Szkice z podróży w Tatry/Lodowy szczyt

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Szkice z podróży w Tatry
Wydawca Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora
Data wyd. 1874
Druk L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Poznań; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LODOWY SZCZYT
(8324 stóp w.).

Z polskiéj ziemi, odkąd widne Tatry, kto ma bystre oczy dostrzeże na wschodnim krańcu tego pasma, górę podobną kształtem do piramidy, to jest właśnie szczyt Lodowy po Gierlachu z Łomnicą walczący o pierwszeństwo w wysokości nad całemi Tatrami. Nazwa jego pochodzi od zlodowaciałych śniegów, obficie zaścielających mu boki. Śniegi te, nim w znacznéj części stopnieją, bronią wstępu na szczyt Lodowy, dlatego też na niego dopiero można się wybierać w końcu lata.
Przed kilkunastu laty czynione starania przez słynnego botanika naszego Berdaua wraz z księdzem Stolarczykiem prob. Zakop. w celu zwiedzenia dotąd dziewiczego szczytu Lodowego spełzły na niczem, bo doszedłszy do pewnéj wysokości natrafili na nieprzebyte urwiska. Inżynierowie, co ten szczyt mierzyli, byli na jego wierzchołku, gdyż zatknięta przez nich żerdka w kupie głazów dotąd stoi niewzruszenie, lecz odkrycie drogi na niego zabrali z sobą. Właściwie tedy utorował wychodzenie na Lodowy wspomniany ksiądz Stolarczyk roku 1867 dokąd z trzema przewodnikami: Jędrzejem Walą, Szymkiem Tatarem i Wojciechem Kościelnym udał się od strony wschodniej, obszedłszy Staw Czarny. Z powrotem udał się południowym bokiem Lodowego i te kilka osób, co dotychczas były na jego szczycie, tędy na niego się wdzierali. Następnego roku wodził na Lodowy, Wala z Poznańskiego księdza Królikowskiego i z Krakowa Stan. Librowskiego; Maciéj Sieczka był tu także z dwoma podróżnymi, których nazwisk zapomniał, zresztą potem już wszystkie na Lodowy szczyt wyprawy chybiały z przyczyny słoty.
W r. 1873 za bytności swej w Zakopanem znalazłszy kilku towarzyszy do upragnionéj wycieczki, puściłem się w okolicę dotąd mi całkiem nieznaną. Zebrało nas się sześciu, z wyjątkiem mnie, wszyscy przyrodnicy, chciwi zdobyczy naukowych, uzbrojeni w konieczne ku temu sprzęty: puszki na rośliny, młotki na kamienie, klapy i pudła na owady. Z opowiadania górali wiedzieliśmy, że to wycieczka trzydniowa, stósownieśmy tedy się wybrali zaopatrzeni w żywność na cały czas dla nas, dla przewodnika Szymona Tatara i trzech górali pomocników, co te posiłki nieśli wraz z odzieżą cieplejszą na noclegi.
Pierwszy dzień nas zawiódł, bo góry od rana w mgłach tonęły; przewodnik nasz nie radził się w drogę puszczać, zostaliśmy we wsi. Na drugi dzień już nieoglądając się na chmury, bo tegoroczne lato piękne jak rzadko, pomyślnie wróżyło, ruszyliśmy w pochód przed 7 godziną rano (9 sierpnia).
Drogi znanéj z poprzednio opisanych wycieczek nie będę na nowo opisował, podaję jednak czas, dla podróżnych ciekawy, aby wedle niego mogli mieć pojęcie o odległościach. W Jaszczurówce stanęliśmy, naturalnie pieszo o 7¾ godz. przy kładce na Suchéj wodzie o 9 godz. na polanie Waksmundskiéj o 10 godz. 10 minut, gdzieśmy przy popijaniu mleka tu kupionego odpoczywali z pół godziny.
Po przebyciu podnóża Wielkiéj Koszystéj, zkąd ukazuje się wspaniale grupa wierchów od Murania po za Lodowy, powiódł nas przewodnik w bok ku północy przez las, w odwrotnym kierunku, niżli się zdąża z polany Waksmunskiéj ku Roztoce. Zaszeleściało coś nam przed nogami, była to żmija ustępująca nam z drogi ku najbliższemu krzakowi. Powyżéj łba w grzbiet kijem ugodzona została na miejscu. W niespełna godzinę weszliśmy na polanę, na pochyłém zboczu góry rozłożoną, zwaną Jaworzyną Rusinową, gdzie w kilku stajniach bydło, w szopach siano a w szałasie osada pasterska się przechowuje przez lato. Przebywa tu czasem téj polany właściciel ksiądz Kozakiewicz.
Widok z Jaworzyny Rusinowéj (3807’) niepospolity, tak wspaniały, że dziwię się dlaczego goście wracający od Morskiego Oka lub tam się udający przez polanę Waksmundską nie puszczają się daleko lepszą drogą dołem koło Białki aż do łączki Palenicy, ztamtąd w górę na Rusinową lub odwrotnie, lecz przedzierają się przez manowce po stopach Wołoszyna, nigdzie nie napotykając na tak bogaty krajobraz, jak właśnie z wymienionéj Jaworzyny.
