Zwodne światło/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Zwodne światło
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1893
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anatol Krzyżanowski
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Trzy dni upłynęły od powrotu Torpenhow’a. Gnębiący smutek opanował jego serce.
— Więc ty utrzymujesz naprawdę, że bez wódki trudno ci widzieć cokolwiek? — pytał.
— Czy pijak ma prawo dawać słowo honoru? — podjął Dick boleśnie.
— Bez zaprzeczenia, jeżeli był tak zacnym, jak ty, człowiekiem.
— A więc daję ci słowo honoru — mówił szybko, spieczonemi, sczerniałemi ustami, — że nie widzę nic, nic, że nawet rysów twych, stary druhu, nie dostrzegam już wyraźnie. Przez dwa dni nie pozwoliłeś mi wypić ani kropli; jestem trzeźwym, jak dowodzisz, bo widać przedtem byłem pijany; jestem trzeźwym, lecz praca ma ani o włos nie postąpiła. Błagam, nie wstrzymuj mię dłużej! Wszak nie wiem, kiedy oczy wypowiedzą zupełnie posłuszeństwo, a plamy ciemne, a jakieś krwawe koła i widziadła mnożą się z każdą chwilą. Przysięgam ci, iż szatański ten taniec ustępuje wtedy dopiero, gdy... gdy jestem cięty, jak ty mówisz. Pozwól mi przywołać Bessie na trzy jeszcze posiedzenia i daj tyle, ile wypić potrzebuję, a dzieło moje skończonem zostanie. W trzy dni przecież wódka mnie nie zabije, może mnie doprowadzić co najwyżej do początków delirium tremens.
— Dobrze. Czy dasz mi jednak słowo, że po trzech dniach zawiesisz i picie i robotę, bez względu na to, czy obraz twój będzie skończony?
— Nie mogę. Ty nie wiesz, ty nie rozumiesz, czem dzieło to jest dla mnie... Zresztą po co przyrzeczenia? Wszak w takim razie Nilghai nie odmówi ci pomocy; gdy zechcesz więc, możesz mnie związać, skrępować i ubezwładnić. Z chwilą, w której praca ma zostanie skończoną, nie będę ani walczył, ani prosił o wódkę.
I powrócił do pracy tej upragnionej, święcąc jej niestrudzoną, niewyczerpaną wytrwałość. Szatan pijaństwa, żółty, szyderczy, stał przy nim, rozpędzając siłą swą mrok, zasnuwający źrenice Heldar’a. „Melancholia,“ skończona już prawie, zbliżała się z każdą chwilą więcej do pierwowzoru, utworzonego w myśli artysty. Zadowolony Dick żartował, jak dawniej, z modelką, nie biorąc nawet do serca, gdy go w napadzie nietajonej wściekłości „pijanem bydlęciem“ nazwała.
— Ty tego nie rozumiesz, Bess; ale ja, widzisz, doznaję wrażeń żeglarza, który po długiej, uciążliwej podróży dojrzał nareszcie zarys lądu stałego. Wkrótce, jak on, będę mógł leżeć spokojnie, żyjąc wspomnieniem czynów dokonanych. Gdy obraz zostanie skończony, dam ci trzymiesięczną pensyę w upominku; przy następnej zaś robocie... ale, prawda, o tem niema co mówić. Czy trzymiesięczna pensya zjedna mi trochę twojej życzliwości?
— Nie! Nienawidzę pana i będę już nienawidzieć do śmierci! Mr. Torpenhow nie chce nawet mówić do mnie, zajęty jest tylko mapami i całym szeregiem książek w czerwonej oprawie.
