Przejdź do zawartości

Starosta warszawski/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.


O rannéj bardzo godzinie, sala sejmowa na zamku pełna już była, i ścisk panował w dziedzińcach, choć dopiero około południa, po nabożeństwie uroczystém u Ś-go Jana, posiedzenie otwarte być miało.
Posłowie czynniejsi, arbitrowie ciekawi, przekupnie chciwi zarobku, zawczasu sobie miejsca zapewniali, bo późniéj niełatwo o nie było... i nie jeden poseł do swojego się nie dobił, choć je prosty natręt z ulicy zajmował... O ósméj godzinie już do drzwi docisnąć się było trudno... Wchodzili i wychodzili zakłopotani jacyś ludzie, powłócząc szablami i wzrokiem niespokojnym. Na galeryach pierwsze rzędy zajmowały jeśli nie ciekawe panie, dla których wstać tak wcześnie, a nadewszystko ubrać się i ufryzować było niepodobieństwem, to przynajmniej służący ich i pokojówki wysłane, aby krzeseł i ławek pilnowały...
Gwar, głośne śmiechy, rozmowy przerywane, kłótnie, powitania, wykrzykniki słychać było na przemiany górujące nad szumem i wrzawą dochodzącą z korytarzy. Ruch był dokoła ogromny...
Posłowie z dalekich przybyli prowincyj poznawali się i przypominali sobie, niektórzy na ławach stojąc obliczali już przytomnych, wypatrywali znajomych i szeregowali swych współwyznawców. Swoboda panowała zakrawająca na nieład straszliwy... Wśród różnobarwnego tłumu, którego niktby się był nie spodziewał zastać w sali obradom poświęconéj — znajdowały się postacie zupełnie tu niezrozumiałe. Kilka przekupek w białych kornetach i chustkach roznosiło pierożki ciepłe, ciastka, cukierki, owoce, a chłopak z koszem butelek piwa wyzywał bijąc szklanką o szyjki, spragnionych, aby się ochłodzić pośpieszali... Kiedy niekiedy téż pukał korek wylatując do góry, po poderznięciu sznurków które go utrzymywały, i musujące lekkie piwko, które naówczas bardzo lubiono, tryskało niekoniecznie w szklankę nastawioną, ale przypadkiem i za kołnierze lub na łysiny najbliższych sąsiadów.
Popłoch, śmiechy i przeklęctwa towarzyszyły każdemu takiemu wybuchowi. Z galeryi służba krzyczała urągając się: — wiwat!
Śmiałkowie z górnego piętra ciskali jabłkami na znajomych w sali, z równą niezgrabnością jak piwiarz... tak, że pociski nie zawsze się dostawały tym, którym były przeznaczone... Winowajca naówczas zanurzał się za ściankę i próżno go było szukać...
Najśmieléj sobie poczynała stara kobiecina, trochę przygarbiona, w czepcu białym z pomarańczowemi wstęgami, chuście w kraty i fartuchu, z koszem ogromnym pod pachą okrytym serwetą białą. Z twarzy jéj pomarszczonéj widać było wiek sędziwy, lata okryły podbródek i wargę wierzchnią gęstym włosem twardym i widocznie postrzyganym... Trzymała się jedną ręką w bok i spoglądała z góry na przytomnych w sali. Nie zalecając swojego towaru, jak gdyby pewna była jego pokupu, obchodziła salę powoli, zatrzymując się niekiedy. Czasem podnosiła serwetę, dobywała z pod niéj przysmak jaki, odbierała zapłatę obojętnie, i posuwała się daléj, jakby niewielką przywiązując wagę do handlu, którym się zajmowała... Mnóztwo osób witało ją jak znajomą... Między arbitrami słychać było szepty...
— Patrzcie stara Poterucha! że to jeszcze żyje! a wiele sejmów już widziała...
Na to przezwisko obelżywe Poteruchy marszczyło się lice staruszki, ale nie odwracała się nawet — grzeczniejsi bowiem zwali ją Kuźmową... Była to od wielu już saskich sejmów znana bardzo panom posłom i senatorom postać, która miała prawo obywatelstwa na sali, i bez któréj na niéj pustoby się wydawało. Młodsi przekupnie widocznie ją szanowali...
— A co pani Kuźmowa? ozwał się z ławy poseł z nad Buga, bodaj któryś Suchodolski — co u was tu słychać w Warszawie?
Stanęła stara ruszając ramionami.
— Co ma być? zechcieliście nowego? u starych po staremu!
Utarła nos metodą odwieczną i wzięła się w bok, nie ruszając się z miejsca, a posła mierząc oczyma...
— Wy prorokujecie nam co z sejmu będzie, wy to może lepiéj wiecie niż my! dodał drugi...