Tu i przyrodnicy swoje instrumenta na bok złożyli, nie mogąc się dość nacieszyć urokami widoku czarującego. Widzi się z Rusinowéj Jaworzyny, rzec można rdzeń, serce Tatr całych, i to tak fantastycznie zestawione, jakby umyślnie przez artystę w wymarzone linije ujęte. Dość powiedzieć, że na przestrzeni jednym rzutem oka objętéj, widać najwyższe szczyty Tatr: Lodowy, Gierlach, Waga, Ganek, Rysy, Mięguszowska, a wkoło nich grupują się ślicznie: Murań, Hawrań, Wysoka, Żelazne Wrota, Wołoszyn, W. Koszysta, turnie Młynarza; spód krajobrazu tego tworzy dolina Białki i Białéj wody z nadbrzeżnemi skałami i lasami.
O 11¾ godz. oderwaliśmy się od tego cudownego obrazu, podążając na dół spadzisto, lasem ku brzegom Białki, któréj nie widzieliśmy, chociaż szum jéj do nas ciągle dolatywał. Minęliśmy polanę Palenicę z jednym szałasem tuż przy jezdnej drodze do Morskiego Oka położoną, a wkrótce (o 12¾) rozpatrywaliśmy się w ślicznéj okolicy, stojąc na moście przy traczu na Łyséj. Obecnie wody Białki tworzą granicę między Węgrami a Galicyą, po chwili tedy znajdowaliśmy się na terytoryum państwa Madziarskiego, chociaż na odwiecznéj ziemi polskiéj, zkądby długo wypadło jeszcze jechać, aby przynajmniéj jednego znaleść Madziara.
W pół godziny po mocno wybojami zepsutéj drodze ukazała się nam Jaworzyna Spiska (3203’), osada górnicza z kuźnicami żelaza, dziedzictwo magnackiéj rodziny Paloczajów. Okolica Spiskiéj Jaworzyny podobna do kuźnic Zakopańskich, mniéj jednak od nich malownicza, bo z poza połogich lasem porosłych gór nie widać głównego łańcucha Tatr, oprócz kawałka szczytu Lodowego, gdyż Szeroka Jaworzyńska (6932’) ogromnie rozgałęziona zasłania cały najciekawszy widnokrąg od południa. Ma być z jéj wierzchołka nader wspaniały widok, a wyjście tam bardzo łatwe.
W zrębach przy ujściu doliny Jaworowéj rozłożyliśmy koczowisko na główny popas. Upał był wielki, tém miléj nam było w cieniu drzew odpoczywać nad szumiącym potokiem. O 3 godzinie ruszyliśmy daléj, po przejściu świeżo zbudowanego mostu po nad wielkim, jak zwykle burzliwym potokiem Jaworowym wstąpiliśmy na drożynę tuż koło jego brzegów północnych wiodącą przez las wśród nader romantycznej okolicy. Tłem jéj nagie turnie Lodowego szczytu i sąsiednich wierchów, a przodowym planem dzikie łożysko zasłane wielkiemi złomami granitu, po których toczy się z szumem woda tworząc uroczą grę barw z głębią lasu i sinością skał.
Idąc naprzód z przewodnikiem z pośród lasu spostrzegłem wielką polanę ogrodzoną starannie silnym płotem, po niéj w dali kilka widać było rozsypanych szop i szałasów, pytam się Szymka o jéj nazwę, a gdy mi on tę polanę Gałejdówką nazwał, nie mogłem wyjść z podziwienia. Naznaczał nam ją za kres całodziennéj drogi tymczasem myśmy tu stanęli o wpół do 4 godzinie, a więc blisko cztery godziny czasu było jeszcze do wieczora. Żal mi było tracić tu tyle czasu, skoro od stóp Lodowego dzieliła nas jeszcze daleka droga, przez całą długą dolinę Jaworową, zaprojektowałem więc nocleg w lesie, w górnym jéj końcu, lecz przewodnik wystawił nam to za rzecz niepodobną z przyczyny braku jakiegokolwiek zachyłku. Bardziéj się Szymkowi podobało leżenie na murawie przy chlebie, mięsie i misce mleka, następnie nocleg w szopie na sianie, niż spanie pod drzewem przy ogniu, o oszczędzenie czasu i nóg naszych na właściwy cel wycieczki nie troszczył się wcale. Nie znając położenia okolicy, mimowoli przystałem na radę górala jak się pokazało, samolubnego, témbardziéj, gdy moim towarzyszom nie chodziło o to wcale, bo mieli tuż zaraz przy Gałejdówce Murania, wierch słynny u przyrodników z bogactwa roślin alpejskich, puścili się zaraz na naukowy połów. Zmrok ich przywiódł na polanę zadowolnionych z zebranych okazów; lecz spotykanie się tam częste ze żmijami na Muraniu, jak opowiadali, nie można do przyjemności zaliczać.
Noc była pogodna i dość ciepła, przespaliśmy ją jako tako na szopie w sianie, lecz nad ranem zerwał się silny wicher, co źle pozwalało wróżyć o pogodzie. Zamiar wyruszenia w dalszą drogę przed świtem nie powiódł się, bo nim się ze śniadaniem, z podziałem żywności i tém i owem uporaliśmy, zeszło blisko do 6 godziny. Wnet w ruch wprawiliśmy nasze wszystkie mięśnie, bo nas Szymek powiódł zaraz z Gałejdówki przez potok na zachodnią stronę doliny. Po wierzchołkach sterczących zwody głazów bardzo zręcznie trzeba się było pomykać, aby się nie skąpać, bo potok Jaworowy duży i płynie kilkoma odnogami.
