poparła też za przewódzcami.
— Albośmy to gorsi! Zmusili prawie wojewodów swych i popędzili.
Król patrzał. Nie było ci w tych ziemiach i powiatach ani szyku, ani ładu, jak w wojsku ćwiczonem, ale za to gorącość wielka i szło to, jak wicher i burza, z wołaniem, ze wrzawą, i impetem, drudzy Tatarowie.
Więc było patrzeć na co teraz, bo Tatarowie, co się tak zrazu ochoczo stawili, a wyzywali i wiskiem a śmiechem wołali ku sobie, gdy ich nabito kupę, że się trupy wałem położyły, zgięli się naprzód, połamali, aż i pierzchać zaczęli.
Zdala widać było, jak końskie ogony, które nad niemi miasto chorągwi powiewały, ku lasom się zawracać poczęły; toż i owa tłuszcza pierzchnęła.
Wsiadł dopiero Koniecpolski na nich i ciąć począł, a napędziwszy w nizinę i błoto, gdzie z grzęzawicy się dobyć było trudno i ucieczką salwować, nasiekł ich moc wielką.
Poczynało się zmierzchać, gdy na równinie przed królem Tatarów i zmieszanych z nimi Kozaków nie stało, tylko pstro się na polu zdala wylegały trupy, między któremi też i mężnych ze strony polskiej dosyć było, ale Tatarów dziesięć razy tyle. Można się było tem cieszyć, bo pierwsze spotkanie dla wojska wiele znaczy, i król też Bogu dziękował, a swoim dowódzcom.
— Niczem to jest jeszcze — rzekł chłodno powracający właśnie Jeremi Wiśniowiecki — początek i próba. Teraz dopiero, gdy przyjdzie do walki, stanowcza ona być może. Kozacy tak prawie, jak nie występowali, choć patrzeli i podbudzali. Jutro lub pojutrze stanowić będzie, ani spać, ani się zbytnio zwycięztwem cieszyć nie pora. Czujności trzeba!
Rada to była zdrowa i dobrze przyjęta, ale jak już umysły wszystkie przeciw Jeremiemu i bohaterstwu jego zazdrośnie się stawiły, tak i to jego wystąpienie drudzy strofowali pocichu, że nauk jego nie potrzebowano. Król przecież, choć może toż samo czuł, żadnej po sobie nie okazał urazy.
W obozie, czaty rozstawiwszy, ledwie tej nocy spoczynku kto zażył, a większa część, ani myśląc się rozbierać i kłaść do snu, przesiedziała oną krótką noc pod namiotami przy kubkach, na rozmowie.
Około Xięzkiego też przyjaciół się zebrało dosyć; ale ten, co zawsze wesołej myśli bywał i nawet na placu już dowcipował a żarty stroił, był dziwnie ponury i milczący.
— Staszek — wołał na niego stary Węgorzewski — ja, jak Boga kocham, nie poznaję cię. Co ci to jest?
— Co mi ma być? — odparł Xięzki — nic tylko pomyślałem sobie, że my żołnierze nieopatrzni jesteśmy, a to mi z tego przyszło, żem zrana dziś jeszcze z Jordanem Ligęzą swawolił, a oto nam go niestało. To nic, ale, słyszę, majętność zostawił taką, że się o nią za łby drżeć będzie rodzina, a palestra się nią więcej pożywi, niż ona. Każdy z nas za pazuchą testament nosić powinien, a jam go nie sporządził.
Aż się za boki wziął Węgorzewski.
— Coż-bo tobie na myśli! — zawołał. — Małośmy się to nawojowali razem, a nikomu z nas testament ani przez głowę nie przeszedł. P1uńże...
Xięzki ręką powiódł po czole.
— Głupia rzecz — przed bitwą o testamencie prawić — rzekł — ale, co ty chcesz? Nie człowiek myślą rządzi, ale ona człowiekiem; albo ja wiem zkąd mi ona przyszła? a uwija się i burczy we mnie, jak ta mucha natrętna w upały.
Ręką zamachnął.
— Zapijmy tę sprawę. — I trącili się kubkami z Węgorzewskim.
Przychodzili co chwila inni, bo mało się komu spać chciało. Przyniósł jeden wiadomość, że Wojciechowi Męczyńskiemu Tatarzyn czaszkę obciął tak, że prawie mózg obnażył, ale mimo to doktor królewski Baur obiecywał, że go przy życiu utrzyma, a król się oświadczył choćby złotą mu sprawić misiurkę.
Nadedniem już Kozak zbiegł do obozu od Bohuna z nową powieścią, którą wprost z królewskiego namiotu przyniósł tu Zahajski.
Powiedział on, że po porażce zaraz, gdy się Tatarowie cofnęli, kazał Han po Chmielnickiego posłać, pod straż go wziąć i gdy do namiotu jego przyszedł, napadł na niego bardzo gwałtownie.
— A toś mnie zwiódł i oszukał! ale gardłem to przypłacisz. Prawiłeś mi, że Polacy sił nie mają, że mało co pułków ściągnęli, a pospolite ruszenie nie przyszło. Było dziś popatrzeć na równinę i obóz ich: toć ćma ich ogromna; my im nie podołamy; nabili nam ludzi; najlepszych Murzów potraciłem.
Chmiel miał na to mu odpowiedzieć:
— Wszystko to nic. Czekaj: rozpierzchnie się ten tłum i porozłazi, bo oni długo wytrwać nie umieją. Dopóki w obozie jeść i pić mają podostatkiem, póty ich buty; przyjdzie głód i niedostatek: skłócą się z sobą i króla porzucą.
Chyba nie wiesz o tem, że trzy dni temu z królem się już kilka pułków zwaśniło i precz odeszło od niego: będzie to i z innemi. My ich lepiej znamy.
— O! o! — zawołał Xięzki — to dopiero Chmiel nas zna! Nie darmo drudzy powiadają, że w nim kawał szlachcica polskiego siedzi, i że się dla Kozaków czyni chłopem, choć nim nie jest.
Patrzajmyż, abyśmy mu nie dali odgadnąć się, a tak nie uczynili, jak prorokuje.
— Za się! — odparł Węgorzewski — nie może to być. Krwi powąchaliśmy, a ona upaja i krzepi; spory na potem odłożymy, gdy się na sejm zbierzemy.
— A ja za nic nie ręczę — przerwał jeden ze Stadnickich, który się rozmowie przysłuchiwał. — Już oto dziś przeciwko Jeremiemu Wiśniowieckiemu drudzy sarkają, radziby go od wszystkiego odsunąć, aby jeszcze większej sławy nie nabył, a króla z niej nie odarł.
— Boże miłosierny — zawołał Xięzki — jakby nam tu o sławę chodziło, gdy Rzeczpospolitą ratować trzeba, która dla niezgód naszych zginąć może!
Tak samo, jak pod temi namiotami starszyzny, całą też noc u króla deliberowano, to języka nowego dostając, to przyszłe układając plany.
Radziejowski też nie pozostał bezczynnym, ale do rady wojennej go nie potrzebowano i do niej się też nie przydał, ani miał prawa.
Jego-to sprawą owe trzy pułki poszły do domów, a teraz z zawiścią patrząc, jak się wszyscy około króla kupili i nawet stary Potocki a Wiśniowiecki słuchać go byli gotowi, nosił się od jednej gromadki do drugiej, pstrykając ciągle tem, iż król nadto sobie ufał, żadnego doświadczenia w rzemiośle wojennem nie mając, a uporem swoim mogąc narazić Rzeczpospolitą na zgubę.
Zręczny człek na razie tem się podpierał, że gdyby nie hetman Potocki, który króla, w kaplicy pochwyciwszy, uprosił i zaklął, ażeby się z miejsca nie ruszać, wojsko-by było tego dnia wyciągnęło i właśnie na grzęzewicach i moczarach przyszłoby mu z Kozakami i Tatarami się ścierać.
— To łaska Boża — powtarzał, chodząc po szlachcie — iż go stary wódz wstrzymał, a że mu to nie łacno przyszło, jam świadkiem, bo go niemal po rękach całować musiał...
Tak prawie noc całą, przechadzając się, u siebie przyjmując, strawił, gniewem i zemstą rozżarty podkanclerzy, na króla wszystkich jątrząc.
Dzień się poczynał robić dosyć pogodny i jasny, a właśnie przypadała uroczystość Ś.Ś. Piotra i Pawła, gdy u króla jeszcze nanowo rada się zebrała, na którą i Radziejowski się wcisnął, nie żeby jej co przyniósł, lecz żeby co ztąd wykradł a spożytkował.
Jeremi Wiśniowiecki, który naturę Tatarów znał, powiadał, że dopóki uciekać nie poczęli a stali, póty się zawsze od nich wielkiego a gwałtownego impetu i napaści spodziewać było można.
— Mnie się zda — rzekł król — iż wczoraj dosyć nieszczęśliwie się z nami spróbowawszy, dziś chyba całych swych sił nie wyprowadzą w pole, a na małych poprzestaną napaściach, aby nas niepokoić.
Jeślić prawda, co Kozak przyniósł o Chmielu, posłuchają go i będą leżeli, a czekali... aż...
Nie dokończył — tylko westchnieniem.
W tem Kalinowski dodał:
— N. Panie, Tatarom leżeć cierpliwie w miejscu, czy-to wojsko, czy zamek oblegając, rzecz nieznośna. W miejscu długo trwać nie umieją, ani mogą. Przechodzą, jako burza niszcząc, a odparci tak samo znikają, że ich napędzić trudno. Zda mi się, że i dziś siła ich na nas się zwali.
Król stał przy swojem.
— Zobaczycie!
Wszelako pułkom w pogotowiu być kazano.
— Do stanowczej rozprawy nie przyjdzie może dziś — dodał Kalinowski — bo na Kozaków jeszcze w pomoc ciągnących czekają, a ci dziś chyba dopiero wieczorem tu staną.
Więc radzili wszyscy, aby lewe szczególniej skrzydło gotowem było odeprzeć napaść niechybną.
Jeszcze o tem u króla rozprawiano, a duchowni jeden po drugim msze święte odprawiali, gdy o Tatarach dano znać: ciągną.
Widok był jakiego może w żadnem na świecie wojsku nikt nie baczył podobnego. Tu już trąby i kotły wołały do szeregów i na plac, a na pagórku roiło się od pobożnych, którzy w pełnych zbrojach, szyszaki tylko zdjąwszy, z rękami złożonemi do komunii przystępowali; inni szli do spowiedzi, a i takich się znalazło dosyć, co na ziemi krzyżem rozciągnięci leżeli. Kapłanów dosyć ledwie mogło nastarczyć tym, co się do nich cisnęli. Więc, jak kto stał i mógł, spowiadał się i spowiedź przyjmował. Niektórzy z księży przysiąść mogli; inni, stojąc, pochyleni penitentów odprawiali, których całe szeregi czekały na kommunią świętą.
Uderzywszy się w piersi, a sumieniu ulżywszy, odchodził potem każdy z wesołą twarzą, jakby ciężaru z ramion pozbył się, z męztwem podwojonem, z ufnością wielką.
A choć tatarska dzicz już na skrzydło hetmana polnego uderzyła i bój się zacięty poczynał, na wzgórzu msze święte wychodziły jedne po drugich i nabożeństwo a pieśni nie ustawały.
Król już był na koniu.
Pierwszy, u Tatarów zawsze najsilniejszy napad, któremu wiski i wrzawa, z chmurą strzał gęstą, towarzyszyły, hetman polny tak wytrzymał, że się ani ugięły szeregi. Tuż stał pułk Szczawińskiego, Brochockiego, Brzesko-Kujawskiej szlachty, która też mężnie wytrzymała, aż Lanckoroński w sukkurs jej pośpieszył.
Z góry patrzący tam, gdzie walczono, rozeznać już nic nie mogli, tak się zwarto. Tatarowie-by może odpierani pierzchnęli swym obyczajem, ale Han i Kozacy z tyłu ich cisnęli, odwrót zatamowawszy umyślnie, tak, że bić się musieli radzi nie radzi, a gąszcz na pobojowisku była taka, że jeden drugiego cisnął i szablą nawet robić było trudno.
Nawała na lewe skrzydło była nieprzeparta, bój zajadły, tak, że Lanckorońskiemu wkrótce na pomoc i hetman polny zresztą swych pułków i książę Jeremi i hussarze królewscy z kopiami, i hetmański najlepszy pułk Potockiego i pułki Sobieskich pójść musiały.
Tu się, oczywiście, losy ważyły, bo gdyby złamali Tatarowie szeregi, całą swą niezliczoną ćmą byliby na obóz się rzucili.
Król, zdala wytrwać nie mogąc, choć go wstrzymywano, konia wspiął i puścił się na lewe skrzydło.
Cztery godziny trwał krwawy bój, a nietylko, że Tatarzy nie ustępowali, ale cisnęli tak przemożnie, iż pułk hetmański Potockiego nawpół uszczuplony zeszedł z placu, a nawet chorągiew stracił, którą Brzostowskiemu chorążemu z rąk wydarto.
Król, który jej z oczów nie stracił, krzyknął z bólu wielkiego, i choć go dodani dla bezpieczeństwa stróże, nadbiegli z Kłodzińskim, pochwycić i wstrzymać usiłowali, nie dał się ująć, aż do placu boju docierając.
W sam też czas się to stało, bo część szeregowych, przełamana, cofać się poczęła, gdy wśród siebie króla postrzegła.
Król wołał podnosząc ręce.
— Naprzód! naprzód, na Boga i na ojczyznę zaklinam was. Co życie warte ze sromem, obróćcie się ku nieprzyjaciołom! Posiłki idą: przełamać trzeba, choćby przyszło ginąć! Jam też życie dać gotów.
I głos ten królewski i wysiłek nowy naostatek szalę na stronę walczących chorągwi naszych przechylił. Poczęli się mieszać Tatarowie i pierwsi naprzód z kraju pierzchnęli. W pośrodku wielkiego ścisku, dopóki ich szable nie przerzedziły, jeszcze się opierali, ale i tu już zamieszanie się wzięło, ucieczka poczynała. Dopieroż i walczącym serce urosło.
Stali trochę Kozacy, podpierając hańskę ordę, lecz gdy się ta rozsypywać zaczęła i oni tył podali...
Pułki polskie hamować już było potrzeba, bo znany to jest tatarski wojenny podstęp, iż gdy nie zmogą nieprzyjaciela, symulują ucieczkę, a wywiódłszy go w pole rozpierzchłego, dopiero się nazad zwracają impetem nowym... a że pagórek ucieczkę ordy zasłaniał, za którym tabory kozackie stały, puszczać się więc daleko nie mogły, ani reszty hetmańskiego pułku, ani husarze królewscy, którzy mężnie się bili, ani Lanckoroński i Szczawiński. Trąbiono, aby w miejscu pozostali, choć za straconą chorągwią Brzostowskiego, o której nie wiedziano, że odzyskaną została, gotowi byli iść choć w paszczę tej dziczy.
Z tą zaś chorągwią, jaka była przygoda, tego później nikt ani opowiedzieć, ani zrozumieć nie mógł.
Brzostowski, który ją niósł, silnym był, a odwagi znanej, ale mu się w tym tumulcie, gdzie się obrócić było trudno, z rąk wyśliznęło drzewce. Pochylił się, aby upaść jej nie dać, gdy go w kark Tatarzyn ciął, i proporzec z drzewcem razem nie do rąk jego, ale na ziemię się dostał, gdzie go nawet końskiemi kopytami tak stratowano, że się stał do łachmana podobnym.
Brzostowski, choć cały krwią oblany, z miejsca się nie dał ściągnąć, aby nie stracić proporca, bo potem na pobojowisku odszukać-by go było niepodobna. Padł więc dobrowolnie, a w tem i krwi utraciwszy wiele, przytomność stracił, że go zaś nie stratowano i nie zgnieciono, osobliwszy wtem cud był.
Już tedy i jego i chorągwi stratę opłakiwano okrutnie, gdy na pobojowisko z Tatarów oswobodzone pobiegły ciury, jak to ich obyczaj trupa odzierać.
Tu sługa Brzostowskiego pana swojego, nie po twarzy, ani ze statury, ale po ostrogach osobliwych poznał, i litując mu się, że jeszcze w nim ducha trochę zostało, wziął go na nosze z innymi do namiotu.
A ściągając go z ziemi, o chorągwi nie myśleli, bo ją za straconą miano. Przyniesiono tak chorążego do namiotu i na łożu rozciągnięto, a król Baura mu przysłał, azali życia uratować nie potrafi. Gdy go ze zbroi, porozcinawszy rzemień, z kaftana i odzieży oswobodzono, okazało się, że w rękach zgrabiałych coś cisnął, a była to chorągiew owa stracona, którą on nieprzytomny na ziemi, snadź poczuwszy, jakimś cudem przygarnął pod siebie i już jej nie puścił.
Całą potem krwią jego zbroczoną, błotem zmazaną, poszarpaną, postawiono przed namiotem, której reszta pułku, bo go dużo wyginęło, niezmiernie się cieszyła.
I tej też nocy, pomimo znużenia wielkiego, nie było w obozie spoczynku.
Król, wszyscy hetmanowie i co było starszego żołnierza, na radę powołani, utrzymywali, że nazajutrz do walnej bitwy przyjść musiało.
Zgodni byli wszyscy, o to tylko Pana Boga prosząc, aby nieprzyjaciel porażony, serca nie stracił i nie uszedł. Wysłane szpiegi przyniosły już późno w noc, że Kozacy się okopywali za wzgórzem, a orda rozłożona taborem spoczywała.
Król tego dnia kilka razy tak się z rąk straży swej wyrywał, niecierpliwie i w sam bój z niebezpieczeństwem życia rzucał, że tu zgodnie też wszyscy postanowili prosić go, aby, jako naczelny wódz, siebie oszczędzał.
Ale widziano go ciągle tak rozognionym, iż sobie o tem mówić nie dawał, zwłaszcza gdy po przełamaniu Lanckorońskiego udało mu się już pierzchających zawrócić.
Chciano, aby Jeremi Wiśniowiecki z tem do króla wystąpił w imieniu innych, ale stary wódz odmówił, bo się obawiał, aby fałszywie kroku tego zawiści nie przypisywano.
Ani Potocki, ani Kalinowski, ani chorąży Koniecpolski, który u Jana Kazimierza zachowania miał dosyć, nie podejmowali się go hamować.
Postanowiono więc duchownego uprosić, kanclerza Leszczyńskiego, który musiał po radzie z prośbą do króla przyjść w imieniu wszystkich.
— N. Panie — rzekł — wszyscy my jako wodza i głowy całość twą najwyżej szacując, błagamy cię, abyś w boju nie stawał, jak dziś... Wodzom się to nie godzi, bo ich rzeczą, nie ręką, ale głową wojować, a głowa ich za tysiące rąk starczy. Duchowny jestem, kapłańską radę daję, ale mnie też wojskowi poprą. A i przykładem poprzedników mogę poprzeć prośbę naszę. Wiadomem to, iż pod Grunwaldem Jagiełło, przodek W. Król. Mości, na wzgórzu stał, a choć się do boju napierał, nie puszczono go... ani błogosławionej pamięci ojciec W. K. Mości w bitwie z rokoszany sam udziału nie miał.
Król był od dwóch dni w takiej ciągle gorącości ducha, że się niemal za tę radę na Leszczyńskiego obraził i bardzo szorstkim głosem mu odpowiedział:
— Mój ojcze, kapłanem jesteś, sam rzekłeś: nie wdawaj-że się w rycerską sprawę. Wiem-ci ja co wodzowi przystało, bo są momenta, gdy musi hetmanem być, ale przychodzą i takie, kiedy żołnierzem być serce każe. I ja też żyć z żyjącem rycerstwem mojem, umierać z umierającymi pragnę. Niech żołnierz widzi przed sobą wodza i króla: to najlepszy zakład zwycięztwa. On jeden może podźwignąć ducha i wlać męztwo. Kula znajdzie wszędzie winnego, z dopustu Bożego, i tak mnie zdala stojącego dosięgnąć może, jak w tłumie oszczędzić.
