Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i łzy ocierał... Oczy jego w tém posiedzeniu widziały może daleką przyszłość, która się czasem powiekom starców odsłania.
Wrzały jeszcze namiętności rozkołysane do najwyższego stopnia — a nikt pierwszy ustąpić nie chciał, tak jak nikt téż kroku stanowczego nie śmiał uczynić... Mierzono się oczyma, wyzywano słowami, w piersiach wrzały stłumione groźby...
Wtém głucho odezwało się trzykrotne uderzenie marszałkowskiéj łaski... Posiedzenie odroczone zostało na dzień jutrzejszy...
Izba w milczeniu przyjęła ten wyrok, który obu stronom dogadzał... Nikt w istocie nie pragnął krwi rozlewu, Familia na ten raz pozornie wyszedłszy zwycięzką, spodziewała się groźbą téj siły, którą rozwinęła, zmusić do ustępstw króla i starego Brühla. Resztę więc szabel poczęto chować do pochew i bliżsi drzwi pospieszyli na miasto, roznosząc rozmaicie malowane wieści o tém zajściu, które nazajutrz mogło wybuchnąć straszniéj jeszcze..
Radziwiłłowscy pierwsi, bliższymi będąc wyjścia, ustępować zaczęli. Na twarzy pana wojewody, który już tytuł ten nosił, o który tu jeszcze wojować chciano, malował się gniew posępny, niemal do rozpaczy posunięty. Czuł się upokorzonym, pognębionym i winnym — wargi mu drżały, sapał, a pot kroplami wytryskał mu na szerokiém czole.
— Do jutra! panie kochanku! mruczał — do jutra... ad videndum, koniec dzieło chwali!