Dolina Jaworowa od Gałejdówki w górę jeszcze przeszło milę jest długa, dzika lecz wcale nie zajmująca; zachodnią jéj stronę tworzą stopy Szerokiéj Jaworzyńskiéj, góry wapiennéj, o kształtach niemalowniczych, porosłéj trawnikiem, wschodni bok doliny składają wzgórza lesiste, które kryją za sobą szczyty koło Lodowego. Jednostajność tę przerywają tylko od południa turnie przepaściste Jaworowych Sadów, które nam Szymek najfałszywiéj Kolbachem nazwał. Przy tych warunkach i śliczny potok Jaworowy, nawet ze swoim wodospadem traci na wartości, i dopiero ją odzyskuje na przestrzeni między Gałejdówką a mostem przy zrębach w górze Jaworzyny Spiskiéj. Ta jedynie część doliny jest prawdziwie czarująca, i zewszechmiar godna uwielbienia.
Dwie godziny szliśmy ciągle w górę to ścieżką, to bezdrożami, obłoki wicher przepędzał po nad turniami Jaworowemi, nim dobiliśmy się górnego końca doliny i zarazem przekonali o możliwości noclegu w lesie, bo nie brak tu zacisza między gęstemi świérkami i limbami, a nawet pod jednym wielkim złomem skały znać było ślady legowiska ludzi i rozkładanych ognisk. Mogliśmy tu być o świcie z świeżemi siłami, gdyby nie lenistwo przewodnika, a tak minęła 8 godzina gdyśmy dopiero przeszli potok i wstąpili w pustą, dziką kotlinę, która okrąża Lodowy szczyt od południa. Śniegi zalegały kąty i szczeliny Jaworowych sadów. Smutno tu bardzo, zwłaszcza, gdy słońce skryje się za chmury, nie ma nic, coby mogło umysł rozweselić, mimowolnie jakiś strach zwykł opanowywać człowieka. Im wyżéj wchodziliśmy, tém mocniéj niebo zawłóczyło się chmurami, robiło się coraz zimniéj przypominając nam, że się drapiemy na szczyt Lodowy. O 9 godzinie usiedliśmy w górnéj granicy kosodrzewu, aby się posilić i odpocząć przed rozpoczęciem właściwych trudów, jakich się należało spodziewać w téj drodze. Stąpaliśmy dotąd po głazach granitowych miejscami bujną roślinnością porosłych aż do równinki, którą nazwę piętrem. Tu jest stawek Jaworowy. Górale wskazali nam dwie kozice w turniach, na które mieliśmy się teraz wdzierać. Miłe te zwierzęta to stawały, to umykały, aż i z oczów gdzieś nam między skałami znikły.
Z piętra owego jeszcze jest najmiéj 2000 stóp do wierzchu Lodowego. Szymek wskazał nam źleb śniegami ubielony, który najkrócéj chociaż nienajlepiéj zaprowadzi na szczyt, lecz on nas powiódł na turnie od południa źlebu sterczące, drogą wedle jego zdania łatwiejszą chociaż dalszą. Tymczasem z doliny od Jaworzyny Spiskiéj zawitała mgła i ta nas w swoje ramiona objęła tak, iż nic naokoło widać nie było. O godzinie wpół do 11 poczęło grzmieć, lunął deszcz, a myśmy wtedy zdawszy się na łaskę Opatrzności usadowili się na skale i bez żadnéj ochrony, wystawieni na wszelkie wpływy rozgniewanych żywiołów, czekać musieli lepszéj doli. Najwięcéj obawialiśmy się piorunów; uderzały ciągle w jakieś turnie okoliczne, odbicie roznosiło huk straszliwy, słychać było łoskot spadających kamieni, to znów jakiś szmer, silniejszy od szumu deszczu, była to zapowiedź gradu, który zaraz i nas tłukł po grzbietach. Chociażeśmy się pookrywali, czém kto miał, lecz nie na wiele się to przydało, moknęliśmy i ziębli nieznośnie. Skoro nawałnica trochę przycichła, krzepiliśmy się wódką i winem, poczem znowu deszcz się wzmagał, błyskawice coraz nas bliżéj okalały, ale Bóg strzegł, żadna nas nie nawidziła. Zachowywaliśmy wszelkie przepisy ostrożności, aby prądu elektrycznego nie przynęcać; toporki leżały zdala od nas na skale, cygar sami ani góralom fajek nie daliśmy palić. Gdy tak półtoréj godziny nam zeszło wśród téj djabelnéj biedy, burza się gdzieś na wschód wyniosła, a mgła nieustąpiła i deszcz drobny się puścił, nie było już nadziei pogody.
W samo tedy południe, o półtoréj godziny od szczytu, jak nas zapewniał przewodnik, rozpoczęliśmy odwrót, zupełnie do rejterady po przegranéj podobny. Ze spuszczonemi na dół nosami, schodziliśmy milcząco po obślizgłych teraz głazach. Deszcz coraz gęściejszy padał, po trzech więc godzinach takiego marszu, skorośmy się dobili dachu i ognia w szałasie na Gałejdówce, nie było suchéj na nas nitki. Dolina Jaworowa zdawała się nie mieć końca, a na dobitek Szymek pobłądził w lesie przy przechodzeniu potoku, żeśmy wkółko brnęli po wodach, po najdzikszych bezdrożach, nim natrafiliśmy na upragnioną polanę.