Spojrzała nań z półuśmiechem, i powtórzyła, kręcąc głowa:
— Po staremu!... nakrzyczycie, nawarczycie, nawarzycie wody i pojedziecie do domu...
Ruszyła ramionami...
— Nie pojedziemy, aż Brühlów rozumu nauczymy... wtrącił pierwszy...
— A no! — odparła Poterucha — aby się wam udało!! a mnie się zdaje, że im włos nie spadnie z głowy!!
— Peruki im pozrzucamy! począł inny...
— Ej — siedzą one mocno mruknęła stara i poszła powoli.
A tu ją wołano na przemiany, to Kuźmową, to Poteruchą. Niektórzy sami dobierali się do koszyka, brali i tkali jéj do rąk zapłatę, któréj nie sprawdzając nawet, wrzucała ją do wielkiéj skórzanéj torebki pod fartuchem...
— A Kuźmowa z kim trzyma? odezwał się ktoś z boku...
— Z Panem Bogiem! odpowiadała... i szła daléj.
— Regalistka jest mówił ktoś z boku, boć to przecie całemu światu wiadomo, że w młodości August Mocny półtora dnia się w niéj kochał zapamiętale... i mówiono nawet, że ją chciał wziąć do Drezna — ale się nie dała...
Wśród tych scen wielce zabawnych, obcy człek z trudnościąby się był mógł przygotowania do sejmu domyślać. Samo wszakże urządzenie sali, tron w głębi, stół i siedzenia dla sekretarzy otoczone kratkami, straże we drzwiach, które nikomu jednak ani wchodzić, ani wychodzić nie przeszkadzały — przypominały, że gmach ten za kilka godzin miał być teatrem obrad prawodawczych Rzeczypospolitéj szlacheckiéj.
Wpatrując się już teraz nawet w przybyłych i rozgospodarowujących na ławach — poznać było można posłów, zawczasu skupiających się w pewne gruppy, naradzających nad czemś, żywo i mocno zajętych tém co się tu przygotowywało. Namiętne ruchy i rozognione twarze świadczyły, że posiedzenie nie przejdzie spokojnie. Wpadali nagle niektórzy szepcąc coś do ucha znajomym, i wychodzili w chwilę potém, równie pośpiesznie wprowadzając ze sobą nowych przybyszów, których starali się w pewnych miejscach ustawić. Inni przechodzili jakby musztrując szeregi, zaczepiali, rozmawiali, lustrowali przytomnych, dodawali animuszu, a wszystko zwiastowało, że się tu czynność jakaś niemałéj wagi przygotowywała. Wśród tych preliminaryów szlachta zajadała roznoszone pierożki, przekupki towar obwoływały, oprócz Poteruchy, która się wcale nie odzywała, na galeryi stukano wywracając ławy, u dołu tłum popychany jak fala się kołysał, ściskał, rozpływał, wzbierał i rozchodził, gdy nowi przybysze ode drzwi przybywali łokciami sobie torując drogę.
Twarze, strojne, postacie najdziwniejszą mozaikę składały. Obok staroświeckich sukni z kufrów odwiecznych dobytych, świeciły nowe jak z igły, widocznie gwoli sejmowi posprawiane, o które właściciele w słusznéj byli obawie od ciastek, piwa i owoców sprzysiężonych na ich zgubę. Trafiało się bowiem często, iż palce od kiełbaski zatłuszczone wolał ktoś w ścisku o cudzą niż o swoją obetrzeć połę. Przy kontuszach, które zdawały się z grobów zapożyczone, zblakłych i poprzecieranych, widać było suknie francuzkie wytworne i peruczki świeżo upudrowane, od których piżmo zalatywało. Brząkały szable i cicho szeleściały rożenki zwane szpadkami, często w pochwie misternéj nic nad kawał kija nie zawierające. Trójgraniaste kapelusze niesione górą w rękach po nad wygolonemi łysinami, ulatywały jak fantastyczne ptaki...
W jednéj gruppie czynny był bardzo ów Żudra o trzech podbródkach i słychać było powtarzającą się z ust jego jednostajnie, niezbyt zniżonym głosem komendę.
— Książę kanclerz prosi wszystkich na obiad po sessyi... Będzie barszcz, bigos, pieczeń, ogórki kwaśne, piwo doskonałe i na każdą głowę butelkę wina...
— E! e! odezwał się zdala malkontent jakiś — takiego kwaśnego jak ostatnim razem...
— Co mówisz asińdziéj? kwaśnego? Cóż to? Kobieta jesteś czy dzieciak, żeby ci wino słodzić trzeba? Patrzajcie go! Także mi gagacik! Cukru mu się jak kanarkowi zachciało... a w domu daj Boże, by i piwo skwaśniałe było!!
Świadkowie i słuchacze śmiać się zaczęli, lecz ów malkontent nasrożył się mocno, i co z razu bąknął jakby sam do siebie, teraz wystąpił otwarcie.
