W turniach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł W turniach
Pochodzenie Dzieła poetyckie Tom 5
cykl Z gór
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 5
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W TURNIACH.

I.
 
Pierzchnął już zmrok...
Z pod krawędzi ziemi
Wytrysły już
Płomienne skry
Porannych zórz.
I mgły
Płachtami się kładą białemi
Po reglach, po zielonych,
Lub się zwieszają, jak przędze pajęcze,
Z stoku na stok;
Lub, jak olbrzymie, tajemnicze ptaki,
Rwą się na skrzydłach srebrzonych
W powietrzne szlaki,
Lub, opadając, jak wał,
O strome poręcze
Sinawych skał
Rozwiewają wilgotne swe puchy.

O wstań! O wstań!
Ma dusza, rozśpiewana
Pieśnią tęsknoty,
W ten głuchy,
A jednak żywy
Pędzi mnie świat!
Zwraca swe loty,

Gdzie każda ciemna grań,
Gdzie każda jasna polana
Opowiada dziwy
Niewysłowione
I niepojęte
Z przedwiecznych lat.

Za chwilę blasków koronę
Wychyli słońce z za gór;
Z blasków poczęte
Jak się słaniają błękity,
Bez plam,
Bez chmur,
Ponad ostrymi szczyty!
O chodź! o chodź: przez mgły
I ja i ty
I dusza ma —
Mój dobry geniusz z drżącą lutnią w ręku,
Pójdziemy tam,
Gdzie światłość gra
Swą promienistą pieśń
Śród nieodstępnych turni!
Pójdziem, gdzie grożą wieczystymi zmroki
Żleby bezdenne,
Niesłyszalnego jakby pełne jęku,
Odziane w czasów pleśń —
Tych dawnych, dawnych, dawnych dni,
Których bezmiaru myśli nie ogarną,
Lecące choćby najgórniej,
Ani marzenia senne,
Choć swą przedziwną mocą
Przeniknąć umieją
Głęboki
Tajemnic żleb.

Świerkowy bór
Oddycha
Swą piersią czarną,

Na której zorze się złocą,
Perłami rosa lśni:
Lekkie powiewy wieją —
I płynie, płynie, płynie,
Jak fala, cicha
Z powodu głębi swej,
Przedziwny chór!
Aż pod niebieski sklep
Wypełnia przestwór cały
Przeszywający mnie do szpiku kości
Odwiecznych dum
Miarowy, pełny i rozciągły ton...
O haj! o haj!
Tam ninie
Snać się siklawy rozlały
W szum!
Nie widzę ich srebrzystych wstęg,
Ale je słyszę — to one,
Lecąc ze szczytów,
O trzon
Granitów,
O skalnych łon
Rozsiadłe brzemię biją, rozpienione,
Dzwonią, jak dzwon,
I grzmią, jak grzmot,
Walą, jak straszny eonów młot,
Do bram nieskończoności,
Do tych tajemnych wrot,
Poza któremi gości
Przestrach i lęk
I uwielbienie i skrucha
I osłupiały dziw
I, serce w pył miażdżąca,
Pokora...

O słuchaj! słuchaj! w jaką strunę trąca
Tęsknota mego ducha,

Jaki cię budzi zew:
Tam! do tych niw,
Które Praoracz w skiby niebosięgłe
Pokrajał ongi, przed wieków wiekami,
I posiew grozy w nie rzucił
I, gdy ta w zboże-potwora
Wyrosła, w kamień obrócił
(Ale nie martwy, lecz żyw)
I łan i siew,
Że dziś nad nami
Zieją, jak węże olbrzymie, wylęgłe
W łonie prabytu, obrócone w głazy
(Ale nie martwe, lecz żywe,
Choć nieruchome) — tam
Niechaj nas kroki wiodą niecierpliwe!
W te tajemnicze,
Rajskie, a straszne dzicze
Podążać nam
Na białych skrzydłach ekstazy!
U bram
Nieskończości, śród groz,
Pośród przestrachu i lęku,
Od których jeży się włos,
Oko zachodzi mgłami —
Nad przepaściami,
Z ręką w ręku,
Wpatrzonym w śmierci oblicze,
Zadawać śmierci kłam,
Z rąk życia rozkosz pić
I żyć i żyć i żyć!...