Nic dodawała jednak, iż przyczyną gniewu jej był nowy a nieudany zamach na swobodę Torpenhow’a; że w odpowiedzi na gorące jej błaganie podniósł on ją tylko i wraz z przelotnym pocałunkiem wypchnął za drzwi po prostu, radząc, aby zapomniała o podobnych niedorzecznościach. Stokroć więcej, niż Bessie, zajmowały go w tej chwili narady z Nilghai’m nad przygotowywanymi w tajemnicy środkami transportowymi przyszłej wyprawy wojennej. Pochłonięty myślą tą, starał się nie widzieć Dick’a, dopóki obraz jego ukończonym nie zostanie.
— Tworzy dzieło pierwszorzędnej wartości, a w nowym zupełnie rodzaju — mówił do Nilghai’ego. — Praca ta właśnie podsunęła mu piekielny pomysł kieliszka.
— Nie troszcz się o niego. Nałóg jest zbyt nagłym, aby mógł trwać długo; gdy Dick oprzytomnieje, zabierzemy go stąd i wywieziemy gdziekolwiek. Zmiana miejsca uleczy go niezawodnie. Biedny chłopiec, pije z rozpaczy! Wiesz, Torp, nie zazdroszczę ci losu, gdy Heldar ociemnieje zupełnie.
— Zapewne. Gdybym przynajmniej wiedział, kiedy to nastąpi; ale ten stan niepewności i oczekiwania mnie wiąże ręce, a jego do butelki popchnął.
Trzeciego dnia po południu Dick przywołał Torpenhow’a.
— Skończyłem! Skończyłem nareszcie! Chodź zobaczyć! Patrz, czy nie piękna, czy nie porywająca? Zstąpiłem do głębi piekieł, aby ją stamtąd wydostać, lecz trud mój opłacił się sowicie.
Torpenhow stanął przed postacią kobiety, której usta, pełne, wyraziste, śmiały się, śmiały się wtedy, gdy oczy zapadłe dziką jakąś błyskały rozpaczą.
— Kto cię tego nauczył? kto ci myśl tę podsunął? — pytał. — Ani pomysł, ani wykonanie nie ma nic wspólnego ze zwykłym zakresem twej pracy. Boże, cóż za oczy, a jaka czelność w tej twarzy!
Odrzucił mimowoli w tył głowę i sam się zaczął śmiać głośno.
— No, ta zna już komedyę życia i widocznie przegrała ostatnią w niem stawkę. Dziś jednak nic już sobie z niej nie robi. Czy to chciałeś powiedzieć?
— Dosłownie.
— Skąd jednak wziąłeś owal brody i usta? Nie należą do Bessie.
— To... to... tak, z pamięci. Ale dobrze zrobione, nieprawdaż? Wściekle dobrze! Powiedz, czy nie warto było pić wódki? Czy nie warto wykończyć rzeczy, w którą najlepszą cząstkę duszy mej włożyłem?
Odetchnął głęboko i dodał:
— Boże! Czegóż jabym nie dokonał za lat dziesięć, jeżeli dziś, dziś potrafiłem dzieło to stworzyć! Ale, ale... jak się też tobie, Bessie, dziewczyna ta podoba?
Modelka, wściekła, iż Torpenhow nie zwrócił na nią uwagi, nie myślała uczuć swych ukrywać.
— Wstrętna, bydlęca gęba! — rzuciła wzgardliwie, odwracając się tyłem.
— Sądzę, mała, że niejeden zdanie twe powtórzy — przyznał Torpenhow. — Wytłómacz mi jednak, Dick’u, skąd się tu bierze ten wyraz morderczy, ta zjadliwość żmii? Jest coś w układzie głowy, czego nie pojmuję.
Heldar zacierał ręce z radości, że go tak dobrze zrozumiano.
— To wynik sztuczki — tłumaczył. — Sztuczki, której nie powinno się używać. Ale cóż chcesz? Nie mogłem się oprzeć pokusie. Aby nadać wyraz ten całemu układowi głowy, przechyliłem ją o jedną, niedojrzalną prawie linię i wywołałem bardzo subtelne skrócenie w połowie twarzy, od zarysu podbródka do czubka lewego ucha. O, ty tego nie rozumiesz nawet; bądź-co-bądź, jest to sztuczka niedozwolona, używana przez Francuzów; użyłem jej dlatego, że mi tu głównie o wyraz chodziło. No, cóż powiesz? Udało mi się? Wszak rzecz śliczna?