W tem ja niczyjej radzie posłusznym być nie mogę.
Zatem się nikt już odzywać nie śmiał. A to pewna, iż ci co cały bieg życia Jana Kazimierza znali i najbliżej go stali — drugiej takiej chwili, jak owa była, nie pamiętali.
Wszystko męztwo swe i rycerskiego ducha w tej godzinie wyczerpał. Hetmanom czuwającym nad bezpieczeństwem osoby jego nie pozostawało nic tylko mu dać do boku ludzi i straż taką, na którejby nieustraszoną odwagę i przytomność spuszczać się mogli, sami czuwać nad nim nie mając czasu. Więc do osoby samej wyznaczono Kłodzińskiego rotmistrza, Głogowskiego, Podstolego Nowogrodzkiego, i Samuela Nadolskiego, Starostę Krzewskiego, bo więcej ich przy sobie mieć nie chciał. Chorągwie zaś, co przy królu stać miały, pościągano z samego wyboru ludzi z pułków różnych, a cisnęli się do tych Eljerów radzi wszyscy; ale surowy zarządzono wybór, aby mąż w męża byli godni tego zaszczytu. Kommendę też nad tą chorągwią powierzono zaufanym. Wszyscy już tej nocy na dzień następujący napewno rozprawy się spodziewali.
Onemu jowialiście Xięzkiemu wieczora tego humor i raźność a wesołość wróciły, ale się chlubił tem, że testament napisał, opieczętował i świadków sobie do niego dobrał.
Śmiano się z niego. Tęsknił też za siostrzanem, mając mu za złe, że do Warszawy pojechał i przepadł tam jak kamień w wodzie.
Tej nocy ktoby obóz obchodził a przypatrzył mu się — nauczyłby się z niego, jako żołnierz swoję dolę przeczuwa i naprzód ją widzi. Nie było bowiem człowieka, coby bitwy nie przewidywał i nie gotował się do niej, choć każdy umysłem innym.
Modlili się jedni i pamięcią do domów biegli, do żon i dzieci; inni śpiewali, pili i stare opowiadali dzieje — wszyscy jednak zarówno pragnęli tej godziny stanowczej, a szczególniej pospolite ruszenie, któremu, choć na męztwie nie zbywało, ale wytrwałości brakło. Tu też najwięcej siano niechęci przeciwko królowi i hetmanom i najlepiej się podkanclerzemu siejba wiodła.
Miał już w pomoc tego, którym się najlepiej posługiwać lubił, nieocenionego Marcina Dębickiego, Podczaszego Sandomierskiego, który tem tylko żył, aby wszystkim na przekorę i na mękę gardłował, a im kto wyżej stał, tem podczaszemu milej było do niego sięgać kamieniem.
Człowieka tego nic rozzbroić nie mogło: ani poświęcenie, ani ofiarność, ani zasługi; obrońca swobód, widział wszędzie czyhających na nie i już bytność jego czuć się dawała w obozie. Pospolite ruszenie, jeszcze prawie nie ruszywszy się, wołało, że chce iść zpowrotem do domów, że dłużej nad dwa miesiące król go w polu trzymać nie miał prawa. Mogła sobie ginąć Rzeczpospolita, ale szlachcica z jego zapiecka, od ciepłego piwa z grzankami, wyciągać się nie godziło. Byli Niemcy zaciężni, kochał ich król, otaczał się nimi: niechajby oni bronili jego i kraju.
Takie-to głosy niepoczciwe w przededniu boju sieli Radziejowski i Dębicki po obozie, na województwach, i one im do przekonania trafiały. Raz już omało nie wybuchnęły przy przeprawie u Styru. Ledwie je zażegnano, teraz warczały coraz głośniej i przewidzieć było można, że wkrótce jako płomię stłumione buchną i wszystkie ziemie ogarną.
Mówiono już o tem Wojewodzie Ruskiemu Jeremiemu; stał a słuchał zdrętwiały.
— Bogdajby tego sromu i hańby nie widziały oczy moje! — rzekł — jeżeli się to stać ma, aby opuścili króla i nas; lepiej zginąć, aby tego nie doczekać.





VI.

Wstał ten dzień walki stanowczej, zrazu jasny i pogodny; wiatr z tyłu niósł zpod kopyt końskich pył wzbity ku stronie, od której miał się nieprzyjaciel ukazać.
Na szerokiej równinie, przyparty do małej mieściny Leszczyńskich, Beresteczka, obóz się rozkładał pomiędzy rzeką z jednej, a moczarami i zaroślami z drugiej strony. Z miasteczkiem, przez rzeczułkę oblewającą je, łączyły dwa umyślnie wzniesione mosty.
Na pobojowisku jeszcze niespełna oczyszczonem z trupów po walkach dwudniowych... ziemia, kopytami końskiemi poryta, była jakby świeżo pooraną rolą.
Trzecią to noc wojsko, nie spoczywało prawie. Z prostego żołnierza usnął może który na jaką godzinę, snem znużony, ale z dowódzców nikt oka nie zmrużał.
Mówiono, że król trzecią noc żelaznej koszuli trójnitowanej nie zrzucał. Konie mu zmieniano ciągle, bo wydołać nie mogły — on wytrzymywał.
Była to chwila w żywocie jego, która mogła o przyszłości roztrzygnąć, gdyby fatalność — nie... wola Boża — nie postawiła słupów i nie rzekła: — Nie pójdziesz dalej!
O świcie król do spowiedzi i kommunii przystępował — i tego dnia za jego przykładem do Stołu Pańskiego cisnęły się tłumy.
Tymczasem pułki się szykowały do boju, wedle postanowionego w nocy na radzie planu. Król i wódz zajmować miał środek — między dwoma potężnemi skrzydłami. Około niego i za nim skupiały się doborowe chorągwie, pod dowództwem Kazimierza Tyszkiewicza, Cześnika Lit., Jak. Michałowskiego, Janusza Wessla. Chorągwie nieśli Michałowski i Jędrzejowski. Tu stały działa, które prowadził Przyjemski, i pułki niemieckie Huwalda, Borgemana, Fromholda, Wolfa, Weyera, Radziwiłła, Dӧnhoffa i innych.
Za niemi stały szczupłe posiłki Księcia Pruskiego: dragonia, kilkuset ludzi, Grudzińskich i Leszczyńskich regimenta, a naostatek szlachta Województwa Sieradzkiego, Łęczycka i Brzesko-kujawska, oraz ludzie Księcia Karola, Biskupa Wrocławskiego.
Prawem skrzydłem dowodził stary hetman Potocki, pod którym byli Stefan Czarniecki i Adam Kazanowski; tu stały pułki Lubomirskich, Lanckorońskiego, Sapieżyńskie, Sobieskich — i Chorążego Koniecpolskiego.
Na lewem skrzydle dowodził Kalinowski, a z nim stali Książę Dominik Zasławski, Ostrogscy, Wiśniowiecki, Zamojski...
Wreszcie w odwodzie były ostrogskie ordynackie chorągwie i szlachta ruska i lubelska.
Wszędzie pospolitego ruszenia oszczędzając, stawiano je w dalszych rzędach, na co niektórzy szemrali, a drudzy znowu mówili: „Kwarciani płatni są: niech na pierwszy ogień idą.“
Ze szlachty wszystkiej celowała duchem i postawą sandomierska, choć i innym województwom nie było można zarzucić nic, gdyby w nich rebelia się nie wykłuwała.
Hussarya zażyła fortelu, wychodząc z obozu, bo spróbowawszy kopii, że na Tatarów z niemi iść nie przystało, gdyż w boju z motłochem broń taka niedogodna, a za ciężka, utkwili rzędami wszystkie w ziemię tak, że zdala, gdy wiatr proporcami gęstemi powiewać zaczął, można było je wziąć za stojące wojska szeregi.
A musiało wojsko mieć wielką i groźną postawę, gdyż Han na wzgórze wyjechawszy, jak później jeńcy świadczyli, a rzuciwszy okiem na równinę całą szyszakami i zbrojami połyskującą, za głowę się pochwycił i z największym gniewem do Chmiela się rzucił, zadając mu oszukaństwo a zgubę swą.
Przypomniał mu słowa jego, któremi go wywabił z Ordy, że Kozacy Polaków, jako pszczoły w ulu podkurzyć mieli, a Tatarom ino było miód podbierać.
A i Kozactwo też, które sobie pospolite ruszenie od Zborowa za nic miało, postrzegło, że na ten raz nie łacno było siłą zebraną pożyć. Na chwilę Chmiel i Bohun strwożyli się, szczególniej tem, że Tatarzy nie chcieli ruszać.
Tymczasem ze strony polskiej gotowano się do rozegranej. Otwinowski który królowi jako tłómacz towarzyszył, ukazał mu znak Hana, trzy zielone ogony końskie, które oni zowią buńczukami.
Pobiegł z rozkazem pocztowy do Przyjemskiego, aby z działa na to miejsce, gdzie stały, ognia dawał a poszczęściło się tak za pierwszym ogniem, że kula padła niedaleko Hana samego, buńczucznego hańskiego zabiła, buńczuk zielony obaliła, i Han przestraszony zbiegł wtył, a stanął zdala.
Ażeby dodać wojsku serca, zarazem we wszystkie trąby, kotły, surmy uderzono, z dział ogień poszedł po całej linii i pieśń bojowa się rozległa. Z przeciwnej strony, oprócz wisku, nic słychać nie było, a i ten nie mógł zagłuszyć wrzawy i huku ze strony króla się rozlegającego.
Mało się co zawahawszy, Gałga i Nuredyn, pułkownicy tatarscy, tym razem nie na lewe, ale na prawe się skrzydło puścili, pewnie z porady Kozaków, którzy je słabszem sądzili, dlatego, iż Polacy obyczaj tatarski znali i tu się ich nie spodziewali.
A, że Ordzie jakoś serca brakło, Kozacy się z nią zmieszali, taborem idąc i wozy za sobą mając, łańcuchami powiązane.
Drudzy zaś naprzeciwko lewego skrzydła do boju się gotowali, a tu Jeremi Wiśniowiecki z Dӧnhoffem, Starostą Sokalskim, stojący, do króla posłali, prosząc o ordynans, aby się im pierwszym z Kozactwem potykać było wolno.
Na Jeremiego też wszystkich oczy obrócone były, bo w całem tem wojsku potężnem nie było drugiego, któryby się, jak on, sławy dorobił zwycięztwy nad rebellizantami.
A było w jego postawie, twarzy, wejrzeniu takiego coś, co przyciągało wzrok, budząc poszanowanie i trwogę.
Twarzy nie miał pięknej, płeć ciemną, opaloną i niewczasami zarumienioną, wejrzenie przenikające, postawą też nie odznaczał się olbrzymią; ale pańskiego i hetmańskiego coś miał, że i milcząc rozkazywać się zdawał.
I przeto go ludzie nie lubili, a zazdrościli mu, gdyż nikt oprzeć się nie miał siły. Nigdy też namiętności nie okazywał, chyba w boju, gdy jako żołnierz z szablą padał na nieprzyjaciela; w powszedniem życiu spokojny, acz żelaznej woli. Ten zwyczaj miał, że do bitwy zbroi nie kładł, lecz jechał w pospolitej sukni i łosiowym kaftanie, co także raziło tych, co się żelazem obciągali od stóp do głów.
Zaledwie ordynans przywieziono Jeremiemu, gdy szablę dobywszy, a na pułki swe skinąwszy, puścił się prowadzić je na Kozaków... Dӧnhoff za nim... aż się ziemia zatrzęsła od kopyt końskich.
Król na swoim tarantowatym koniu, osłoniony nieco płaszczem, na wzgórzu stał, do przeciągających pułków błagalnym niemal głosem przemawiając:
— W imię Boże, za ogniska wasze, za wiarę świętą, za kościoły — idźcie a walczcie, sławę mężnych ojców waszych odżywiając, którzy tę Rzeczpospolitą wielką i głośną a straszną uczynili! Dajmy życie dla czci naszej!
A gdy on tak wołał głosem znużonym, powtarzając ciągle: — Gińmy dla wiary i czci naszej, — ksiądz biskup Leszczyński, obok stojący z krzyżem świętym i relikwiami, żegnał wojsko i błogosławił ciągle:
Benedicat vos Deus.
Chorągwie się pochylały, trąby grały, huczały działa, a zza mgły, która po jasnym poranku spadła była w dolinę, słońce się znowu wydobywało jasne.
Na placu boju już się nieco mieszało, bo Nuradyn na Brzesko-Kujawskie i Oboźnego Koronnego pułki padłszy z góry, impetem złamał je i wnet nalewo się przerzucił, zastępując drogę pułkom pieszym, które przeciwko Kozakom ciągnęły.
Co się dalej działo, nawet ci, co walczyli, z tego sobie potem sprawy zdać nie mogli. Złamały Wiśniowieckiego pułki Kozactwo; nadbiegli Tatarowie, ale i tych coraz świeże nadciągające pułki gniotły i odpychały.
Tymczasem król prawie odkryty stał, bo o sobie zapomniał, kula z pagórka królewski też buńczuk zgruchotała tuż przy nim, druga i trzecia obok padły, jednak pod koniem Jana Kazimierza lecąc, wprawdzie nogi nie obraziła, ale kontuzyą i ból w niej pozostawiła po sobie.
Dopiero go gwałtem z tego miejsca wzięto i odprowadzono. W tej chwili, już późnym wieczorem, stanowczo poszła Orda w szaloną rozsypkę, rzucając, co miała, za sobą, a żadna już siła utrzymać jej nie zdołała. Kozacy tylko, których siła nasieczono na grzęzawiskach, zawczasu się okopywać zacząwszy, zamknęli się w usypanych szańcach.
Kozacy i Orda pierzchnęli już dawno, gdy na pobojowisku jeszcze, lękając się zdrady i nowej napaści, czuwali wszyscy, nikt z pola nie schodził. Króla tylko, któremu ból w nodze poruszać się nie dawał o swej sile, zsadzono z siodła, ale kląkł zaraz i razem z otaczającymi senatorami Te Deum zaśpiewano, które po całem szerokiem polu rozległo się jednym wielkim chórem. Noc nadchodziła, ludzie trzydniowem czuwaniem i trudem znużeni padali jak muchy, gdzie kto stał, i zasypiali snem kamiennym, ani poczuł niejeden, że się na trupie położył. Dopiero się rozpatrywać i liczyć poczęto, kogo brakło i kto już nie miał powrócić, dopiero opowiadać, co się działo czasu tej krwawej rozprawy, z której każdy to tylko wyniósł, czego sam dokazał lub na co patrzył.
Pułki, co się za uciekającymi puściły, nie zapędzając się zbyt daleko, powoli wracały, wlokąc za sobą to jeńców rannych, to wozy tatarskie, na których miasto innego łupu, kożuchy tylko, opończe, łachmany i przygotowane na wiązanie polskiego jassyru łyka znajdowano.
Kozaków oddział pod Dziedziałą, mężnie się wyrębując ponad rzeczułką Pleśniową do błot i grzęzawic dopadł, i już się tam na gwałt okopywać zaczynał, jak donoszono. Dalej ścigać nie miał siły, ani żołnierz, ani szlachta, z której Krakowianie i Sandomierzanie szczególniej walką byli znużeni.
Króla do namiotu i spoczynku napróżno chciano namówić: nie dał się, tylko Baurowi doktorowi swemu nogę pozwolił opatrzyć i posmarować, uparłszy się w polu razem z innymi noc spędzić.
Namiocik więc, od wiatru i rosy, rozbito, bo deszcz, który pod koniec bitwy spadł rzęsisty, a pobojowisko niemal naraz w kałużę krwawą był zamienił, ustał przecie.
Niebardzo i posilić się czem było, bo o tem nikt nie myślał, tak, że królowi miskę jakiejś wołoskiej potrawy przyniesiono, wystygłą, i tą musiał głód zaspokoić. Inni kawałkiem chleba suchego i gorzałką siły wyczerpane krzepili. Nie ustawała też bieganina na pobojowisku, za tymi, których nie stawało, aby, jeżeli który żyw leżał, jeszcze ratować.
Ciemno już całkiem się zrobiło, bo i na niebie chmury wiatr pędził, gdy przy blasku pochodni, które czeladź pozapalała, król przed sobą ujrzał w podróżnej opończy, obmokłego i zabłoconego Strzębosza.
Zeszło się tak, iż od rana pośpieszając, a huku dział nasłuchując, teraz dopiero mógł nadążyć, bo w ciągu dnia wymijać musiał błąkające się oddziały włóczęgów kozackich i tatarskich i ledwie z życiem, a pismami teraz pod Beresteczko się mógł dostać.
Król, poznawszy go, rękę wyciągnął i ucieszył się bardzo.
— Pisma dawaj! Zdrowa królowa jmość? dawno z Warszawy? co przywozisz?
Pytał Jan Kazimierz i odpowiedzi nie czekając, latarnią podać kazał, aby co rychlej listy czytać, przerywając coraz pytaniami nowemi, na które Dyzma, jak mógł i umiał, odpowiadał.
— Widzisz — odezwał się do niego król w końcu — Pan Bóg miłosierny dał nam zwycięztwo wielkie. — Nieprzyjaciel w rozsypce, Kozacy popłoszeni i rozbici, choć im wierzyć nie trzeba: padali już na twarze i przysięgali.
Rozpytawszy o królową, o wszystko, co na zamku go mogło obchodzić, aż do sług swych i ulubionych stworzeń, król się obejrzał trwożliwie, chciał snadź jeszcze o kogoś badać, ale się dosyć ludzi kręciło i słuchało: zamilkł więc i Strzębosza odprawił.
Ten nic pilniejszego nad to nie miał, jak Xięzkiego szukać ale się pułki ruszyły tego dnia z miejsc, na których obozowały, a po bitwie padły, gdzie który stał: regimentu więc dopytać się łatwo nie było, a i nie miał się Strzębosz z kim rozmówić, bo wojsko całe niemal, krom ciężko rannych, snem już zjęte, leżało jak kłody. Gdy się tak między szeregami przedzierał Strzębosz, postrzegł chłopaka z latarnią, a za nim łatwego do poznania Węgorzewskiego, do którego pośpieszył.
— Na miłego Boga, wy mnie pewnie objaśnicie, gdzie ja wuja Staszka znaleźć będę mógł?! Tylkom co już po bitwie powrócił.
Węgorzewski smutne podniósł wejrzenie.
— Ja właśnie za nim się oto włóczę — rzekł — i ani go znaleźć, ani nawet dopytać nie mogę. Wśród bitwy wiem, że go podchorąży Ślazki na czas wyręczał, bo się Xięzkiemu bić zachciało. Wpadł w gąszcz, siekąc zgłodniały, ale potem go już nie widział nikt.
Mniej więcej miejsce mi oznaczono, gdzie się on zawieruszył: wlokę się więc, chodź za mną; a no po drodze na każdego naszego trupa patrzeć potrzeba. Dużo naszych też leży, Boże mój, złotych ludzi, dla tej hołoty bezecnej zasakryfikowanych!
Westchnął głęboko.
Zapytał Dyzma: jak był Xięzki do bitwy odziany i uzbrojony? — ale stary sobie dobrze tego przypomnieć nie umiał. Wiedział tylko, że na misiurce piórka czaple sterczały.
Straszna to była nocna wędrówka na pobojowisku błotnistem od deszczu z krwią pomieszanego, w którego kałużkach światło latareńki się odbijało czerwono i czarniawo.