II.

Graj, moja duszo, graj,
Pierwotne hymny nuć
W takt pieśni runicznych, co płyną
Z tych groźnych skał!
Ponad uroczy maj,
Wodzący kwiatów młódź
Wonną doliną,
Milszy ten biały śnieg,
Co się na szczytach zwiał
Lawiną
I, leżąc wieków wiek,
Przepaści straszny grób
Przywalił płytą lodową.
Graj, moja duszo, graj,
Pierwotne hymny nuć
W takt pieśni, co z puszczy dziewiczej
Do naszych wije się stóp,
Nad naszą wznosi się głową,
Jak ciężka kraje łódź
Powietrza tysiąc staj
I pośród urwisk łona,
Śród niedostępnej dziczy,
Tłumiąc powoli głos,
Głuchnie, zamilka i kona.

Złocisty splotła włos,
Przykryła rąbkiem koszuli

Niewinnej piersi blask
I, śmiejąc się do zorzy
I do błękitnych nieb
I do tych śnieżnych szczytów,
Którymi wita nas dal,
Swe ramię do mego przytuli,
Swą wargę do mojej przyłoży
I, jak królowa hal,
Jak można pani gór,
Zawładnie swą mocą nademną.
Miłość, dawczyni łask,
Zrodzona śród błękitów,
A na tej ziemi step,
Na tę powierzchnię ciemną
W słonecznej szacie zesłana,
Z niebiańskich, słodkich cór
Najpowiewniejsza, najsłodsza,
Jak wiew górskiego rana,
Wiewem mnie swoim owiała.
Ach! i, od bluszczów wiotsza
Pnie się ma dusza,
Płonąca cała,
Około pragnień drzewa,
Co swym wierzchołkiem ku błękitom sięga.
Przejmuje słodki ją dreszcz;
Wszystkie w niej struny porusza
Jakaś ukryta potęga,
Jakaś nieznana dłoń,
I dusza ma,
Jak lutnia, gra,
Radosne hymny śpiewa.

A wieszczów wieszcz
W tej chwili skroń
Rozpromienioną ukaże
I pieśnię blasków zanuci.
Po rosie, po rosie, po rosie

Mkną brylantowe dźwięki,
W fiolet zleją się w jarze,
A opalami na turniach zawisną.
Czarny je bór odrzuci,
One się w perły rozprysną
I na zielonym spadzie,
Klejnotów wielkie pokłosie,
Ogniami błysną...
W tłumnym nieładzie
Iskrzyste pęki,
Światłości smugi,
Złotawe płachty promieni
Łączą się razem z mgłami
I z niemi razem
Pną się do góry,
Gdzie głaz nad głazem
Sterczy ponury,
Lub, jak pas długi,
Hen! ponad nami
Po śliskich ścianach wiją się i w cieni
Giną pomiędzy złomami.

O haj! o haj!...
W porannych blasków kraj,
Ponad grzbietami skał,
Zwartych w zygzaków wał,
W kamiennych zamków bastyony,
W tumów wspaniałe portale,
Które oblały promieniste fale,
Wystrzelił dziki, szalony,
Namiętny krzyk!
To w błyskawicy mig
Wspiął się w młodzieńczym szale
Na krzesanicy skraj,
Na opalową grań,
Zwinny juhasik młody
Po siwy kwiat szarotki:

Z przepaści patrzy nań,
W ciemne spowita mgły,
Cierpliwa Śmierć...
O haj! o haj!
W zawody
Ze Śmiercią pójdzie on —
W to jemu graj!
Niech pod nim ściana drży,
Niech się zawali perć,
Niech granitowy trzon
Wstrząśnie się cały, jak wiotki
Młodego świerku pień,
Gdy dmuchnie śnieżny wiew:
On się przylepi do skały,
Niby ta nikła cień,
Którą kosówki krzew,
Z szczelinki małej
Gdzieś tam u góry
Wysuwający swe pajęcze nóżki,
Rzuca na grani.
On na niej —
Na stromej turni, krzyżami zawiśnie
I z piersi wyrzuci w lazury,
W porannych blasków kraj:
O haj! O haj!
Co jemu śmierć? co lęk?
Co zimne głazów poduszki?
Co jemu chrustu pęk,
Który przechodzień mu ciśnie
Na tę samotną mogiłę?
Zuchwałą żądzy siłę
W stęsknionem czuje łonie,
Krew ogniem gra!
Stanie na szczytu koronie,
Niby królewski ptak,
Swej lubej hasło da,
Ten swój rozgłośny znak