W szałasie trochę odmiennym od zwykłych ruder po halach, bo ściany były mchem utkane, powała nieprzemakalna, i ogień nie na ziemi, lecz na wzniesieniu niby na kominku, chociaż bez komina, że usiadłszy na obońkach można było się przed dymem ochronić, poczęliśmy się suszyć i raczyć herbatą. Do wieczora było daleko, ale nam się za kark nic nie lało i ciepło było, humor odzyskaliśmy. Wśród rozmowy z nami wygadał się gazda miejscowy, że jest Węgrem, chociaż mieszka stale w Jurgowie, wsi czysto polskiéj, dwie mile ztąd nad Białką położonéj od wschodu; prosiliśmy go więc, aby nam powiedział, jak woda po węgiersku, jak to i owo. Zgłupiał Gałejda (tak się zwał ów góral) bo po madziarsku słówka nie rozumiał. Po jakiemuż tedy mówicie? spytaliśmy go, „dyć tak jak wy“ odpowiedział, ale nie wyksztusił, że po polsku. Te same pytania zadaliśmy góralce, co tu na Gałejdówce w innym szałasie gospodarzyła i to samośmy od niéj usłyszeli, co od Gałejdy, lecz prędzéj się jéj to w głowie pomieściło, że górale wszyscy choćby pod jakimkolwiek rządem byli, węgierskim czy innym, jeźli mówią po polsku, są i zostaną nazawsze Polakami.
Trudno się dziwić ludowi, że nie wié, po jakiemu mówi, kiedy jak tu na Spiżu nawet księża polszczyznę prześladują, miewając do górali polskich kazania po słowacku, a nawet czesku, po polsku pieśni im śpiewać zakazują, mimo to lud lgnie tam, gdzie go sama natura wiedzie, to jest do Polski, i książek do nabożeństwa innych nie kupuje, tylko polskie.
Do wieczora padał deszcz, lecz o zachodzie słońce jaskrawo z chmur wychylone wierzchołki gór oświeciło. Nagroziliśmy porządnie Lodowemu szczytowi, że taki grubijanin, bo nie chciał nas na swój czub puścić. Noc była bardzo zimna; pomimo wkopywania się w siano na szopie, ogrzać się nam nie udało; ranek chociaż pogodny, także nas niepokrzepił, gdyż wicher zimny dął i nawskróś ziębił, ale że nie lał deszcz, radzi puściliśmy się po herbacie o godz. 7 do Zakopanego tąsamą drogą, którąśmy tu przybyli. O wpół do dziewiątéj stanęliśmy przy traczu na Łyséj, przeszło w godzinę, potem na polanie Rusinowéj, o 11 godz. na Waksmundskiéj, o godz. 1 minut 20 w Jaszczurówce, a o wpół do 3 godz. wyprzedziwszy wszystkich przybyłem do Zakopanego, żałowany ogólnie, bo domyślali się wszyscy naszych tarapatów, gdy im Sieczka Maciej trafnie powiedział, gdzie nas mogła spotkać burza, która wprzód przez Zakopane się przesunęła od zachodu.
Nie mogłem na sobie przenieść przegranéj z Lodowym, témbardziéj, gdy aż do miejsca poznanego nie natrafiłem na żadne trudności, obmyśliwszy tedy praktyczniejszy plan wyprawy na Lodowy, w tydzień potém z świeżo zwerbowanymi towarzyszami puściłem się po raz drugi na ten zaklęty szczyt. Za przewodnika wzięliśmy sobie Jędrzeja Walę wiele razy już przezemnie wspomnianego w tych szkicach. Do Jaworzyny Spiskiéj postanowiliśmy dojechać wózkami, o ile się da, aby tym sposobem zaoszczędzić siły, mniéj potrzebować górali do pomocy, a więcéj zyskać przez to na wygodzie, bo na wózkach dało się zabrać odzieży ile się chce i z pożywienia, co się podoba.
Dnia 17 sierpnia w niedzielę zjadłszy obiad w Zakopanem wczas, najdaléj mieliśmy o godzinie 11 wyjechać na dwóch wózkach, bo oprócz górali było nas siedmiu z gości. Najęci jednak furmani poprzedniego dnia, słowa nie dotrzymali, chcąc od znaglonych potrzebą wymódz podwyższenie zapłaty nad ugodę. Oburzeni tą niegodziwością sławionych z poczciwości górali tatrzańskich, poszukaliśmy innych. Z tych dwóch nowo według ich woli ugodzonych furmanów jeszcze jeden niedotrzymał przyrzeczenia, że przezto wyjechaliśmy dopiero o godzinie 1 z Zakopanego. Strata tych dwóch godzin pociągnęła za sobą dla dwóch osób z naszego towarzystwa niepowetowaną przykrość, dla nas reszty ujęła wiele korzyści.