— Amen! Śliczna! Widzę to i odczuwam.
— Odczuje każdy, ktokolwiek z troską własną spotkał się w życiu — mówił artysta z głębokiem przekonaniem. — Zobaczy w niej ból swój rozpaczny i, odrzuciwszy w tył głowę, będzie się śmiał z niego. Włożyłem w postać tę część duszy, całą potęgę serca, całe światło mych źrenic... A teraz nie dbam już, co się ze mną stanie... Czuję tylko znużenie, śmiertelne znużenie... Położę się trochę. Może zasnę. Zabierz, przyjacielu, wódkę; już mi niepotrzebna. Zakryj obraz i daj Bessie trzydzieści sześć szylingów; dodaj jej nawet trzy na szczęście.
Kończąc ostatnie słowa, zasypiał w fotelu, blady, zniszczony, wynędzniały, cień dawnego Heldara. Bessie ujęła równocześnie rękę Torpenhow’a.
— Czy ty postanowiłeś nigdy już nie odzywać się do mnie? — pytała szeptem.
Nie słyszał jej nawet, zapatrzony w zmienione oblicze przyjaciela.
— Obraz podtrzymywał go przy życiu — myślał. — Co za szalony zapas ambicyi i próżności! Od jutra biorę go w ręce i pielęgnować zacznę; wart tego przecież. Mówiłaś co, Bessie?
— Nic. Posprzątam tu trochę i pójdę później do domu. Mr. Heldar wspomniał, aby mi pan wypłacił trzymiesięczną pensyę; chciałabym więc dostać ją zaraz.
Torpenhow wręczył jej czek i cofnął się do swego pokoju. Bessie uprzątnęła po cichu pracownię, potem otworzyła szeroko drzwi na schody, aby sobie zapewnić ucieczkę — i, polawszy terpentyną ścierkę, zaczęła szorować nią wściekle twarz „Melancholii.“ Farba nie ustępowała dość szybko. Chwyciła więc nóż, a skrobiąc zawzięcie, każde posunięcie jego, każdą ranę, zadaną obrazowi, zacierała jeszcze zmaczanym płatem. Po pięciu minutach piekielnej tej pracy obraz, który Dick’a życie prawie kosztował, zamienił się w bezkształtną plamę źle zmieszanych barw.
Zadowolona, rzuciła ścierkę w piec i wywiesiła długi język w stronę śpiącego. — Masz za swoje! — mruknęła, uciekając jak strzała wzdłuż schodów. Nie zobaczy już nigdy Torpenhow’a, lecz zemściła się przynajmniej na człowieku, który pokrzyżował jej plany i drwił z niej zawsze. Pieniądze, otrzymane przed chwilą, stanowiły dla niej koronę zemsty. Skutków jej nie potrzebowała się obawiać, — raz bowiem przepłynąwszy Tamizę, ginęła w puszczy dzikiej, jaką była południowa część miasta.
Dick spał dotąd, aż Torpenhow przyszedł wieczorem położyć go do łóżka. Oczy nieszczęśliwego błyszczały jasno, głos tylko ochrypły był i niepewny.
— Pozwól mi raza jeszcze spojrzeć na obraz! — prosił, jak dziecko.
— Niema nawet mowy o tem. Pójdziesz zaraz do łóżka. Nie wyobrażaj sobie, że jesteś zdrów. Masz widocznie gorączkę i drżysz cały.
— Poprawię się jutro. Dobranoc.