Trupy nawpół poodzierane i nagie, jedne twarzami do ziemi, z rękami rozpostartemi, drugie pokrzywione i pogięte pojedynczo i kupkami nagromadzone leżały. Gdziekolwiek gorętsza walka się stoczyła, tam i poucinanych rąk i porąbanych członków nie brakło w błocie, a stosy ciał zwarły się tak potratowane przez konie, że jak jedna bryła mięsa sterczały. Konie i ludzie pospołu wszystko zmieszane... legło. Gdzieniegdzie jeszcze źwierzę dyszało lub człek konający jęczał; drgały członki, płynęła żywo krew i zastygała, a krzepnąc okrywała się żółtym kożuchem.
Strzębosz, który nigdy w życiu nie bywał na pobojowisku, prawie omdlewał ze wzruszenia, to się zapalał zemstą, gdy Węgorzewski kroczył tak spokojny, jakby po piaseczkiem wysypanej drożynie ogrodu. Szedł z oczyma wlepionemi w ziemię, niekiedy się pochylając, latarkę zniżając, to odprostowując i krocząc znów dalej, pomału.
Szli tak długo dosyć, aż stary, zatrzymawszy się, spójrzał dokoła i mruknął:
— Już dalej chyba się nie zapędził, bo gąszcz była wielka. Tu szukać go potrzeba.
Trupa leżało gęsto na stoku pagórka, ale najwięcej Tatarów; wszędzie oczy otwarte, zaszklone i usta wpół tylko ściśnięte, zpod których białe zęby świeciły... Strach było patrzeć. Każda z tych twarzy zachowała wyraz, z jakim ją konanie pochwyciło, niektóre zdawały się śmiać i urągać, inne kąsać. Szli tak długo, aż Strzębosz krzyknął i padł na ziemię. Tuż przed nim leżał Xięzki, porąbany, stężały już i zimny, z obłamkiem szabli w prawej ręce, a obuszka rękojeścią w lewej.
Nie można się było omylić.
Węgorzewski stanął, przeżegnał się i Anioł Pański odmawiać zaczął.
Dyzma, pochylony nad ciałem, jak dziecko się rozpłakał. Przez długi czas płacz jego i modlitwy starego słychać tylko było, wtem Węgorzewski na pachołka zawołał:
— Nosze mi zróbcie, a no żywo, abyśmy tu nie nocowali, siekierki za pasem macie, a chrustu nie brak tuż. Nie damy mu przecie w kurhanie wspólnym z pospolitym trupem w niepoświęconej ziemi leżeć: na lepszy grób i pamięć zasłużył.
Nie ruszyli już ztąd, aż nosze dla ciała gotowe było, co wiela czasu nie wymagało.
Gdy nieboszczyka z ziemi podjęto, lepiej się jeszcze okazało, przeciwko wielu on tu walczyć i jakiej nawale uledz musiał, bo i strzałami był poprzeszywany nawskroś i porąbany haniebnie.
A nie jego jednego stratę opłakiwać przychodziło, bo na pobojowisku spotykali ciągle tych, co swoich albo się doszukać nie mogli albo ciała ich tylko doszli...
Padło tego dnia i z pułkowników wielu: Adam Kazanowski Kasztelan Halicki, Ossoliński Starosta Lubelski, Zygmunt Lanckoroński, Ligęza, Rzeczycki od Kwarcianych. Sam Lubomirski stracił dwudziestu towarzystwa, licząc w to Xięzkiego. Zabrakło Adama Stadnickiego, Stana, Matyasza Bala, a z Krakowian Brzetysława Pieniążka. Z jednej chorągwi hussarskiej Marcina Dębińskiego dwudziestu czterech towarzyszów padło. Opowiadano o Karolu ze Słupowa Szembeku, który, zaręczywszy się, na tę wojnę poszedł i zsamopału przez obie oczy przestrzelony, choć później życie uratował, na zawsze ociemniałym pozostał. Rannych było nie policzyć, a kto lżejsze poniósł na ciele obrażenie, ten o niem i nie wspominał.
Pozostał dzień ten w długiej potem pamięci u ludzi, bo i wielkiemi ofiarami był okupiony i niepoczciwi dali im pójść prawie na marne.
Wołało rycerstwo doświadczone, a gonić, a bić, a siec i ze zwycięztwa korzystać, ale zpoza nich odzywały się głosy:
— Dosyć nauki tej! Myśmy znużeni, w polu czasu wiele spędziliśmy, do domów pilno. Mają Tatarowie za swoje, a i Kozakom nauka nie pójdzie w las.
Król tylko i Wiśniowiecki Jeremi wołali ciągle: — Iść na nich, a co prędzej i dokonać, co się poczęło; albo się na nic nie zda rozlana krew nasza.
Stanęło przecie na tem w nocy jeszcze, aby jak świt, za Ordą wysłać Tatarów litewskich z Czelebim Murzą, któryby Hana umykającego ku Wiśniowcowi ścigał i urywał. Ten później po drodze pochwytanych znacznych jeńców, Murtazego i Solimana Agę przyprowadził królowi.
Niezapomniana to była noc owa, noc na pobojowisku żałobna i radosna razem, a dla wodzów troskami brzemienna, bo tylko niedoświadczony żołnierz tem zwycięztwem się mógł zaspokoić.
Tatarzyn odpędzony wprawdzie umykał, ale Kozactwo, nietylko się uparcie okopywało, lecz pomnożenia go spodziewać się było można.
Ci, co ich znali, jak stary Jeremi, wiedzieli, co trzymać, choćby znowu z poddaniem się i pokorą przyszli, która ich nic nie kosztowała, aby na czasie zyskali, nigdy traktatów i przysiąg nie dotrzymując.
Ranny brzask, gdy oczom Strzębosza widowisko straszne odsłonił, zadrżał chłopak i zasromał się, iż w tej godzinie właśnie podzielać nie mógł niebezpieczeństwa ze swymi i los go na to skazał, aby przed walką jechał, a dopiero po niej wrócił. Żal mu jeszcze większy serce ścisnął po wuju, gdy rozdziewając go na piersiach plik papierów znaleźli, a między nimi ów opieczętowany testament, którym, co miał, siostrzeńcowi Dyzmie przekazywał.
Zajął się zaraz pogrzebem Strzębosz, na cmentarzu w Beresteczku zwłoki składając tymczasowo, dopókiby ich nie mógł do Xiężej Woli, gdzie rodzice leżeli, przeprowadzić. Siła też dnia tego grobów tak kopano i murowano dla poległych, ale żywi ich opłakiwać czasu nie mieli.
Czuł to Jan Kazimierz z tego ducha, jaki od wojska, a szczególniej pospolitego ruszenia, zawiewał, że byle zapałowi wojennemu dał nieco ostygnąć, już go potem rozdmuchać nanowo będzie trudno. Żywo więc trzeba było natychmiast dalej prowadzić walkę i a szczególniej przeciwko tej gromadzce Kozactwa, które się w błotach przez noc na gwałt okopało, działka ustawiło i do rozpaczliwej gotowało obrony. Wybrali na to miejsce właśnie najnieprzystępniejsze, pomiędzy Pleśniawą i rzeczułką a Styrem tak, że one ich z dwu stron broniły, a z przeciwnej strony mosty na prędce na Pleśni pobudowali dla swobodnego zapasów dostarczania.
Dziedziała zaś od wczorajszego wieczora tak swoich ludzi zażywał dobrze, przez całą noc im odetchnąć nie dając, że o dniu wały wysokie bardzo gotowe były.
Dzień ten cały zszedł na naradach, a więcej na wysyłkach przeciwko okopanym, których król koniecznie zdobywać kazał. Za czem Przyjemski choć po rozgrzężonem błocie i niewygodnych spadzistościach działa prowadzić musiał.
Kozackiemu też fortelowi z początku się dziwowano, jak dzień bowiem w okopach ogromna wrzawa wesoła słyszeć się dała, rzekłby kto gody chłopskie, skrzypki, liry, surmy, szaławaje, śpiewy, bicia w bębenki, pokrzykiwania, jakby im tam najszczęśliwszego się coś zdarzyło, z czego się tak niepomiernie cieszyli.
Ci, co chytrości kozaczej nie znali, nieledwie się strwożyli, sądząc, że albo im znaczne posiłki nadeszły lub się czegoś pomyślnego spodziewają. Dopiero stary ów wódz Jeremi, co na kozackich wojnach zęby zjadł, wytłómaczył to, że naumyślnie się radowali, aby nie okazać, jak im tam ciasno było i trwożno.
Znał bowiem to do nich, że albo pokorą się wkupują w łaski, lub zuchwalstwem ustraszyć próbują. Tymczasem zaś w okopach tych, jak najmocniej się osadzić starali, ale i to fortelem się okazało, aby zyskać na czasie.
Przy wielkiem szczęściu, jakiego król dnia ubiegłego doznał, nie mała też troska szła razem.
Rada prawie przy królu nie ustawała; ale już nawet w tej godzinie, gdy wszyscy jedno trzymać byli powinni, aby nieprzyjaciela przemódz, zdań różność objawiać się poczęła, nie zpowodu przekonań wszakże tylko, że jeden drugiemu zazdrościł i gotów był wrogowi folgować, byle się współzawodnikowi nie dać wyprzedzić.
Z wodzów niemal wszyscy Jeremiemu jego szczęścia zazdrościli, za nic go mając w nienawiści.
Król, którego też przeciwko niemu usiłowano zdawna zniechęcić, wystawując, jako ambitnego, który zagarnąć chciał i sławę całą i władzę, przecie jaśniej się w tem rozpatrywać począł i zbliżać ku niemu, ale na to drudzy baczność mieli.
Tego dnia, choć do walki żadnej nie przyszło, niepokojono się wzajemnie. W obozie nikt się rozbroić, ani konia rozsiodłać nie śmiał, popuszczano popręgi, a od zbroi zwalniano rzemyki, ale szabli odpasać nie było wolno.
Dwa czy trzy razy Kozacy symulowali, jakby na obóz z boku uderzyć chcieli; znajdowali jednak zawsze gotową gromadkę, która wnet wypadała ku nim i ścigała aż do okopów, do których z działek ognia dawano.
Od Tatarów tylko wolnym był król, bo ci raz się rozproszywszy, już powracać nie myśleli, choć ich Chmielnicki wabił.
Nazajutrz pochwycony przez nich na czatach jeden z czeladzi przyszedł do króla z listem od Hana. Sądzono, że po tatarsku pisany był, więc po Otwinowskiego posłano, ale się okazało, że złą polszczyzną skomponowany, pieczęcią nie opatrzony, niedowierzanie tylko mógł obudzać.
Harde to pismo sam pono niepoczciwy Chmiel na zgryzotę i utrapienie króla podyktował. Odzywał się w niem niby Han, że Polacy zwycięztwo swe zdradzie (?) byli winni, wyzywając ich do nowej rozprawy pod Konstantynów, dla odwetu.
Otwinowski, raz i drugi odczytawszy tę kartę, rzucił ją, jako lichą kozacką zaczepkę, która żadnego nie miała znaczenia, o Hanie zaś wiedziano, że o Konstantynowie nie myślał wcale, a strat swych na Kozakach się raczej chciał upominać.
Gdy tak jedni się ucierali i wybiegali ku okopom kozackim, od których kiedy niekiedy huk dział dochodził, drudzy spoczywali, a Dębicki ze swemi Sandomierzanami i inną szlachtą powoli zniechęcał przeciw królowi.
Nie pomogło zwycięztwo, ani ten trud, na który patrzyli wszyscy, ani niebezpieczeństwo, na jakie się Jan Kazimierz narażał. Zadawano mu, nie mogąc czego innego, ową miłość i preferencyą Niemców, o postponowanie szlachty, upominać się chciano.
Wprawdzie pierwszych dni po wielkiej rozprawie nie wiodło się warchołom, bo było wiele innych do rozmowy przedmiotów, które żywiej obchodziły, ale ci, co, jak Dębicki, mieli na celu rokosz, nie zaniedbywali wszędzie wcisnąć jadu potrosze.
Radziejowski tylko, zdawszy już sprawę na przyjaciela, sam począł tymczasowo inną przy królu odegrywać rolę. Zdziwił się niepomału Strzębosz, gdy po pogrzebie Xięzkiego do króla się stawiąc, znalazł przy nim z innymi i pana podkanclerzego, który bardzo głośno rozprawiał z królem i, jak przedtem, się narzucał, nie odstępując go.
Jan Kazimierz zaś tak podówczas z wiktoryi odniesionej był szczęśliwym, tak rad był zgodzie i pojednaniu wszelkiemu, że nawet podkanclerzemu przystęp dawał do siebie i nie ukazywał mu tej, co przedtem niechęci. Trudno mu się wprawdzie zdobyć było na poufałość i uprzejmość, lecz znosił go, a i to już miało znaczenie. Radziejowski zaś, korzystając z tego, coraz natrętniejszym się stawał. Chociaż Strzębosz list od pani podkanclerzyny do króla przyniósł, w którym się zapewne na dolę swą i na niesprawiedliwość ludzką uskarżać musiała — nie było w nim wiadomości szczegółowych o Warszawie i wieczorem w chwili, gdy sam był kazał król Strzębosza przywołać: zapytał go: co się działo z podkanclerzyną?
— N. Panie — odparł Dyzma — widziałem ją dwa razy, nieszczęśliwa jest bardzo. Nie wiem co zamierza, bom się dopytywać nie śmiał, alem widział w pałacu przygotowania do podróży, albo raczej do przenosin, bo co było kosztowniejszego, nawet do przyozdobienia ścian służącego, wszystko już pościągano i pakowano. Jeżeli się nie mylę, bracia też podkanclerzyny albo przynajmniej jeden się przy niej znajdować musiał.
Król słuchał tylko.
— Wiem i o tem — dodał Strzębosz — iż Królowa JMość, zapewne nie z własnego usposobienia, ale listami p. Radziejowskiego pobudzona, niechętną się dla p. podkanclerzyny okazywała, co i inne panie musiało również odstręczać.
Wysłuchawszy tej powieści, król znowu o Maryą Ludwikę zagadnął, i o zamku sobie a dworze jej mówić kazał, tak, że Dyzma się ośmielił w końcu i o Bertoni wspomnieć. Poskarżył się na nią, że córkę zmuszała do starego Massalskiego, którego nazwisko usłyszawszy, król ramionami rzucił, i gdyby był mógł naówczas, rozśmiał-by się, ale nadto smutków mu na duszy ciężyło. Mruknął tylko, że baba szaloną była równie jak stary gach, który już ostatkami życia i mienia gonił.
— Nie będzie z tych ślubowin nic — dodał król — bo rodzinę znam, nie dopuści ona, aby się kniaziowstwo ich skaziło mieszczańskim związkiem, bo ono ich całe bogactwo stanowi.
Byłby może rad król postaremu rozerwał się płochą z dawnym dworzaninem rozmową, lecz mu nie dano jej długo przeciągnąć.
Przychodzili nieustający z językami towarzysze, którzy wiedzieli, że król hojnie płacił za każdą wieść, i ciągle jeńców mu przyprowadzali.
Ale z tych sprzecznych zeznań nie bardzo kto mógł być mędrszym, bo pochwytani albo mało-co sami wiedzieli lub ze strachu pletli, co ślina do ust przyniosła, albo się wykupić usiłowali, zmyślając.
Wedle jednych więc, Kozaków było trzydzieści tysięcy; drudzy ich podawali na sześćdziesiąt; inni o nadciągających wiedzieli, niektórzy powiadali o niezgodzie a niechęci pospólstwa ku dowódzcom Dziedziale i Bohunowi. Chmiela też jedni przy wojsku, drudzy przy Hanie widzieli, a każdy na klęczkach gotów był przysięgać, iż prawdę świętą mówił, a z tego wszystkiego nic pewnego wyciągnąć nie było można.
Król jedno wraz ze starym Jeremim powtarzał: — Trzeba dokonać co się szczęśliwie poczęło, a nie zasypiać, bo zwycięztwo, acz wielkie, wcale kozackiej rebelii zamknąć i przełamać nie mogło.
Wiśniowiecki przepowiadał zawczasu, że gdy ściśnięci się uczują Kozacy, znowu się z pokorą o przebaczenie udadzą do króla, raz spróbowawszy, iż klemencyą jego łatwo pozyskać było, ale ostrzegał, aby król pobłażliwym się nie okazał znowu, a surowsze postawił warunki.
Chciał zaraz Jan Kazimierz do królowej słać z doniesieniem o wiktoryi tegożsamego Strzębosza, ale dla pogrzebu Xięzkiego się wstrzymał — i dwu innych posłów natychmiast wyprawił.
Wiadomość i bez tego dojść prędko musiała, bo ją, można było rzec, wiatr niósł z sobą, a rannych wielu do domów uwolniono, którzy się na wszystkie rozpierzchli strony.
Pospolite ruszenie nawet owo zwycięztwo większem czyniło, niż było w istocie, aby corychlej do domów na kosowicę i żniwa mogło powracać, a Dębicki podbudzał je, bo wiedział, iż królowi niczem więcej dokuczyć nie mógł, jak groźbą, iż szlachta go opuści, gdy korzystać było potrzeba z popłochu. Radziejowski zaś ufał sobie, że co Dębicki umyślnie zawichrzy, to on wymową swą i wpływem naprawi i uspokoi, aby u króla tem zaufanie i wpływ pozyskać.
Tak na nieoschłem jeszcze pobojowisku, gdy co lepszego było, rwało się do wojny, niepoczciwe umysły już gotowały zamęt, aby z niego mogły korzystać.
Niemal codziennie straszono powrotem Tatarów z nową siłą Chmielnickiego, lecz się to nie sprawdzało. Tymczasem co się miano naprzód posuwać — obóz leżał wciąż nieporuszony w miejscu.





VII.

Wściekle bronili się w swych okopach Kozacy, — niemal codzień nawet to wpierwospy, to nocą, to rankami napadając na nieopatrznych a bliżej obozujących kwarcianych i pułki polskie. Udało się im tą czujnością kilkakroć srodze dać we znaki królewskim, a zuchwalstwo tej garści niektórym ducha odbierało.
Jeremi i Lanckoroński chcieli od pierwszego dnia całą siłą na to osie gniazdo uderzyć, obejść je i Kozaków wytępić do nogi, bo się im z pomiędzy błot nad Pleśnią i Styrem ratować ucieczką było trudno — ale wojsko znużone wołało: — Weźmiemy ich głodem... po co ludzkie żywoty ważyć?
Od szlachty, którą warchoły już obałamuciły, szło zniechęcenie do boju i wołanie, aby tej wojnie koniec położyć. Po obozie snuli się narzekający głośno na króla i hetmanów, że równo z Kozactwem chcą szlachtę wygubić, morząc ją głodem w polu.
Napróżno król zaklinał, ukazując, że nie uczyniono nic, dopóki się Kozactwa nie zmusiło do zupełnego zdania się na łaskę, że Chmiel z Tatarami, jak był, tak jest groźny; próżno Jeremi wołał, aby następować, niedając czasu chłopstwu znowu się zwołać i zregestrować. Szlachta z Dębickim krzyczała, aby koło zwołać, króla do koła stawić i pospolite ruszenie rozpuścić.
Dębicki z Radziejowskim puścili między krzykaczy, że prawo nie dozwalało szlachtę nad dwa miesiące trzymać zwołanej, albo ją król powinien był płacić lub rozpuścić. Coraz hałaśliwiej i wrzawliwiej powtarzano:
— Do domów... niech król ze swymi Niemcami wojuje. Są piechoty, są kwarciani i komputowi, i bez nas tym chłopom rady dadzą.
Z początku ciche te głosy, coraz teraz śmielej i huczniej się podnosiły.
Z małych kupek tych malkontentów rosły gromady. Objeżdżającemu wojska królowi podstępowały prawie pod ręce wywołując swe grawamina. Król słuchając bladł, na swoich towarzyszów spoglądał, w niebo oczy podnosił.
