Ragnarök/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Późną jesienią to było. W biurach palono gaz, na dworze wicher szamotał szyldami i deszcz bił o szyby. Na ulicy ruch spadł do minimum. W pokoiku, gdzie Niemirycz pracował, lampa wisząca oświetlała krąg biurka, zarzuconego papierami, i jego głowę, pochyloną nad odczytywaniem jakichś aktów. Miał na czole zmarszczki natężenia myśli, jakby przymus, by rozumieć to, co czytał. Parę razy podkreślił jakiś ustęp błękitnym ołówkiem, wreszcie papier położył, przesunął ręką po czole i zawołał:
— Panie Otwinowski!
Z sąsiedniego większego pokoju wszedł młody człowiek i stanął za biurkiem.
— Czy pan czytał to, co pan napisał?
— Jakże? Czytałem — bąknął.
— To niech pan zechce jeszcze raz odczytać, bo ja nic nie rozumiem.
Podał papier. Młody człowiek rzucił nań okiem, na zakreślone ustępy i zmieszał się.
— Pan daruje. Rzeczywiście opuściłem tutaj. Nie rozumiem, co mi się stało.
Zabrał żywo arkusz i zemknął.
Niemirycz, zamyślony, pozostał bezczynny, zapatrzony przed siebie, W tym czasie napadały go coraz bardziej takie chwile nudy, pustki i osłabiającego wolę i czynność rozmarzenia.
Ocknął się, słysząc ruch w sąsiednim pokoju, jak winowajca porwał następny arkusz i przeczytał nagłówek, gdy drzwi się otworzyły i wszedł sam hrabia ordynat.
Nigdy prawie w zarządzie nie bywał, więc Niemirycz zdumiał.
Hrabia drzwi starannie zamknął. Zaabsorbowany był, markotny, chmurny.
Niemirycz ukłonił się, usunął na bok i czekał.
— Witam pana. Mam wielką troskę. Czy nas tu nikt nie słyszy?
— Nie.
— Zwracam się do pana jako do przyjaciela, bo mi chodzi o usługę w sprawie bardzo przykrej, rodzinnej i poufnej.
— Tajemnice pana hrabiego uważam za własne, a służę całem sercem zawsze.
— Ja też wprost poszedłem w mej trosce do pana. Mam z Andrzejem okropną awanturę. Wpadł w jakąś szajkę oszustów i graczy. Narobił długów; co gorsza, wplątał się w stosunki z awanturnicą, która mi grozi procesem i skandalem, jeśli nie zezwolę na małżeństwo. Cały ten pasztet zwalił mi się dziś na głowę. Masz, czytaj pan! Nie mogę nawet żonie wspomnieć, ani sam w to się mieszać, ani obcych wtajemniczać, ani sądownie się bronić. Jestem najzupełniej bezsilny.
Hrabia rzucił na stół dwa listy i sam upadł na fotel. Niemirycz począł czytać. Zapanowało długie milczenie. Wreszcie Niemirycz rzekł jakimś głosem głuchym:
— To trzeba załatwić na miejscu, w Wiedniu. Możeby hrabia Franciszek...
— Za nic! — przerwał hrabia. — Najprzód, jego niema w Wiedniu. Złożył mandat i w Paryżu siedzi, starając się zapomnieć o zawodzie z swą długoletnią flammą, tą aktorką czy śpiewaczką, z którą nareszcie się rozstali. A choćby i był, to jest człowiek, który całe życie, awantury urządza, a nie odrabia. Nie, jego pośrednictwo rozniosłoby sprawę po całym świecie. Nie, nawet o tem wiedzieć nie powinien. Tu trzeba człowieka z wielkim taktem, miarą i wyrobieniem — przyjaciela! Panie Niemirycz, ja wiem, że proszę o bardzo przykrą i ciężką usługę. Niech mi pan nie odmówi.
— Panie hrabio, anim sekundy nie myślał nie zrobić, tylko bałem się, czy potrafię. Czy pan hrabia chce te długi zapłacić, czy je protestować jako małoletniego, a od szantażu bronić się policją, czy płacić, płacić za wszystko?
— Płacić, płacić! Byle cicho, byle wszystko wykupić: i chłopca, i jego honor, i swobodę, i zabrać go tutaj, i żeby nikt o tem nie wiedział.
Niemirycz spojrzał na zegarek:
— Już dzisiaj pasportu nie dostanę. Jutro mogę jechać. Ile mi to czasu zajmie, nie wiem, w każdym razie na dziesięć dni uwolnię się i rozporządzę bieżącą robotą. Może pan hrabia być pewien, że uczynię, co możliwe, żeby było czysto i cicho. W liście niema cyfry długów?
— Nie. Jutro złożę u bankiera dziesięć tysięcy na Wiedeń, do pana dyspozycji. A tu jest na drogę i koszta tysiąc rubli. Jeśliby trzeba było więcej, uwiadomi mnie pan depeszą. Jak pan myśli, czy on zechce wracać? Może on z nimi trzyma! To okropne!
— Nie. Hrabia Andrzej przyjedzie ze mną.
— Dziękuję panu za otuchę. Pana spokój działa na mnie zawsze dodatnio. I dziękuję panu za tak chętną ofiarność i poświęcenie.
Krew zabarwiła czoło Niemirycza. Spuścił oczy.
— Tej zasługi nie mam i zato niech mi pan hrabia nie dziękuje. Mam w Wiedniu osobisty interes, bardzo ważny, i chciałem tam być.