— I cukier tam nie pomoże, gdzie ocet dają! krzyknął rękę podnosząc. — Piękny traktament! Senatorowie spijają tokaje, a szaremu końcowi lury leją w kryształowe kieliszki... Tam sarnie pieczenie wonieją, a u nas baranina z czosnkiem śmierdzi... E! mości Mostowniczy! znamy gościnność księcia kanclerza... z kredką, główką... E! E!
Tym razem świadkowie byli po stronie szlachcica. Żudra, że się to działo przy świadkach tak wielu i bardzo głośno, bo wszyscy uszy nastawiwszy, śmiechem dopomagali opponentowi — oburzył się i zaczerwienił jak burak.
— Słuchaj waść, panie regencie — krzyknął na całą salę, pięść do góry ogromną podnosząc, jakby tuż miał grzmotnąć — wiadomo światu, żem domownikiem i przyjacielem księcia kanclerza; kto go zaczepia, ten ze mną będzie mieć sprawę.
— O! zawołał szlachcic, myślisz, że się twego sadła nastraszę.
Plunął już w dłoń i gotów był bodaj zaraz do szerpentyny... wtém usłużni sąsiedzi z obu stron pochwycili i osadzili na ławie.
— Bój się Boga! Gregorowicz — daj pokój, pod bokiem króla! Nie dobywajże szabli. Crimen laesae Majestatis! Będzie na to czas...
Zmitygował się pan Gregorowicz, siarczysty szlachcic, co kwaśnego wina nie lubił, ale oczy mu się iskrzyły i wlepiał je w Żudrę, który téż ustępować nie myślał — a po chwili ciszéj skonkludował...
— Było niegdy jegomości dobrze u stołu księcia kanclerza, dopóki go Niemiaszki nie skaptowały... Ot co jest! znamy się na tém!
Ledwie dokończył, gdy Gregorowicz się porwał.
— Wpakuję ja ci twoich Niemców do gardła! krzyknął...
Szmer, spór wreszcie zagłuszył... widać tylko było jak się przeciwnicy oczyma jeszcze mierząc, porozumieli na późniéj...
Coraz większy szum i wrzawa panowały na sejmowéj sali, a kilka scen do téj podobnych, odbywało się współcześnie po kątach. Coraz téż więcéj dostojnych panów przybywało i ścisk zaczynał być do niezniesienia... Na galeryach miejsce sług, powoli zastępowały postrojone panie, które posiedzenia chciały być świadkami... Pomiędzy niemi, ubrana czarno, w całym blasku piękności i młodości, zasiadła jedna z najpierwszych pani Sołłohubowa, szukając niespokojnemi oczyma po sali... znajomych, których los ją obchodził. Mąż był przy niéj, ale coś mu szepnęła do ucha, i mimo oporu — posłuszny zszedł zaraz na dół, stając wśród gruppy, która zdawała się na Brühla i Litwinów oczekiwać...
Tu także było widać zaczajonego skromnie w kątku Godziembę, który bawić się zdawał zamyślony z rękojeścią szabli swojéj, a niekiedy ku drzwiom niespokojnie lub w przeciwną stronę na familjną gromadę poglądał...
Szlachta obu obozów z wolna się porządkowała i skupiała. Przewodniczący jéj, jak wodzowie gotujący się do walki, rozstawiali strategiczne swe siły, w jednych miejscach pułki z nich tworząc gęste, w drugich naprzód popychając ochotników osamotnionych...
Widok sali sejmowéj coraz się bardziéj stawał zajmującym dla patrzących z góry — przygotowania do boju były już jawne. Nikt nie wchodził bez szabli, a za niektórymi z panów po francuzku poprzebieranych, dworzanie nieśli ogromne rapiry. Oblicza były chmurne, posępne, wzroki surowe, czoła gniewne — jedni szukali nieprzyjaciół oczyma, drudzy ich unikali odwracając się z rodzajem pogardy. Niektórzy szeptali, inni śmiali się szydersko, wreszcie pokrzykiwali głośno, aby ich słyszano i jakby grozić pragnęli. Wielka mnogość arbitrów, z którymi w sali zaczynało być za ciasno, dzieliła widomie uczucia panów posłów, a tych zresztą trudno było rozpoznać, bo wszyscy, uprawnieni i nieuprawnieni, równie się czynnie kręcili, krzyczeli i mieszali — każde stronnictwo miało swych podpalaczy, mowców, emissaryuszów wysyłanych na zwiady, starających się zbadać usposobienia przeciwne i policzyć siły.