Wszyscy starzy żołnierze widzieli, jak na dłoni, że wszelka korzyść krwawego zwycięztwa straconą będzie, jeżeli się wnet za rozpędzonem Kozactwem nie pogoni i nie dokona, co się poczęło. Naprzód trzeba było iść całą siłą, a raz na zawsze rebelii byłby koniec.
A no, szlachcie było już tego dosyć.
— Do domów! — powtarzali jak hasło. — Król niéma prawa nas trzymać; koło zwołać: niech posłucha, a my mu powiemy i pokażemy, co szlachta znaczy! Myśmy nie żołdacy płatni, nami rzucać nie może według woli.
Kazimirski z jednej, Snarski z drugiej strony po obozie się nosili z podżeganiem, a Dębicki zwoływał codzień na sandomirski bigos do siebie. Kto mu go dostarczał i tych beczek, które tam wypróżniano hałasując, było niezrozumiałem dla wielu, bo podczaszego nie stać było na takie traktamenta, a tu codzień stoły zastawiano i kubki nalewano.
Tymczasem pułki panów, regimenta królewskie, co było żołnierza kwarcianego, dotych okopów się codzień dobijało, w których Dziedziała i Bohun, jakby na posiłki czekając, bronili się zacięcie. Dosięgały ich tam działa, udawało się czasem wycieczkę pochwycić, przywlekały się zbiegi, ale Kozactwa większość do upadłego się odstrzeliwała i odcinała.
Głodem wziąć ich było trudno, bo mieli wyjście i z okolicy, wypadając, do okopów żywność ściągali. Dzień i noc wrzało tam ciągle.
Nie przestawano też naciskać ich, choć dotąd bez skutku. Dopiero po kilku dniach; poczęli wołać, aby posłów ich do króla puszczono.
Jan Kazimierz kazał ich przyprowadzić. Bili czołem przed nim, śpiewając tężsamą, co niegdyś piosenkę, winę składając na Polaków. Chcieli teraz do zborowskich wrócić traktatów; odpowiedziano posłom, że zapóźno przychodzili z pokorą: zażądał król wydania Chmiela i dowódzców buntu, a poddania się zupełnego Rzeczypospolitej.
Jeremi, który ich znał, rzekł zrazu, że tylko na czasie zyskać chcieli, skłaniając się do umowy, bo pewnie posiłków oczekiwali.
— Spisywać z nimi umów nie zdało się na nic: zmódz trzeba aż przyjmą to, co będą musieli; nie my ich, oni nas słuchać powinni.
Tymczasem Lanckoroński po naradzie z Jeremim, przeprawiwszy się przez rzekę z tyłu okopy szedł zajmować, ale Bohun czuwał. Byłby nawet może uszedł niepostrzeżony, gdyby Mazury, w pole wyszedłszy dla obliczenia się, niepostrzegali już uchodzącego Kozactwa i nie dali wojsku znać. Dopieroż zatrąbiono i rzucili się wszyscy razem na wyciągających z okopów, tak, że ich w błota i grzęzawiska wpędziwszy z wozami, poczęli tępić i siec okrutnie. Zdało się, że ich tam noga nie ujdzie, chociaż główne pułki Bohun przodem wysadziwszy, uciekał z niemi.
Reszta pospólstwa zostawionego w okopach, strasznym popłochem zjęta, jak stała, nie mając już czasu nic zabrać ze sobą, wybiegła, rozłażąc się na zarośla i błota, tak, że w obozie żywej nie pozostało duszy.
Nie śmiało jednak wojsko zająć go aż się przekonało, że zasadzki nie było. Dopiero wtargnęli Polacy do opuszczonego gniazda, którego widok grozą przejmował.
Wszystko tu tak zastali, jak przed chwilą jeszcze Kozactwo rozgospodarowało. U okopów samych naprzód leżeli, jęcząc, niepodobijani Polacy, z rękami i nogami poobcinanemi, ze skóry poobdzierani, jak bydlęta połupieni i porąbani, niektórym wnętrzności powydzierano, innym oczy wydarto. Więc ból srogi przejął żołnierzy tak, że nikomu też życia nie dali, kogo po zakątach znaleźli, wycinali w pień.
W szałasach i budach jeszcze stało wszystko, jak chłopstwo odbiegło. Dymiły niepogasłe ogniska, a przy nich w garnkach barszcze, kisiele, sałamachy i wszelkie ich jadła ulubione.
Z łupu zresztą niewielka była pociecha, bo na wozach rzemień, siermięgi, wory, opończe, kożuchy z czarnych bierek, koszule, płachty i zapaski, więcej nic. Broni tylko wszelakiej moc się znalazła, samych dział sześćdziesiąt, pół-kartanów ośmnaście, siła kobylic i haków; a co najdroższa, Chmielnickiego klejnoty, chorągwie przez królów Władysława i Kazimierza posłane, miecz od patryarchy z Konstantynopola, buńczuki, pieczęcie i szkatuła z papierami różnemi.
W pośrodku natrafiono też trupa starszego ich kapłana w stroju biskupim, z pastorałem i infułą, którego król pochować kazał w cerkwi poblizkiej.
Część wojska puściła się dalej w pogoń za uchodzącym Bohunem, a królowi łupy przyniesiono i wiadomość o tem nowem zwycięztwie, za które wszyscy z nim, padłszy na kolana, Bogu dzięki czynili. Radość Jana Kazimierza aż niemal do łez go poruszyła, ale stary żołnierz wołał, że teraz więcej, niż kiedy trzeba było następować i z pogromu, a trwogi korzystać.
Gdy pisarze królewscy z Otwinowskim ową szkatułę hetmańską odbiwszy, do papierów kozackich się dobrali przy kanclerzu Leszczyńskim, zdumienie wszystkich ogarnęło wielkie.
Listy królewskie, przywileje, tureckie fermany, tatarskie karty, moskiewskie pisma, cesarskie, niczem były obok tych doniesień i raportów, jakie się tu znalazły. Miał Chmielnicki swoich wszędzie, którzy mu nietylko, co się na dworze króla i na pokojach mówiło, przesyłali; ale miał takiesame doniesienia ze wszech stron, z Wiednia nawet i Rzymu.
Poznali ci, co wierzyć temu dotąd nie chcieli, iż on, prostaka udający, człek, który pijanym się czynił, nic nie rozumiejącym, a chłopstwem się przyodziewał, jak maską, chytrzejszym daleko był, niż ci, co z nim mieli do czynienia.
— Polityką go zażywać — rzekł biskup — nie pora, bo on w niej bystrzejszym jest, niż my może: orężem trzeba pokonać, inaczej nigdy z nim końca nie będzie.
Opiewano zwycięztwo, a złym ono było najmilsze, bo je zaraz tegoż wieczoru spożytkowali.
Roiło się pod namiotami Dębickiego, u Kazimirskiego i innych naczelników szlacheckiej zmowy, a jedno hasło brzmiało wszędzie:
Finis laborum! do domów! do domów. Niech hetmani kiedy chcą z komputowymi ich ścigają, my nie pójdziemy.
— Nie pójdziemy! — powtarzała szlachta — mamy dosyć: Kozactwo pobite. Nauka nie pójdzie w las, a myśmy się dosyć wycieńczyli dla Rzeczypospolitej.
— Do domów!
Królowi z początku nie donoszono o tem, aby mu radości dnia tego nie psować, ale nazajutrz pierwszy podkanclerzy się zjawił po mszy w królewskim namiocie. Zasłyszawszy, iż Jan Kazimierz ciągnąć chciał, co najśpieszniej za uchodzącymi — wtrącił z kompassyą niby dla króla.
— N. Panie, próżno to o tem mówić na razie, dopóki się szlachty nie uspokoi, od wczora już tam między nią wre na gwałt do domów powracać.
Król się żachnął oburzony.
Jakto? — zawołał — i mnie, wodza a króla, mieliby porzucić i odbieżeć? Nie wierzę, aby Polska szlachta do tego zdolną była.
Westchnął z kondolescencyą Radziejowski.
— Nie mówię — rzekł — aby to mieli uczynić, bo z nimi trzeba umieć poczynać, to się ich poprowadzi, gdzie się zażąda; ale dziś takie hasło — do domów.
Jadę z obozu od pospolitego ruszenia sandomirskiego; po drodze nic nie słyszałem, tylko wołanie — do domów.
Poczęli się schodzić inni senatorowie, wszedł biskup Leszczyński, Jan Kazimierz się do nich zwrócił.
— Posłuchajcie, co pan podkanclerzy przynosi — rzekł — wierzyć-bym nie rad, aby mnie wsztychu porzucić miano.
Książę Dominik Zasławski, który tylko co wszedł do namiotu, odezwał się ponuro:
— Dziś wszystkiemu złemu wierzyć można. Słyszałem i ja, na co się zanosi, albo się to da odeprzeć... albo...
Poruszył ramionami nie kończąc.
— Więc w niwecz nasze zwycięztwo tak drogo opłacone! — zawołał król.
Milczeli wszyscy, wtem Radziejowski począł:
— Nie pochlebiam ja sobie, ale siła szlachty znam, która mi wierzy i słucha mnie. Gotówem służyć według możności, umysły się może dadzą nawrócić.
— Czyń-że to, panie podkanclerzy — wtrącił biskup Leszczyński — toć powinność wasza, a nieociągaj się, bo złe zaraźliwe jest.
Wszedł do namiotu Lubomirski szepcząc na ucho Kalinowskiemu hetmanowi tężsamą nowinę, że się szlachta zwoływała.
— Niéma już tajemnicy w tem — odparł Kalinowski — dawno się na to zbierało, a źli ludzie nie wiem w jakim celu, wcześnie szlachcie opór poddmuchiwali.
Zasępiły się czoła wszystkim. Stał król zadumany o stół się oparłszy, a po chwili podniósł głowę.
— Nie daję wiary! — zawołał. — U nas tak bywało zawsze i bodaj na wieki pozostanie, że się znajdzie opór przeciwko każdej sprawie, a veto musi ktoś zawołać, ale go przecie zagłuszymy i poczciwi nie dadzą tryumfować warchołom.
— Tak—by być powinno — przerwał Leszczyński — ale nie zawsze się tak dzieje, bo najgorsze gęby najgłośniej krzyczą, a kto się bije najlepiej i kraj najmocniej kocha, ten milczy.
Radziejowski kręcił się niecierpliwie.
— Jeżeli publicznie z tem wystąpią, będziemy się starali też wołać głośno... i przekrzyczeć ich...
— Jeżeli wystąpią — przerwał Lanckoroński ależ posłuchajcie, iż się już ważą o kole mówić i króla chcą przed nie stawić, a wybierają śmielszych, co z tem przyjść mają do majestatu i domagać się.
Wszyscy przytomni, dla których owo koło w pospolitem ruszeniu równało się rokoszowi, niemal przerażeni, milcząc, spoglądali po sobie. Król jeden najmniej się tą wiadomością okazał poruszonym.
— Koło? — rzekł — a choćby i koło zwołać chcieli? Jeżeli mnie o zezwolenie pytać będą — nie wzbronię pewnie. Bóg z nimi, nie uczyniłem nic, za cobym przed Bogiem, sumieniem i narodem obawiał się odpowiadać...
Niech sądzą w kole.
— N. Panie — rzekł kanclerz — nikt z nas nie myśli inaczej: a przecież temu kołu przeciwnym-bym był, nie dla obawy, ale dla czci majestatu, której ono uwłacza.
Są przecie osoby i mężowie, których ani posądzać ni sądzić tłumowi nie wolno. Przed Bogiem oni, ale nie przed kołem odpowiadają.
— Poszanowanie majestatu — cicho odparł król — dawno się u nas zwiodło i już pono nie odrodzi... Niech zwołują koło, kiedy chcą.
W tej niepewności, gdy drudzy milczeli i szeptali, Radziejowski się odezwał znowu:
— Nie idzie tu o żadne inne grawamina, bo to wszystko daremne i tylko dla oczyszczenia się podnoszone głosy... Szlachta do domów chce, więcej nic.. to jej z głowy wybić potrzeba...
— Nie bawiąc więc kto może i czuje się na siłach — rzekł Leszczyński — powinien tę usługę oddać Rzeczypospolitej i królowi. Nie będziemy się mogli pochlubić wiktoryą, gdy ją nawpół ledwie poczętą, porzucimy, aby zmarniała...
— Szlachta woła — rzekł Lanckoroński — iż Kozactwo już głowy nie podniesie.
Jeremi Wiśniowiecki, który stał i cierpliwie, niekiedy tylko w górę oczy podnosząc, nie mógł już snadź strzymać się dłużej. Pierś mu wezbrała. Westchnął ciężko.
— Niechże nas popytają — rzekł z powagą — nas, cośmy z tym nieprzyjacielem od młodych lat walczyli, z tym narodem, który i wrogiem i sługą znamy. Nie jest to Tatarzyn, który źwierzęcą kupą i jakby trzoda wilków napada, a odegnany pierzcha bezładnie; jest to lud wytrwały, chytry, przebiegły, mściwy, a swobodę swą kochający tak, jak my naszą szlachecką miłujemy. Chcemy ich pożyć: złamać musimy, a ta kupka porażona niczem jest; dziesięć kroć tyle jutro stanie pod bronią, gdy im tylko tchnąć damy, i pójdą — wieszać, ścinać, na pal wbijać, wnętrzności wydzierać dawnym panom, bo Chmiel im swobodę i panowanie obiecał; poddadzą się Moskiewskiemu, zaprzedadzą Turkowi, zwiążą z Tatarem, duszę zapiszą szatanowi, byle nas pognębić mogli... Kijowa się domagają, jutro będą Rusi całej, a pokażą jej granice w samem sercu Rzeczypospolitej. Chłopstwem ich zwiecie: spójrzcież w te pisma, które z całego świata do Chmielą słano i ślą, jako to chłop nad statystów naszych, bo i do Szwecyi umiał trafić i gdzie tylko nieprzyjaciela na nas mógł zbudzić. Szwed, Rakoczy, Moskwa, Turek, — wszystko im dobre przeciwko nam, a w tej godzinie, gdy największe grozi niebezpieczeństwo, szlachta do domów się wybiera spoczywać!
Westchnął.
— Bóg ją zaślepił.
Radziejowski, słuchając, wąsa pokręcał. Rada króla otaczająca milczała, wszystkich twarze posmutniały. Jan Kazimierz stał milczący długo.
— Do ostatka — rzekł w końcu — spełnię powinność moję, a jeśli mi Bóg nie da dzieła dokonać, wina niech spadnie na tych, co oręż mi z rąk wyrwą. Potomstwo ich może za winę przodków pokutować będzie.
Quod Deus avertat! — szepnął biskup Leszczyński.
Król powolnym krokiem, podniósłszy ściankę, wyszedł do drugiej części namiotu, gdzie zwykł był się modlić.
Podkanclerzy, korzystając z tego, przysunął się do obradujących, po za których kołem się dotąd trzymał, bo nikt się z nim rad nie kumał, już dla tego, iż o króla niechęci wiedziano, już, że on sam nikomu nie był miłym.
— Prawdą jest — począł — że szlachta się zrywa, że koło zwołuje, ale niczem to wszystko. Jak ją kilku ludzi powiodło, tak ją też odprowadzić można i skruszyć.
— Zapominasz — wtrącił Leszczyński z powagą i surowością, — że do domów i spoczynku łatwiej człowieka prowadzić, niż do ofiary i trudu. Pochlebiasz sobie, że u szlachty masz miłość i wiarę?
— Tak jest — zawołał śmiało Radziejowski — tak jest i wistocie pochlebiam sobie, iż to potrafię zmienić.
— Nie ociągajcież się — dodał sucho Jeremi Wiśniowiecki — my-byśmy już wychodzić powinni. Każdą godzinę opóźnienia przypłacimy.
Radziejowski rzucił oczyma dumnemi z wyrazem szyderskim po przytomnych i wyszedł z namiotu.
O kilkadziesiąt kroków dalej, czekał na niego Dębicki z twarzą rozognioną i oczyma błyszczącemi.
— Koło zwołują! — rzekł radośnie. — Posłyszy na niem król prawdę gorzką i szczędzić go nie będą. Szlachta mu teraz Niemcami wypiekać będzie.
Podkanclerzy się pochylił ku niemu.
— Nie idźcież tylko zadaleko — szepnął — bo mnie na tem wiele zależy, abym ja nawrócił i królowi się zasłużył. Niech gardłują, ale do odwrotu drogę trzeba zostawić.
Dębicki potarł czoło i ramiona poruszył.
— To wasza rzecz — rzekł — ale trudno miarę zachować.
Poszeptali między sobą i natychmiast obaj na konie siedli, podczaszy w jednę, podkanclerzy w drugą się udając stronę.
Obóz wrzał; już teraz powstrzymać poruszenia nie mógł nikt. Do domów! wołano, król ma swą piechotę, Huwaldów i innych Niemców, ma Kwarcianych; starczy mu ich, nam już dosyć tej poniewierki.
Zwoływano się ziemiami i województwy. Prąd, raz pchnięty, rwał coraz silniej pociągając za sobą.
Ze starszyzny już ten i ów się wahał. Przy królu nikt odzywać się nie śmiał, ale między senatorami też tęsknota za domem rosnąć poczynała. Szemrano.
— Król się zapalił. Niechby, na hetmanów zdał: to nie jego rzecz... Gotów nas w polu trzymać aż Kozaków nie stanie.
— Przekonać go trudno — szeptali drudzy.
Tegoż dnia wieczorem król oznajmił, że chce do Brodów, do Koniecpolskiego jechać, aby twierdzę przez ojca jego wzniesioną oglądać.
— Nie ustaje więc wojować — wzdychali pokój miłujący.
W umysłach zamęt powstał wielki, wahanie się.
Coraz więcej głosów odzywało się za tem, aby na hetmanów zdać wszystko, króla do Warszawy dla spoczynku wyprawić, pospolite ruszenie puścić.
Na uchodzących kogóż wysłać było, jeżeli nie Jeremiego Wiśniowieckiego? Jednym głosem wszyscy go wskazywali.
Wieczorem Krakowian gromada się zebrała u księcia Dominika Zasławskiego. I tu o Jeremim ktoś wspomniał, jakoby słyszał, że gotowym był ścigać Kozaków sam, byle mu połowę wojska swego król oddał pod kommendę.
— Połowę wojska! — zawołał gospodarz — to nic, ale z tą połową, on królowi całą sławę, całą zasługę wiktoryi odniesionej odbierze. Kto miłuje króla i sprawiedliwość, na to pozwolić nie może.
Mało jeszcze sławy ma Wiśniowiecki, choć na nią więcej szczęściem niż rozumem zasłużył. Chce mu się jednemu być — u szczytu stanąć, wszystkich zaćmić!
Poczęto potakiwać.
— Królowi-by się sroga krzywda stała — wołano.
Książę Dominik obstawał gorąco za królem.
— Tego tylko potrzeba, aby on kommendę wziął, a na osłabionych poszedł! — wołał. — Król pozostanie ze słabym oddziałem i nic począć nie będzie mógł — a on pewnie zwycięży, bo Kozactwo ucieka. Na to nie można pozwolić.
— Jest Potocki i Kalinowski — dodał pułkownik Oblęski, oni też coś warci — niechże im się co dostanie; wycierpieli w niewoli dosyć, a Jeremi wszędzie miał szczęście.
Nadeszła noc. Przed obrazem Najświętszej Panny Chełmskiej klęczał król i modlił się długo. Bohaterstwo mu ciążyło już na barkach znużonych.
Jeszcze dziś pragnął iść dalej, jeszcze mu biło serce, gotów był; ale znużenie wielkie czuć mu się już dawało.