— No, to mnie cieszy. Obyż pan oba pomyślnie zakończył — rzekł hrabia, podajęc mu rękę. — Zobaczymy się jeszcze przed pana odjazdem, a zatem do widzenia.
Zaledwie wyszedł, Niemirycz zgarnął i uporządkował żywo papiery, biuro zamknął i ruszył do swego mieszkania.
Gdy wszedł, zastał już lampę zapaloną i księdza Michała, zajętego, jak u siebie, czytaniem brewiarza.
Taką to się stało widocznie codzienną zwykłą wizytą, że młody człowiek nie przerywał mu modlitwy powitaniem i począł się krzątać około swego kawalerskiego gospodarstwa. Zaparzył herbatę i postawił na stole dwie filiżanki; szperał po szufladach biurka, liczył pieniądze, porządkował pugilares, wchodził do sypialni, wreszcie począł zcicha grać na pianinie.
Ksiądz pacierze skończył, ręce założył na wytartej książczynie i słuchał. I tak milczeli.
Nagłe Niemirycz grać przestał i rzekł:
— Ojcze!
I to był ksiądz, do którego mówił tak ateusz.
— Co synu?
— Czy od Boga jest tylko klątwa na nią, a dla ducha hańba i wstyd za miłość ludzką, cielesną i zmysłową? Ja nie wiem, ja nie potrafię odpowiedzieć sobie teraz.
Oczy księdza cofnęły się, przybiegły z dalekich światów, pociemniały namysłem...
— Widzisz... i ja dobrze nie wiem. Nie myślałem jakoś o tem. Ale Pan Jezus pewnie o tem coś rzekł, boć Bóg stworzył i ciało, więc o niem wie. Jakże, glinę lepił, glinę ma pod swoją władzą i prawem.
Niemirycz patrzał na niego uważnie, a ksiądz począł przypominać sobie półgłosem:
— W Kanie na godach był... to nie to. Z Samarytanką mówił... nie, to nie to. A widzisz, jest! Rzekł tym, co mu jawnogrzesznicę przywiedli: „Ten, co bez winy, niech na nią rzuci kamieniem.“ Masz, tak rzekł. Glinę ulepił, gliny nie przeklął. Dość glinie cierpienia, że doczesna, i krucha, i śmiertelna. Bóg ułomności jej, wrażliwości jej nie dał tknąć, chyba bezgrzesznym. A tacy gdzie?
Zapanowało milczenie. Ksiądz myślał. Wpatrzony w niego marzył Niemirycz, i nagle pochylił głowę, ręką zasłonił oczy i rzekł głucho:
— Ojcze, ja tak miłuję... i jawnogrzesznicę.
Ksiądz nawet temu się nie dziwił. W abstrakcji jego, w Bożym świecie jego myśli, nie było dziwów, ciekawości, światowej dla faktów miary.
— Widzisz — rzekł po swojemu — to jej Pan Jezus tak dał, by twój duch ją niebogą wzgórę porwał.
— Albo ona mego ducha w proch i glinę za sobą wciągnęła, bo jej pożądam, bo moje ciało jej głodne, bo wyją do niej moje zmysły, aż zagłuszyły ducha.
Wstał i począł chodzić po pokoju z założonemi na piersi rękoma, cisnąc serce rozszalałe.
Ksiądz patrzał za nim. Na sekundę oczy mu się zaniepokoiły, posmutniały. Niemirycz stanął.
— Na co mi przyszło! Takem był siebie pewny, taki silny. Myślałem, żem zwyciężył. Szczyciłem się swoją mocą. I otom zwierzę!
— Śmierć dopiero zwycięża ciało i ucisza zmysły. Nierozsądnieś myślał. Póki je dźwigasz, musisz służyć i podatek mu składać, i wolę jego często czynić, i słuchać głosu i rozkazu, i przed duszą tej gliny bronić, gdy na nią ta nieśmiertelna, wielka monarchini warczy, jako na zbuntowaną niewolnicę.
Tu spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się dobrodusznie.
— Dobrze, dobrze bardzo, że to na ciebie przyszło. To cię wydoskonali. Byłeś silny i pyszny, i dumny, bezwzględny i surowy. Widziałeś złe i dobre, kruszyłeś szczęki krzywdzącego, piętnowałeś występek, byłeś człowiekiem sprawiedliwym i prawym, staniesz się litościwym i słodkim. Dobrze, żeś ułomności gliny poznał: będziesz miłosierny dla bliźnich. Otom ja do Pana codzień za ciebie prosił, boś mi nad wyraz drogi i miły.
Niemirycz pochylił się bez słowa i rękę księdza pocałował, zanim ten zdążył usunąć.
— Ech, co ty robisz? — szepnął zmieszany.
— Dziękuję wam, ojcze — odparł głucho młody.
— Zaco? Naprawdę, ja się tobą cieszę, tylkoś był za surowy w zdaniu i sądzie, a teraz fałszywy, pyszny jest twój wstyd. Ziemskiego miłowania Pan Jezus nie potępił — to sobie pamiętaj — dość nędzy samo w sobie nosi i kary. Na to szczęście cielesne czatuje przesyt i nuda, choroba i starość, i kalectwo, i niestałość pociągu, który pochodzi z krwi wiecznie krążącej, z serca bezustannie bijącego, z oczu ciekawych, z zmysłów chciwych zmiany.