W porannych blasków kraj
Na sto wyrzuci staj:
O haj! O haj!
Kryształowemi dróżki
Mknie, leci krzyk gorący,
Wirchy ma za podnóżki,
Górą płynący.
Od razu gdzieś upadnie,
O ściany się rozbije,
O granitowy złom,
O jakichś zboczów łuk
Z grzmotem, jak grom,
Albo jak działa huk.
To znowu gdzieś na dnie
Czarnego żlebu się skryje,
Zamierający,
Niby myśliwski róg,
W dalekim jarze
Głuchnący.
To znów do góry tryśnie,
Jak mężnej surmy głos,
I spłynie znów na szyję
Jakiejś podartej turni
I, ze skałami w rozgwarze,
Skąpawszy się w opalach,
Którymi się iskrzy ściana,
Gdy na nią słońce błyśnie
W swym żarze,
Spłynie na miękki wrzos
I po zielonych halach,
Śród pereł ros,
Jak jaka struga rozlana,
Cicho się wije,
Jak połączone kapele
W szerokiem echu się ściele.
To znowu górniej, górniej
W blasku lecący,

Jak harf tysiącznych brzęk,
Jak dźwięk,
Jak jęk,
W atomy się rozpryśnie
O jakiś szczyt.
Tak na promiennych falach,
Na mżących światłach rana,
Co wnikną w każdą cieśń,
Zmienił się w organ brzmiący,
W miłości dźwięczną pieśń,
Szalonej żądzy zgrzyt
I swój ostatni ton,
Rozkołysany,
Rozgrany,
Rozwiany,
Jak srebrny dzwon,
Gdzieś tam w oddali słyszany,
Gubi śród naszych łon
I w żyłach gra.
Miłość się w oczach lśni,
Miłość na ustach drga,
Na wargach rozpalonych,
Które się łączą znów:
— »Słoneczny wzniósłbym ci
Ponad skałami tron,
W rozpromienionych
Wiecznego szczęścia dziedzinach!
Życie i skon
Bez skargi słów
Do twoich złożę stóp«.

— »Na łez nizinach,
Gdzie dola cięży głazem,
I ciągłych prób,
I na tych górnych wyżynach,
Do których dusza się rwie,
Ze sobą ujrzysz mnie!

Przez piekła graźń, przez raj
Poszłabym z tobą razem!
Czem dla mnie grób,
Jeśli-ć otworzy słońca kraj?...«
O haj! o haj!





III.

Czarny, odwieczny las
Zakrył nam blasków zdrój
Ach i osłonił nam duszę
Jakąś ponurą, tajemniczą grozą.
Od razu przygniótł nas —
Cały ten ogrom swój
Milczenia i mroczy
Zwalił na pierś nam i oczy.
Przestąpiliśmy jego próg —
Weszliśmy w jego głuszę,
Ja z moją mimozą
I z oną drugą towarzyszką wierną
Tych naszych dróg,
Z taką pokorą bezmierną,
Z jaką pobożny człek
Wchodzi pomiędzy strzeliste filary
Okrytej mrokami
Świątyni starej,
W której podziemiach, naodzianych pleśnią,
Złożył niejeden wiek
Swoje kapłany i swoich rycerzy.
Wytężyliśmy tylko słuch,
Azaż nad nami
Z tych pospinanych łukami,
Sklepisk gotyckich naraz nie uderzy
Swą przejmującą, niepojętą pieśnią

Zaklęty duch
Zapomnianego czasu —
Azaż na odgłos przedwiecznej trombity,
Rozbrzmiałej naraz wśród lasu,
Jakiś się wielki nie rozewrze grób
I czy na jakieś boje
Nie staną stare woje,
Czy inne widma olbrzymie,
Waligóry, wyrwidęby,
Których orężny chór
Gdzieś tutaj drzymie
Z niepamiętnego stulecia
Nieobliczony czas,
I czy od rąk ich granity,
Otaczające ten straszliwy bór,
Nie ruszą swoimi zręby
I swymi szczyty
I nie przywalą nas
I świata.