Gdyby wszyscy udzielnie iść z nim chcieli! Przez cały dzień przynoszono mu tylko: — szlachta się opiera, wszyscy do domu wołają. Wstawszy zachwiał się nieco, bo noga jeszcze dolegała. Sparł się na lasce; w pierwszej namiotu dzielnicy, stał Strzębosz.
— Co słychać? — zapytał król — tyś po obozie chodził?
— Umyślnie, dla języka — westchnął Dyzma.
— Nawrócił ich Radziejowski? — szydersko odezwał się Jan Kazimierz. Strzębosz się uśmiechnął.
— Mówią... alem tam nie był, że wistocie gardłował, ale pono z takim skutkiem, że go zakrzyczano, zahukano i wściekły się musiał wynosić.
— Kochanek on szlachty co go-to ona na rękach nosić miała! — rzekł król szydersko. — Cóż się stało? dopóki jej potakiwał, dobrym był, a teraz — precz z nim.
— Sądzę, że nie da za wygraną — począł Strzębosz — boć przecie się obiecywał nadto i chwalił — ale o skutku wątpię.
I pomilczawszy nieco, dorzucił Dyzma:
— Niepojęte-bo są szlaki i drogi, któremi chodzi pan podkanclerzy. Druh od serca Dębickiego, a ten gardłuje za szlachtą — gdy podkanclerzy przeciw...
Wstrząsnął się król jakby z obrzydzenia.
— Dość o tym człowieku: zakałą jest, ohydą.
Zwrócił się znowu do szlachty, dopytując Strzębosza: czego chciała za to, gdyby pozostała przy nim i wojsku.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Dyzma — mnie się zdaje, jak dziś stoją te warcholenia, że już za żadną cenę ich kupić nie można, bo i o cześć swoję nie dbają.
Zachmurzyło się oblicze króla i padł na tureckie posłania z poduszek, któremi namiot był wewnątrz otoczony.
— Pójdę sam, bez nich — rzekł w duchu — srom ich ogarnie!!
Myśl ta utkwiła w nim.
— Tak jest — powtarzał sobie — to jeszcze środek ostatni: zawstydzą się, nie opuszczą mnie. Rozprawiać z nimi słowy — próżna strata czasu. Pójdę, pójdę!
Wstał z siedzenia i Jaskulskiego, który był pod ręką, zawołać kazał.
— Masz wiedzieć — rzekł nakazująco wchodzącemu — i masz mówić, jeżeli się pytać będą, że — jeśli nie chce szlachta, niech idzie, gdzie ją oczy niosą... Pójdę z wojskiem sam!... rozumiesz to — pójdę sam!
I z naciskiem powtórzył kilkakroć.
— Rozumiesz to — pójdę sam.
Wieczora tego w obozie, można się było sądzić nie wśród wojsk i rycerstwa — ale jakby na burzliwych sejmikach.
Gdyby ladajakie Kozactwo napadło naówczas, zaattakowanych i rozgorączkowanych-by brało gołą ręką — taki szał panował między szlachtą, a od niej i do wojska przechodził.
Kozacy, wojna, ojczyzna, niebezpieczeństwo — wszystko było zapomniane; burzono się przeciwko królowi, jakby on był winien tylko.
I ciągle powtarzało się jedno, czego nauczyli przewódzcy. — Niech król idzie ze swymi Niemcami; szlachta darmo służyć nad dwa miesiące nie jest winna. Myśmy swoje zrobili. Koło zwołać, sądzić. — Dosyće-śmy się najedli nędzy... do domów!...
Jedno z najburzliwszych takich kół z Krakowianów i Sandomierzan złożone, do których co było gardłaczów, opojów i warchołów się zbiegło, położyło się pomiędzy namiotami z takim wrzaskiem i miotaniem się, jakby miało, tuż za szablę porwawszy, na królewskie się rzucić. Mówca jeden po drugim występował na starą okiennicę, gdzieś w miasteczku wydartą, którą próżną beczkę od piwa okryto... Dźwigano go, podnosząc pod pachę, stawiono na wyżynie i poczynał krzyczeć.
Jeden w drugiego tożsamo powtarzał ochrypłym głosem, a szlachta wszystkich akklamowała.
Z boku stał Dębicki i słuchał, ale poza nim, opończą okryty, czekał Radziejowski... Miano mu tu uroczyste wnijście przygotować i przyjęcie. Poił i karmił dosyć szlachty: więc pewien był, że gdy mu się ta do kolan wówczas kłaniała, gdy się jego mięsiwem dławiła, zajadając, to i teraz na skinienie go posłucha. Nie wiedział o tem, że tażsama szlachta, kupą idąc, rozpoiwszy się złotą wolnością swą, nie zna chlebodawców i nikomu się nie kłania.
Z pogardą patrzał na ten tłum Radziejowski... sposobił się sam przeciw niemu stawić czoło.
— Nie bardzo radzę — rzekł Dębicki.
— Co ty ich tak sądzisz! — mruknął Radziejowski — szuja jest, trzeba jej z góry zaimponować... pójdą jak zmyci.
Komedya się tedy przygotowywała. Wpadł rozpychając szlachtę i krzycząc: cyt, cyt!... słuchajcie — naprzód Snarski.
— Podkanclerzy do nas idzie.
Cicho się zrobiło, aż ktoś z kąta:
— No, to co? wielka rzecz! podkanclerzy? Jechał go sęk i po wszystkiem.
Śmieli się inni, aż nadbiegł za Snarskim Kazimirski.
— Panowie bracia! Jedzie do naszego koła Radziejowski; ten nam rozumną radę da. Pochlebcą nie był i nie jest.
Wtem z drugiej kupy ktoś, zachęcony pierwszem wystąpieniem, zawołał:
— Niech radzi a nie zdradzi: będziemy mu radzi!
Poczęli drudzy klaskać.
Czekali, milcząc trochę i oglądając się, aż któryś krzyknął:
— Nim podkanclerzy raczy, my dalej swoje.
Szmer się dał słyszeć: — Jedzie, jedzie.
Poprzedzał go pacholik z pochodnią.
Podkanclerzy z twarzą jechał wielce dobroduszną do panów braci, pokorny, ale się przystroił aby też znali w nim dygnitarza.
Zaraz w początku poczuł, że tu nie za stołem u śniadania było: szlachta mu nie ustępowała, musiał się cisnąć z pomocą Kazimirskiego i Snarskiego do środka. Tu wszedłszy, choć dosyć słusznego wzrostu był, pośród tłumu utonął. Spojrzał dokoła: nie było nic, jeno beczka próżna z okiennicą.
Poszeptał z akolytami i podejmując kołpaka, wlazł na chwiejącą się okiennicę. Z góry, po gromadzie gdy rzucił okiem... jakoś mu się mdło zrobiło. Zewsząd na niego skierowane były wejrzenia — ostre, badające — i, jakby go tu nikt nie znał...
Pokłonił się wkoło.
— Miłościwi panowie a bracia... zasłyszawszy, iż tu sprawa się ważna toczy, która nas wszystkich obchodzi, ja też, jako wierny syn tej ojczyzny, przychodzę do was, złem czy dobrem się dzielić.
Nastało milczenie jakieś złowrogie.
— Hej — przystąpił łysy, chudy, wzrostu ogromnego drab, w wyszarzanej opończy — dobrze żeście przyszli: posłuchajcie grawaminów, zanieście je królowi... Macie u niego ucho.
— Do domów chcemy! — poczęli wołać z gromady.
Wtem Obzolski, Sandomierzanin, ręka za pasem, czapka na uchu, wystąpił tuż przeciw. Dał drugą ręką znać aby się uciszyli i począł:
— Już nam w gardłach pozasychało od daremnego wołania. Stanęło na tem: dalej nie pójdziemy; król ma wojsko. Myśmy powinność odbyli; teraz płatnego żołdaka rzecz: tych, których my przepłoszyliśmy, po chróstach i błotach dobijać.
Chce król tych łowów dalej zażywać, niech idzie — my — non plus ultra. Nie-pój-dzie-my...
Skłonił się; applauz mu dano i huknęli zewsząd, podnosząc ręce:
— Ani kroku dalej!...
Stał chwilę podkanclerzy.
— Proszę o głos, ucha mi dajcie!
— Mów, mów...
— Ciężką ofiarę dla ojczyzny ponieśliście, to prawda — począł, ale gdy się co w połowie uczyniło, nie trzeba sobie dać sławy odbierać lada kwarcianym. Powiedzą, że szlachta z pola uszła, a ojczyznę płatny żołdak ocalił. Tu o cześć naszę idzie. Daleko ciągnąć nie potrzeba, aby nieprzyjaciela pogromić, dosyć pokazać ochotę...
— Oho, oho! — wymykały się głosy — toć go król przysłał!
— Ja z wami, panowie bracia — ciągnął dalej podkanclerzy, kość z kości waszych... ale dla czci naszej trzeba ofiary! Króla nie opuścicie wy samego.
— Wojsko ma... Niemców ma!...
Radziejowski, nie zważając — puścił się w oratorskie nawoływania; krzyczał, miotał się — rzucał; a choć mu już nie przerywano, gdy w końcu ustał, poczuł, iż go połowa nawet nie słuchała. Gwarzono coraz głośniej, wysunął się Obzolski, któremu w głowie młode piwo szumiało:
— Porzuć wasze to kazanie — krzyknął — myśmy nie żaki! Słyszeliśmy to wszystko... Co się rzekło — święte... Nie-pój-dzie-my!
Drugi, zaczerwieniony mocno, poparł go, kułak ogromny podnosząc Radziejowskiemu niemal do piersi.
— Coś ty? podkanclerzy?... a my — prosta szlachta — ale my naszego rozumu domorosłego na twój zagraniczny nie pomieniamy. Pieniędzy na wojnę... niech szlachta daje, pobory, taxy, podatki, łupią z niej, na ostatku jeszcze i krew... zawołali — poszliśmy, a no, temu raz koniec musi być!...
Wrzask taki się rozległ, a rąk tyle wyciągnęło, iż podkanclerzy, choć głos podniósł i krzyczał sobie, już go wcale słychać nie było.
Okiennica się pod nim trząść zaczęła. Stał jeszcze, ale go już Snarski ciągnął. Mówić nie było sposobu.
— Panowie bracia!
Zahuczano go.
— Złaź, panie bracie.
Z boku grubszemi słowy rzucano na niego...
— Znamy dworskich pieczeniarzy. Na wymowie wam nie zbywa, ale swada — zdrada!
Musiał, postawszy chwilę, znijść Radziejowski tak rozjątrzony i zły, że mówić nie mógł do Kazimirskiego, który go pocieszać się starał.
— Zburzone to fale — szeptał Kazimirski — z niemi teraz do ładu nie przyszedłby nikt. Ani Demostenesa ni Cicerona-by nie posłuchali.
Jeszcze stał tak pomieszany podkanclerzy, gdy całkiem nieznajomy mężczyzna, wyróżniający się wśród tego tłumu, z twarzą zasępioną przystąpił do niego.
— Oto macie owoce własnych waszych zasiewów — rzekł z powagą — daliście groblę zerwać: poszły wody, patrzcie, aby i was nie zatopiły.
Zmarszczył się podkanclerzy, bo nie znał tego, który się do niego odzywał.
— Dlaczegóż mnie obwiniacie? — odparł z urazą i dumą.
— W piersi się uderzcie — rzekł nieznajomy i odwróciwszy się zniknął w tłumie.





VIII.

Gotowano się więc w dalszy pochód za Kozakami, jak był rozkaz królewski, choć szlachta burząc się nic o tem wiedzieć nie chciała. Jan Kazimierz też tak czynił, jakby o niej nic nie wiedział. Ukrywano przed nim, co się działo od kilku dni, coraz wzmagając, wśród ziem i województw; nie chcąc mu odbierać tej wiary, że szlachta go nie opuści. Ufał w to, że gdy się na czele wojsk poruszy, pospolite ruszenie nie pozostanie w obozie, ani się rozpłynie.
Mało król wierzył obietnicom Radziejowskiego; przecież ta pewność, z jaką on przełamać opór szlachty przyrzekał wchodziła w rachunek.
Ale podkanclerzy, popróbowawszy sam i z pomocą swoich tu i owdzie przywieść do upamiętania panów braci, przekonał się w końcu, że wpływ, jaki sobie przypisywał, jeżeli kiedy go miał, w rozgorączkowaniu tem wcale się już czuć nie dawał. Dębickiego słuchano, bo szedł z nimi, Radziejowskiego znać nie chciano i okrzykiwano go — zdrajcą.
Podkanclerzy, zamiast sam na siebie za fałszywą gniewać się rachubę, i na szlachtę, która szalała, słuchać go nie chcąc, wszystko teraz składał — na króla.
Ani Kazimirski, ani Snarski, ani zręczny Proszka, na których rachował, pomódz mu do odzyskania wpływu nie mogli. Radziejowski poczwarną baśń wymyślił, aby siebie uniewinnić, a zburzonym się zalecić nanowo.
— Trzeba było zaraz, w pierwszej chwili, nazajutrz rano gonić uchodzących Kozaków — począł wołać pomiędzy swymi. — Tymczasem kilka dni na pobojowisku przespano, król rozkazów nie wydawał.
Chytrość to była. Przysłali potem Kozacy posłów, pocichu z nimi król sam traktował. Pewna rzecz, że oni mu się wykupili. Mówią o 300,000 czerwonych złotych, które potajemnie przywieźli. Co za dziw? Królowie z Kozakami zawsze we zmowach byli na zagładę wolności naszych szlacheckich. Spiskował z nimi Władysław, idzie w ślady jego Kazimierz.
A teraz, kiedy Kozacy w polu i na równo się skupiają; pospolite ruszenie woła król, aby szlachtę wygubił.
Piorunem się to rozeszło do wieczora po obozie, że król od Kozaków pieniądze wziął. Powtarzano owe 300,000.
Najpoczwarniejsza potwarz taka u tłumu znajdzie wiarę, zwłaszcza, gdy mu posługuje.
Tegoż dnia doszło to do uszów Potockiego i Kalinowskiego. Koniecpolski, któremu doniesiono, że Radziejowski to powtarzał i roznosił, nierozważnie poleciał wprost do króla, gdy inni chcieli przed nim utaić.
W szlachetnym panu chorążym kipiało wszystko na samą myśl, iżby wysoko położony, do osoby panującego zbliżony dygnitarz, śmiał i mógł być tak niegodziwym potwarcą.
W gniewie się nie mogąc pohamować wpadł do namiotu Koniecpolski. Król już i tak chodził przybity, czekając rychło li obóz zwiną i ruszyć się będzie mógł. Twarzy zmienionej gościa uląkł się Jan Kazimierz i podszedł z zapytaniem:
— Cóż znowu się stało? klęska jaka!
Z załamanemi rękami Chorąży począł swe oskarżenie, w najgwałtowniejszych wyrazach. Zbladł król, słuchając, i zadrżał, lecz wnet odzyskał pozorny chłód i rezygnacyą.
— Wiem, że podkanclerzy do wszystkiego jest zdolnym — rzekł — lecz sądziłem go rozsądniejszym; bo taką baśń ukuć może tylko człowiek, co nigdy na dworze nie bywał, ludzi nie widział. Ona się zbija swoją niedorzecznością.
— Niestety! — przerwał chorąży — znał ten, co ją wymyślił głupotę tłumu między który puścił tę potwarz N. Panie! podkanclerzy...
Król ręką rzucił.
— Znam człowieka — odparł — znosić go potrzeba, bo go nic nie nawróci, ani naprawi. Wyprze się własnych słów, wyprzysięże.
Ja, stoję przy swojem — dodał — każcie się wojsku sposobić. Szlachta chce li, niech obraduje w kole, leży, ciągnie, czyni, co się jej podoba: moja cierpliwość doszła do kresu.
Chcę widzieć waszę twierdzę w Brodach, wojsko niech ciągnie pod Krzemieniec, tam się nasze losy rozstrzygną.
Pomiędzy wojskiem i królem z jednej, a pospolitem ruszeniem z drugiej strony, dnia tego rozbrat się stał widocznym. Wczorajsze narady, spisywanie punktów, obelżywe zarzuty przeciw królowi doszły do największego rozpasania. Działo się to jawnie, wyzywająco.
Niemieckich pułków ani starszyzna, ani żołnierze około obozu pospolitego ruszenia pokazywać się nie mogli, obchodzono się z nimi prawie jak z nieprzyjaciółmi.
Król przez cały dzień był czynnym; przysposabiano się ciągnąć dalej.
Szlachta posyłała swoich niespokojna, aby dostać języka: potwierdzało się, że król szedł z wojskiem dalej na Krzemieniec; któż wie w jakim kierunku potem i dokąd?
— Myśli nas na rzeź prowadzić? — wołała szlachta — ale i myśmy nie głupi! Chce obrońców wolności wygubić, aby samą wolność zatracić... Niedoczekanie jego!
Do domów!
Wśród tej wrzawy Radziejowski, który wiedział, że królowi doniesiono o tem, co roznosił, nie pokazał się nawet Janowi Kazimierzowi. Siedział w swoim namiocie, mrucząc, namyślając się, zwołując do siebie Dębickiego i całą czeredę krzykaczy.
— Nie chcą mnie, jako rozjemcy... — wołał rozjątrzony — nie pozostaje mi tylko stać w rzędzie nieprzyjaciół.
Mój urząd mi daje prawo być przy królu, precz odegnać mnie nie może. Stanę mu kością w gardle; na każdym kroku mnie znajdzie przy sobie.
Nad wieczór niewytrzymawszy, kilka razy się porwał Radziejowski iść i cofał; naostatek do namiotu kanclerzego Leszczyńskiego pobiegł, dowiedziawszy się, że biskup na pacierze się tu schronił.
Nie dawszy się kapelanowi odprawić, gwałtem prawie wtargnął przed oblicze poważnego kapłana.
— Oskarżono mnie pono przed j. król. m., żem ja zmyślił wieść o przekupstwie. Jawna rzecz, że król rad temu wierzy. Tak jest! Powtarzałem tę plotkę, bo ona chodzi po obozie z ust do ust. Wina jej spadnie na mnie. Nasz pan nie może znieść mnie, z przyczyny żony: ja to wiem. Wszelako nie myślę ustępować i będę mój obowiązek pełnił.
Leszczyński słuchał tego wyznania gorączkowego z politowaniem niemal.
— Panie podkanclerzy — rzekł sucho — nie potrzebujecie się tłómaczyć przede mną. Mnie obce są te wszystkie dworskie intrygi. Sługa Boży nie zna dróg waszych.
Radziejowski drżał cały.
— Król więc postanowił szlachtę do ostateczności rozjątrzyć: ciągnie pod Krzemieniec.
— Wierząc w to, że go wierna szlachta, choćby dla czci swej nie opuści — rzekł kanclerz.
Rozśmiał się podkanclerzy.
— Byłaby może to uczyniła zaraz nazajutrz po bitwie; ale dziś, — zapóźno. Król się powinien z nią porozumieć i ułożyć.
Leszczyński bystro mówiącemu w oczy spojrzał; brewiarz rozłożony na stoliczku ujął w ręce, jakby chciał koniec uczynić rozmowie i rzekł zimno:
— Wszakżeście wy się uroczyście zobowiązali, waszym wpływem ukołysać umysły: nie dokazaliście tego, więc król już nadzieję stracił.
— Nie dokazałem tego — krzyknął gniewnie Radziejowski — bo zapóźno król mi to powierzył. Przystępu do niego nie mam, zaufania nie mam: więc i uczynić nic nie mogę.
Gdyby się był całkiem zdał na mnie, dziś stałyby rzeczy inaczej.
— A! a! — westchnął Leszczyński — i oczy spuścił na brewiarz.
Podkanclerzy wiedział, że już tu nie ma co robić dłużej, i wyszedł z namiotu.