W godzinę minęliśmy wieś Poronin, poczem niegodziwą drogą przez Mur, Zasichłe wśród spiekoty słońca w półtoréj godziny dostaliśmy się na wzgórze Bukowińskie (2983’). Odtąd wspaniały widok na cały łańcuch Tatr zajmował ciągle naszą uwagę. Karczma tutejsza przy drodze do Morskiego Oka, dawniéj tak uczęszczana, dziś przerażającą świeci pustką, jakby po rabunku. Drzwi i okna powydzierane, dach podziurawiony, żadnego śladu nie ma żywéj istoty. Opowiadano mi, że żyd, co tę karczmę dzierżawił, do takiéj nędzy przyszedł, że ledwie żyw od głodu z dziećmi ztąd się wywlókł.
Od karczmy na Głodówkę, to jest do punktu, gdzie jest najwyższe wzniesienie (3654’) drogi przez Bukowinę do Morskiego Oka, szliśmy pieszo ciągle pod górę lasem, aby koniom ulżyć ciężaru. O godzinie wpół do 5 usiedliśmy w cieniu pod drzewem na murawie, zkąd widoku na góry nic nie zasłania. Trzeba dobréj znajomości Tatr, aby się w téj masie szczytów od Murania po Osobitą nie zgubić i umieć każdy z nich nazwać właściwie. Objechałem Tatry naokoło i przekonałem się, że znikąd się one wspanialéj nie przedstawiają w całéj swéj rozciągłości, jak właśnie z tego tu wzgórza Bukowińskiego. Jestto zdanie nietylko moje, lecz wielu lubownikow Tatr. Wala znalazł się w swoim żywiole, czubek najmniejszy nam oznaczał dokładnie i trzeba mu przyznać, że Tatry zna. Długie już lata przebiegając je jako strzelec za kozami, jako przewodnik z podróżnymi, nauczył się ich nazw. Nadewszystko podziwienia godna jest u niego miłość do Tatr, że chociaż dziś stary, różną biedą stérany, skoro się znajdzie wśród owéj dzikiéj a wspaniałéj przyrody górskiéj, z osobami, co czują piękność i majestat gór, dusza się jego rozognia, sił mu dodaje i zda się, że go odmładza. Nieraz mi to przychodzi na myśl, czy to już Tatry z Walą stracą swego najlepszego przewodnika, bo z młodszego pokolenia oprócz Sieczki, żaden mu dorównać ani w części nie zdoła.


Widok na Tatry od północy z Głodówki, wzgórza we wsi Bukowinie, w drodze do Morskiego Oka.[1]

Z Głodówki, do polany Łysej, chociaż droga wiedzie na dół, niepodobna usiedzieć na wózku, takie wszędzie dziury, wyboje, że furman zaledwie sam wóz potrafi tamtędy cało przeprowadzić. Po godz. 6 przebyliśmy most na Białce, a nim dojechaliśmy do Jaworzyny Spiskiéj, słońce zaszło, iż już zupełnie wśród ciemności o godz. wpół do 8 doszliśmy pieszo do Gałejdówki. Mile nas Gałejda powitał, jakby starych znajomych, dwóch z nas gościł w swojej szopie przed tygodniem dopiero. Przy ognisku roznieconém na polu przed szałasem zajął Wala swoją godność herbacianego, a chociaż stało mléko kwaśne i słodkie w konewkach do naszego użycia, nie chwycił go się, bo herbatę przenosi on nad wszystkie napoje. Na nocleg wtłoczyliśmy się po drabinie do szopy na siano, lecz nam nie dały spać pchły, i zaledwie nad ranem posnęli z nas niektórzy. O godz. 4 trzeba się już było budzić i zbierać do drogi, nim się jednak wszyscy zebrali, pomyli i pożywili, zeszło do godz. wpół do 6.
Pod przewodem Wali z dwoma jeszcze góralami, Jasiem Gronikowskim, ulubieńcem naszego przewodnika i z jednym z naszych furmanów, którzy żywność i odzienie najkonieczniejsze na dzisiejszy dzień zabrali, ruszyliśmy w pochód lepszą jednak bez porównania drogą od tej, co nas Szymek Tatar wodził.
Nie przechodziliśmy potoku Jaworowego, tylko prostą, wśród lasu drożyną wschodnim bokiem doliny postępowaliśmy ciągle w górę. Po mostku przebyliśmy potok płynący z Koperszadów, potem (o godz. 6¾) potok od Czarnego Stawu po głazach. Następnie powiódł nas Wala na przeciwną stronę potoku Jaworowego, gdzie brnąc po bezdrożach wśród świerków i limb, w końcu między kosodrzewiną o godz. 8 przeszliśmy znowu potok Jaworowy na wschodnią stronę i wstąpili na stopy Lodowego. Odtąd w miarę postępowania w górę, coraz stromiéj przychodziło się piąć to po złomach, to po upłazach bujnie kwieciem różnobarwném porosłych, nim w półtoréj godziny dostaliśmy się na owe piętro po nad stawkiem. Dzika pustka, która przy poprzedniejszéj tu bytności tak na nas smutnie oddziaływała, tym razem weselsza się nam wydała, bo słońce ją ciągle oświecało. Silny świst przerwał milczenie w naturze: świstak się nim zdradził. Chciałem go zobaczyć, skradałem się co prędzéj ku niemu, lecz za wiatrem będąc, zwietrzył nas rychło i czmychnął do nory. Wala mi pokazywał świeże ślady stóp jego po wygrzebanéj ziemi przed norą jego. Wtem się i kozice pokazały i to tak blizko, że się im bardzo dobrze przyjrzeć można było, nim drapnęły obie w turnie.
