Ragnarök/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Cztery dni pracował Niemirycz w biurze, zakopany w papierach i dokumentach, lub przesłuchując chłopów. Pisał i notował, klasyfikował materjał. Wreszcie, w przeddzień odjazdu, poprosił o pokazanie mu w naturze obu granic.
Było święto, więc Jaśka, wolna od biurowej roboty, namówiła stryja, i ruszyli łodzią we czworo z chłopem starym, który sterował, a znał na pamięć błotne labirynty.
Tuż za miasteczkiem bezbrzeżne były wody i łąki, i zniknęli zaraz wśród łóz i tataraków.
— Podoba się to panu? — spytała Niemirycza, który wiosłował z nią na przodzie czółna i nagle przestał, zapatrzony, zasłuchany.
Jak złapany na gorącym uczynku, zanurzył wiosło w toń i odpowiedział:
— Nie widziałem nic, ani słyszałem. Czułem tylko, co jest cisza. Pierwszy raz w życiu jestem naprawdę wśród natury i myślałem, że taka, jak tu, woda musiała być w Lecie.
Dziewczyna spojrzała wokoło, odetchnęła głęboko i, przymknąwszy oczy, szepnęła:
— Tu jest zdrowo i dobrze, i można sobie świat uczynić i w nim się rozkochać.
Pan Piotr zamruczał:
— Kołbowi także nie braknie wody i pustki. Spytaj go, czy w tem rozkochany. Pszczoła z tej samej trawy czyni miód, z której bydlę potrafi uczynić tylko nawóz. Przez pięć dni był Pan Bóg w dobrym humorze, a szóstego wpadł w zły i zdecydował: „Poczekajcie, zlepię coś takiego, co wszystko spaskudzi, czego nie zje.“ Na to tylko potrzebny człowiek na świecie.
— Nazwał się dlatego homo sapiens i królem stworzenia — zauważył Niemirycz. — Świat ma być dla niego. Ujarzmił naturę, zapanował nad nią. Biada zwyciężonym!
— Nie, panie. Biada zwycięzcom! Posiadłszy wszystko, pożarłszy wszystko, homo sapiens coraz wątlejszy, słabszy, chorowitszy. Mnoży się i karleje, i kiedyś robactwem plugawem będzie wśród kwiatów, zewsze jednako wonnych, wśród zwierząt jednako zdrowych. To odwet zwyciężonych!
Łódź płynęła bez szelestu i wszyscy milczeli długą chwilę. Wreszcie odezwała się dziewczyna:
— Na początku Genezy jest przykazanie: „Rośnijcie, mnóżcie się i napełniajcie ziemię.“ To już dokonane. Ziemia pełna.
— Dawno już mądrość ten moment przeczuła i żeby nadmiar w karbach utrzymać, postawiła drugie przykazanie: „Miłujcie się wzajem.“ Wydaje się to za szczytne, a jednak to jedyne logiczne rozwiązanie kwestji przeludnienia. Tylko tego homo sapiens nie uznał. Pozostało hasłem ust, nie serca i czynu. Mnoży się i nienawidzi. Pożarłszy naturę, zaczyna się pożerać wzajemnie, bo głodny i chciwy, bo mu ciasno, bo żądny i coraz słabszy. Złe czasy nadchodzą na świat.
W ciszy, która znowu zapanowała po tych słowach starego, rzekł Niemirycz:
— Nadchodzi Ragnarök.
Dziewczyna spojrzała nań pytająco, więc dodał, zapatrzony w dal:
— Saga skandynawska mówi, że po dniach, które trwają wieki wieków, nadchodzą zachody słońc i zmierzchy duchów i światów, aż przychodzi Ragnarök, straszna noc idei, i wiar, i sił. I wtedy bogowie i ludzie, gwiazdy i słońca, złe i dobre duchy, geniusze i potwory, pojęcia i zasady, zbrodnie i cnoty — skłębione, zbratane jednem zniszczeniem, kataklizmem, co w drzazgi aż do posad światy wstrząsa, zapadają się w otchłań śmierci i zniszczenia. Przeżyły się, chaosem się stało wszystko w noc Ragnaröku — w nicość zapadną. I muszą, bo już panuje chaos, a fałsz przeżarł, jak rdza, fundamenty ludzkich wiar, i uczuć, i czynów. Niema na czem oprzeć nowego gmachu, ani starego restaurować niepodobna, bo co stoi, co się nie chwieje, co zdrowe?