Ci nawet, którzy nigdy szczególnej miłości dla króla nie mieli, musieli się teraz nad nim litować.
Ostatki energii, woli, męztwa, wyczerpał w tej wojnie; widziano go niezmordowanym, narażającym życie, po kilka nocy w stalowej koszuli ledwie drzemiącym chwilę, objeżdżającym straże, stojącym wśród kul, nieszczędzącym siebie, gotowym na największe ofiary.
Wszystko to kończyło się rzuconą mu w oczy najniedorzeczniejszą potwarzą i odstępstwem.
W godzinie tej gorzkiego rozczarowania Jan Kazimierz ostatek jeszcze dobrej woli kładł na szalę, choć już się nie spodziewał prawie zwycięztwa.
Wszystko mu się z rąk wyślizgało. Jeremiego, jedynego zbawcy, kazano mu się obawiać, jako zazdrosnego współzawodnika, niemal jak wroga. Szlachta czyniła go winnym spisku na swą zagładę. Posłuszeństwo i karność z każdym dniem słabły. Stał osamotniony, a na domiar boleści, miał u boku człowieka złego, zuchwałego, mściwego, którego nawet pozbyć się nie mógł z oczów i drzwi mu zamknąć.
Nie dziw też, że znękany po całych dniach klęczał przed obrazem, modlił się, albo, zdziecinniawszy prawie, ze służbą swą zabawiał się nie jak królowi przystało.
Przez całą noc znowu szlachta się tłumnie gromadziła na placach między swemi wozami i taborami, pod namiotami i szałasami, tak, że dopiero nadedniem się porozchodzili i pokładli. Ledwie posnęli, gdy ich ranna trąb pobudka zbudziła trwogą.
Jak kto stał — w koszulach, w opończach, pół nago — pozrywali się z pościeli, sądząc, że nieprzyjaciel może na obóz napadł. Przekonano się wkrótce o tem — czemu wierzyć nie chciano — że wojsko i król wychodzili pod Krzemieniec, pozostawiając pospolite ruszenie własnym jego siłom i — rozumowi.
Kwarciani, piechota zaciężna, tak zwane pułki niemieckie, Przyjemski z działami, wierne królowi chorągwie panów i senatorów z kolei bijąc w bębny, przy odgłosie trąb, z rozwiniętemi chorągwiami wyciągały, a szlachta przecierając oczy, klnąc, z trochą wstydu a złością wielką, patrzyła osłupiona.
Dopieroż jeden do drugiego z namiotu do namiotu poczęli wołać:
— A co?... król nas Kozakom na zakąskę porzucił! Ciągnie... jak Boga kocham... wojsko całe z nim.
Ponuro spoglądali niektórzy i we mgnieniu oka odziewać się zaczęto.
Chciano do króla posłów wyprawić, ale dano znać, że on, rano bardzo wyjechawszy, już o parę mil być musiał. Z panów senatorów mało kto pozostał; ci, co spóźnili się, zwijali namioty i siadali na konie.
Jeden tylko podkanclerzy za królem nie jechał.
Kupami się poczęli gromadzić ci, co wczoraj najgłośniej wykrzykiwali, ale z twarzami powarzonemi. Inni sobie dodawali otuchy, powtarzając:
— Cóż wielkiego? tośmy uczynili, czegośmy chcieli. Nie pójdziemy, lecz pociągniemy do domów; król nami wzgardził, słowa nam dobrego nie powiedziawszy: nie myślimy się przed nim płaszczyć.
Nie wszyscy jednak tak trzymali.
Z Województwa Krakowskiego i Sandomirskiego Myszkowski i książę Dominik, którzy jeszcze pozostali z ziemianami, zwołali swoich, co stateczniejszych, na radę.
— Ja tam nikomu się nie zalecam, ani też kogo boję — odezwał się poufale do Krakowian książę Dominik — a no, co prawda, że my tu w sromotnym sztychu pozostaliśmy. Króla tak odbiedz bez jakiegoś porozumienia, brzydka-by była rzecz.
— I ja tak trzymam — dodał Myszkowski. — Nasze dwa województwa na pobojowisku dały dowody, że nie z tchórzowstwa odmawiają iść dalej.
Zaczęto po wczorajszemu na króla wywodzić zaskarżenia, ale Myszkowski usta zamknął krzykaczom.
— Puste słowa są — rzekł — trzeba myśleć, jak ze czcią z tego wynijść.
Książę Dominik przerwał:
— Posłów należy do króla wyprawić. Nie chce wszystka szlachta ciągnąć z wojskiem, czy nie może; ale wybrać z między siebie pułków kilka, — na to nas stało.
Przyjęto milczeniem zrazu ten wniosek; oglądali się po sobie ci, co gardłowali: nie pójdziemy.
— Król królem — odezwał się Myszkowski — a majestatu gdy my nie poszanujemy, nas też inne narody w wielkiej estymie nie będą miały. Rzeczpospolita bez głowy nie może być.
Mruczano już ciszej coraz, ale szlachta się ściągała i z innych ziem i województw. Wszyscy byli markotni. Nie przypuszczał nikt, ażeby Jan Kazimierz tak sobie śmiało postąpił. Pozwolił koło zwołać; zdawało się więc wszystkim, że z nim uczynią, co zechcą.
Cały dzień zeszedł na mitręgach próżnych i wzajemnych wymówkach; poczynano się waśnić. Radziejowski się nie pokazywał; mówiono, że i on sposobi się do odjazdu, że powraca do Warszawy.
Z wieczora buty dużo ubyło. Sam widok tego opustoszałego obozowiska, gdzie stały najpiękniejsze chorągwie w porządku i karności trzymane, — osamotnienie szlachty, która się czuła sama sobie pozostawioną i niespokojną, potrzeba czuwania, aby Kozactwo korzystając z tego, nie napadło, — znacznie ujęły zuchwałości.
Godzili się już wszyscy, iż potrzeba było króla przebłagać czemś; ofiarowano się na dwanaście tysięcy ludzi zdobyć. Reszta zniechęconych napierała się do domów.
Niektórzy też z panów wojewodów, czasu wyprawy zmógłszy się na traktamenta i otwarte stoły, radzi byli koniec położyć temu.
Trzeciego dnia posłów wybierać miano do króla, który po obejrzeniu twierdzy w Brodach, powinien był się znajdować w Krzemieńcu.
Stanęło na tem, aby jechali Starosta Libuski Władysław Rej, i Starosta Horodelski Czaplic.
Obaj ludzie gładcy — mieli naprawić to, co szorstkie z królem obejście się nadwerężyło. Na dwanaście tysięcy już się województwa godziły.
Gdy obóz opuszczali panowie posłowie, wcale on wyglądał inaczej, niż przed kilku dniami. Smutno w nim było i pusto; pospolite ruszenie samo, nierozpuszczone przez króla rozejść się bez nadwerężenia prawa nie mogło. Nuż król-by się miał uprzeć ciągnąć je ze sobą? Więc rokosz? A tu Kozacy na karkach, i widma ich chodzące po świeżo zdobytych okopach, w których jeszcze nimi śmierdziało, bo trupów dosyć niepogrzebionych leżało.
Nie domyślał się nikt w jakiem usposobieniu króla znajdą posłowie. Znano go zmiennym.
Zresztą męztwa i wiary wyruszył król ku Brodom. Miał odrobinę nadziei jakiejś, że szlachta, dla czci swej, pójdzie za nim.
Następnych dni, gdy mu znać dano, że województwa, pod Beresteczkiem jeszcze leżąc, nie wiedziały same, jak węzeł ten rozplątać, Jan Kazimierz rzekł Koniecpolskiemu:
— Nie uratuje nikt narodu, który sam się ratować nie chce. Czyniłem na co mnie stało, nad siły to moje. Niech Bóg się ulituje przyszłości; mnie odpadło męztwo i ochota. Gwałtem opierających się nie wezmę, otwartego rokoszu nie chcę ściągać, Bóg z nami... Ja tu już nie mam co czynić. Na hetmanów zdam wszystko, na hetmanów.
Na ciele znużony jestem, lecz toby niczem było: dusza moja chora...
Z tem król do Krzemieńca przybył i wistocie odpoczywać musiał, bo doktor Baur o zdrowie był niespokojny.
Rej z Czaplicem przybyli. Wiadomość o tem mało co poruszyła króla. Z twarzą zastygłą, wcale inną od tej, którą widywano czasu wojny, wyszedł naprzeciw posłanym, uprzejmie ich witając, ale zimno. Innego w nim znaleźli człowieka.
Wysłuchał poselstwa cierpliwie i łagodnie.
— Bierzecie na sumienie wasze przyszłość? — rzekł — dźwigajcież odpowiedzialność za nią. Chciałem inaczej skończyć raz wojnę, zgasić pożar, któremuśmy się rozpostrzeć dali.
Westchnął ciężko.
— Niech pospolite ruszenie do domów ciągnie — rzekł — a bodaj one bezpiecznemi były od nieprzyjaciela.
Hetmanowie pójdą dalej; jam tu już nie przydatny.
Odprawieni tak łagodnie, ale obojętnie, posłowie, choć dopięli tego, po co przybyli, nieradzi powracali. Król się z nimi rozstał, jak z obcymi, nie dawszy dobrego słowa.
Nazajutrz rozeszła się wieść, że na hetmanów zdał Jan Kazimierz wszystko, a sam do stolicy powracał.
Dość było spojrzeć nań, aby zniechęcenie i znużenie wyczytać na twarzy. Do smutku przyłączyła się choroba, i król cierpiący mocno przyjechał do Lwowa.
Po kraju chodziły radosne tylko wiadomości o zwycięztwach odniesionych pod Beresteczkiem, o rozproszeniu Tatarów i Kozactwa. Lwów chciał zwyciężcę bramami tryumfalnemi i uroczystością powitać wielką, ale król przodem wysłał, aby tego nie czyniono.
Gorycz, którą był przejęty, te tryumfy w szyderstwo-by zmieniła.
Bez rozgłosu cicho, smutnie wjechał do stolicy Rusi i nazajutrz w łóżku leżeć musiał.
Wyprawiony ztąd poseł do królowej oznajmić jej miał o chorobie, potrzebie odpoczynku i blizkim do Warszawy powrocie. Z listów wiało zniechęcenie, które Maryą Ludwikę dotknęło mocno.
Pracowała właśnie nad tem, aby beresteckie zwycięztwo uczynić głośnem i wielkiem. Zagraniczne pisma sławiły je i wystawiały króla, jako rycerza i bohatera. Wizerunki jego, z laurem na skroni rozrzucano po świecie.
We Lwowie Jan Kazimierz, z tego ożywionego wielkim duchem pogromcy pogan i rebelii, zwolna powrócił do znużonego i życiem zmęczonego dawnego swego stanu.
Strzębosz, który powrócił był na służbę, patrzał zdziwiony litując mu się. O całej wyprawie tej niechętnie mówił, o swoim udziale w niej, milczał.
— Wszystko to rzucone w błoto, daremne. Porażą hetmanowie kozactwo, ale go nie złamią. Ognia takiego nie zgasić, potrosze go tłumiąc. Niech kraj o sobie myśli.
Znowu tedy lada o czem począł Jan Kazimierz rad prawić, żartować i swawolę dworzan wywoływać. Poważny mąż przechodził w zdziecinniałego, skwaszonego, niemal przedwczesnego starca.
We Lwowie mimowoli zatrzymywała go choroba, którą upały zrodziły. Podniósł się z niej wycieńczony i musiał sił nabierać, nim dalej do Lublina mógł się puścić.
Baur w Lublinie spoczywać kazał. Tu przyszła wieść, że mała królewna, której narodzinami się tak cieszono, umarła. Jan Kazimierz nie okazał wielkiego smutku. Spodziewano się wkrótce nowego przybysza...
Maryi Ludwiki listy żałobne były i smutne.
W Lublinie dowiedział się król też o podkanclerzynie, która po dwakroć prosiła Maryi Ludwiki o posłuchanie, chcąc się przed nią oczyścić z potwarzy.
Królowa pod wrażeniem tego, co Radziejowski jej donosił, po dwakroć odmówiła przyjęcia. Była to chwila, w której, dzięki zabiegom męża, potwarzami okryta Radziejowska, wszystkie drzwi znajdowała zamknięte przed sobą.
Zrozpaczona, chciała przynajmniej w oczach królowej być czystą. Po dwakroć odepchnięta, dumą i uczuciem niewinności swej wsparta, podkanclerzyna poczęła się do opuszczenia pałacu przygotowywać.
Naówczas królowa wreszcie, zjęta więcej ciekawością, niż współczuciem, kazała dać znać podkanclerzynie, że przyjętą być może.
Radziejowska odmówiła dumnie.
— Stukałam pokornie po dwakroć do drzwi j. król. mości — odpowiedziała — zamknięto je przedemną, nie przestąpię więcej tego progu.
Królową to zabolało.
Przybyli na radę obaj bracia podkanclerzyny, która się powrotu męża obawiała. Po naradzie z nimi, wszystko, co drogocenne miał dawny pałac Kazanowskich, kazano zbierać, pakować na wozy i w części do klasztoru Klarysek, dokąd się podkanclerzyna schronić zamierzała, w części u braci, w bezpiecznych miejscach złożono. W ten sposób Radziejowska zapewniła się od męża, którego chciwość była jej znaną.
Głośno mówiła o rozwodzie.
Wkrótce owo pieścidełko, które cudzoziemcy z podziwieniem oglądali, owo Kazanowskiego królewskie gniazdo, opustoszało. Pozostały w nim nagie ściany i to tylko, co się od nich oderwać nie dało. Kosztowne nawet jedwabne flamandzkie i skórzane hiszpańskie obicia wyzłacane, ze ścian zdarto. W skarbcu, w cekhauzie, w piwnicach, nigdzie nic nie pozostawiono, oprócz połamanych szczątków.
Radziejowska sama przeniosła się do klasztoru Klarysek, które hojnie obdarowawszy, zjednała sobie. Była to zapowiedź, rozłączenia się z mężem i rozwodu. Radziejowska mówiła głośno: żyć z nim nie mogę, raczej umrę, niż do niego powrócę.
Król o tem wszystkiem dowiedział się dopiero w Lublinie, choć z tego, co przywiózł Strzębosz, domyślać się mógł na co się zanosiło. Stawiło go to w dosyć przykrem położeniu: zmuszonym był opiekować się podkanclerzyną i bronić jej, a wystąpienie jego musiało być przeciw Radziejowskiej i niemu tłómaczonem.
Przyśpieszyło to może powrót króla do Warszawy, bo chciał podkanclerzego uprzedzić.
Radziejowski zpod Beresteczka wprost nie jechał do Warszawy: zatrzymał się w Kryłowie, próbował dowiadywać się do dóbr po Kazanowskim spadłych na żonę, któremi czuł się w prawie zawiadywać; ale tu wszędzie już znalazł panów Słuszków, ich rządzców i kommissarzy umocowanych, przeciwko którym chyba siły zażywaćby musiał.
Wszystko to zwiastowało wojnę, właśnie w momencie, gdy on ją królowi też zmuszonym był wypowiedzieć.
Opieki Maryi Ludwiki nie był pewien; stosunki z nią, od niejakiego czasu ostygły. Skargi króla na Radziejowskiego, poparte doniesieniami innych królowej wiernych, odsłoniły przed nią bezecne zabiegi podkanclerzego. Owa potwarz ostatnia, obwinienie o przekupstwo, oburzyło Maryą Ludwikę.
Dosyć uroczyście wjechał król do stolicy, chociaż inaczej może spodziewał się do niej powracać.
Wprost najpierw z całym dworem zajechał przed kościół Ś-go Jana, gdzie na niego duchowieństwo, senatorowie, królowa i mnóztwo zgromadzonego ludu oczekiwało.
Po odśpiewaniu pieśni dziękczynnych razem z Maryą Ludwiką udał się król na pokoje, gdzie znowu powinszowania, życzenia, pochlebstwa posypały się do stóp zwyciężcy, który je przyjmował tak zasępiony, jakby się nie czuł ich godnym.
Królowa pierwsza dostrzegła w mężu to zniechęcenie, które rosło, gdy wielkie czyny, bohaterstwo i sławę jego wynoszono. Ani na chwilę lice mu się nie rozjaśniło, a kilka słów swobodniejszych, które się z ust wyrwały, tyczyły się rzeczy drobnych i wypadków nic nieznaczących. Po tem przyjęciu urzędowem królestwo oboje znaleźli się samnasam. Jan Kazimierz odetchnął.
Pierwsze jego wyrazy były wybuchem długo tłumionego żalu. Począł się boleśnie uskarżać przed żoną na niewdzięczność ludzi, na zniewieściałość szlachty, która umiała krzyczeć, ale bić się nie chciała.
— Powracam, nie jako tryumfator, choć na pozór zwyciężyliśmy, ale jako niewierzący już w nic i powątpiewający o przyszłości.
Marya Ludwika, która słuchała, nie okazując wcale zdziwienia, zamknęła mu wkrótce usta.
— Wszystko to ja wiem i czuję tak dobrze, jak i ty — rzekła — ale ani ja, ani ty nie powinniśmy okazywać, że się za upokorzonych i pognębionych uznajemy. Walczyć musimy do końca.
Król wybuchnął znowu.
— Ten łotr Radziejowski, ten zajadły wróg mój, wiesz co rozpuścił za wieści?
— Radziejowski niegodziwym jest człowiekiem — przerwała królowa — ale ta nieszczęsna żona, którą się ty opiekujesz, daje mu moc nad tobą.
Jan Kazimierz cisnął ramionami.
— I wy wierzycie temu! — zawołał.
— Mówię co słyszę i widzę — sucho ciągnęła dalej królowa. — Radziejowskiego potrzeba czemś ugłaskać, jest to zuchwalec nieulękniony. Daliście mu pieczęć i prawo nieodstępowania was: nie ustąpi też i doje do żywego.
— A! zobaczymy — odezwał się król posępnie.
— Sejm się zbliża — mówiła dalej Marya Ludwika — od niego zależy dalsze prowadzenie wojny, obrona kraju, wszystko. Radziejowski poruszy kraj, ściągnie posłów warchołów, zaburzy, nic zrobić nie da.
Od niego można się wszystkiego spodziewać.
— Ty masz nad nim przewagę — dodał król — użyjesz jej i swego wpływu.
— Jeżeli nie będzie zapóźno — szepnęła królowa zadumana.
Właśnie, prawie gdy się to działo na zamku, podkanclerzy już w Radziejowicach uwiadomiony o opustoszeniu pałacu, biegł do Warszawy wściekły, z odgróżkami na ustach. Wszystkich ludzi, dwór, czeladzie, jakie tylko mógł zebrać, prowadził z sobą zbrojne.
Wjazd jego na te puste dziedzińce, do murów poodzieranych ze wszystkiego, gdzie ani usiąść nie było na czem, ani spocząć, wprawił go w szał i wściekłość.
Obie ręce ściśnięte przykładał sobie do czoła, jakby z niemi się chciał rzucić na żonę, i krzyczał:
— Wojna więc — otwarta wojna! ale nierówne siły. — Radziejowski pokaże, co może, mościa pani: nie jest on ani sam, ani bez broni!
Co chwila na pytania rzucane, odpowiadano mu tem, że zabrano wszystko. W kuchni nie było w czem jeść zgotować, w stajniach stały żłoby puste, cekhauz był cały wypróżniony.
Jak obłąkany latał po izbach i stawał, znajdując tylko ślady po sprzętach — nigdzie nic. Nawet wytworna kapliczka domowa podkanclerzyny ze swemi relikwiami i posążkami, rozebrana była i zabrana.
Trzeba było naprędce zapożyczać się u mieszczan, a na całą noc słać do Radziejowic, aby ztamtąd rzeczy pierwszej potrzeby pościągać.