Miłując tę kobietę, umiłuj i duszę jej. Nie myśl jako ludzie powszedni myślą, że w kobiecie ciało tylko warte posiadania. O nie! Szukaj duszy w niej i uszanuj, a zobaczysz, jak ci odpłaci za tę cześć. Choćby ją życie sromotą okryło, a ludzie nazwali towarem, choćby ona sama przestała siebie szanować, szanuj ją, szanuj, bo pamiętaj, jako u Jezusowego krzyża nie dziewice czyste były wierne do końca, ale Magdalena, bo on jej nie potępił...
— Jasnowidzenie macie, ojcze — szepnął Niemirycz. — Takem ją poznał i uszanował, i dziękowała mi.
— Widzisz — ucieszył się ksiądz. Jeśli człowiek uczyni po Jezusowym wzorze, takci mu będzie.
Zamyślił się i po chwili milczenia rzekł:
— Proboszcz mnie wczoraj wygderał, że się po mieście rozniosło, żem spowiednik jawnogrzesznic, że się ludzie śmieją, że każda teraz broi, pewna u mnie rozgrzeszenia. A jakże ja mogę inaczej?... Naprzeciw mego konfesjonału Dobry Pasterz na obrazie, a co wymawiam absolucję, w Niego patrząc, to On się łagodnie, smutnie do mnie uśmiecha i muszę Go słuchać. On tak każe.
Słaby duch ludzki. Z tych rozgrzeszonych może sto się nie dźwignie, może jedna u Jezusa zostanie, ale zalim ja święty, żeby wiedzieć która? Czy mogę potępiać i bronić Magdalenie Stołu Pańskiego... jej, która nogi Jezusowe maściła i włosami ocierała, na wieczerzy z Nim będąc społem? A toć Jego dom, Jego biesiada i On ją snać wezwał, skoro przyszła. A jam co? Odźwiernego Bożego ostatni pachołek. Patrzę w oczy Pańskie, a one mi mówią: otwórz.
— Apostoł! — szepnął Niemirycz, z głębokiem odetehnieniem.
Wtem zegar wybił godzinę. Ksiądz Michał się zerwał.
— Tak późno! A moje nieszpory?
— Czyście tu Bogu nie służyli, ojcze? Ja ciągłe słyszałem organy i wasz głos: et clamor meus ad Te veniat.
— Daj Boże! — szepnął ksiądz, patrząc na niego z wielką radością i rozczuleniem.
Wahał się chwilę i wreszcie nieśmiało, błagalnie szepnął.
— Duszyczkę jej ukochaj i uszanuj.
— Tak mi Boże dopomóż. Szalałem, teraz dopiero miłuję. Bądźcie, ojcze, spokojni. Jutro jadę do niej. Gdy wrócę, przyjdę do was, bez wstydu.
Księdzu rozpromieniła się twarz. Skinął mu głową, szepnął „pochwalony“ i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bardzo łatwo odnalazł Niemirycz adres prymadonny i zadzwonił do drzwi pewnego południa.
Wygalonowany lokaj otworzył, spojrzał i rzekł urzędowym tonem:
— Pani nie przyjmuje.
Młody człowiek dobył kartę wizytową, podał i, słowa nie rzekłszy, począł schodzić na dół. Był już na ulicy, gdy go lokaj dogonił.
— Pani prosi! — zawołał zdyszany.
Zawrócił. Wprowadzono go do zbytkownie urządzonej sieni i przedpokoju. Serce mu tak biło, że chcąc się opanować, powoli zdejmował palto, ściągał rękawiczki, zwlekał. Wtem niecierpliwy głos Willi rozległ się z sąsiedniego pokoju:
— Cóż, Franz, nie dogoniłeś?
Lokaj, zamiast odpowiedzi, drzwi otworzył i zamknął je dyskretnie za Niemiryczem.
— Nareszcie! — zawołała, idąc ku niemu i wyciągając ruchem szczerym obie ręce do niego.
Skłonił się w milczeniu i ucałował je.
— Dlaczegóż pan zmykał i nie rzekł słowa, że to ja pana wezwałam?
— Skądże miałem takie bezczelności wymyślać?
— Jakto? Pan nie odebrał mego listu?
— Nie.
— Więc pan przybył z własnej woli i ochoty?
— Jestem od trzech dni w interesie mego pryncypała. Ośmieliłem się przyjść, bo...
— Bo mi to pan obiecał. Tak? Ein Mann, ein Wort.
Na ruchliwej, nerwowej jej twarzy przelatywały uczucia i myśli, jak obłoki wichrem gnane. Wielkie rozradowanie i zmieszanie, potem zdziwienie, przykrość i ból. I pohamowała się.
— Dziękuję i zato — rzekła z dziwnie gorzkim uśmiechem. — Postaram się dać panu to, co dostałam w pana pustelni: spokój, ciszę, samotność i rozmowę przyjacielską.
Byli w malutkim buduarze, ustrojonym jak zbytkowne cacko, pełnym mebli, parawaników, cennych obrazów, rzeźb, drobiazgów — rozkoszne gniazdko miljonerki. Otwarte pianino, na stolikach pyszne kwiaty, w powietrzu zapach subtelny eleganckiej kobiety. Na żelzanym kominku żarzył się węgiel, na podłodze dywany i przepyszna skóra tygrysia.
Willa usiadła w fotelu, on zajął naprzeciw niej miejsce i rzekł:
— Pani dziś nie śpiewa?
— W operze nie, ale mam koncert u dworu. Pan był wczoraj na Lohengrinie?
— Byłem — i zawczoraj na Hugenotach.
— No, nie pilno było panu mnie odwiedzić. Ręczę, że jutro pan wyjeżdża?
— Może, nie wiem.