Z tego tu piętra nad stawkiem Jaworowym pokazał nam Wala szczyt Lodowego i drogę na niego wprost po skale, bo innego już na niego wyjścia nie ma. Tędy, co nas wiódł Tatar poprzednio, powiadał Wala, że dojdzie na Pośrednią grań Zimnej Wody, lecz nie na szczyt Lodowego. Naturalnie, wypadło ruszyć wskazanym źlebem, jak sądzę, najmniéj 2000 stóp wyniosłym, spadzistym i jeszcze śniegami zasłanym. Z początku szło wszystkim dobrze, ale po przejściu pierwszego progu, dwóch z naszego towarzystwa nieprzyzwyczajonych do podobnych przepraw górskich, zaniechało dalszéj drogi, témbardziéj, nigdy pojawienie się chmur po szczytach nie dawało pewności pogody. Przytém gdyby się dało było nocować w lesie, dwie godziny czasu i trudu oszczędzonego, możeby były wystarczyły na przedłużenie naszego pochodu na górę o tyle, aby i ci dwaj towarzysze podążyli z nami na szczyt.
Od wielkiego płatu śniegu, co zawala znaczną przestrzeń skały, nastaje dopiero prawdziwie djabelska droga, którą tylko mogą przebyć wprawni, śmiali, zdrowi i na widok przepaści obojętni podróżnicy. Szczyt Lodowy ma z téj strony południowéj nieco ku zachodowi zwróconéj ścianę spadzistą z różnéj wielkości progami, których zdala nie widać. Na te progi wdzierać się trzeba źlebkami lub zachyleniami skały po tak zwanych ławkach, to jest, gładkich ścianach kilkusążniowych. Za punkt oparcia służą wypukłości czasem półtoracalowe, sterczące ze skały. Uczepiwszy się końcem buta na jakiéj sterczynie, płoziliśmy się całem ciałem po powierzchni ściany i ręce wyciągali, aby się gdzieś wyżéj uchwycić czego, coby znów mogło służyć za oparcie dla kolana lub drugiéj stopy. Czasem wypadło się sztukować, jeźli po wyciągnięciu się jak stróna brakło ręki choćby na kilka cali do uczepienia się na ścianie, wtedy następca popychał nogę poprzednikowi swemu, a ten po wydostaniu się na próg, siadał i podawał rękę drugiemu. Szorstka powierzchnia granitu jest podstawą do wdzierania się człowiekowi na takie urwiska, bo chociaż się ciało tu i owdzie otrze do krwi, to jednak nie poślizgnie się po niéj łatwo. Chwilami stawaliśmy, nie wiedząc, co daléj począć, bo ściana coraz była przepaścistsza, a szczerby w niéj coraz płaściejsze. Spojrzeć po za siebie nie mieliśmy czasu, bo umysł był wytężony na najbliższy punt możliwy do wstrzymania równowagi ciała; mimoto wesołość nas nie opuszczała, nikt z nas ani razu nie zwątpił o sobie, nie zadrżał, choćby w najprzykrzejszem miejscu, co ogromnie wpływa na powodzenie podobnéj wycieczki. Wala czasami bladł, bojąc się o nas, aby którego nieszczęście nie spotkało, dlatego prosił, aby sobie nie żartować z napotykanych tarapatów. Za wszystkich odpowiadać on nie mógł, bo przewodnik na takie trudne wierchy tylko za jednę osobę odpowiedzialność brać może, nas zaś było pięciu na jednego Walę, bo Jaś obładowany żywnością i napojem sam o sobie winien był pamiętać. Trzeciego górala, co z nami poszedł z Gałejdówki zabrali z sobą ci dwaj towarzysze, którzy się z drogi wrócili i na owéj równince nad stawkiem nas oczekiwali.
Wszystko zawadza w spinaniu się na stromą skałę, laskę się odrzuca jako nieznośną przeszkodę, bo tu każda część ręki potrzebna niezmiernie do pomocy. Gdy wypadło przesuwać się koło ściany po wązkim głazie nad przepaścią, tam dłoń z wszystkiemi palcami przylegała do skały, jakby na kleju uczepiona. Ile razy minęliśmy jaki przykry kawałek, Wala nas pocieszał, że to już ostatni, chociażeśmy się o to nie pytali. Mądra to z jego strony sprawa, gdyż siłę moralną podsyca tym sposobem. Wreszcie ujrzeliśmy żerdkę sterczącą zpośród kamieni, i po kilku już wygodnych krokach stanęliśmy u celu naszych trudów i usiłowań w samo południe (12téj godzinie 10 minut).
Pięciu śmiertelników zapisało w swéj pamięci bytność na jednym z trzech króli tatrzańskich: p. Adam Asnyk, znany poeta pod pseudonimem El...y; p. Franciszek Bylicki dr. fil. i słynny pianista; Ksiądz A. Krechowiecki dr. teol. ze Lwowa, p. Leopold Świerz profesor gim. z Krakowa i ja.