Posiedzenie, które zwykło było się rozpoczynać po dziesiątéj, przeciągnęło się z powodu tych przygotowań i niepewności jak postąpić należało. W sali wiedziano już na pewno, że za ukazaniem się młodego Brühla, ofiarował się sam wystąpić przeciwko niemu pan stolnik Poniatowski, zadając nieszlachectwo... Poczytywano mu to za niepospolitą odwagę. Cała gromada Litwinów, Radziwiłłowszczyków stać miała jak mur w obronie cześnika... Szeptano nawet, że gdyby nie perswazye króla, ofiarował się mianowany wojewodą wileńskim — od razu w szable uderzyć... Drudzy to tylko za czczą mieli przechwałkę...
Dotąd jednak głównych aktorów, tego dramatu, z niecierpliwością oczekiwanych, nie było. Za każdém drzwi otwarciem, oczy wszystkich zwracały się na nie, wspinano się na palce — wchodzili różni... ich jeszcze nie było.
Naostatek panu Żudrze, który już ochłonąwszy z gniewu, w najlepsze baraszkował, przybiegł ktoś coś szepnąć do ucha, i mostowniczy potoczył się ku drzwiom, ciżbę sobą rozpychając gwałtownie.
Wtłaczał się właśnie orszak Familii z butą wielką, szlachta w różnych strojach, szable i szpady niosąca na rękach — otaczając młodego bohatera, pana stolnika litewskiego. Wyelegantowany młodzienic szedł z nadrobioną fantazyą jakąś, widocznie sobie dodając odwagi i animuszu, które w charakterze jego nie były. Chwilami téż płonął i mieszał się, to znowu spoglądał do koła dumnie i wyzywająco, a wzrok jego musiał ustępować przed posępnemi oczyma szlachty, która się w nim rozpatrywała bez należnego uszanowania...
Za stolnikiem z ironicznym uśmiechem na ustach szedł książę Adam, daléj ciągnęło się mnóstwo fraków, a peruk kształtnie ufryzowanych... Parę sędziwszych postaci poważnych im towarzyszyło, lecz głów Familii brakło... Te się na pole walki wyrywać nie mogły, wysłały tylko wojska swoje. Cała kupka wszedłszy zajęła osobne miejsce, które jéj Żudra ze swymi pomocnikami, oczyścił, otaczając ją dokoła...
Wybitne stanowisko zajął na przodzie stolnik litewski, na niego teraz zewsząd zwracały się wzroki ciekawe — i on ośmielony poczynał strzelać oczyma, szczególniéj ku górze, gdzie już cały zastęp pięknych pań jak grzęda kwiatów wiosennych.. jaśniał w najwyszukańszych strojach... Spotykały go tu uśmiechy i lekkie skinienia głów i powitania wachlarzami i wiewanie chusteczkami, na które z wdziękiem adonisa odpowiadał z kolei... Wreszcie ciemne oczy pięknego młodzieńca padły z wyrazem ognistego roznamiętnienia na panią Maryę Sołłohubową... I niewidzialna dla tłumu, niepostrzeżona przez nikogo, trwająca jedno oka mgnienie odbyła się tu scena dramatyczna, która stała za prolog widowiska...
Sołłohubowa z zimną obojętnością, ze wzgardą niemal, zmierzyła oczyma stolnika... a w chwili gdy wzrok jego największym rozpłomienił się blaskiem, z wolna odwróciła się do niego plecami... W téj postawie pozostała piękna pani dosyć długo, ażeby być dobrze zrozumianą. Pan stolnik zarumienił się, zadrżał, coś jakby zemsty pragnienie wykrzywiło mu twarzyczkę na chwilę, i przymuszonym śmiechem towarzysząc sobie, począł coś mówić do otaczających. Pani Sołłohubowa z wolna zwróciła się do sali znowu, oparta na pięknéj rączce, i oczy skierowała w dół na gruppę, w któréj znajdował się mąż jéj i Godziemba, unikając spojrzenia nawet na tych, którym stolnik przewodniczył.
Wtém szmer się dał słyszeć u drzwi, familijne zastępy przebiegło jakieś niecierpliwe drżenie, i jakby żałobny orszak wtargnęła Litwa Radziwiłłowska z księciem Stanisławem na czele, cała czarno ubrana, w kirze, zamaszysto, z brzękiem szabel i twarzami, na których już widoczne były skutki pokrzepiającego śniadania. W pośrodku tego zastępu szedł młody Brühl, blady jak mur, widocznie zmęczony i zafrasowany więcéj niż przelękły. Znać w nim było posłuszną ofiarę, wleczoną mimowoli na stracenie. Stronnicy Familii usiłowali wchodzącym zaprzeć drogę i utrudnić pochód do sali — lecz ich tak gwałtownie zrazu odparto, że cały tłok, który ją napełniał, zachwiał się, zakołysał, musiał ścisnąć, czyniąc po niewoli miejsce nowym przybyszom, w liczbie dosyć znacznéj. Wprawniejsze oko mogło już naówczas poznać, że Litwini liczebnie słabsi będą.