Poruszyła się niecierpliwie i umilkła, patrząc w żar kominka. Znowu fale wrażeń łamały się i mieniły na twarzy.
— Wiec pan mego listu nie otrzymał? — powtórzyła. — Wysłałam go w zeszły wtorek.
— Wyjechałem w czwartek. Znajdę za powrotem.
— Niech mi go pan odeśle, nie czytając.
— Nie, pani — odparł spokojnie.
— Kiedy to, com pisała, nie ma najmniejszego sensu. Plotłam, jak w malignie. To dziwne... pisałam do pana, a w tej chwili widzę, żem miała w myśli i oczach nie pana, ale utwór swej fantazji. Je me détraque décidément.
— Jam się nie zmienił chyba? — spytał, oczy na nią podnosząc.
— Nie, może pan tylko, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej sztywny. Ale ja tyle myślałam o panu, że powoli uczyniłam sobie z pana to, com chciała, by było. Dlatego z rzeczywistością pogodzić się na razie nie mogę. To przejdzie. Nie, pan się nie zmienił.
— Co pani pisała do mnie?
— Co? Ach, bajkę, pałace lodowe i w chmurach królestwa. Obłok mówił do skały... marzenie.
— Nie powtórzy mi pani ustnie?
Spojrzeli na siebie raz pierwszy oko w oko. Łamały się dwie wole, dwie dumy w burzy wewnętrznej. Potrząsnęła głową przecząco.
— Więc pani to cofa? — szepnął.
— Nie. Wolno nawet aktorce marzyć i bajkę ułożyć. Zresztą, niech pan sobie to czyta; wiem, pewna jestem, że pan się nie obrazi i nie wydrwi zwierzeń upadłej kobiety.
Zaśmiała się szyderczo, pogardliwie i wstała. Powstał i on też. Twarz miał surową i poważną. Pochylił się przed nią.
— Niech mi pani daruje śmiałość i nie weźmie za złe oświadczyn. Należy do pani moje serce i dusza, i najwyższym honorem i szczęściem byłoby mi, gdyby je pani przyjąć raczyła.
Mówił głucho i blady był bardzo. Ona słuchała, uszom nie wierząc. Skamieniała z wrażenia i zdumienia. Potem prawie ból skurczył jej twarz i krew pokryła skronie.
— To litość — rzekła przez zęby.
— Litość! Dlaczego? Pani potrzebuje litości?
— Od pana cóż więcej...
— Może ja od pani stokroć więcej.
Podniósł na nią oczy jak zwykle smutne.
Jakby we śnie, nie swoim głosem szepnęła:
— Pan mnie kocha, mnie? To nie może być! — I nagle ze stłumionym jękiem, pełnym łkań i uszczęśliwienia, pochyliła się ku niemu, garnąc do piersi.
Ramieniem ją objął. Nie całował, nie pieścił, tylko jak skarb i świętość otulał, chronił. A jej łzy biegły po twarzy, ciche, gorące.
Dzwonek zadrgał u drzwi wchodowych. Ocknęli się.
Podniosła nań oczy, w których był niepokój, czy nie uraziła go pieszczotą. Ale mroczne, poważne jego źrenice były jakby słońcem zalane i tak pogodne, jak źródło. I spłynęło na nią ciche, dobre rozradowanie i spokój.
— Bądź błogosławiony! — szepnęła, usuwając się z żalem z jego objęcia.
W tej chwili portjera rozchyliła się w głębi i zajrzała uśmiechnięta twarz niemłodej kobiety.
— Co tam, Nelly?
— My darling, to szwaczka do miary o ten kostjum na dzisiejszy koncert. Nie mogłam jej odprawić.
— Dobrze, Nelly. Zaraz idę. Mamy gościa na śniadaniu. Każ podawać za godzinę.
Angielka zniknęła, a Willa rzekła:
— A może pan nie chce zostać? Pozwalam sobie dysponować panem, przepraszam.
— Rozporządza pani swoją własnością — szepnął, bo Angielka znowu się ukazała. Przyniosła cygara i papierosy, a za nią lokaj wniósł tacę z herbatą.
— Willa, nie jesteś gościnna. Na taki chłód i wilgoć trzeba koniecznie herbaty. A może pan woli koniaku?
— Dziękuję pani.
Spojrzał na Willę, zrozumiała go.
— Nelly, to jest pan Niemirycz — rzekła.
— Och! — ucieszyła się Angielka, pokazując ogromne zęby w szerokim uśmiechu — och, to pan!
Tembardziej niech pan pije herbatę. Ten jesienny czas okropnie niezdrowy. Broń Boże, pan się zaziębił.
Uśmiechnął się mimowoli z tej troskliwości. Nalewała mu sama wonny napój w starosaską filiżankę, mówiąc dalej okropną francuszczyzną.
— Mgła zjada człowieka. Ja Willi wcale na taki czas nie wypuszczam z domu. Proszę pana, zaraz przyniosę koniak.
— Dziękuję pani. Jestem członkiem towarzystwa wstrzemięźliwości. Nic, nie piję mocnego.
— Och, nie może być! Och, jak mnie to cieszy! Alkohol daje fałszywe, niedrowe ciepło, a herbata prawdziwe. Och, będę miała towarzysza.
Willa pożegnała go spojrzeniem i wyszła. Angielka trzepała dalej:
— Och, jak to dobrze, że pan przyjechał. Czy pan zna Wiedeń?
— Pierwszy raz tu jestem, od trzech dni.