— Prawdą być musi, kiedy już młodzi tak czują — rzekł pan Piotr. — Za moich młodych lat, wierzyliśmy, że poruszymy z posad ziemię, że zapalimy pogasłe Znicze, że ożywimy trupy, poleczymy chore, porysowane ściany świątyń barkami podeprzemy. Gdy młody staje przed pracą i życiem i, rozejrzawszy się, cofa. Wszystko się snać wali. A młodzi teraz coraz częściej to czynią. Młodzi, którzy myślą, i zdrowi są i silni! A ja, com życie inaczej przeżył, nawet ich nie potępiam. Niech siebie uchowają od zarazy, dość im będzie boju.
— Przechodzi czas, gdy ślepe, nieme i bezrozumne stada paśli pasterze gdzie chcieli, jak chcieli. Przejrzały tłumy i myśleć zaczynają, same za siebie. Ale nie godzę się co do tego z panem, że w otchłań świat idzie. Jest chaos i zmierzch, lecz będzie, świt, jeno daleki — rzekła Jaśka. — My go nie dożyjemy, ale być musi.
— Pani ma wiarę, żyjąc z naturą. Wśród mrowia ludzkiego straciłaby ją pani rychło.
— Dlatego w tłum nie pójdę.
— Amen. Z duszy pani to pochwalam.
— Jesteśmy na miejscu — odezwał się stary. — Teraz rozpowiadaj ty, Maksymie.
Chłop wparł łódź na piaszczyste wybrzeże wysokiej wydmy i weszli na szczyt pagórka. Widzieli stąd duży szmat łąk pociętych żyłami wodnemi, i chłop począł różne punkta pokazywać i tłumaczyć.
Słuchał uważnie Niemirycz i szkicował sobie linje w notatniku, śledząc za ręką dziada.
Dziewczyna tłumaczyła mu słowa na polskie.
Widać było Mehecz, o czerwonych dachach, szare wsie, kępy drzew i na horyzoncie czarną plamę dużego dworu.
— To Niemirów — rzekła. — Będziemy wracać pod samym ogrodem.
— Czy to konieczne? — wyrwało mu się.
— Boi się pan napaści?
— Nie, wcale. Tylko sądziłem, żem widział całe kwestjonowane łąki. Nie chciałem państwa utrudzać.
— Nie widzi pan i dziesiątej części. Musimy być u tej drugiej wydmy, która het, za dworem bieleje. Tam drugi punkt sporny.
Zeszli do łodzi. Widok znikł. Płynęli znowu wśród nawisłych łóz i oczeretów. Pod czarnemi olchami toń była słoneczna, cicha, prąd zaledwie widoczny. Spotykane czółna chłopskie pełne były siana i trawy i zmęczonych kosiarzy, wracających z dalekich łąk do wsi. Pozdrawiali uprzejmie Kęckich. Stary ich pytał o ilość gotowych stogów, i rozhowory były szczere i swobodne.
Szlak to był więcej uczęszczany widocznie, bo gdy się zwrócili w węższe rzeczne ramię, zostali sami, a taka cisza była wokoło, że pluśnięcie ryby słychać było o staje, stadka zaś dzikich kaczek żerowały śmiało wśród toni.
— Poluje pan czasami? — spytał pan Piotr.
— Nie. Nie mam okazji, żyjąc zawsze w mieście. Ale nawet na wsi nie zabijałbym. Może to panu wyda się śmieszne, ale wstydby mi było.
— Stryj się okrutnie cieszy, to słysząc. Całe życie tutaj spędza z strzelbą, ale jako żandarm. Zabija tylko drapieżniki.