Wracając przez pracownię, Torpenhow zatrzymał się przed obrazem i uniósł ostrożnie zasłaniające go płótno. Nagle okrzyk głuchy, a w porę stłumiony, wybiegł mu na usta:
— Zatarte! Wyskrobane!... Zmarnowane! Sam widok ten Dick gotów obłędem przypłacić! I tak już jest napół tylko przytomny! To robota Bessie; cóż za szatan, nie kobieta!... Tylko ona mogła uczynić coś podobnego. Biedny Ryszard!... Oszaleje na widok wyrządzonej sobie krzywdy; oszaleje z mojej przyczyny poniekąd, bo ja to przecież podniosłem wyrzutka tego z rynsztoka i przywiodłem tutaj. Biedny, biedny Ryszard, w nieszczęściu i tej odmówiono mu pociechy! Jakżeż ciężko dotyka go karzący palec Opatrzności!...
Heldar nie mógł spać tej nocy. Zakłócała mu spoczynek nie tylko radość z dokonanego dzieła, lecz i ból ostry w głowie. Barwne plamy, skaczące dotąd przed oczami, zamieniły się nagłe w ogniste wulkany, z których iskry i płomienie wybuchały na przemiany.
— Palcie się, rozbijajcie mi czaszkę! — mówił głośno. — Dokonałem zadania, możecie więc czynić, co wam się podoba.
I leżał cicho, wpatrzony w sufit, świadomy gorączki, która, siłą woli przez długi czas powstrzymywana, dziś wzbierała w żyłach, rozpalając krew, nadużyciem wódki zatrutą; leżał z nerwowo zaciśniętemi, suchemi dłońmi, z płomieniami w oczach, a ogniem w mózgu, z kłębiącemi się, szalonemi myślami, które po głowie jego dziką urządzały gonitwę. Oto widział się właśnie malującym twarz „Melancholii“ na olbrzymiej, obracającej się dokoła kopule; zdobiły ją miryady świateł; a tam poniżej wszystkie myśli Ryszarda ucieleśnione stały zbitym szeregiem, zawodząc hymn na cześć jego. Wtem coś trzasnęło straszliwie i złamana kopuła runęła w przepaść, pozostawiając go samego, zawieszonego wśród ciemności.
— Nie mogę zasnąć; ta noc czarna mnie gnębi. A jednak, dziwna rzecz! Dziś przecież pełnia, mrok więc nie powinien być tak silny. Wiem, co zrobię: zapalę lampę i przyjrzę się „Melancholii.“ To mnie pokrzepi.
I w owej to chwili Torpenhow posłyszał okrzyk przerażenia, a następnie imię swe, przyzywane głosem śmiertelnej trwogi i rozpaczy.
— Zobaczył obraz — było pierwszą jego myślą, gdy zerwał się, pełen współczucia, by biedz do przyjaciela.
Dick siedział na łóżku, bijąc rękami powietrze.
— Torp, Torp! Gdzie jesteś? Na miłość boską, chodź do mnie!
— Co się stało?
Chory pochwycił ramię jego jak w kleszcze.
— Co się stało? Leżę tu długie godziny w ciemności i przyzywam cię ciągle, a ty nie słyszysz nawet. Przyjacielu, nie odchodź, przez litość! Mnie noc już ogarnęła... czy słyszysz? noc wieczna!
Torpenhow zbliżył świecę do oczów Ryszarda; niestety, nie drgnęły nawet. Przestraszony, zapalił gaz; Heldar słyszał syczenie jego, czuł, jak płomień chwyta, — a w miarę, gdy nie rozjaśniał on jego źrenic, palce, wiążące rękę towarzysza, zaciskały się z siłą kleszczy.
— Nie opuszczaj mnie, nie porzucaj w takiej chwili! — błagał. — Nic nie widzę... Czy ty rozumiesz? Nic nie widzę... Czarno, wszędzie czarno; doznaję przytem wrażenia, jak gdybym się w otchłań staczał.
— Uspokój się, uspokój — prosił Torpenhow i, otoczywszy go ramieniem, tulił i kołysał na własnej piersi, jak dziecko.