Gdy mu mówiono, że pałac był odarty, wyobrażał sobie, iż tylko najkosztowniejsze zabrano sprzęty i precyoza, nie znalazł nic.
Człowiek tego, co on temperamentu, musiał do najgwałtowniejszych uciec się środków. Nie chciał przypuścić, ani, tego, aby mu żonę miał rozwód odebrać ani by on — przez nią był pokonany, upokorzony, w oczach ludzi.
Nazajutrz rano z wrzawą i gorączką podkanclerzy zuchwale wpadł do króla, domagając się sprawiedliwości.
Zimno odpowiedział mu Jan Kazimierz, że sprawy nie zna i że do niej mieszać się nie chce. Tu zresztą nie cywilne, ale duchowne władze rozstrzygały.
Radziejowski tym razem stanął przeciw króla z nigdy jeszcze nie objawionem tak gwałtownie zuchwalstwem. Groził, szydził, a gdy król począł go zbywać milczeniem, wybiegł bez pożegnania oszalały.
Wprost od króla udał się do nuncyusza. Włoch być musiał przygotowany na jego przyjęcie. Wielka powaga posłannika Stolicy Apostolskiej, jego moc, zmuszały Radziejowskiego do pokory.
Włoch, łagodny i słodki, pełen dobrotliwego współczucia, przyjmował go z największą uprzejmością.
Podkanclerzy począł od zażaleń na całe postępowanie żony, a nie śmiąc wyraźnie obwinić króla, dał się domyślać jego winy.
Nuncyusz wcale tego rozumieć nie chciał.
— Żona powinna powrócić do mnie. Wasza Eminencya rozkażecie klasztorowi, aby mi ją wydał. Niéma żadnego powodu do rozłączenia się, a ja go nie chcę i nie dopuszczę.
Nuncyusz dał mu się wypowiedzieć, wyskarżyć, ile chciał; słuchał z bezprzykładną cierpliwością.
Wśród najgorętszego rozwodzenia się nad gorszącym postępkiem kobiety Włoch dał znak, z najzimniejszą krwią, aby podano — czekoladę. Chciał nawet napoić nią podkanclerzego, który szorstko odmówił, co nie przeszkodziło nuncyuszowi z wielką gracyą, białą rączką przyozdobioną przepysznym pierścieniem ze szmaragdem, maczać biszkoptów w wonnym napoju i pożywać ich z błogiem zadowoleniem.
Skończył naostatek podkanclerzy, nuncyusz filiżankę postawił, usta otarł i począł z uśmiechem:
— Ubolewam sercem całem, nad nieszczęściem jakie was, dostojny panie, dotyka, radbym z duszy zaradzić temu, ale kościół w takich razach zmuszony jest postępować z nadzwyczajną oględnością. Klasztor i kościoł tych, którzy pod jego skrzydłami szukają ochrony i opieki, nie mogą odpychać, ani wytrącać. Pani podkanclerzyna pozostanie u Klarysek przynajmniej, dopóki w processie rozwodowym się nie rozpatrzymy.
— Ale ja rozwodu nie dopuszczę! — zawołał Radziejowski.
Nuncyusz zmilczał. Tu, jak z królem, odgrażać się nie było podobna, a zuchwalstwo mogło tylko zniechęcić książęcia kościoła.
Po godzinnych, próżnych naleganiach i przekonywaniach Radziejowski musiał z niczem ustąpić.
Rozszalały, niepowściągający się, gdy go gniew opanował, tegoż dnia wydał się z tem, że furty klasztornej szanować nie myśli, i ma dosyć ludzi, ażeby ją wyłamać, a żonę odzyskać. Ruch pomiędzy jego służbą zwrócił oczy, miano też baczność na każdy ruch jego i słowo.
Pani podkanclerzyna dowiedziała się o tem w klasztorze i strwożona dała znać na zamek.
Król bez namysłu kazał ludziom ze swej gwardyi osadzić natychmiast furtę klasztorną. Sądzono jednak, że tego starczy, aby Radziejowskiemu odebrać ochotę napaści.
Tymczasem, czy nie wiedział, że gwardya w klasztorze stała, czy sobie to lekceważył, podkanclerzy nazajutrz z gromadą zbrojnych ludzi zjawił się u bramy.
Zuchwale dopominał się wydania żony; odpowiedziano mu, że podkanclerzyna postanowiła tu pozostać i nie wyjdzie. Naówczas Radziejowski, krzyknąwszy na ludzi, rzucił się na bramę, ale w tejże chwili gwardya królewska z muszkietami stanęła naprzeciw, zagradzając mu drogę, a dowódzca jej krzyknął wcale niegrzecznie, iż ma rozkaz siłą odeprzeć wszelkie targnięcie się na spokój i klauzurę klasztorną.
Radziejowski, klnąc i pieniąc się, dał znak ludziom do odwrotu.
Tłumy, ściągnięte ciekawością, śmiechem szyderczym odciągającego podkanclerzego ścigały. Powrócił do pustego pałacu, gdzie na niego przyjaciel Dębicki oczekiwał.
Wchodząc do sali, w której znajdował się podczaszy, Radziejowski drżał i mówić nie mógł.
Stanął w końcu przed Dębickim i, palec na palec złożywszy do przysięgi, podniósł ręce w górę.
— Słuchaj i bądź świadkiem — zagrzmiał głosem ogromnym — przysięgam zemstę... jej i królowi. Znajdzie mnie teraz Niemiec ten na każdym kroku, nieodstępnym, przypiję się do niego jak kleszcz, ssać go będę jak pijawka. Przysięgał niegdyś Zebrzydowski, że Zygmunta królestwa pozbawi; ja mu zedrę koronę z głowy, — życie mu zatruję... Ząb za ząb...
Dysząc, padł na ławę.
— Zbliża się sejm: Dębicki, na tobie polegam. Spędzim mu posłów, którzy go ścigać i prześladować będą, wyrwiemy mu z rąk władzę... Zapłaci mi za wszystko.
Radziejowski małym mu się wydaje; pokażę, iż ma więcej siły w tem królestwie, niż on...
Drogo będzie musiał opłacić swe amory...
Głos mu drżał.
— Wiesz — rzekł — co czynić mamy, a ja, pójdę go jeść. Będzie mnie miał każdej chwili, jak groźbę nieustanną na oczach. Nie dam się odpędzić — nie dam się przejednać.
Podniósł pięść do góry.
— Poznasz, co to wojna ze mną!!...





IX.

Podkanclerzyna pozostała w klasztorze; a wojna między królem a Radziejowskim poczęła się tak nieubłagana, jak zapowiadał.
Miała ona szczególny, odrębny, wyjątkowy charakter i znamię, które jej nadawał zajadły, ale obrachowany Radziejowski. Prześladowanie Jana Kazimierza zależało całe na tem, iż podkanclerzy go nie odstępował po całych dniach. Wciskał się, wchodził gwałtem i stał na oczach. Niekiedy tylko słowo, jak zjadliwe ukąszenie, wyrywało się z ust jego.
Przynosił z sobą zwykle, co tylko króla dotknąć mogło i zmartwić; zabierał głos przy obcych w ten sposób, aby mu okazać lekceważenie.
Potrzeba było cierpliwości nadzwyczajnej i poczucia godności swej, aby milczeniem zbywać zaczepki i wzgardą je odpłacać. Lecz męczarnie trwały czasem niemal po całych dniach, godzinami. Stawało się to zabójczem dla Jana Kazimierza, który wytrzymałym nie był w niczem i lękał się, aby w chwili rozdraźnienia nie dopuścił do otwartego wybuchu.
Urząd podkanclerski, chociaż król unikał posługiwania się małą pieczęcią i zamiast niej prywatną swoją listy pomniejsze i urzędowe nawet akta korroborować kazał — dawał prawo Radziejowskiemu do tego natręctwa złośliwego.
Odpychany widocznie, stawał się tylko jeszcze bardziej naprzykrzonym; słowem: była to walka, która uwłaczała godności monarchy. Z jednej strony niemal bezsilność, z drugiej zuchwalstwo bez granic.
Oprócz tego podkanclerzy, wychodząc z zamku, wynosił z sobą szyderstwo i najzłośliwsze tłómaczenia każdego króla postępku. Ani publiczne czynności, ani życie prywatne, nie uchodziło jego oka. Król wiedział, że na prowincyach Radziejowski z pomocą Dębickiego, Zamojskiego jednego i kilku swych przyjaciół, gotował na przyszłym sejmie, najstraszniejszą przeciwko królowi oppozycyą.
Marya Ludwika, dla której podkanclerzy zachował pewien rodzaj poszanowania, udając politowanie nad jej losem, — probowała napróżno swoim wpływem go poskromić. Zaciętość przeciw królowi nie miała granic. Jan Kazimierz zrozpaczony niemal, wołał czasem — że dałby coby kto zażądał, byle go od podkanclerzego uwolniono.
W tym czasie zmarł właśnie stary, sędziwy, zasłużony hetman Potocki; pozostawały po nim do rozdania: buława wielka, Kasztelania Krakowska, i Starostwo Lubelskie.
Ni mniej, ni więcej, Radziejowski począł wołać i głosić, że mu się buława należała, do której ani zdolności, ani zasług, ani najmniejszego sobie rościć nie mógł prawa.
Było to oburzającem.
Przy tej władzy, jaką zapewniała buława wielka koronna, oddanie jej nieprzyjacielowi znaczyło zdanie się na jego łaskę lub niełaskę — zaprzedanie się w niewolę.
Radziejowski tak rachował na to, iż króla nastraszył, że mu się stał groźnym, iż śmiał na hetmańską buławę tu rachować.
Król na samą wzmiankę rzucił się i krzyknął:
— Gdybym życiem miał to przypłacić, — nigdy w świecie!
Wszyscy też bliżej Jana Kazimierza stojący, królowa wreszcie, której wpływ zawsze był stanowczym, oburzali się na to wymaganie, zowiąc je szalonem.
Jednakże potrzeba było zapewnić się, że sejm nie będzie burzliwym i bezpłodnym, i że Radziejowski przestanie ścigać króla.
Jan Kazimierz powtarzał, że żąda tylko nie mieć go zawsze na oczach, za sobą i przy sobie. Marya Ludwika więc wniosła, ażeby, wykupując się, dać wrogowi jedno z największych dostojeństw w Rzeczypospolitej: Kasztelanią Krakowską i Starostwo Lubelskie.
Ofiara to była istotnie olbrzymia, którą w innych razach największemi zasługami zdobywać było potrzeba. Dać takiemu warchołowi kasztelanią — było niemal uznać się zwyciężonym.
— Dam mu kasztelanią — odparł król — bylem go na oczach nie miał, bylem go nie widział; niech bierze Starostwo Lubelskie, nie uczynił nic, aby na nie zarobić; zmusił mnie, jak Cerber, do zatkania sobie paszczy: niech precz idzie tylko!
Stała się rzecz nie do wiary. Kanclerz Leszczyński miał sobie poleconem oznajmić to Radziejowskiemu.
Podkanclerzy, który powinien był przyjąć łaskę królewską z wdzięcznością zapewne wnosząc, iż groźnym był tak, że wszystkiego, co chciał, mógł wymagać, odparł lekceważąco:
— Zdało mi się, żem na buławę zasłużył, i ona mi należy; kasztelanii — ani pragnę, ani przyjmę.
Leszczyński, który wcale pyszałka szalonego nie szczędził, mimowoli się przeżegnał.
— Nie chce mi się własnym uszom wierzyć — rzekł. Jakież to zasługi panu podkanclerzemu do buławy dają prawa? Byłoby to z pokrzywdzeniem innych... Król nigdy tego uczynić nie może, bo-by sądzono, że się waćpana nastraszył.
Podkanclerzy odparł zuchwale:
Wolno sądzić jak się komu podoba, ale chce-li król, aby mógł i o sejm i o wojsko i o pobory spokojnym być — niech mi da buławę, inaczej... inaczej ja nie ręczę, czy kto wzburzoną szlachtę poskromić potrafi.
Kanclerz nie chciał się w rozprawy wdawać; spytał tylko:
— Rozważyłeś to, panie podkanclerzy? mam tę odpowiedź królowi JMci dać w jego imieniu?
— Nie cofam jej i nie cofnę — zawołał dumnie Radziejowski — albo buława, lub — nic.
Zdumienie było wielkie, król osłupiał; Marya Ludwika posłała sekretarza Desnoyers, aby do niej prosił Radziejowskiego.
Nadzwyczajna pobłażliwość i dobroć króla, zamiast opamiętać szaleńca, uczyniły go stokroć śmielszym. Śmiał się i szydził, a Dębickiemu zaręczał, że buławę dostanie.
Gdy się to rozeszło pomiędzy obecnymi w Warszawie senatorami, wierzyć nie chciano zrazu, aby podkanclerzy takiego szaleństwa się dopuścił. Miano za złe Janowi Kazimierzowi powolność, a co gorzej, przypisywano ją — łasce zbytecznej dla pięknej podkanclerzyny. Król, zamiast sobie tem poradzić — szemranie obudził. Buława wielka w rękach Radziejowskiego poprostu śmiech wzbudzała.
Na zawołanie królowej z południa stawił się podkanclerzy do niej, ale wszystko to razem czyniło go coraz zuchwalszym tylko. Obawiano go się — to było jawnem — zatem trwogę powinien był wyzyskać.
Królowa zdobyła się na uprzejme dawnego krajczego swego przyjęcie, który z butą wielką się stawił, i jakby rozgorączkowany.
Poczęła łagodnie od oznajmienia mu o Kasztelanii Krakowskiej i Starostwie Lubelskiem.
Wystąpić jawnie z żądaniem buławy nie wypadało Radziejowskiemu; miał już przygotowane tłómaczenie.
— Bardzo jestem wdzięczen J. Król. Mości — rzekł z ukłonem szyderskim — ale czując, że nie mam łaski, że to jest tylko środek pozbycia się nieznośnego natręta: nie chcę być winien godności tej... wstrętowi do mnie. Król JMość powinien-by nareszcie przekonać się, że w teraźniejszych okolicznościach nie obejdzie się beze mnie.
Marya Ludwika poczęła go łagodnie namawiać na przyjęcie najpierwszego krzesła w senacie rzeczypospolitej. Podkanclerzy dziękował.
— N. Pani — rzekł — nie przyjmę go... to pewna... nie mogę i nie przyjmę.
Dość długo na różny sposób usiłowała go zmiękczyć królowa, — napróżno; wszystko się rozbiło o twardy upór i zapewnienie, że kasztelanii nie chce i nie weźmie.
Nikt nie śmiał o tem poczwarnem wzgardzeniu łaską króla, donieść mu. Jan Kazimierz wierzył w to, że Radziejowski weźmie krzesło to ze starostwem i naostatek uwolni go od przebywania na dworze; królowa nawet wahała się wyznać przed mężem, że i ona prosiła napróżno. Probowała jeszcze przez rozmaite wpływy działać na podkanclerzego; lecz im więcej na niego nalegano, tem jemu zdawało się, że był niezbędniejszym i groźniejszym.
Na wszystko odpowiadał dumnie:
— Nie da mi buławy: nie chcę nic!... rozprawimy się na sejmie!
Na zapytanie króla Marya Ludwika musiała wreszcie oznajmić mu, że — podkanclerzy pogardził Kasztelanią Krakowską i przyjąć jej nie chciał.
Zdawało się to tak nieprawdopodobnem, iż Jan Kazimierz nie zrozumiał odmowy w początku; królowa musiała mu, nic nie tając, opowiedzieć swą rozmowę z Radziejowskim, swe starania i — pogardliwą odprawę, jakiej doznała.
Zbladł król z tłumionego gniewu.
— Otóż — rzekł — czem jest w Polsce panujący i jaka moc jego!
Rozpostarł ręce i zamilkł.
Wlokło się tak przez dni kilka, w ciągu których Radziejowski wpadał na pokoje z butą ogromną, stawał przed królem, w oczy mu prawił groźby, nie w swem imieniu, ale jako przepowiednie sejmowe, i nie dawał spoczynku Janowi Kazimierzowi.
Najłagodniejszy charakter, najbardziej znużony i osłabły człowiek, ustępuje przecież do pewnej granicy tylko. Podkanclerzy nie zrozumiał tego, że przebrał miarę.
Dębicki ośmielał się zcicha mu podszeptywać:
— Możecie się pochwalić tem, co nierychło drugi raz w tej rzeczypospolitej komu się przygodzi — postponować Kasztelanią Krakowską!
— Wszystko lub nic! — odparł zuchwale podkanclerzy — albo teraz lub nigdy. Wiem co i dla czego czynię. Złamię go — nie ustąpię.
Tymczasem ze strony króla i offerty ustały i wszelkie do przejednania kroki. Radziejowski cisnął się na pokoje; Jan Kazimierz nie patrzył na niego, a wakanse po hetmanie zostały rozdane.
Podkanclerzy szalał niemal.
— Zobaczymy — powtarzał, naradzając się z Dębickim — nadchodzi sejm: rozprawimy się z królem JMością... rozprawimy.
Wszystko wróciło do dawnego trybu. Król nie patrzył na podkanclerzego, a Radziejowski zajadle mu doskwierał.
Sprawa z podkanclerzyną ciągnęła się bez nadziei rozwiązania rychłego. Radziejowski tymczasem w zajętym pałacu po Kazanowskim rozgospodarowywał się, jak w domu.
Sprowadził kilka działek, posadził małą załogę, jakby przeczuwał, że go ztąd wyprzeć zechcą; ściągnął sprzęty z Radziejowic.
Wszystko to czyniło się umyślnie, ostentacyjnie, jawnie, aby tem drażnić podkanclerzynę, której donoszono o każdym męża kroku.
Życie jej w klasztorze, mimo całej rezygnacyi stawało się w końcu nieznośnem; do innego była nawykła. Tu nikt jej nie odwiedzał, nie miała innego towarzystwa nad litościwe, ale wcale świata nierozumiejące zakonnice. Dnie stawały się długiemi, nabożeństwo ich całych zająć nie mogło. Podkanclerzyna zalewała się łzami; nie było jednak ratunku, bo o zgodzie z mężem słuchać nie chciała. Radziejowski zaś przeciwko żonie tem zacięciej powstawał, że próba zagarnięcia jej majętności nie powiodła się.
Bracia podkanclerzyny, szczególniej Bogusław, starszy, czuwali nad siostrą i gotowi byli przyjść jej w pomoc.
Bogusław, który może zbyt wiele na króla i jego protekcyą rachował, oznajmywał przybycie swe na sejm, dodając w listach do siostry, że gromadkę Litwinów z sobą przyprowadzi.
Odgróżki Radziejowskiego z jednej strony, z drugiej Słuszków przechwałkami się równoważyły. Rozdrażnienie rosło. Podkanclerzy miał jakieś przeczucie, że mu pałac, który zagarnął, Słuszkowie odebrać zechcą; ale mając w nim parę działek i trochę ludzi, nie przypuszczał, aby siły użyć miano, tuż pod zamkiem i pod bokiem królewskim.
Zwlokło się tak do początku następnego roku, i Bogusław Słuszka przybył do Warszawy z bratem Zygmuntem.
Spotkanie się z siostrą, która cała we łzach wyszła do furty ich powitać, obu młodych paniczów do najwyższego poruszyło stopnia.
Zdało im się, że gdy król gwardyą swoją z klasztoru siostry ich nie dał zabrać mężowi — inne też kroki dla wyswobodzenia jej i mienia nie zostaną im naganione.
Z niewieścią nieopatrznością, również na króla rachując zbytnio, podkanclerzyna, znajdowała naturalnem i sprawiedliwem, aby bracia pałac podkanclerzemu odebrali — choćby siłą.
O przygotowaniach do tego zuchwałego kroku, nikt nie wiedział, bo Litwa, pewna, iż słuszność miała za sobą, nikogo się nie radziła.