— Ano. Za młodu roiło się być opiekunem i obrońcą słabych i małych... bliźnich. Ale przekonałem się, że ludzie tego i nie życzą i nie rozumieją, a nawet często nie pozwalają. Więcem do zwierząt poszedł na służbę. Te mi nie bronią siebie kochać i ochraniać, i drapieżniki, i złodzieje, i oszusty, i krzywdziciele w tym narodzie nie są osłonieni przywilejami. Za mord słabszych idą na moją egzekucję. Nigdym nie zabił nic jadalnego i wogóle nie używam pokarmów mięsnych.
— I pani wegetarjanka?
— Prawie. My z ojcem jadamy ryby i jaja. Stryj tylko jarzyny, owoce i ziarna. Ilekroć się zniecierpliwię, gniewam lub głowa mnie boli, stryj mi wypomina tę nieszczęsną rybę, jako powód dolegliwości i ostrości charakteru. A wie stryj, żem cały ten tydzień w podróży żyła mięsem!
— To też odchorujesz na duchu i na ciele.
Za nimi rozległo się przeciągłe wołanie. Chłop począł nasłuchiwać i rzekł:
— Nas ktoś zwołuje. Pewnie do pana.
Odkrzyknął i przestali wiosłować. A wnet dogoniła ich łódź, pędzona przez babę i wyrostka, i baba poczęła lamentować, że jej „człowiek“ spadł z dachu i nogę złamał.
Na to pan Piotr, dalej nie pytając, do tamtej łodzi przesiadł i zawrócili całą siłą wioseł.
— Stryj pani doktor?
— Zagraniczny ma dyplom i nie praktykuje, ale chłopom nigdy nie odmówi. Ciągłą ma robotę. Tygodniami bywa poza domem, włócząc się z swą apteczką, strzelbą, zielnikiem po tych obszarach. Zna go każde dziecko.
— Stosunków towarzyskich niewiele tu być musi?
— Owszem. Są dwa dwory obywatelskie. Podobno nawet bawią się, odwiedzają, urządzają tańce, imieniny, żenią się, wychodzą za mąż, żyją i używają po swojemu. Po powrocie z zagranicy chciałem tych ludzi poznać i odwiedzałam Kołbów, Bułhaków, Siecieskich i jeszcze kilka podobnych domów. Ale tak nie rozumieliśmy się, tak ich gorszyłam, a oni mnie nudzili, że teraz widujemy się parę razy do roku, i to nam wystarcza. Między Samarkandą i Londynem mniej drogi, niż między nami.
— I nie doznaje pani nigdy przykrego osamotnienia w duszy?
— Nie jestem sama. Jest nas troje w domu i żyjemy jak trzech kolegów. Mam pracę nie fikcyjną i próżną panienki w domu dla zabicia czasu, lub reklamy dla kawalerów, ale obowiązkową, urzędniczą, płatną, kontrolowaną. Święto jest mi prawdziwem świętem. Żyję tedy: latem wśród natury, zimą — wśród książek.
— Wydaje mi się pani typem zdrowym i normalnym.
— Zdrowa jestem, dotychczas nie znam co choroba. Ale typem normalnym nazwał mnie pan pierwszy w życiu — no, nie mówiąc o moich w domu. Normalną, wedle przyjętej modły pojęć ludzkich, nie jestem, chociażby dlatego, że ani ja z ludźmi, ani ludzie ze mną nie potrafilibyśmy żyć. Ludzie samotni nie są normalni.
— Są genialni lub tchórze.
— Lub skąpcy zazdrośni o swe dobro. Do których pan się zalicza?
— Dlaczegóż pani mnie z tłumu wyłącza? — uśmiechnął się. — Ach, prawda. Czytała pani „Pręgierz“. Ja się zaliczam tylko do tchórzów, pomimo pozornej odwagi zdania.
— A ja do skąpców. Dobrze mi jest, spokojnie. Zazdrośnie szczęścia strzegę.
— I nie ma pani nigdy buntów, nigdy myśli o zmianie losu, nigdy uczucia pustki? — spytał, patrząc na nią badawczo.
Uśmiechnęła się.