Obóz Familii począł się wejrzeniami obliczać szmer uciszył się na chwilę — dygnitarze przybywać zaczynali. Oczekiwanie niecierpliwe... wyraziło się nagłém milczeniem... Wszyscy już stali na miejscach swoich, gdy książę Adam oczyma prawie litościwemi rzucił na Brühla... Obok niego stali Radziwiłłowie a przodem w boki pysznie się wziąwszy, książę Karol dumnie oczyma wodził po sali. Zdały się one mówić: Gdyby mi pozwolono — panie kochanku... zmykalibyście wy ztąd gdzie pieprz nie rośnie... Nie postrzegł nikt, jak książę Adam, ostrożnie się z pomiędzy swoich wysunąwszy, począł bokiem przeciskać do Brühla. Jeden Godziemba to przewidział, drgnął i zdawał przygotowywać, jakby do odsieczy...
— Mości książę — szeptał po cichu Brühl do wojewody wileńskiego — jestem tu, jak wiecie, przeciw méj woli i przekonaniu... z rozkazu! Boli mnie, że muszę z sobą wnieść niepokój i być przyczyną waśni. A! gdyby mi wolno było ustąpić!! Jeżeli przeciwnicy rzucą się na nas w istocie — ją się bronić nie myślę — ujdę z placu...
Książę spojrzał i pomilczał...
— A toby dopiero pięknie było, panie hrabio, panie kochanku, mruknął... My was ztąd nie puścimy; kiedyś grzyb, leź w kosz... Ale my WMość obronimy... bądźcie spokojni; to tylko bieda, że król JMość nie pozwala się pobawić; a moi, jak pot poczują, panie kochanku, nie łatwo ich zmitygować i Radziwiłłowi, nasiekają kapusty wiecéj niż potrzeba...
Machnął ręką... Wtém Szymanowski z tyłu przystąpiwszy — odezwał się do księcia;
— Wasza książęca Mość już wiesz zapewne, że król JMość, nawet w najkrytyczniejszym razie do ostatecznych środków uciekać się... nie życzy...
— A tak! tak! panie kochanku — grubym głosem, nie patrząc nawet na Szymanowskiego, odparł Radziwiłł — jużem ja to słyszał... Niechże nas nie łaskoczą, bo my Litwini jesteśmy strasznie łaskotliwi... To darmo, natury nie przerobić...
Brühl stał jak na mękach, blady i drżący... wtém, gdy oczy jego podniosły się ku galeryi i spotkały z pokrzepiającym wzrokiem i uśmiechem Maryi Sołłohubowéj, książę Adam nagle zbliżył się do niego, i nie zatrzymując prawie, w przechodzie szepnął mu szybko do ucha:
— Hałasu będzie wiele z twojego powodu, Brühl — ale proszę o swą osobę być spokojnym... Włos ci nie spadnie z głowy — idzie tu nie o was, ale o waszego ojca...
— A sprawa ojca jest moja zarazem — odparł żywo cześnik, — ale odpowiedź nie doszła już uszu ks. Adama, który w tłumie zniknął, gdy Godziemba zbliżył się na obronę...
Marszałek staréj laski, sędziwy starzec Małachowski, ukazał się właśnie zagajając cichym głosem posiedzenie... lecz gwar był się wzmógł znowu i niełatwo przyszło, wśród sykań ze wszech stron, uprosić milczenie. Cicho, drżąco... z niepokojem... począł Małachowski mówić, nie słuchany wśród gwaru — przerywał sam, przerywano mu co chwila... sykania nie ustawały... laska biła napróżno o podłogę...
Nareszcie z wolna uciszać się poczęło w izbie, błagający głos starca, zdawał się wzruszeniem, jakiém był przejęty, chcieć skruszyć najtwardsze serca...
— „Trzydzieści lat nierządu! mówił — tylko Opatrzność Boża mogła nas przez ten czasu przeciąg od zagłady uchować. Jeżeli i to zgromadzenie, jak poprzednie, nie dojdzie, nie zaradzi krajowi, zguba nas czeka“..
Szmer poczynał głuszyć go znowu.
— „Ufajmy Bogu — dodał starzec — że w serca posłów wleje uczucia, które złemu zapobiegą i uratować nas potrafią“...
Miano już przystąpić do wyboru marszałka sejmu, gdy w obozie Familii ruch się począł, jakby się burza zerwać miała... Około stolnika kupili się ludzie i szeptali... Niektórzy zawczasu na ławki się wdrapywali — aby lepiéj widzieć i słyszeć to co nastąpić miało...