— Dziękuję, lepiej mi, nie mów tylko nic. Gdy cicho poczekam, może ta ciemność pryśnie, rozchwieje się... Już ustępuje, już...
I z brózdą głęboką, przecinającą czoło, siedział nieszczęśliwy, wytężając wzrok przed siebie. Chłód nocy ziębił tymczasem obnażone stopy Torpenhow’a.
— Pozostań tak chwileczkę — prosił; — włożę tylko szlafrok, pantofle i wrócę natychmiast.
Dick, uwolniwszy jego ramię, chwycił oburącz za poręcz łóżka, by czekać z trwogą beznadziejną za rozproszeniem się ciemności.
— Jakże też długo bawiłeś! — zawołał, gdy Torpenhow wrócił. — Czarno dokoła, wciąż czarno... Czem tak stukasz? co przesuwasz?
— Kanapkę moją, kołdrę i poduszkę. Będę spał u ciebie. Kładź się i ty; sen cię uspokoi, a ranek przyniesie zmianę może.
— Nie położę się za nic. — Głos Dick’a złamał się nagle i przeszedł w jęk głuchy: — Boże! wielki Boże! więc jam oślepł, oślepł! Więc ta ciemność nigdy się już dla mnie nie rozproszy!
Chciał zerwać się z łóżka, lecz ramiona Torpenhow’a opasywały go z siłą, a głowa przyjaciela spoczęła na jego ramieniu, zmuszając do pozostania w miejscu. Łamał więc tylko ręce, powtarzając z beznadziejną rozpaczą:
— Ślepy! Ociemniały!
— Spokoju, Dick’u, spokoju! — szeptał mu do ucha głos głęboki, współczucia pełen. — Męstwa, stary druhu! Wszak nie drżałeś wobec kul śmiertelnych, niechżeż nikt nie powie, że lękasz się dzisiaj.
Ramiona Torpenhow’a obejmowały go coraz mocniej, uniemożliwiając wszelkie usiłowanie ucieczki. Ryszard, bezsilny, poddał się temu i łkał tylko, zwiesiwszy głowę na piersi.
— Puść mię! — zawołał wreszcie — puść! Kości mi łamiesz. Chcesz, abym nie okazał bojaźni, abym nie stchórzył wobec takiego losu?
— Kładź się. Zrozumiałeś wreszcie myśl moją.
— Tak, zrozumiałem; bądź spokojny. Pozwól mi tylko trzymać swą rękę; niech się oswoję z tą ciemnością piekieł; zdaje mi się bowiem, że, pozbawiony podpory, w przepaść jakąś wpadnę.
Torpenhow, leżący już na szezlongu, wyciągnął dużą, włosem pokrytą łapę, którą Ryszard pochwycił, jakby deskę zbawienia. Gdy w pół godziny później nieszczęsny zasnął wreszcie, ręka usunęła się, a Torpenhow, wzruszony, rozrzewniony, pochylił się i pocałował go lekko, tak, jak mężczyzna zwykł całować na placu boju ranionego śmiertelnie a drogiego sobie towarzysza, chcąc mu chwilę konania lżejszą uczynić.
O świcie Torpenhow posłyszał nagle głos Dick’a i zerwał się z posłania. Chory, pogrążony w malignie, mówił szybko:
— Bardzo żałuję, że tego nie lubisz; ale skoro podane, musisz zjeść. Ślepota jest przykrą w dzień tylko; odłożywszy więc na bok „Melancholie“ i wszelkie złe humory, każdy przyzna, że... królowa nie może się mylić. Torp nie wie o tem; powiem mu, gdy będziemy w głębi pustyni. Co oni wyprawiają z temi linami okrętowemi? Patrzcie, pyszna piana na wodzie zielonej! Jak ładnie wygląda! Muszę naszkicować. Ach, prawda, nie mogę: jestem przecież dotknięty ślepotą! Była to jedna z dziesięciu plag Egiptu; rozciągała się w dół Nilu, aż do katarakty. Cha, cha, cha! Torp, ależ ja żartuję tylko! Ostrożnie, Maisie, droga moja, bo wpadniesz i zamaczasz sukienkę.