— Czemu pan wprost nie powie, że nie wierzy, bym nie pragnęła miłości, małżeństwa, stanowiska mężatki i obowiązków matki i żony? Otóż wyznać muszę, że jestem zupełnie anormalna, bo dotąd ani na chwilę żadne z tych przywilejów mnie nie nęciły. Co prawda, wychowałam się inaczej, niż ogół kobiet, szczególnie u nas. Nie miałam ciotek, babek, bon, któreby mi wmawiały, że jestem panienką, a zatem stworzeniem, którego całem bogactwem, wartością i siłą jest uroda, podobanie się mężczyznom, ciałem. Nie urabiano mi głosu, ruchów, figury; nie strojono mnie, nie wmawiano, żem przystojna i szykowna, nie uczono mnie robótek i nie trzymano przede mną w tajemnicy, jako zgorszenie i nieprzyzwoitość, prawdziwej treści małżeństwa i macierzyństwa.
Ojciec o jedno się troskał: żebym była zdrowa, stryj o to, żebym nigdy nie była oszukana i wyzyskana, ergo, żebym wszystko znała i umiała, a ja sama z natury miałam do tego systemu podatny charakter. Ojciec mawiał: „Dwie rzeczy dają równowagę: zdrowie i praca“. Stryj mawiał: „Kto ma być szewcem, powinien się znać na skórach; adwokat studjuje kodeks, nikt przed medykiem nie kryje organizmu ludzkiego — dlaczegóż przed kobietą kryją, jak hańbę i wstyd, jej najświętsze obowiązki i zadanie? Dlaczegóż ją okłamują i nieświadomość czynią cnotą? A potem się dziwią, że chaos jest w ludzkich urządzeniach. Jakie macie kobiety, takie będziecie mieli społeczeństwo!“
Ci dwaj kierowali mną i kształcili. A potem wyjechałam z stryjem za granicę, poznałam sztukę we Włoszech, ład w Niemczech, postęp w Anglji, ludzi, ich stosunki i życie wszędzie. Mam już dwadzieścia pięć lat i nigdym nie pomyślała o małżeństwie. Co prawda, i pokus nie miałam: mężczyźni takich kobiet, jak ja, ani pożądają, ani wybierają sobie na towarzyszki życia. Rodzice, wychowujący „panienki“, wiedzą, jaki towar popłaca na kobiecej targowicy, a ponieważ ich marzeniem jak najprędzej pozbyć się córek, rozumiem ich system i przyznaję zupełną konsekwencję. Ludzie dotychczas zachowali tradycję pasterskiego życia, celują nadewszystko w hodowli i handlu bydła.
Ja zaś myślę, że przykazanie: „Rośnijcie i rozmnażajcie się“ już przeżyło swój czas, i wypełniać je kosztem mego zdrowia, życia i swobody nie widzę ni potrzeby, ni obowiązku.
— Może pani jeszcze zdanie zmieni — rzekł poważnie. — W każdym razie, jeśli człowiek anormalny czuje się szczęśliwym, biada starym zasadom i przykazaniom.
Jaśka nic nie odpowiedziała. Patrzała bystro przed siebie, na bliski już gaj olchowy Niemirowa. Zbiegał ku rzece i w cieniu czarnym drzew kołysała się na toni łódka biała, w której siedząca kobieta czytała książkę, rzucając czasami okiem na pływak wędki.
— Hop! — zawołała Jaśka, gdy się wynurzyli z trzcin. — Nic nie złowisz w upał i czytając.
Kobieta drgnęła. Podniosła oczy i zarumieniła się. Chciała coś odpowiedzieć, ale ujrzała obcego i tylko patrzała żałośnie swenmi sarniemi oczyma, które, rozświetlały twarz nieładną, mizerną, charakterystyczną twarz kaleki.
Wiedział już Niemirycz, że nie kto inny to był, tylko ułomna Jadwisia, przyrodnia siostra jego, i aż się zdziwił, że zamiast niechęci lub triumfu, czuł dla niej łagodne współczucie.