Pierwszy lepszy byłby objaśnił Bogusława Słuszkę, iż w stolicy pod zamkiem siłą chcieć wtargnąć do domu i ściągnąć walkę, było zbrodnią główną.
Ponieważ wkoło zamku zawsze wiele było ruchu i wrzawy, nie spostrzeżono prawie zrazu, gdy oba bracia z całą gromadą zbrojnej Litwy rzucili się pod wieczór dnia jednego na pałac Kazanowskich.
Ludzie Radziejowskiego nie byli wcale przygotowani do boju; ale tem się odznaczał cały dwór jego, że go sobie dobierał z zapamiętałych i rozpalonych.
W podwórcach więc rozpoczął się zacięty bój, strzelanie, szturmy, odpieranie ich, zdobywanie niemal każdego budynku i nieledwie izby, tak, że dopiero po sześciu godzinach upartej walki Słuszkowie zdołali wyprzeć Radziejowskiego, załogę i pałac odzyskać.
Podkanclerzy był w Radziejowicach, ale gdy mu konnym posłańcem dano znać o zdobyciu pałacu, rzucił się jak wściekły, zaklinając się, że gdyby przyszło gardłem nałożyć, odzyszcze go i Słuszków rozumu nauczy.
Co tylko miał we dworze ludzi zbrojnych, czeladzi, która uzbrojoną być mogła, a w dodatku co z okolicy drobną szlachtą zasiedlonej wyciągnąć się dało ochotników — natychmiast zgromadził, obiecując nagrodę sowitą, pojąc i umawiając, — i z tą kupą dosyć liczebnie znaczną, puścił się do Warszawy z takim pośpiechem, że tegoż dnia po północy z wrzawą i strzelbą rzucił się na Słuszków załogę.
Bramy powyłamywano łatwo, ale w pałacu znalazł opór dzielny. Co się tu działo przez całą niemal noc — o tem tylko nazajutrz leżące w podwórcach po kurrytarzach, pod murami, w salach trupy i ranni świadczyli:
Z obu stron walka była wściekła, zajadła — rozpaczliwa. Radziejowski sam osobiście nie brał w niej udziału, stał tylko w pogotowiu, aby po wymordowaniu Litwinów, pałac zająć we władanie. Tymczasem Litwini Słuszków z własnych podkanclerzego działek strzelając i broniąc się zawzięcie, pijanej ruchawki jego dosyć nabiwszy, utrzymali się w zdobytym pałacu, a napastnicy uchodzić musieli.
Pierwszy napad Słuszków, chociaż trwał godzin kilka, przeszedł jakoś tak cicho i nieznacznie, że go w mieście prawie niespostrzeżono i ledwie się o nim nazajutrz dowiedziano. Nie przypisywano mu też wielkiego znaczenia, widząc w nim tylko wprost odzyskanie własności zagrabionej, śmiałe ale usprawiedliwione.
Radziejowskiego napad, przeciwnie, poruszył całe miasto. Strzelanie z działek, z muszkietów, wrzawa, krzyki, wpośród ciszy nocnej — napełniły trwogą stolicę.
Miejskie straże, dwory panów senatorów wszystko się uzbrajało, jakby nieprzyjaciel nachodził.
Nikt oka nie zmrużył przez noc całą; pospólstwo gromadami ciągnęło pod zamek, pod Bernardynów, pod pałac, i stało, oczekując końca, który dopiero nad ranem objawił się tłumną ucieczką szlachty i czeladzi podkanclerzego. On sam, przestraszony i gniewny, musiał szukać schronienia u protegowanych przez się Dominikanów, przy ojcowskim grobie.
Ledwie się dzień zrobił, kanclerz Leszczyński, Radziwiłł, senatorowie, urzędnicy pośpieszyli na zamek, do króla, gdzie też przez całą noc nikt nie zasnął. Jan Kazimierz podrażniony zuchwalstwem Radziejowskiego, niespokojny, posyłał się dowiadywać co chwila i nie odetchnął, aż mu dano znać, że podkanclerzego precz odegnano.
Burda ta pod bokiem króla, z lekceważeniem prawa, nieposzanowaniem majestatu, dopełniała miary, domagała się przykładnego skarcenia.
Na to się zgadzali wszyscy, chociaż sądząc podkanclerzego należało pociągnąć Słuszków i podkanclerzynę, których wina równą była... tych jednak wszyscy i Jan Kazimierz chciał oszczędzić.
Król, który nigdy mściwym nie był, a po wybuchach strasznego gniewu, stawał się wkrótce apatycznym, tym razem nawet królowej nie dał się ułagodzić. Chciał się pozbyć wroga.
— Bezkarnie puścić się nie godzi takiego bezprawia — rzekł Maryi Ludwice — raz muszę się od niego uwolnić — bądźcobądź.
Radziejowski nie zrobił w początku najmniejszego kroku, aby się bronić, niemal pewien będąc, że się go zlęknie król i puści płazem gorszący ten wybryk; rachował też na to, że ratując Słuszków i jego muszą oszczędzić.
Tymczasem nad głową jego groźna zbierała się burza. Bez względu na wysoką godność pieczętarską, którą piastował, po naradach między senatorami i u króla, postanowiono sprawę zdać na sądy marszałkowskie.
Mogła być sądzoną tylko przez króla samego lub przez nie. Przeważyło zdanie biskupa Leszczyńskiego, który nie chciał dopuścić, aby król sam był sędzią i ściągnął na siebie złośliwe języki.
Radziejowski zniknął.
Zaledwie się wieść o przekazaniu sprawy sądowi marszałkowskiemu rozeszła, gdy Lubomirski, marszałek wielki koronny, rozumiejący to dobrze, iż idzie o gardło, a Radziejowskiego na śmierć lub banicyą i infamią wyrokować będzie potrzeba — wyjechał co rychlej z Warszawy; przyjacielem jego nie był, ale się jeszcze obawiano podkanclerzego i oszczędzać go chciano.
Opaliński, który go zastępować musiał, wymawiać się nie mógł i nie chciał; pozwy wydano za Radziejowskim, żoną jego i Słuszkami.
Mimo całego swego zuchwalstwa, podkanclerzy uczuł, że mu się ziemia pod stopami zachwiała — na przebaczenie króla nie mógł rachować, ani na protekcyą królowej.
Zniknął więc, ukrył się i naprzód w klasztorze xx. Dominikanów, potem na wsi u przyjaciół przesiadując, zemstę jeszcze gotował bezsilną, potajemnie burząc szlachtę.
Głos powszechny był przeciwko niemu i jemu winę całego zajścia przypisywano. Słuszkowie też prawie równie surowego wyroku przeciwko sobie się spodziewać mogli, ale tu wpływ króla, starania ks. Albrechta Radziwiłła, wpływały wielce na złagodzenie dekretu śmierci.
Na Radziejowskiego wypadł on, jak przewidywano: odsądzony od urzędu, ogłoszony infamisem i banitą... Słuszka i siostra grzywnami tylko i ciężkiem więzieniem ukarani zostali.
Zdawało się, że na to już niéma ratunku; podkanclerzy jednak znalazł jeszcze środek przeciągnięcia sprawy: udał się do trybunału w Piotrkowie, który wyrok sądów marszałkowskich unieważnił, ale się to w żaden sposób utrzymać nie mogło.
Król natychmiast wszelką nadzieję ułaskawienia odbierając Radziejowskiemu, podkanclerstwo i wszelkie po nim wakanse porozdawał. Strącony z tej wyżyny na której sobie poczynał z tak bezprzykładnem zuchwalstwem, banita, zmuszony życie ratować, bo teraz na łasce był pierwszego lepszego nieprzyjaciela — musiał z kraju uchodzić.
Zbiegł naprzód do Wiednia, szukając tam pośrednictwa czy przytułku; ale go przyjęto zimno, i zgubiwszy tu pieczęć, którą był zabrał (znaleziono ją potem u żyda), puścił się dalej ku Szwecyi.
Mściwy, niezłamany jeszcze wichrzyciel, który dokoła swojego wizerunku pisać kazał, iż napastowanym był, ale nietkniętym[3], jechał do Szwecyi knując już zdradę. Z jego naprawy zażegniętą została wojna, która całą Rzeczpospolitę niemal na skraj przepaści zawiodła. — Rzucimy zasłonę na życie nikczemnika...
Była to nieszczęsna godzina gniewu bożego, gdy rokosze i warchoły mnożyły się nieustannie, gdy wojska wiązały się przeciwko hetmanom, hetmanowie przeciw królowi, a ów niezapomniany Siciński, poseł upicki, jednym głosem sejm zrywając, uchodził pomsty zasłużonej.
Z tych małych pożarów zajął się ogień wielki, który o mało nie pochłonął państwa i nie zachwiał dalszym jego bytem. Władza i powaga królewska nie ważyły nic na szali.
W czasie, gdy się ten straszliwy dramat odegrywał, który później w złośliwą przechodząc legendę, na pamięci podkanclerzyny zaciężył, zmarła naprzód królewska córeczka, a narodził się synek, ale i tym krótko się rodzice cieszyli.
Marya Ludwika, wśród najboleśniejszych przejść zahartowana, nie znużona — sama jedna niezłomna — zachowała do końca całą energią swego charakteru.
Widzieliśmy ją do końca życia nieustającą krzątać się, zabiegać, starać, aby z Polski uczynić hołdownicę i sprzymierzeńca Francyi... politycznie jej poddanego.
Obok niej Jan Kazimierz, od wyprawy zwycięzkiej zpod Beresteczka stoi, uwieńczony laurem wprędce uwiędłym — bezsilny, niewierzący w siebie zdziecinniały.
Nie jest on już tym rycerzem, jakim go uczyniła Marya Ludwika: apatyczny, znudzony, — bawi się i szuka rozrywek, zapomnienia, roztargnienia. Cięży mu korona. Szereg klęsk długi wyczerpuje go do ostatka.





Przy królu pozostawszy na usługach, raźny ów, ochoczy, żwawy Strzębosz, który rycersko chciał służyć i mógł się odznaczyć, bo mu na niczem nie zbywało, czego człowiekowi potrzeba, aby się dorobił sławy, a na starość kawałka chleba — z latami tej dworskiej służby, zmarniał, — utył, ociężał i już sam sobie nawet nic nie obiecywał. Wzdychając niekiedy, przypominał sobie przepowiednie nieboszczyka Xięzkiego — ale zapóźno.
Prawda, że panu swojemu wiernie i poczciwie, nie żałując trudu, często życie narażając, posługiwał we wszystkiem, i czasu pokoju, którego mało kto w Polsce zażył lat następnych i czasu wojny, gdy z miejsca na miejsce uchodzić i błąkać się było potrzeba. Król też bez niego obejść się nie mógł; ale to była służba, z którą się nawet chwalić było trudno, bo mało co więcej miał do roboty nad ulubione karły.
Król znudzony, najczęściej go do poufałej rozmowy używał, dozwalając bezkarnie prawić, czego-by nikt inny nie śmiał. Choć się czasem pogniewał, bo Dyzma mu gorzką prawdę mówił niekiedy, i ostro przycinał; ale, połajawszy, potem w godzinę datkiem go łagodził, a znowu z niego ciągnął, co ludzie pletli, co on myślał, co się gdzie po kątach działo.
Wszystkim było tak dobrze znanem, iż Strzęboszowi wolno prawić, co się zamarzy, a słowo jego ma wagę, iż czasem nawet królowa go używała, polecając, aby pana namawiał na coś lub mu coś odradzał.
Skutkowało to prawie zawsze.
Obejście się Jana Kazimierza z tym faworytem było osobliwe, bo przy ludziach, aby pokryć swą słabość dla niego, król ostro i szorstko z nim poczynał, — gromił go, narzekał — a na cztery oczy głaskał i przepraszał.
— Ty wiesz, że masz łaskę u mnie — powtarzał — ale ludzie o tem nie powinni wiedzieć.
Zaraz po powrocie do Warszawy Strzębosz pobiegł do Włoszki, bo zawsze miał jeszcze w sercu czarne oczy jej córki. Lękał się, ażeby jej matka za starego nie wydała. Nie znalazł wprawdzie już Massalskiego, bo rodzina go odciągnęła i wywiozła, dowodząc, że Bertoni była czarownicą i jemu filtr zadano — ale natomiast już był jakiś starosta, dość na pozór zamożny wdowiec. Ten po zaręczynach już być miał z Bianką, a dziewczę śmiało się, ruszało ramionami i żadnej do tego wagi nie przywiązywało.
Powtarzała, stojąc przed źwierciadłem: — Pani starościna! pani starościna!
Dyzma, przestraszony, padł do nóg królowi, ofiarując mu się służyć do śmierci, byle pomógł do Włoszki. Jan Kazimierz nie był od tego. Kazał zaraz matkę przywołać.
Bertoni przyszła nadąsana, gdyż królowi zapomnienia o sobie przebaczyć nie mogła. Nawykła do poufałości i nieposzanowania, ząb za ząb poczęła się z królem ujadać, którego to bawiło. Tupał nogą, groził, ale śmiał się. Służba tuż pode drzwiami słuchając, za boki się trzymała. Zpół godziny trwał ten spór, w końcu którego rozdrażniona Bertoni oświadczyła, że póki żywa, córki za pokojowca nie wyda.
— Idź-że precz i ani mi się pokazuj na oczy! — krzyknął król, wychodząc.
W progu Włoszka spotkała Strzębosza i mszcząc się na nim, mało mu oczu nie wydarła; on też jej nie oszczędzał i tak wszystko się zdawało bezpowrotnie straconem.
Dyzma chodził jak struty, choć go i król i towarzysze starali się tem pocieszyć, że sobie łatwo inną znaleźć może.
Trwało to blizko roku, w ciągu którego próbował się na Stare Miasto przekradać, ale tak pilnowano dziewczęcia, że ani jej mógł zobaczyć.
Zaklął się potem, że chce i musi o niej zapomnieć.
Gdy później z królem razem powrócił do Warszawy Dyzma, jednego wieczora z wielkiem zdziwieniem swem ujrzał wchodzącą Bertoni, która, przywitała się z nim bez gniewu — wcale uprzejmie...
Strzębosz języka w gębie zapomniał.
Zapytała go o króla; poszedł więc oznajmić o niej, a król wpuścić ją kazał.
Dyzma, chociaż wyjść musiał, ucho do drzwi przyłożył i słuchał, jak Bertoni żałośliwie na los swój się uskarżała, a w końcu oświadczyła wzdychając, że gotową już była spełnić wolę króla, i córkę dać choćby Strzęboszowi.
Osłupiał, nie mogąc pojąć co się stało.
Zmiany tej przyczyną było, jak się później okazało, że Włoszka panu staroście na oczyszczenie jego majętności, znaczne dała pieniądze, nie zabezpieczywszy ich żadnym skryptem, a tego na polowaniu niedźwiedź tak poszarpał, iż do domu z łowów nie dowieziono żywego. Rodzina zaś o płaceniu długu ani słuchać nie chciała. Bertoni zapozwała i przegrała w trybunale. To ją zubożyło.
Musiała więc losu szukać dla córki, której na gachach nie zbywało, ale wszyscy byli — jak święci tureccy.
Dyzma poleciał zrazu na Stare Miasto, jakby mu bramy raju otwarto. Wszystek czas, jaki mu od służby zostawał tu spędzał, Bianka była bardzo grzeczna; ale, ile razy tu przyszedł, zastawał zawsze przy niej co najmniej jednego, czasem po kilku ichmościów, których zdawała równie mile przyjmować.
Strzębosz, markotny, od tego począł, że z dwoma się przemówiwszy, obciął ich, a jednego wypłazował tak, że się potem parę tygodni smarować musiał. Bianka zaś, coby mu za tę miłość wdzięczną być miała, zaczęła krzywo spoglądać i ostro mu przycinać.
Przyszło do zwady i Strzębosz raz, powróciwszy na zamek, zły, zaklął się:
— Nie pójdę więcej: milsze jej te gachy nade mnie, — z Panem Bogiem!
W parę dni stara Bertoni przyszła ze skargą do króla, który już wiedział o wszystkiem, utrzymując, że Strzębosz jej córkę zbałamucił, a potem zdradził i zawiódł.
Przywołano winowajcę.
— Jako żywo nie zdradziłem nikogo — rzekł śmiało — ale panna gachów lubi, dużo ich ma na usługach, a ja żonkę chcę mieć dla siebie.
Król śmiał się, bawiło go to, jak wszelkie miłostki i plotki. Włoszka rozpłakała się naprzód, rozgniewała potem, nakrzyczała, nałajała, a Strzębosz nie dał się poruszyć. Król występował jako rozjemca, godził, ofiarował się i na wyprawę dać do żup kwit i wesele sprawić. Dyzma rękę ucałowawszy, podziękował — nie chciał. Czas też był nie wesoły, bo razem z królem uchodzić przyszło. Dyzma mu towarzyszył wszędzie.
Gdy po Szwedach powrócili do Warszawy, znalazłszy tu ruinę tak straszną, że się krwawemi łzami płakać nad nią chciało, — bo nieprzyjaciel ani kościołów, ani pałaców nie poszanował, z dachów miedź, a z posadzek marmur wydzierał, Strzęboszowi już dziewczyna nie była w głowie.
Nierychło tknęło go coś, dowiedzieć się o niej.
Starej sekutnicy Bertoni na świecie już nie było, Bianka chodziła w żałobie — po mężu! Wydała ją była matka za Niemca, wojskowego, który się około dział znał i dobrze mu płacono — aż kula szwedzka głowę mu urwała.
Wielka litość wzięła go nad niebogą, która przy odłużonym domu, sama jedna, bez opieki pozostała. Piękna była jeszcze, ale dawna jej zalotność zmieniła się na wielką pobożność, tak, że o klasztorze mówiła.
Dyzma po starej znajomości odwiedzać ją począł, rozmyślając: czyby nie ożenić się z wdową?
Zwierzył się z tego królowi, bo pan i sługa nawzajem sobie wszystkie myśli odkrywali.
Król nie bardzo na małżeństwo namawiał, obawiając się, aby Dyzma potem więcej żony, niż jego nie chciał pilnować.
— Po co tobie ta żona! — mówił — ciężar tylko u szyi uwiesisz. Jużeś i postarzał... a ona owdowiała...
Dyzma na przekór zapragnął skosztować małżeństwa — i, ożenił się mimo króla. Pani Strzęboszowej dano na zamku dozór bielizny królewskiej i żeńskiej służby, aby przy mężu zamieszkać mogła.
Król widywał ją często, a że rezolutną była i nie obawiała się go, wkrótce taką nad nim wzięła przewagę, jak mąż. We dwoje czynili z królem, co chcieli.
Gdy nareszcie Jan Kazimierz, nie dając się ubłagać, koronę złożył dla tego Francuza, który jej nie miał otrzymać — wyjeżdżając spoczywać do Francyi, zabrał z sobą oboje.
W Krakowie jeszcze po drodze król tak wesół był, że się dał do tańca wciągnąć i bardzo okazywał się szczęśliwym, że się zbył ciężaru. Po drodze szlachta to drwiła z pana Snopkowskiego, to go przeklinała — nie mogli mu darować, że Francuzowi rzucał koronę. Strzęboszowstwu też wędrówka do Francyi nie smakowała, ale król nie mógł się obejść bez Dyzmy, nie miałby był z kim baraszkować. Znikli tak z horyzontu i co się później stało z nimi — nikt nie wiedział, a mało się o to troszczył.
Smutną mową proroczą przy złożeniu cierniowej korony, skończyła się epoka straszna, o której powiedzieć można, że na niej, jak na ciele szarańczy stało wypisane, tajemniczemi głoskami, znamię — gniewu Bożego.


Koniec.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej brakuje zaimka go.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak numeru rozdziału, winno być VII.
  3. Sztych J. Falcka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.