— O! — szepnął Torpenhow — to imię już słyszałem; powtarzał je w gorączce także tam w Afryce.
— Powie później, źe z mojej winy wróciłaś zabłocona. Maisie, nie uważasz; wiedziałem, że chybisz. Celuj, najdroższa, niżej trochę i na lewo... Nie gniewaj się, ukochana; przysięgam, że dałbym sobie chętnie rękę odciąć, gdybym wiedział, że ci to przyniesie cośkolwiek więcej nad upór. Uciąłbym prawą rękę dla ciebie, gdybyś tego chciała...
— Nie należy słuchać dalej — wyszeptał Torpenhow. — Chodzi tu pewno o jakieś dwie wyspy, oddzielone od siebie morzem nieporozumień.
Majaczenie ciągnęło się dalej, jednocząc rozpierzchłe myśli chorego około imienia Maisie. Jużto wykładał on zasady malarstwa, już złorzeczył własnej słabości, która go w niewolnika uczuć zamieniała. Błagał Maisie o jeden pocałunek, o jeden, jedyny pocałunek, zanim odjedzie; prosił, by wracała prędzej z Vitry-sur-Marne. W chwili zaś, gdy mu się wyrywało słowo żalu, poprawiał się, wzywając niebo i ziemię na świadki, że królowa nie może się mylić.
Torpenhow słuchał uważnie, dowiadując się wszystkich, nieznanych mu szczegółów z życia Heldar’a.
Maligna trwała trzy dni bez przerwy; po upływie ich chory zasnął spokojnie.
— Biedny chłopak, ile on wycierpiał! — rozważał Torpenhow. — Ktoby przypuszczał, że taki Dick pod działaniem uczucia odda się w niewolę, że potrafi, jak pies, wiernym być i przywiązanym? A ja go pomawiałem zawsze o arogancyę; łatwo snać mylić się w sądach o bliźnim. Cóżto jednak za szatan egoizmu z tej dziewczyny! Zabiera mu świadomie całe życie, a w zamian pozwala się pocałować na odjezdnem.
— Torp! — zawołał Ryszard, przyszedłszy do przytomności — proszę cię, idź odetchnąć świeżem powietrzem. Za długo już byłeś w tym pokoju. Zresztą i ja wstanę. Ooo! Nie mogę trafić do moich rzeczy, nie mogę się sam ubrać. Ależ to śmieszne po prostu!
Torpenhow pomógł mu przyodziać się i zaprowadził go do dużego fotelu w pracowni. Chory siedział, czekając z najwyższem naprężeniem nerwów, czy ogarniająca go ciemność nie rozproszy się czasem. Po dwóch dniach próżnej nadziei Ryszard odważył się na samoistną przechadzkę po pokoju. Potknąwszy się jednak kilka razy i zbiwszy nogę, doszedł do przekonania, iż najpraktyczniej będzie chodzić na czworakach, badając rękami grunt przed sobą.
Torpenhow zastał go w tym stanie na podłodze.
— Badam geograficzne położenie nowych mych posiadłości — próbował żartować. — Czy niema dla mnie listów? Są? Tem lepiej. Jeżeli w grubej, szarej kopercie, z koroną na wierzchu, to, proszę, oddaj mi go. Nie będziemy czytali; niema w nim nic ważnego.
Otrzymawszy z rąk towarzysza list z cyfrą M. i ową koroną, schował go do kieszeni. Nie było tam tajemnic, ale słowa te należały do Maisie, a więc stanowiły świętość, której nikt znać nie powinien.
— Gdy nie dostanie kilka razy odpowiedzi — rozumował, — przestanie pisać i na tem skończy się wszystko. Nie miałaby i tak ze mnie pożytku, a więc lepiej kres temu położyć.