A Jaśka Kęcka przestała wiosłować i, stojąc na przodzie łodzi, smukła, silna, zdrowa, mówiła głosem miękkim i serdecznym:
— Nie mogę teraz do ciebie wstąpić, ale przed zachodem słońca puść swą łódkę na prąd. Zaniesie cię do pasieki przy starym młynie, a ja tam o zachodzie będę. Dobrze?
— Dobrze. Dziękuję ci — wyszeptała.
— Michaś nie pisał?
— Ze stacji pisał, że mu bardzo słabo. Nie wie, czy do Merann dojedzie.
— Kiedy ojciec wraca?
— Nieprędko.
— Zdrowaś?
— Jak zwykle.
— No, to do zobaczyska. Uważaj. Płotka się bierze. Podchwytuj!
Ale Jadwisia nie patrzała na wędkę, ale na nich, gdy ją mijali, i spotkała się wzrokiem z Niemiryczem. I zdawało mu się, że ją już dawno zna.
Przepłynęli i na pożegnanie Jaśka zanuciła jakąś miejscową, chłopską, smętną pieśń, która po toni szła daleko i długiem echem. A Niemirycz obejrzał się raz jeszcze na czarne olszyny, i miał jakby zmorę, że pod ich cieniem, na głębi ponurej, trup jego matki płynie. I tak mu się twarz zmieniła, że Jaśka urwała pieśń i spytała:
— Co panu?
Przetarł oczy i próbował się uśmiechnąć.
— Śmierć mi w oczy zajrzała — odparł.
— Bo nad Niemirowem ona krąży. Michaś już nie wróci, jestem pewna.
— Szczęśliwy! Nie dożyje niedołęstwa, starości.
— A jednak każdy żyć chce. I stuletni starzec jeszcze się śmierci boi.
— Instynkt zachowawczy dała natura, ale ten lęk paniczny, zgrozę, kultura wytworzyła. To uczucie nabyte, wpojone w nas przes fałszywie pojętą i wykoszlawioną ideę chrystjanizmu. Nie lęka się śmierci buddysta i mahometanin, i nie lęka się człowiek dziki. Tamtym po śmierci obiecana nirwana i raj. Ten się niczego dobrego ni złego nie spodziewa.
Kto z nich wie prawdę pozagrobową, tego nikt nie będzie wiedział z żywych. Ale nasza etyka, strasząca potępieniem i czyścem, mająca na celu tą grozą powstrzymanie od występków, słabo reaguje na dusze ludzkie. Zresztą formułkami ludzie głuszą w sobie strach; grzeszą i spowiadają się — spowiadają i grzeszą. I tak się jakoś to życie, żądze i cnoty godzą. Na wszystko są na święcie trybunały, taksy i sklepy.
— Ciekawam, jak pan sobie ten byt z tamtej strony wyobraża? — spytała zamyślona.
— A pani? — odrzekł z uśmiechem.
— Ja wierzę w przechodzenie dusz — odparła.
— I w wędrówkę po gwiazdach?
— Nie wiem. To są szczegóły. W każdym razie nie przedstawiam sobie piekła z smołą w kotłach i djabłami z szopki, ani raju z aniołkami i, nieokreśloną szczęśliwością śpiewu i próżnowania. To są symbole i figury, w które wierzą masy, lub bezmyślni. Ale nie wierzę też, byśmy jak kwiat wzrośli, zakwitli, wydali ziarno i narodzeni się stali dla następnych kwiatów. Więc skąd przychodzimy, do czego dążymy? Pan się śmieje? Naprawdę dużo, dużo o tem myślałam, i może to, co wymyśliłam, nie wytrzymuje żadnej krytyki. Ale z tem mi dobrze, spokojnie; śmierci się nie boję i nikogo nie skrzywdzę, więc mi wolno tak myśleć.
— Wolno. A żem ja nad tem się nie zastanawiał, powie mi pani swą teorję. Może przybędzie jeszcze jeden wyznawca.