Ta trzecia,
To towarzyszka, której okiem ciała
Nie widzieliśmy, lecz którą
Czuliśmy żywo, jak naszymi ślady
Kroczyła wszędzie bez przerwy, purpurą
Ciemną swe kształty odziała,
Chociaż przed chwilą jej szata
Była w promienie bogata,
Choć miryady
Pereł i jasnych opali
Przed chwilą lśniły się na niej.
Z swej lutni, zmienionej
W złowieszcze jakieś narzędzie,
Jęła dobywać ciężkie, długie tony,
Jak gdyby echa potrzaskanych grani,
Gdzieś do bezdennej lecących otchłani;

Jakgdyby echa walących się kłód,
Które w szalonym pędzie,
Z hukiem, jak grom,
Prawicher zmiótł...
I w pieśni swej,
W tem strasznem rozbrzmieniu swych strun,
Których człek słuchać się boi,
A jednak, przerażon, słucha,
To nieodstępna druha
Wciąż nam szeptała do ucha
O jakiejś nocy bez łun,
Bez gwiazd, bez zórz,
O jakimś mroku bez granic,
Który nas dreszczem przejmował,
A który nas i świat — jak złom
Strzaskanych krzesanic
Topi w swych głębiach żleb —
O już, o już
W swej ciężkiej chmurze pochował!
W rozgromie
I w tym zalewie,
Gdzieś na przestrzeni nieb,
Zwieszonych nieruchomie
Nad rozprzężeniem wszystkich świata spójni —
Tak brzmiała nuta w jej śpiewie
Łagodniejącym —
Zabłysnął promień złoty
I coraz bujniej
Zaczął rozkrzewiać blaski.
Ucichły trzaski,
Huki i grzmoty,
Świat się wyłonił z bezdennego cienia
I pełen upojenia,
W zachwycie gorącym,
Ogarnięty ciszą,
Wielbił zbawczynię,
Miłość.


Czarny, ponury las
Zakrył nam blasków zdrój
Posplatanemi koronami drzew.
Wszystko łączący czas —
Spokój i bój,
To, co wyrasta i to, co ginie —
Snać w nieprzebitą pozbijał zawiłość
Pnie i konary.
Obdarte smereki,
Których przeplonny siew
Przywiał tu wichr przed wieki,
Naokół dyszą
Posępną grozą.
Milczący, wpatrzeni
W ten bór głęboki,
Ja z mą mimozą
I z moją pieśnią, duszą mojej duszy,
Mchem stłumionymi kroki
Idziemy śród cieni,
Śród dzikiej głuszy,
W jakiś nieznany świat.
Olbrzymie, spróchniałe kłody,
Powywracane wykroty,
Które tu, widać, jakiś demon kładł,
Pełen piekielnej ochoty,
Ażeby zatrzeć wszelkiej drogi ślad
Dla ludzkich stóp,
Leżą dokoła.
Tam — snać przy grobie grób —
Śmierci milczące grody:
Z trawy i zielska wychylają czoła
Zadumane, senne
Płyty kamienne,
Białe i zimne, jak lody,
Albo zczerniałe, podobne do kory,
Odpadającej od tych pniów odwiecznych.
W tym strasznym zmroku sterczą, jak upiory,