Na próżno kusiła go chęć doniesienia jej o swym losie. Na myśl tę każdy nerw się w nim oburzał.
— Dość już upadłem! — wołał. — Czyż mam się poniżyć aż do błagania litości? Byłoby to zresztą okrucieństwem i niesumiennością z mej strony.
Usiłował więc usunąć Maisie ze swej pamięci, ale ociemniali tyle mają czasu na samotne rozmyślania, biedne zaś serce Heldar’a takie było chore i zgnębione! Nadszedł jeszcze jeden i drugi list od Maisie, potem zaś nastąpiła cisza; a Dick siedział tymczasem długie godziny u okna pracowni i, wciągając w spragnione płuca tchnienie wiosny, myślał wciąż o jednem tylko. Widział Maisie tam w dali, a obok niej innego mężczyznę, pełnego siły i zdrowia, który serce jej zjednać sobie potrafił. Wyobraźnia, podniecona własnym bólem i niedolą, nie oszczędzała mu ani jednego szczegółu, aż oszalały beznadziejną, trawiącą go rozpaczą, zaczynał nieskończoną wędrówkę po pracowni, z ustawicznem potykaniem się o piec, który zdawał się ciągle tuż przed nim wyrastać. W ciemności tytuń nawet nie smakował mu zupełnie. Arogancya też i pewność siebie sławnego artysty minęły bezpowrotnie; pozostał tylko pokorny, głęboki smutek, znany Torpenhow’owi, i ślepa, namiętna rozpacz, objawiana w nocy jedynie, a łzami krwawemi zlewająca poduszki.
— Chodź ze mną do parku — zaproponował towarzysz. — Od owej chwili nie ruszyłeś się nogą z domu.
— Po co? Czy może istnieć ruch w ciemnicy? A przytem — zawahał się — przejadą, stratują mnie jeszcze.
— Chyba nie wtedy, gdy ja będę z tobą.
Turkot ulicy napełnił go trwogą nerwową; chwycił Torp’a silnie za ramię i wyszeptał bezwiednie:
— Ja, ja... szukający nogą rynsztoka! O, Boże!
Wchodzili w tej chwili do parku.
— Patrz, gwardya idzie! — zawołał Torpenhow, chcąc myślom jego inny nadać kierunek.
Ślepiec wyprostował się.
— Zbliżmy się do nich — prosił, — dalej, dalej. Czuć już drzewa rozwinięte, czuć świeżą roślinność w powietrzu.
Torpenhow uderzył obcasem i, wyrwawszy kępkę trawy, podał ją ociemniałemu.
— Powąchaj, skoro lubisz ten zapach; orzeźwi cię on. A teraz ostrożnie, nizko... drut ogrodzenia! Przejdź... o, tak! Przybliżymy się do wojska.
Dick, posłyszawszy szczęk szabel i bagnetów, wyprostował się, nozdrza mu drżały.
— Uszykowani są w kolumny? Wszak prawda?
— Tak. Skąd wiesz to?
— Odczułem. O! moje szeregi, moje piękne szeregi! Jak ja was lubiłem malować! Kto zastąpi mnie teraz?
— Ostrożnie! Ruszają. Nie przestrasz się bębna.
— Nie jestem nowicyuszem; bliżej, Torp, bliżej! Boże, czegóżbym nie oddał, aby ich zobaczyć... przez pół minuty tylko!
— Zaczną grać zaraz.
— Wiem, ależ wiem; któżby wiedział, jeżeli nie ja!
Wojsko ruszyło w takt marszu o przyśpieszonem tempie; wraz z echem jego kroków oblicze Heldara, zbladłe śmiertelnie, na piersi opadło.
— Co ci jest; Co się stało? — pytał Torpenhow.
— Nic. Zrozumiałem, że nie należę już do tego świata. Wracajmy! Torp, po co przyprowadziłeś mię tutaj?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Natalia Korwin-Szymanowska.