Szczyt Lodowy na wierzchu zasłany głazami bezpieczny jest do siedzenia; zmieścić się na nim może i dwanaście osób. Widok z niego napróżno siliłbym się opisywać; wrażenia, jakie tam odniosłem, nie dadzą się z niczem porównać, lepiéj gdy użyję słów Józefa Kremera, który chociaż tu nie był, ale z natchnienia genialnie streścił uczucia, któremi się na tak wyniosłym punkcie ziemi dusza poi.
„Tu sam jeden Bóg mieszka na majestacie swoim, (Listy z Krakowa), sąsiadujesz z gwiazdami, a dwie odchłanie objęły cię sobą; tam ziemia gdzieś tonie pod tobą, tu sklepi się bezdno błękitów niebiańskich. Duch wiekuistości powiewa ochłodą, a przeczucie nieśmiertelnéj istoty twéj wzmaga się w piersiach i tysiączne, dotychczas drzemiące w duszy głosy, budzą się hymnem zmartwychwstania; żywot tuteczny znika z oczu i wyciera się z pamięci; coś w ciągu lat twoich przeżył, przemarzył, przecierpiał, toć jest teraz jakby snem, — niby wieki całe rozdzielają cię od dnia wczorajszego.“
Przytoczę także słowa nieśmiertelnéj pamięci męża, Staszyca, które wyrzekł ze szczytu Tatr; uwydatniają one gorącą miłość ojczyzny, jaką był przepełniony ten przyjaciel ludzkości.
„Widok niezmierny (O ziemorodztwie Karpatów) od północy i południa, od Baltyckiego aż do morza Adryatyku słupił swoją wielkością zmysły, razem stawał się miłym mojéj duszy, gdy im się w tym samym czasie nasuwała myśl, że te naokoło okiem niezmierzone ziemie, są wszystkie siedzibą wielkiego narodu Sławian, którego ogromna rozległość zastanawiając mnie często w rozważaniu przyszłego losu narodów, skazywała w stosunkach politycznych niekiedyś wielkie jego przeznaczenia, lecz te zdawały się tak jeszcze oddalać, ginąć w nieprzejrzałéj czasów przyszłości, właśnie jak tu ztąd niezmierne Sławiańskie krainy giną w nieprzejrzałéj ziemi rozstrzeni.“
„Te na zachód i północ aż ku morzom rozlegające się równiny są moją ojczystą krainą. Po niéj rozpościera się najezdników gwałt.“
„Ten, mniemając usprawiedliwić się drugim gwałtem, usiłuje przeistoczyć cny naród i zniszczyć pamięć i imię Polaków.“
„Wy ogromne grobowiska przeszłych wieków, wy najtrwalsze pomniki dla wieków przyszłych, w niedostępną wzniesione wysokość, w obłokach utykając wasze szczyty, wy! zachowacie niezgubne imię Polaków.“
Dziwnie wspaniały mieliśmy czas spędzony na szczycie Lodowego, bo to niby pogoda, a chmurno, lecz przez to Tatry nam się ztamtąd przedstawiały, jakby wymarzone obrazy Dorego. Gdzie się wkradł promień słońca, tam żywemi barwy ozłacał to skały, to doliny, to jeziora, a na tem tle strojném rysowały się pomroką powleczone turnie inne. Wschód tonął jakiś czas we mgle, wydawało się nam, jakbyśmy siedzieli nad brzegiem bezdennéj przepaści, któréj granic oko ludzkie nie dostrzeże, wtém słońce oświeciło szczyt Lodowy i po chwili na tle tego bezdna poczęły się rysowań płatki białe i czarne; pierwsze były to śniegi, a drugie, to stawy w dolinie Zimnéj Wody. Następnie ukazały się turnie Łomnicy, Głupiéj góry i Baranich rogów, a za niemi prostopadła ściana Kiesmarskiego wierchu. Łączą się te szczyty przełęczami z sobą, okrążając dolinę Zimnéj Wody Małéj od północy, gdy od południa zamyka ją wierch Zimnéj Wody Wielkiéj; Lodowy tworząc tej dolinie zaporę od zachodu wchodzi w skład rdzenia tatrzańskiego, to jest głównego grzbietu tych gór od Siwéj skały za Rohaczami nieprzerwalnego po Murań, którego dopiero czepiają się grzbiety uboczne. Szczyty widzialne z Lodowego zbyteczną byłoby rzeczą wyliczać, bo z wyjątkiem Krywania i jego najbliższych sąsiadów, które się kryją po za Gierlachem, widać prawie wszystkie naokoło. Nawet Wołowiec z nad doliny Chochołowskiéj wychyla swe czoło. Beskidy gubią się w tle horyzontu równiny krakowskiéj; ciemne tylko pasy lasów zdradzają grzbiet Karpacki. Rzeki i potoki jak srebrne nitki błyszczą się na zielonym kobiercu powierzchni ziemi.
Dwie godziny minęły nam tu, jak jedna chwila, zostawiając w pamięci niezatarte wrażenia z pobytu na Lodowym, Wala już przed godz. 2 przypominał o powrocie, aby przed nocą zdążyć na Gałejdowkę, gdzie dużo wcześniéj słońce zachodzi niż na górze. Zabraliśmy się więc do schodzenia na dół, co bywa zwykle gorszem, niż wychodzenie na górę dla osób w tém niewprawnych.