Strzegące swego cmentarza,
Umarłe smereki, w mlecznych
Strzępach całunów, co się pozwieszały
Z ich trupich ramion. Wraża
Ogarnia cisza ten cały
Świat tajemniczy.
W tej dziczy
Czasami
Ponad naszemi głowami
Zatrzeszczy jakaś zeschnięta gałązka,
Lub zaszeleści jakiś gad w chościakach —
Mimoza tuli się do mnie milcząca,
Uczuwam dech jej gorąca
I w oczach błyśnie mi, jak smuga lśniąca,
Jak błysk porannych ros,
Jej złoty włos...
Czasem pod stopą zachlupocze grzązka
Ziemia, kałużą przesiąkła; od czasu
Do czasu spada po grani zygzakach
Jakiś głaz wielki i w piarg się roztrąca
I tak przerywa oniemienie lasu
I jednostajne tak przerywa echa
Tego potoku, co ze szumem spada
Tam! z graźni wirchu jakiegoś...
Do słońca,
Które się tutaj ku nam nie uśmiecha,
Idziemy naprzód, ja, moja mimoza
I towarzyszka ta druga — bez końca
Idziem ku światłu, a za nami groza
I strach i groza przed nami... Zdrada
Na każdym kroku — ręka gąszcz odpiera,
Chociaż się krwawi; noga grzęźnie w błocie,
A nie jest pewna, czy nie czyha żmija;
Jakieś się zielsko wokół stóp owija,
Grzbiet jakiś konar zwiera,
A z pod spróchniałych, zgniłych pni, paprocie
Strzelając bujnymi pęki,

Zdają się szydzić z tej męki...
Już... już... przezroczy
Zabłysnął nad nami szmat;
Już... już... przed nami wirch fioletowy,
Olbrzymi, skalny wał —
Potok światłości go zlał —
A na nim, nakształt brunatnych plam,
Mknie kozic kilka stad,
Niby różaniec się snuje...
Ciszę przerywa świst:
Zaklęty w skalne parowy,
W szarawych głazów mur,
Siwarnik poświstuje.
Słychać kozicy gwizd
I jakby łomot orlich piór
Spływa z pod śnieżnych bram,
Z ponad wydętych gór...
Już poza nami las
Zmalał i jakby zbladł,
A tam! a tam!
Poprzez rozdarte kolosy
Snać lecą ku nam niebiosy —
Tam, pełen kras,
Już wita nas
Aksamitnymi wrzosy
Wielki, słoneczny,
Rozzieleniały, wieczny
Wspaniałych cudów świat.





IV.

Graj, moja duszo, graj!
Płomienne dźwięki lej,
Aż popękają twe struny!
Z głębiny swej
Ostatni wyrwawszy ton,
Poszarp tę szorstką ciała tkań,
Co cię przygniata ciężarem!
Na poniszczenie ją daj,
Rzuć ją w bezdenną chłań,
Na skon!
O nie! o nie! o nie!
Jakiejś rozkoszy zwiastuny
W tej przędzy drżą,
Przeczuty raj
Swym czarem
Upajającym tchnie!
Łuny
Aż ponad szczyty się pną:
Zapada słońce już.
Poprzez szczeliny skał,
Rozdartych ręką burz
Za niepamiętnych dni,
Gdy śród porodu mąk
Jęczał ten świat,
Przez fioletów mglisty wał

Płonie czerwony krąg,
Jak bryła krwi...

Popod krzesanic spad,
Pod ściany stoków,
Poprzerzynanych smugami
Żarzących się plam
I nieprzebytych mroków —
Popod urwiska,
Zwisłe nad nami
Nakształt rozwartych bram
Zamczyska,
Który w przystępie szalonej dumy,
Na przekór Bogu,
Wzniosły szatanów zbuntowanych tłumy
Jednym jedynym tchem —
U progu śmierci, patrzącej k’nam
Wyżartem okiem swem —,
Śród rumowiska
Oślizłych głazów białych,
Kroczymy cicho, jak duchy.
Życia tu zginął ślad:
Śród wieczystego snu
Mchów nawet miękkie, aksamitne puchy,
Te podścieliska
Orłów i kozic, nie lśnią się tu,
A tylko w kosmykach małych
Zwieszają się gdzieniegdzie ze złomów zczerniałych.