— Otóż ja myślę, że gdy umrę, na sekundę będę wszystko wiedziała i ujrzę mą drogę przebytą, całe pokolenia nie ojców moich i dziadów, ale żywoty mej duszy, jej wcielenia setne i tysiączne, jej wędrówkę do doskonałości, jej wstępowanie ku górze i jasności, lub zstępowanie w dół, w ciemność. I każdy odbyty żywot jest takim stopniem zdobytym lub straconym, w miarę wartości duchowej żywota. Ujrzę wszystko, co przeszło i co mnie czeka w następnem wcieleniu. Jeślim dopomagała duchowi, o stopień postąpię, duch spotężnieje i odrodzi się o stopień doskonalszy; jeślim go zaniedbała, odrodzę się w grubszej naturze. A po takiej sekundzie rachunku i sądu, wszystko znowu się zaćmi, zgaśnie i obudzę się w niemowlęciu, nieświadoma, na progu nowego wcielenia, z mozolną, pracą przed sobą.
Tak myślę i dlatego pilnuję duszy. Nie chcę spadać. I tak pojęta praca o doskonałość nie jest zasługą i cnotą, jest tylko samolubstwem i rachunkiem. Panu się to wydaje fantazją i brednią. Prawda?
— Nie. Myślę pierwszy raz o tem i rozważam słowa pani. Nie są one czemś nowem. Buddaizm podobnie twierdzi. Nie myślę też argumentami i nauką wojować z panią i, nie należąc do żadnej partji lub wyznania, nie mam utartych, obowiązujących formułek odpowiedzi na wszelkie rozumem nieobjęte kwestje. Droga do doskonałości jest treścią i celem życia. Różni, różnemi ścieżynami, przeważnie samotnie idą po niej. Znam pewnego księdza, który ze mną mówi i słucha moich myśli i pojęć, jak je pani zna z „Pręgierza“, heretycko-rewolucyjnych. Słucha, i gdy mu zachwalam wierzenia i ideały Buddy, Konfucjusza i innych prawodawców i mędrców, on mi spokojnie odpowiada: „Wszelki, który szlachetnie myśli, ofiarnie czyni, duszę swą szanuje i bliźnich kocha, na drodze swej Jezusa spotka, i choć Go inaczej nazwie, i choćby o Nim nic nie wiedział, i choćby przeciwko imieniu Jego bluźnił, śladami Jego stup idzie jako wyznawca, duchem Jego żywy, literą nie zabity.“
— Chciałabym tego księdza poznać — rzekła Jaśka.
— Pozna go pani, jeśli kiedy będzie w Warszawie. Wszak pani tam bywa?
— Co roku jesienią, po zapas książek. Stryj mnie wtedy zastępuje w biurze, a ja przez tydzień żyję wśród ludzi i ich rozrywek.
— Sama pani tam bywa?
— Czasami z Jadwinią, jeśli jej ojciec raczy dać urlop. Zwykle sama.
— Pani mnie raczy sobie za następnej bytności przypomnieć i pozwoli sobie odsłużyć tutaj doznaną gościnność. Było mi tu tak dobrze, jakbym odnalazł dawno niewidzianych przyjaciół.
— Bo możeśmy się znali i przyjaźnili w poprzedniem życiu — rzekła z uśmiechem. — A w teraźniejszem spotkamy się jeszcze często w Warszawie i gdzieindziej. Powiem panu jutro „dowidzenia“ i nieraz to w życiu powtórzę.
— Ano, służąc jednym panom, to możliwe — odparł. — Jam ani śnił, żebym te strony kiedykolwiek oglądał.
— Podobały się panu? — spytała, patrząc mu w oczy.
— Oryginalne i tak bardzo inne od tego, co znam — odpowiedział spokojnie.
Wypłynęli na jezioro wprost Mehecza. Słońce dopiekało na wielkiej tafli odkrytej.
— Jesteśmy w domu — rzekła, wiosłując silniej. A w duchu pomyślała:
— Ten człowiek będzie w Niemirowie i spełni marzenia Jadwisi. Ona ani przeczuwa, z jaką wieścią do niej dziś do pasieki przypłynę i jakiego będzie miała w życiu opiekuna.
I szczęśliwa nadzieją innej doli dla biednej, samotnej kaleki, parła łódź całą siłą swych młodych, hartownych ramion.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.