Sztuka schodzenia na dół z przepaścistych turni polega na spuszczaniu się grzbietem do skały, przez co ciężar ciała łatwiéj utrzymać w równowadze; w razie potknięcia się lub poślizgnienia czepiamy się tą częścią ciała, na któréj zwykliśmy siedzieć, mamy do pomocy wolne ręce i widzimy dobrze swoje położenie. Ktoby zaś przodem do skały lub bokiem puszczał się na dół, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo stracenia równowagi przy lada kroku i potrzebuje daleko więcéj czasu na patrzenie pod siebie i za siebie. Szczęście nam sprzyjało, pomimo kilku fatalnych miejsc, przebyliśmy je wszyscy bez szwanku. Przy jednym źlebie, który się tak kończył, że koniecznie wypadało skręcić się od jego spodu na prawo koło ściany nad urwiskiem, Wala spuścił się tam pierwszy, i swoim grzbietem zastawił ujście źlebu, aby który z nas nie wypadł jak z rynny, témbardziéj, gdyśmy od sterczyny ręką chwyconéj zsuwając się, nie mogli natrafić na żaden punkt oparcia dla nogi. Powierzaliśmy się więc sile przewodnika i zręczności własnéj w przedostaniu się na próg, dopiero nagle w ostatniéj chwili ujrzany. Jeszcze raz dodaję, że tylko po granicie można się tak na los szczęścia spuszczać, bo gdyby Lodowy był z wapienia, ani marzyć o wyjściu nań i zejściu z niego.
Im niżéj, tém lepiéj było schodzić; pochyłość ściany większa i progi szersze, a więc mniéj trudów, że się uwagę dawało zwracać i na widok Tatr od zachodu rozwinięty.
O godzinie 4 usiadłem już na owem piętrze nad stawkiem, gdzie dwaj towarzysze, co się z drogi na szczyt wrócili, spoczywali. Znużenia nie czuliśmy jeszcze wcale, tylko nadzwyczajną sprężystość mięśni jakby po długiéj lekcyi gimnastyki, dopiero w miarę coraz dalszego marszu po złomach, różnéj wielkości i to bezprzestannie na dół, ciężar ciała koncentrując się w kolanach, uczuć nam dawał strudzenie. O godzinie 6 stanęliśmy nad potokiem Jaworowym, biorąc rozbrat z Lodowym, o godzinie 7 nad potokiem Czarnego stawu, któryśmy z wierzchu Lodowego oglądali. W trzy kwadranse doszliśmy do mostku nad potokiem z Koperszadów uchodzącym, gdzie już nas zmrok przysiadł. Kamienie, którychśmy idąc tędy rano nie uważali, teraz dotkliwie uczuwali; wydawało się nam, że końca téj doliny Jaworowéj nie będzie, lecz każde złe jak i dobre na świecie przemija, toć wreszcie i my przy zupełnéj ciemności po godzinie 8 dobiliśmy się upragnionéj Gałéjdówki. Odziawszy się ciepłem okryciem, jakże błogo było położyć się na trawniku wkoło ogniska po osiągnięciu celu! Wycieczka się udała, mogliśmy sobie to powiedzieć, bo chociaż daleko jeszcze ztamtąd było do chaty w Zakopanem, ale żadnéj przeszkody w drodze do powrotu.
Nie ma się poco rozwodzić nad opisem końca wyprawy naszéj, bo szła jak iść była powinna: bez żadnego przypadku. Na noc pragnęliśmy spoczynku swobodnego od wszelkich owadów, wskazał nam więc Gałejda strych nad szałasem założony sianem, gdzie nikt z pasterzy nie sypiał, tam tedy smacznie noc spędziliśmy, rano wśród ślicznéj pogody wyruszyliśmy z Gałejdówki koło godz. 8 w Jaworzynie Spiskiéj napiliśmy się kawy, zkąd dalszą lecz lepszą drogą pojechaliśmy przez Podspady (godz. 9¼) do Jurgowa, ciesząc się pięknym widokiem na Tatry, które się tam coraz więcéj wychylają z za Murania i Hawrania, Jaworowy potok ciągle nam zdala szumiał, potem złączony z Białką płynie wspólnie. O godz. 10½ minęliśmy Jurgów, o godz. 11 w Czarnéj górze przejechaliśmy po moście Białkę tuż obok tracza. Skwarne gorąco nasunęło nam myśl kąpieli; słowo stało się zaraz czynem, poczem daléj w drogę przez Bukowinę, następnie przez Mur, Zasichłe, Poronin (godz. 2½) że koło godz. 4 każdy z nas siedział już w Zakopanem w kółku przyjaciół lub rodziny i rozpowiadał dzieje szczęśliwie dokonanéj wycieczki.








  1. W tabeli litografowanéj, we widoku z Głodówki mylnie podane nazwy niektórych gór prostuje się w ten sposób:
    zamiast   Głupi Wierch powinno być   Kiesmarski szczyt.
    Czerwona turnia Łomnica.
    Baranie rogi Głupi wierch.
    Zimna Woda Jaworowe Sady.
    Wysoka Wierch Batyżowiecki.
    Rysy Ganek.
    Tatra (Ganek) Waga.
    Mięguszowski Rysy.
    Gruby Wrch. i Krywań Mięguszowska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.