O patrz! o patrz! śród szpar,
Pomiędzy głazy martwymi,
Pośród granitów zwietrzałych,
Łzy niebieskiemi
Snać rosa lśni,
Czy też turkusów ziarna

Na słodki czar rozsiane!
To niezabudki krzew
Rzuca swe gwiazdki na ścianę,
Na której czarna
Zwiesiła rozpacz swą płachtę ponurą...
Tu, gdzie od pierwszych dni,
Odzianych tajemnic chmurą,
Gdy przebrzmiał boży zew,
Tworzący światy,
Snać zamieszkały nieme smutki
I nieme jęki
I nieme zapomnienie —
Tutaj roztacza swe wdzięki
Krzew niezabudki!
To pył z niebiańskiej swej szaty,
W barwy bogatej,
Między te cienie,
Gdzie śmierć po głazach pląsa,
Sam Stwórca strząsa,
Aby pokazać, że w swej dziedzinie,
Jasnej, słonecznej,
Pomni o tej krainie
Wiecznej,
Lodowatej
Grozy.

O weź te kwiaty
I nie zapomnij mnie!
Przytul do piersi je białej,
Do ust przyciśnij je
I nie zapomnij mnie!
Choćby na całej
Drodze żywota
Śniegi i mrozy,
Przepaście i złomy
I bezsłoneczne dnie

Mrących wędrowców witały,
O ma jedyna, o złota,
Ty nie zapomnij mnie!
Choćbym, bezdomny,
Z odkrytą głową,
Z obnażonemi ramiony,
Jak pień, zwalony
Burzą gromową,
Na wichrach stał;
Chociażby ze mnie
Szydziły ciemnie;
Chociażbym miał
U hańby stóp
W wzgardzony upaść grób,
Ty nie zapomnij mnie!...
O nie! o nie!
Nie chcę, by żywot twój
Był jako ciągły bój,
W którym zwycięstwo swej pieśni nie śpiewa!
Nie chcę, by znój
Z lic ci tę świeżość starł,
By blask twych oczu zmarł,
Byś padła nakształt drzewa,
Które przedwcześnie schnie!
Zapomnij mnie,
A tylko jedną chwilę
Daj użyć wielkiej rozkoszy!
Widzisz, zapadła noc!
Cicho, jak w wielkiej mogile!
Świat nam spoczynku nie spłoszy —
Cóż nas obchodzi świat,
I jego wszystka moc
Cóż nas obchodzić może?
Tu, gdzie tych głazów spad,
Miękkie zgotuję ci łoże
I od mroźnego tchu
Ciałem cię własnem zakryję!

Do snu
Tulić cię będą gorące
Całunki me!
Wypiję
Krew z twoich żył
I swe oddechy wrzące
W twe żyły tchnę,
A świat roztrącę
W pył!...

Nad nami,
Na czarnem firmamentu tle,
Gwiazd niezliczone tysiące
Świeciły
Roziskrzonemi i pełnemi oczy.
Turnie, szczytami
Nieb sięgające,
Jak straszliwe siły,
Zwarte w szeregu
Na świata straży,
Tonęły w mroczy...
Białego śniegu
Tu owdzie skrajane pasmami,
Które się w gwiazdach tajemniczo lśniły,
Turnie te były
Jak hufce sennych olbrzymów, resztkami
Zdartych sztandarów swych potrząsające
Ponad łanami
Czy pobojowisk, czy wielkich cmentarzy...
W pobliżu watra się pali —
Cicho się jarzy
I rzuca na głazy drzemiące
Dym i czerwone płomienie.
Wskroś przejmujące
Wokół milczenie:
Słychać w kosówce uśpionych górali
Tchnienie.

A tylko w dali
Jak gdyby stada dzwoniące
Na hali...
A tam! na strasznych pomroków fali
Jakiś szept cichy ku nam się podawa,
Jak głaz się czołga zwolna w naszą stronę:
To jakieś echa mruczą przytłumione,
Że świata depcemy prawa...





V.

Na szczyt! na szczyt! na szczyt
Nad tych złotawych obłoków brzeg,
W żywy, słoneczny żar!
Tam się o chmury wsparł
Godny miłości tron!
U jego stopni tam legł
Cały, bezmierny świat!
Tam nie dosięgnie zgrzyt,
Zrodzon śród marnych łon
Płazów, toczących po ziemi
Swoje oślizłe kręgi!
Tam zginął wzgląd i wstyd —
Obłudne ludzkie prawidła,
Pomiędzy ściany wązkiemi
Nakreślające ślad,
Którym ma kroczyć człek,
Oplątan w sidła,
Tam swój znalazły skon!
Tam, gdzie tych głazów stek
W fioletowy gród
Tajemne siły
Ongi spoiły,
Swoboda swoje ma lęgi;
Tam niema rdzawych krat,