— Och, to trzeba, żeby pana Willa wszędzie zawiozła. Chociaż teraz mgła, chłód, szpetnie, a pan szczupły i mizerny. Bezpieczniej się nie narażać.
— W naszym kraju stokroć gorszy klimat.
— Och, jakeśmy były w Warszawie w maju, bardzo mi się podobało. Willa chce tam kupić majątek, mówiła pewnie panu. Co? Podoba się panu nasza herbata. To nasza, cejlońska.
— Nigdym tak dobrej nie pił.
Ucieszyła się niezmiernie, nalała mu drugą filiżankę.
— Willa już nawet do herbaty gust straciła. Nic nie je, nic jej nie smakuje, prawie bezsennie spędza noce, biedactwo! Bardzo się nią martwię. Tyle jeszcze czasu do końca sezonu, a trzyma się tylko nerwowem podnieceniem. Co warte miljony, gdy niema spokoju.
Pokiwała smutno głową, chciała coś dodać, spojrzała na niego, zawahała się i wreszcie rzekła:
— Niech pan będzie dobry dla niej.
Zanim odpowiedział, wstała i wyszła szybko. Zapatrzony w węgle zamyślił się. Coraz więcej powagi mroczyło mu twarz, aż gdy wróciła Willa, spojrzał na nią nie kochanek, ale myśliciel. Zmrożona, przerażona, usiadła opodal, nie śmiejąc się odezwać, patrząc nań niespokojnie. Zcicha, patrząc w ogień, mówić począł:
— Powiedziała mi pani Nelly, żebym był dobry dla pani. Powiedziała najgłębszą treść uczucia. Ale chęć moja niczem jest. Żebyśmy byli dobrzy dla siebie trzeba znać, co pani nazywa szczęściem, a co ja. Jeśli to samo, pieśnią będzie życie, jeśli co innego — zgrzytem, wyciem, jękiem.
— Co pan zechce, uczynię; dokąd poprowadzi pójdę; co kocha, umiłuję — szepnęła.
Potrząsnął głową.
— Nigdy pani mej woli nie narzucę, z stanowiska nie sprowadzę, swobody nie skrępuję. Oddałem pani siebie i życie raz pierwszy wydaje mi się drogie i miłe, odkąd w nie pani weszła. Ale dlatego właśnie nie uczynię z uczucia pęt, zwyczaju, obowiązku, nie skorzystam z chwili, która sidłem jest na szczęście. Wszystko nas rozdziela, między nami jest otchłań obcości. Co wiemy o sobie? Nic. Otchłań różnicy szczepu i mowy, położenia społecznego, ubóstwa i bogactwa. Przez tę otchłań dzień dzisiejszy położył na most tęczę i pieśń. Ale gdy tęcza się rozpłynie i pieśń ścichnie, ujrzymy jeszcze czarniejszą przepaść. A ja panią nie na trwanie tęczy i pieśni chcę posiadać swoją, ale na trwanie życia, całego życia: szału młodości, i znoju lat dojrzałych, i owoców jesieni, i ciszy starości zimy. Na miljony uczuć ludzkich jedno się takie znajdzie, ale ja, jeśli nie to, żadnego nie chcę.
Słuchała go uważnie, zachwycona, przejmując się myślą, nabierając sama dla siebie szacunku, nie przerywała żadnem słowem.
— W duszy mojej niema miejsca na zabawkę z uczucia. Stawiani je za wysoko, nie rozdrobiłem miłości. W me serce pani pierwsza i jedyna weszła i chciałbym, by jedna na życie została. Chciałbym, i w tej chwili wydaje mi się to pewnością. Ludzie w takim stanie przysięgają sobie przed Bogiem i wiążą się do śmierci. Oszukują siebie i krzywoprzyśiężą. Mija szał, mija miłość, przychodzi inna, a ci dwoje, skuci z sobą pustą formułką, już tylko wiodą żywot galerników, kłamią światu i sobie, szamocą się w męce, przeklinają siebie. Nie, ja siebie i pani nie dam na taką dolę! Czy pani mnie rozumie?
Podniosła nań oczy.
— Rozumiem, żem szczęśliwa. Zrobi pan ze mnie i ze mną, co chce. Pana myśl — moja myśl, pana drogi — moje drogi.
Uśmiechnął się do niej łagodnie, jak do dziecka, któremu trzeba wszystko wykładać.
— Dziś, jutro, może miesiąc, może rok, będzie pani to czuć; może już jutro moje myśli wydadzą się pani szalone, nierozsądne, a moje drogi tak dalekie, jak Indje. Pani ich nie zna, a do swoich nawykłą, drogie są pani.
— Więc czego pan chce ode mnie? — szepnęła żałośnie.
— Chcę uszanować swoją wolę i pani. Chcę, by między nami nie było fałszu i obłudy, ofiar z swego ja i poświęceń swobody. Chcę kochać panią i być kochanym do śmierci; ale jeśli to szczęście nam nie dane, chcę być wolnym, usunąć się z życia pani i panią uwolnić od siebie, gdy przestanę być kochanym.
— Lub gdy pan przestanie kochać — szepnęła.
— Także, gdyż i za siebie przysiąc nie mogę.
Ukryła twarz w dłoniach, umilkli. Gdy podniosła oczy, spotkała jego wzrok.