Czarny orszak Brühla sykał jak wąż wielogłowy... Z obu stron głuche jakby warczenie coraz być głośniejszym zaczynało. Rozstąpili się osłaniający sobą pana stolnika, czyniąc mu pierwsze miejsce... Poniatowski postąpił krok naprzód, pobladł i zdawał się wahać chwilę... Można było sądzić, że mu w stanowczym momencie zabraknie odwagi, i już drudzy, z obawy, aby nie spełzły plany na niczém rwali się go zastąpić o głos się dopraszając — gdy stolnik spojrzawszy do góry na Sołłohubową, któréj oczy znalazł wlepione w Brühla, jakby podżegnięty wykrzyknął głosem widocznie wysilonym i podniesionym sztucznie: — Proszę o głos!
Z tyłu go nieco naprzód popchnięto...
— Prosimy o głos! o głos! wołano tłumnie z obozu Familii — prosimy o głos!...
Małachowski chciał się opierać.
— Panie marszałku! tu idzie o najważniejsze przywileje i prawa pogwałcone Rzeczypospolitéj. — O głos prosimy! o głos!
Wrzawa stopniami rosła, pokrywała wołanie marszałka do porządku i zaklęcia jego, aby od zamieszania sejmu nie rozpoczynano.
Małachowski domagał się najprzód wyboru marszałka, oppozycya krzyczała, że nań nie pozwoli... Z obu stron starano się zagłuszyć coraz podnosząc głosy, tak, że ich już wśród szumu i hałasu rozeznać było niepodobna... Wrzawa dochodziła gwałtowności przerażającéj... Namiętności poczynały szaleć... nogami tłuczono podłogę, pięściami ławy... ręce podnosiły się do góry... Stolnik litewski, choć go do głosu nie dopuszczono, począł wołać:
— Nie ma sejmu! nie ma dopóki izba nie zostanie oczyszczona z intruzów!... Co tu robi pan Brühl? Kto go mógł posłem wybierać, gdy wiadomo że szlachcicem polskim nie jest! Precz z nim z izby! precz z nim!
Wtém poparto go wołaniem tłumném:
— Precz z Brühlem! precz z Niemcem!
Niektórzy zapalczywsi, hałasowali:
— A do budy!!
Brühl blady, stał się bledszym jeszcze, usta mu się ścięły, czarne oczy tylko pałały, znosił tortury.
W tém książę Stanisław Radziwiłł podkomorzy litewski, rachując na tabulny swój głos silniejszy od stolnika pieszczonego głosu, począł wrzeszczeć straszliwie aby go zagłuszyć... Wśród piekielnéj wrzawy, która zdawała się wróżyć coś gorszego nad tumult, z wolna ściśnięte dotąd tłumy poczęły się rozstępować, jakby chciały sobie stawić czoło. Małachowski przejęty zgrozą, zakrył oczy. Szable już brzękały, wszystkie dłonie drgały na rękojeściach — jeszcze chwila, a żelaza z pochew miały błysnąć... rzeź w izbie zdawała się nieuniknioną. Na galeryi kobiety obu stronnictw, powstawały jedne przerażone ręce łamiąc, drugie zdając się zagrzewać i pobudzać do walki...
Brühl stojący ciągle nieruchomie pomiędzy Radziwiłłami — za którymi krył się drżący od gniewu Godziemba nie spuszczający go z oka — widząc te przygotowania z oburzeniem i zgrozą, z dumą jakąś razem — odwrócił się nagle, jakby chciał ustąpić z placu i nie dawać powodu do krwi rozlewu — który się zdawał nieuchronnym... Wtém książę Stanisław Lubomirski podstoli i Opacki pochwycili go już usuwającego się za ręce...
— Panie cześniku — na miłość bożą, zawołał podstoli — dasz im w ręce wygraną — to się nie godzi! Oni się na nas porwać nie śmieją — my cię nie puścimy! Miejsce twe tutaj! Myśmy przyszli dla ciebie, trzeba z nami wytrwać do końca.
Tych słów domawiał, gdy w obozie Familii najprzód szabli dobyto i kilka kling błysło nad głowami a za niemi i reszta się ukazała... Na dany znak, Radziwiłłowscy téż jakby tylko nań czekali, wszyscy w jednéj chwili obnażyli szerpentyny...
Na galeryi rozległ się krzyk niewieści...
Na widok żelaza w rękach — wśród sejmu — wypadku dotąd niepraktykowanego, strwożyli się nawet ci sami, co pierwsi oręż obnażyli — nastąpiła krótka chwila milczenia. Wszyscy się uczuli przejęci grozą.