Poza któremi duch,
Niby zamknięty ptak,
Trzepoce skrzydły ściętemi.
Tam on w ekstazy szlak,
Zapatrzon w jeden znak,
W błękitu promienne potęgi,
W morze szafirów, w złota rzeki,
Popłynie, jak srebrny puch,
Powiewny, lekki,
Wyrwan z Wieczności skrzydła,
Puszczony w twórczy ruch
Wiewem bożego tchnienia.

Pomnisz te wrzące skry,
Jakby przedwieczna dłoń
Korcami siała rubiny
Na mchem porosłe głazy?
Lazurów jasna toń
Śród falistego drżenia
Światłością mży:
Kąpią się w niej upłazy
I grzbiet przełęczy siny,
Za granią kąpie się grań...
Te aksamitne odzienia,
W które krzesanic stoki
Okryła ciemna tkań
Kosodrzewiny,
Na niej smaragdów łzy
Pamiętasz ty?
wirchu bladą skroń,
Te nagie, zimne jej boki,
Siwizny okryte puklami —
Śniegiem, co przyległ doń,
Do tego głazów olbrzyma,
Gdzieś przed wiekami,
I dotąd w uściskach go trzyma?
Jak gdyby tutaj miała swe dziedziny

Skryta gdzieś na dnie bezdennej kotliny
Wieczysta zima!
A przecież kwietna błoń
O kilkanaście staj
Kolorów snuje raj,
Zapachów leje czar.
Snać stamtąd płynie ta woń
Aż dotąd w głąb tego cienia,
W turni spadziste załomy
W one kominy,
Wiodące w piekieł kuźnice,
W głębiny,
Których źrenice
Nieprzetną swymi pociski...

Ten stromy,
Ten ślizki
Pamiętasz żleb?
Boże nas chroń!
Jeden fałszywy krok,
A wszystkie nasze pragnienia,
Wszystkie tęsknoty,
Wszystkie zachwyty
I upojenia
I loty
Do słońc, do nieb —
Wszystką tę miłość, wyższą nad te szczyty,
Głębszą nad onej przepaści stok,
Jaśniejszą ponad błękity,
Nad ogień słońca gorętszą,
Pokryje wieczny, lodowaty mrok,
Marnych kamyków zapomniany grób...

Tam, gdzie te ściany się piętrzą
Nakształt strasznego potwora,
U naszych stóp,
Z pod granitowych zboczy

Szklanemi oczy
Z zczerwienionemi obwódki,
Jak gdyby łzy je paliły i smutki,
Patrzały na nas jeziora,
Głuche i nieme, martwe z osłupienia,
Że nikłe dwa ludzkie atomy,
A tylko wielkie miłością,
Idą pomiędzy ogromy
Stworzenia.
Czy pomnisz granat tych gładkich przezroczy?
Tafle, ponurą wabiące jasnością?
Nic ich nie zmarszczy, chyba wicher halny
W czarnych kryształów słupy je przemienia,
O trzon rozbija skalny
I znów je skupia i skręca i tłoczy
Między rozwarte szczeliny
Zimnej powieki kamiennej.
Owej godziny
Nie senny,
Lecz trupi spokój wyzierał z głębiny.
Patrząc w tę szklaną, nieruchomą krucz,
W te nieprześnione śnicia,
Człek-by na wieki mógł usnąć.
Ptak jakiś biały, zatoczywszy kołem
Lot swój nad głębią, chciał ją skrzydłem musnąć,
Ale, przerażon, uleciał w krainy
Światła i życia.
A — pomnisz — jedno z tych ócz,
Za dawnych, widać, dni
Straciwszy źreniczny kir,
Patrzało
Z popod kosówek brwi
Pustym, jak ślepiec, oczodołem.
Do wtóru wichru halnego, co w mir
Tej puszczy wpada z huczącymi tchy,
Do wtóru słońca rozdźwięczonych lir,
Co wciąż tu rzuca swojej pieśni skry,

