Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ramieniem ją objął. Nie całował, nie pieścił, tylko jak skarb i świętość otulał, chronił. A jej łzy biegły po twarzy, ciche, gorące.
Dzwonek zadrgał u drzwi wchodowych. Ocknęli się.
Podniosła nań oczy, w których był niepokój, czy nie uraziła go pieszczotą. Ale mroczne, poważne jego źrenice były jakby słońcem zalane i tak pogodne, jak źródło. I spłynęło na nią ciche, dobre rozradowanie i spokój.
— Bądź błogosławiony! — szepnęła, usuwając się z żalem z jego objęcia.
W tej chwili portjera rozchyliła się w głębi i zajrzała uśmiechnięta twarz niemłodej kobiety.
— Co tam, Nelly?
— My darling, to szwaczka do miary o ten kostjum na dzisiejszy koncert. Nie mogłam jej odprawić.
— Dobrze, Nelly. Zaraz idę. Mamy gościa na śniadaniu. Każ podawać za godzinę.
Angielka zniknęła, a Willa rzekła:
— A może pan nie chce zostać? Pozwalam sobie dysponować panem, przepraszam.
— Rozporządza pani swoją własnością — szepnął, bo Angielka znowu się ukazała. Przyniosła cygara i papierosy, a za nią lokaj wniósł tacę z herbatą.
— Willa, nie jesteś gościnna. Na taki chłód i wilgoć trzeba koniecznie herbaty. A może pan woli koniaku?
— Dziękuję pani.
Spojrzał na Willę, zrozumiała go.
— Nelly, to jest pan Niemirycz — rzekła.
— Och! — ucieszyła się Angielka, pokazując ogromne zęby w szerokim uśmiechu — och, to pan!