W tym stanowczym momencie rozdziału, okazało się dopiero jawnie, iż Familia śmielsza i baczniejsza, ściągnęła daleko znaczniejszą liczbę szermierzy swych i nimi izbę zalała. Radziwiłł, nie spodziewając się tego, posłuszny woli króla, nie śmiał wprowadzić z sobą nad sześćdziesiąt arbitrów. Tych, choć każdy z nich stał za kilku, nie starczyło do walki... Familia zrozumiała dobrze swą siłę, zawahała się jednak z daniem znaku do boju i rozlewu krwi bratniéj. Na widok szabel dobytych, znaczna liczba bojaźliwszych arbitrów pierzchnęła z sali, po mieście roznosząc wieść, iż na zamku już przyszło do krwi rozlewu. W ulicach poczęły się gromadzić tłumy — nowi arbitrowie naciskali się do sali... Dwa przeciwne obozy stały w pogotowiu, nieruchome przeciw sobie. Stolnik litewski był prawie jak Brühl blady; w wyrazie jego twarzy, mimo pozornego roznamiętnienia, poznać było można, jak niewłaściwą wziął na siebie rolę...
Z po za niego pokrzykiwano jeszcze zapalczywie:
— Precz z Brühlem... Precz z Brühlami!! Hajda do Saksonii!
— Rozsiekać intruza! rozsiekać Niemca!...
— Panowie! krzyknął w téj chwili na ławę się wydobywszy podkomorzy Laskowski — nie wchodzę w to kto tu pierwszy dobył oręża, ale to jest występek kary najsroższéj godny — to przykład nad wszystkie straszniejszy, pogwałcenie majestatu sejmowego... zbrodnia przeciw Rzeczypospolitéj..,
— Dochodzić winowajcy! zawołano za nim...
Niektóre szable cicho poszły do pochwy...
— Precz z arbitrami — odezwali się niektórzy za Laskowskim, który ze swéj ławy nie ustępował.
— Najprzód precz z szablami! począł podkomorzy, nabierając coraz większéj odwagi — a toć jesteśmy w kościele, w świątyni praw; kto ją skaził targając się do oręża, gardło dać powinien... Ja instyguję!
Familia zagłuszyła go nagle hałasem wielkim...
— Scrutinium na winowajcę! wołali niektórzy... i to natychmiast...
— Proszę o głos — krzyknął ktoś z tyłu, podam najlepszy środek dojścia winowajcy...
— Prosimy! prosimy!
— Niech się izba uciszy! niech pan stolnik powtórzy co mówił przeciw cześnikowi — a kto pierwszy i odezwie się — winnym się okaże...
Śmiechem wniosek niektórzy okryli. Wśród zamieszania i wrzawy téj marszałek Mniszech przelękniony postawą Brühla, cierpieniem jego widoczném, począł obiegać posłów zaklinając ich, prosząc o spokojność, o poszanowanie dla szwagra... Ktoś z Familii zobaczył go zwijającego się po izbie, zaczęto zaraz krzyczeć.
— Precz z Mniszchem! co tu robi marszałek? tu nie miejsce do intryg i konszachtów!
Szable drżały jeszcze w rękach niektórych, a co moment powtarzały się głosy: Rozsiekać!! Wypędzić — Won! za drzwi! Precz z szołdrą!
Kilku posłów, mniéj gorąco biorących rzeczy, pozwalało sobie szyderstwa...
— Hedź go ha! a hedź go ha! wołano jak na polowaniu z chartami...
Głosy to były litewskie, które Familię na psy wykierować chciały...
Starego Małachowskiego twarz, na przemiany blada i krwią oblana, wyrażała boleść straszliwą, łzy ciekły mu z powiek, z drżącéj ręki laska się wyślizgiwała...
— Marszałku, szepnął zbliżając się doń Mniszech — jeżeli nie chcesz, aby się krew polała — solwuj sessyę, to jedyne zbawienie...
Małachowski nie miał siły ani opanować rozwścieczonych, ani im ust zawiązać — płakał stary i łzy ocierał... Oczy jego w tém posiedzeniu widziały może daleką przyszłość, która się czasem powiekom starców odsłania.
Wrzały jeszcze namiętności rozkołysane do najwyższego stopnia — a nikt pierwszy ustąpić nie chciał, tak jak nikt téż kroku stanowczego nie śmiał uczynić... Mierzono się oczyma, wyzywano słowami, w piersiach wrzały stłumione groźby...
Wtém głucho odezwało się trzykrotne uderzenie marszałkowskiéj łaski... Posiedzenie odroczone zostało na dzień jutrzejszy...
Izba w milczeniu przyjęła ten wyrok, który obu stronom dogadzał... Nikt w istocie nie pragnął krwi rozlewu, Familia na ten raz pozornie wyszedłszy zwycięzką, spodziewała się groźbą téj siły, którą rozwinęła, zmusić do ustępstw króla i starego Brühla. Resztę więc szabel poczęto chować do pochew i bliżsi drzwi pospieszyli na miasto, roznosząc rozmaicie malowane wieści o tém zajściu, które nazajutrz mogło wybuchnąć straszniéj jeszcze..
Radziwiłłowscy pierwsi, bliższymi będąc wyjścia, ustępować zaczęli. Na twarzy pana wojewody, który już tytuł ten nosił, o który tu jeszcze wojować chciano, malował się gniew posępny, niemal do rozpaczy posunięty. Czuł się upokorzonym, pognębionym i winnym — wargi mu drżały, sapał, a pot kroplami wytryskał mu na szerokiém czole.