Snać się to oko z dziwu wypłakało
Nad tą straszliwą, a wspaniałą
Pustynią całą,
Snać, że spłynęło razem z swemi łzy,
A te zmieniły się w żwir...
Na szczyt! na szczyt! na szczyt,
Podparty niebios powałą,
Granatu falą zlan,
Pobłyskujący wrzącym milionem
Czerwonych skier!
Jak gdyby na nim kwitł
Mikroskopowych
Kąkolów łan,
Jakby kobierzec miał,
Subtelnie tkan
Z pereł różowych,
Z miłości naszej korali!
O lazurowych sfer
Błękitny wał,
Rozciągający się w dali,
Oparł się łonem,
A lśniącą skroń
Utopił w płynie słońca.
Wyciągnij dłoń —
Snać go dosięgniesz palcami!
Gdzież on? Przed nami
Znikł, jak to widmo, co mami
Promieni grą!
Śniegu olbrzymi płat,
Między dwie ściany skał
Zawieszon, błyszczy bez końca
Białością swą,
Jak płótna wielki, szeroki szmat,
Rękami Stwórcy rozpięty
Nad przepaściami...
Mroźny podmuchnął wiew,
Z nim jakiś motyl spadł

Zziębnięty,
Nawpół umarły, z skrzydły stulonemi,
Do naszych nóg.
Dziwne zjawisko śród tych śnieżnych stref,
Między śnieżnemi ławy,
Śród tej bezmiernej głuszy,
Pośród lodowych dróg,
Ten lotny owad złotawy!
Tyś go podniosła i oddechy swymi,
Ciepłem swej duszy
Na nowo wlałaś weń życie!
Błogosławiona ta chwila,
Kiedy w mrącego motyla,
Nim wicher do cna skrzydła mu ściął,
Siłę twój oddech tchnął,
Że oto, znowu żyw,
Pośród rozkwitłych niw
Słodycze będzie pił
I lot swój topił w błękicie!
Błogosławiona tych ożywczych sił
Ciepła krynica śród twojego łona —
Błogosławiona!...

Aaa!
Korona,
Rękami stwórcy spojona
Z potężnych grani,
Koronująca jego myśl przedwieczną!
A my śmiertelni na niej...
O, droga ma,
Chodź! chodź! swe oczy,
Do tej niebieskiej podobne przezroczy,
Odbijające cały świat błękitów,
Łunę słoneczną
I tę dal bezmierną
Fioletowej otchłani,
Z której duch wielki do niebieskich szczytów,

Tych niezmierzonych
I niezgłębionych,
Zda się ulatać na skrzydłach śrebrzonych,
Złącz z mą źrenicą wierną!
Serca twojego rozegrane tętna
Niechaj się źdźwięczą z mojemi!
Bo tylko w jedną istotę zlani,
Bez piętna
Dwóch obok siebie kroczących atomów
Po biednej ziemi,
Lecz przemienieni
Drzemiącą wokół niezbadaną mocą
W jeden nieziemski byt —
Ogarniem czar tych ogromów
I przenikniemy ich treść.
W tej bezgranicznej przestrzeni
To nie przy szczycie szczyt,
To nie ramiona złomów
Białe migocą —
To jakieś wielkie morze się bałwani!
O! tam się duchem nieść!...
Patrz! jak się pieni,
Jak mgłą do góry się miecie!
Jak jego fale się złocą
Od tych promieni,
Co się ślizgają po tych wałów grzbiecie!...
Z tej falującej otchłani,
Co się w tysiączne barwy rozpieniła,
Jakaś tajemna przyzywa nas siła:
W jednego ducha zlani,
Płyńmy już, płyńmy falami!
Ale nie sami! nie sami!
Niech świat popłynie z nami
Z wszystkiem, co żyje, związani,
Zbratani,
Popłyńmy, popłyńmy ninie
Po tej rozkoszy głębinie,

Po fioletów przestrzeni,
Co skrami złota się mieni.
Potem, raz jeszcze wpatrzeni
W ten żywy smaragd na fali,
Który tam w słońcu się pali,
W kryształ podziwu skropleni,
Rozpłyńmy się, jak krople, w tej płynącej dali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.