— Nie mogę nic więcej powiedzieć teraz, nic nie wiem, nic nie rozumiem, tylkom szczęśliwa — rzekła. — Wyda się to panu frazesem, i pozą, i fałszem w moich ustach, ale nie kochałam dotąd; nic nie wiem o miłości. Była dla mnie dotąd synonimem ohydy. Nie pożądałam, nie tęskniłam, nie cierpiałam rozłąki, nie płakałam, nie cieszyłam się, aż do tego lata. Pan był dla mnie ideą, żyłam nią, szalałam z bólu, z wstydu, z poczucia mej niskości. Jeśli taką jest miłość, stanie mi życia, by uczynić wszystko, by panu dorównać, dogodzić, poznać, uwielbić; służyć! Prowadź pan, uczyń, co chcesz, tylko... — tu głos jej się złamał i oczy łzami nabiegły — tylko mi powiedz, żeś mój i szczęśliwy, i że mną nie pogardzasz.
Przyklęknął u jej stóp i ujął za rękę.
— Nikt na świecie nie jest mi świętszy i droższy. I wierzę w każde słowo, i czczę, i jestem bezmiernie szczęśliwy, i szczęścia swego będę jak wiary i skarbu pilnował i strzegł.
Pochylił się jeszcze niżej, do kolan jej, i dodał głuchym szeptem:
— Twój jestem.
Cała drżąca, żądna pieszczoty, spragniona go, zagryzła usta, hamowała się całym wysiłkiem, pamiętna tych słów, które kiedyś wyrzekł o niesmaku i nudzie rozkoszy. Nie, za nic, za całą mękę żądzy nie podda się tej mocy, która ją rwie do objęć jego i ust.
Dyskretne chrząkanie Nelly w sąsiednim pokoju wróciło im przytomność. Angielka weszła, oznajmiając śniadanie.
Jadalnia jest równie zbytkowna, jak buduar. Służba krząta się, jak duchy, zastawa wspaniała, dania wykwintne. Angielka śledzi wrażenia i gust gościa i wreszcie pyta:
— Nie smakuje panu? Ledwie pan tknie potraw.
— Jestem zupełny dziki co do kuchni. Zaspokajam głód i na tem koniec — odpowiedział z uśmiechem.
— Moja droga, na to go nie weźmiesz — dodała Willa wesoło. — Zaręczam, że ani się domyśla, że je bażanta z truflami.
W tej chwili służący podał na tacy kopertę. Śpiewaczka spojrzała.
— Z Burgu! Co tam znowu?
Wyjęła list, przebiegła wzrokiem i z rozjaśnionemi oczyma rzekła do Niemirycza:
— Odwołany koncert z powodu śmierci u dworu.
— Kto umarł? — spytała ciekawie Nelly.
— Jakaś hiszpańska arcyksiężna. Kwestja etykiety Habsburgów.
Nelly twarz wyrażała frasobliwość.
— Martwi cię to ze względu na naszyjnik?
— Ależ nie! — zaprotestowała Angielka.
— No, no, nie zapieraj się — zwróciła się do Niemirycza i dodała: — Gdy jestem zaproszona na koncert prywatny do Burgu, otrzymuję zawsze kosztowny prezent. Nie wiem, skąd Nelly się dowiedziała, że dziś miał być naszyjnik z szafirów, a jest chorobliwie łakoma na klejnoty. Mam tego mnóstwo i osobiście nie kocham się w kamykach, ale ona ma do tego pasję. W testamencie zapisałam jej wszystkie. No, nie smuć się, Nelly. Jutro kupię za swoje pieniądze naszyjnik i dam ci do kompletu, ale nie miej pretensji do arcyksiężnej. Ja jej życzę nieba, że mnie uwolniła od służby w dniu dzisiejszym.
— Co ty pleciesz, co ty pleciesz! — wołała Angielka. — Ja się bardzo cieszę, bardzo cieszę; tylko się turbuję kolacją. Nie rachowałem, że będziesz w domu. Muszę się o coś postarać. Pan nie ma pojęcia, jaka ona grymaśna i wybredna w jedzeniu.
— Nie prawda. Albo nic nie jem, albo wszystko. To zależy od usposobienia.
— A dziś nic pani nie je.
— I nie będę jadła. Więc się, Nelly, nie troskaj.
Wstała i skinęła na niego. Przeszli do buduaru i gdy zostali sami, opadł jej humor i swoboda.
— Jak ja się pana boję — rzekła. — Ucieszyłam się na razie, żem wolna na dzień cały, a teraz czuję, że powinnam panu powiedzieć: „idź“, bo i czem pana potrafię zająć?
— Już się pani boi, a życie całe?
— Życie? Alboż ja panu wystarczę? Nie marzę o tem. Pieśń panu dam, najlepsze co we mnie.
— Najlepsze to dusza, gdy się ją pojmie i pokocha. Poco mam udawać? Ust pani i pieszczot pożądam. Ale nie tem mnie pani zdobędzie i posiadać będzie, tylko gdy dusze sobie odpowiedzą. Ludzie, co wierzą, że szał jest kochaniem i w życiu wystarczy, na miljony się liczą, i na miljony się liczą zawiedzeni, zdradzeni i zdradzający, zmarnowani i nieszczęśliwi wszyscy, którzy życie zbudowali na tej fałszywej wierze.
— Chce pan, bym swe życie opowiedziała? Nie ukryję nic. Zresztą pan się go domyśla. Powiem najgorsze, może wydam tem wyrok na siebie, w pana pojęciu. Należałam do wielu, szalałam, nie kochałam nigdy i nigdy nikomu nie rzekłam tego słowa. To potworne.
Spojrzała nań smutno.
— Pogardza pan mną?
— Nie, jeśli pani szałem tylko nie płaciła za prawdziwe uczucie. Wtedy by pani popełniła mord nad czyjąś duszą.