— Do jutra! panie kochanku! mruczał — do jutra... ad videndum, koniec dzieło chwali!
Brühla na wpół żywego z gniewu i znękania uprowadzono z sali, w któréj pozostała Familia i jéj adherenci tryumfowali śmiejąc się, przedrwiwając i ciesząc z placu, który otrzymali. Nie zbywało na odgróżkach i przechwałkach...
Jeden pan stolnik, któremu winszowano tak śmiałego wystąpienia, wcale się z niego nie zdawał uszczęśliwionym, miał postać jakby zawstydzoną. Teraz gdy spełnił, co mu narzucono i co nierozważnie przyjął na siebie, czuł najmocniéj jak niewłaściwéj charakterowi swemu podjął się roli, jakie na siebie przez nią ściągnąć miał nienawiści, zemsty i nieprzebłagane gniewy. Upokarzało go niemal to zwycięztwo jakiegoś trybuna i wrzask, którego był sprawcą.
Wychowanek salonów wstydził się burdy, w którą był wmieszany. Szablista szlachta, jaką dowodził, wydawała mu się dziwnie barbarzyńską...
— Mości książę — odezwał się po cichu do stojącego przy nim księcia Adama — ociérając równie pot z czoła uznojonego jak przeciwnicy... ale z niezmierną elegancyą i cienką batystową chusteczką — wszystko to może być dla JMPana Żudry miłém i wesołém, ale mnie się już wydaje nader smutném i trywialném! Namiętności rozkołysać nader łatwo, ukoić bardzo trudno, a następstw nikt obrachować nie potrafi. Nieszczęśliwy to kraj, gdzie w takim wrzątku prawa się gotują...
Książę ruszył ramionami, był może podobnego zdania, spojrzeli na siebie milczący.
— Żal mi tego Brühla — rzekł książę Adam! słyszałem, że ładne komedyjki pisze, a tu go niemal tragedyą poczęstowano.
— Mnie wcale Brühla nie żal — odparł stolnik — ale — siebie...
I westchnął.
Żudra tymczasem na obiad przygotowany gdzieś w refektarzu klasztornym prowadził tych, którzy tak dobrze pod komendą jego, rolę swą odegrywali. Należało im i odwilżenie wysuszonego gardła, i pokrzepienie sił starganych w służbie księcia kanclerza.
Zwycięzcy i zwyciężeni — oprócz komparsów, którymi się posługiwali, czuli to dobrze, iż walka zaledwie była rozpoczęta, kości rzucone, a chwilowe zwycięztwo wcale nie przesądzało końca...
Powozy wyjeżdżały z zamku, piesi rozchodził się, głośno rozprawiając o tém, kto pierwszy porwał się do szabli, a po mieście szedł popłoch zwiastujący, że na teraźniejszym sejmie bez krwi rozlewu obejść się nie może.
Książę Karol zaledwie wyszedłszy z sali, szepnął jednemu ze swych przybocznych:
— Panie kochanku — na jutro pięćset szabel być musi, choćby dyabeł na dyabła siadł... tu idzie o honor Radziwiłłowskiego domu... Słyszysz Jegomość!... choćby nieboszczyków z grobów na appel pozwać przyszło. Zobaczymy kto będzie górą!! Te flejtuchy Niemcy, z pozwoleniem i mnie na dudka wystrychnęli! A no — panie kochanku — dosyć!
I poszóstna kareta potoczyła się ku pałacowi, a posłańcy natychmiast rozbiegli się nawołując i zbierając kto żyw na jutro...
Familia wiedziała dobrze, iż poruszyła gniazdo osie, ale między tym dniem a jutrem była noc i czas do namysłu dla wszystkich, a króla znano, iż się obawiał i opierał krwi rozlewowi. Na jego powolność, na układy z Brühlem rachowano prawie na pewno, nikt bowiem się nie łudził, że z jednéj strony dobyto sił ostatnich dzisiaj, a z drugiéj ledwie ich cząstka do walki stawała... Jutrzejszy więc dzień mógł zupełnie zmienić położenie...
Stolnik litewski czuł to lepiéj niż inni, i dosyć posępny wyszedł z sali, w chwili gdy piękna pani Sołłohubowa siadała do karety... Chciał się zbliżyć do okna, lecz i okno i firanka razem zamknęły się przed nim i powóz szybko wyruszył się z dziedzińca...
— Brühl mi za to zapłaci! szepnął w duchu... Dla czego ta kobieta tak mnie nęci i pociąga?? tém może chyba, że ona jedna mnie odpycha... Jedna taka porażka wszystkie tryumfy zaciera!
I westchnął smutnie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.