— Prawdziwe uczucie — odparła szybko. — Nie spotkałam tego. Szaleli za mną dla mego śpiewu, pożądali mnie: jedni przez próżność, inni przez popęd zwierzęcy, inni przez roznamiętnienie do teatru i głosu i gry scenicznej. Żaden nawet nie zauważył, że poza mem ciałem jest myśl, jest duch. Żaden mnie nie uszanował jako artystkę. Chcieli kobiety i płacili mi. I tyle ze mnie mieli, ile się za złoto kupuje na targowicy żądz ludzkich. Duszę moją pan pierwszy i jedyny uszanował, i od chwili, gdy ją pan ocenił, jam siebie całą cofnęła z targu, bom się poczuła człowiekiem, i jakby nowonarodzoną, i tak bezmiernie szczęśliwą i czystą tem nieznanem uczuciem.
Osunęła mu się do kolan, przywarła do nich i, zarzucając mu ramiona na szyję, mówiła przez łzy i uśmiechy:
— Oddam ci się, gdy zechcesz, i gdy nawet i ty tylko szału chcesz. Wiem, że to kochanie będzie, nie sprzedaż, trwanie pieśni, ale takiej nikt ode mnie nie miał. Nie niewolnicę i kurtyzanę bierzesz, ale człowieka. I wolno mi duszę ci dać, bo niczyja nie była i nie będzie potem, choćbyś jej nie chciał, nie dogodziła ci, nie zrozumiała twojej. Tyś mnie uszanował, tyś mnie jeden nie sponiewierał, i wiem, czuję, że jutro mnę nie pogardzisz.
I pojęły się ich usta spragnione życia, i rozkołysały się serca jak dzwony, i zdało się Niemiryczowi, że jest wśród kwietnych sadów, w ciepłej ciszy, i wiązankę cudnych kwiatów do piersi tuli, i pije napój słodki a odurzający, i bogom staje się równy w szczęśliwości. I miał w sobie jedno czucie i myśl:
— By to trwało, by to się nigdy nie skończyło.
I przeszło go ogromne rozradowanie, gdy doleciał go jej szept cichy, jak tchnienie.
— Życiem ci to uczynić, lub nie obudzić się już.
Ramionami ją ogarnął i do siebie przytulił.
— Uchowam cię, mnie się nie lękaj. Zapłacę ci życiem.
— Wiem, jestem spokojna — odparła, przymykając oczy.
I dał jej śnić tak w objęciach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Niemirycz wrócił do hotelu, zastał w swym pokoju hrabiego Andrzeja.
— Niech mi pan wybaczy natrętność i bezceremonjalność, ale musiałem być z panem — rzekł gość. — Musiałem, bom się lękał siebie i samotności. Postąpił pan ze mną jak chirurg, i mam uczucie, że dotąd leżę na stole operacyjnym. Operacja się udała, ale pacjent nie ma sił do dalszego życia. Nie widzę przed sobą teraz nic, niczego nie chcę i mam okropny żal do pana. Byłem okłamany, oszukany, wyzyskany, ale żyłem, czułem, wierzyłem, szalałem, używałem. A teraz co? Co mi dała prawda?
— Chociażby tylko na razie ból. To wstęp do refleksji. Życie i śmierć tem się poczyna. A jeśli pan pogrzebał złudzenia, ślepy szał, bezmyślne użycie, nawet wiarę w ludzi i ich uczucia, czy pan się ma za umarłego? Pan się narodził zaledwie do życia.
— To są słowa i komunały. Nie nawykłem słuchać tego z ust pańskich, i nie po nie tu przyszedłem. Nasłuchałem się tego do syta w domu; nie dadzą mi nic oprócz upokorzenia i nudy. I boję się, że oprócz nudy, nic więcej w życiu nie zaznam.
— A hrabia się czegoś innego po szale spodziewał? To przecie wynik logiczny: kto się bawi, musi się nudzić. I upokorzenie przejść musi. Kto nie zatracił honoru duszy, ten często się wstydzi.
— Teraz to było — cięcie godne pana. Ach, myśli pan, żem zapomniał naszych rozmów przed siedmiu laty. Nauk nie spełniłem, ale pamiętam. Miewałem czasem w rozkoszy „abszmak“ piołunu, na myśl o panu. Pamięta pan, jakem się zalecał do tej Francuski i Bichety? Zszedł nas pan kiedyś w altanie. Widząc się odkrytym, pochwaliłem się, byłem strasznie dumny z takiej zdobyczy. A pan ani się zgorszył, ani zagroził ostrzeżeniem starszych; powiedział mi pan spokojnie: „No, zapewne to bardzo przyjemne, ale podobne zwycięstwa odnosi każdy fornal, lokaj, terminator szewcki. To bardzo pospolite.“ To gorzka prawda. Szkoda, żem jej zawsze nie pamiętał, możebym nie był tak pospolicie oszukany, zdradzony i tak pospolicie upokorzony, no i tak znękany.
— To za wiele, hrabio! Czyżby hrabia kochał? Szkoda.
— Zapewne kochałem, bo wierzyłem. I teraz, pomimo wszystko, nie czuję oburzenia ani chęci zemsty, ale jakiś tępy ból. Ciekawym, coby pan uczynił, jak postąpił po takiem przejściu?
— Gdybym miał środki i stanowisko hrabiego, podróżowałbym. Z moimi środkami, tobym się zapracował.
— Tak, pan szczęśliwszy. Ja nie mam co robić.
— Istotnie, aby podołać waszej pracy, trzeba mieć siły tytanów.
Hrabia Andrzej spojrzał zdziwiony na mówiącego:
— Pan drwi sobie ze mnie.
— Wcale. Nawet wielbię losy, że mnie nie postawiły na czele, ale w szeregu tej wielkiej armji ludzkości. Mogę nic nie robić, bo nic nie mam, mogę nie myśleć, bo mam tylko siebie do rządzenia. Nic nie reprezentuję, za nic nie jestem odpowiedzialny; mogę bezkarnie broić, hulać, nawet trwonić pieniądze, jeśli je zapracuję. Jestem tłumem lub niczem.
— A ja? — spytał hrabia.
— Hrabia jest dynastą. Reprezentuje ród, który za zasługi jest wywyższony, a zatem obowiązany jest tę wyższość utrzymać. Hrabia jest kapitalistą, a zatem obowiązany jest fundusz utrzymać, użytecznie użyć, rządzić nim. Hrabia jest posiadaczem ziemskim, panem, opiekunem i przodownikiem wielkiego, szarego tłumu, który trzeba prowadzić, kierować, o którym i za który trzeba myśleć. Hrabiemu nie wolno próżnować, ani stanie czasu na myślenie o sobie, ani wolno być głupim, ani hulaką, ani zerem, bo hrabia jest wodzem.
— Zachęcający zarys obowiązków! — roześmiał się z przymusem hrabia. — Rozumiem teraz, dlaczego to pan nazywa pracą tytanów. A czy zna pan kogokolwiek z mojej klasy, któryby podobnie myślał?
— Nie znam nikogo z hrabiego klasy, ale też i nie widzę wodzów nigdzie. Zapewne ich i w innych klasach niema zdolnych, kiedy tłum się nie szanuje, ani słucha.
— I dlatego nie radzi mi pan pracować, z góry przekonany, żem nie dorósł do tego, ale radzi mi pan podróżować.
— A hrabia czuje się na siłach do pracy?
— Przedewszystkiem pracuje i rządzi ojciec. Ja nie mam ni woli, ni głosu. Zresztą to słuszne. Nie czuję się na siłach, nie chcę rządzić. Pan mną pogardza, także słusznie. Jestem słaby, chory, bez woli, bez chęci, bez zapału. Zapewne będę podróżować.
Oparł głowę na rękach, splecionych na stole, i zapanowało milczenie. Hrabia był dotknięty, obrażony, nadąsany, ale oderwany od swego „przejścia“. Siedział i chciał się zebrać na ostrą odprawę... jakiemuś tam oficjaliście ojca, którego spoufalił niepotrzebnie. Przypomniał więc sobie wsystkie jego słowa i krytyki, żeby je zbić i odeprzeć.
I nagle podniósłszy głowę, spotkał oczy Niemirycza.
— Pojedzie pan ze mną? — spytał.
— Nie, hrabio.
— Dlaczego?
— O, dla wielu powodów. Po pierwsze, że zawadzałbym i sam się truł różnicą naszych poglądów. Odrazu mnie hrabia nie zrozumiał i wziął za obrazę radę podróży. Hrabia to uważa jako rozrywkę i zabicie czasu, ja, jako bardzo poważne studja i korzyść na dalsze życie. Potwóre, nie jestem wolny ani materjalnie, ani osobiście, żebym, mógł w ten sposób się kształcić. Mnie muszą, wystarczyć książki, aby poznać żywość i pomysłowość Francji, silę organizacji i poszanowanie rządu Anglji, ład Niemiec, wolność i business Ameryki. Mnie musi wystarczyć obrazek piramid i Akropolu, Palatynu i Delhi, Hekli i Niagary. Zresztą, jeśliby hrabia chciał, znajdzie weselsze towarzystwo, niż moje.
— Ma pan dosyć kramu ze mną. Polecenie ojca spełniono, wykupiliście mnie. No, ale jakież pan otrzymał dalsze rozkazy? Co ze mną postanowione? Zapewne będę gdzieś w Meheczu odsiadywał pokutę?
— Żadnych mi nie dano rozkazów, oprócz dopomożenia hrabiemu do wyplątania się z rąk tej szajki. Udało się to nam nawet tańszym kosztem, niż rachowaliśmy. Zostało hrabiemu dwa tysiące rubli.
— Możemy zatem wracać. Pierwej czy później, trzeba burzę familijną przetrwać. Tak mi wszystko zbrzydło, że nawet nie stracę tych paru tysięcy. Możemy jutro jechać. Niech się to raz skończy.
Niemirycz oparł czoło na ręku i milczał. Snać pasował się ze sobą.
— Co panu? — spytał hrabia.
— Rozważałem, czy załatwię swoje sprawy tutaj do jutra. Będę służył hrabiemu wieczorem.
— Ma pan tu znajomych? Ależ wtakim razie zostanę, dopóki pan zechce. Wracać sam nie czuję się na siłach. Może i lepiej, że zostanę. Otrząsnę się z apatji, rozerwę się.
— Nie, hrabio, jedziemy jutro. Powinniśmy jechać.
— I pojedziemy razem potem w świat, prawda? — uśmiechnął się raźniej młody, wyciągając dłoń do uścisku.
— Jeśli z jedną myślą i planem, może.
Hrabia, idąc ku drzwiom, stanął na progu.
— Zdaje mi się, że ja wrócę do mego korepetytora. Obciąłem się szpetnie znowu. Wracajmy kuć poprawkę po wakacjach.
— Wracajmy, by ludźmi zostać — odparł poważnie Niemirycz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.