Ragnarök/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
RAGNARÖK
POWIEŚĆ
WYDANIE TRZECIE
LWÓW-POZNAŃ 1922
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO.



POZNAŃSKA DRUKARNIA I ZAKŁAD NAKŁADOWY T. A., POZNAŃ







I.

Roman Niemirycz gimnazjum i uniwersytet przeszedł w Warszawie o własnych siłach. Nie miał rodziny ani znajomych w mieście, nie wspominał nigdy rodziców, ani mówił o osobistych stosunkach, nigdy z miasta nie wyjeżdżał, tylko przez parę lat na wakacje, w roli korepetytora syna ordynata hrabiego Alfreda.
Mieszkał zwykle sam, na zimnych strychach, żywił się w taniej kuchni, czasami obywał się i bez ciepłej strawy, dawał lekcje, przepisywał akta, nie kołatał nigdzie o wsparcie, i przebojował o głodzie i chłodzie szkoły, mało mówiąc o sobie, mało żyjąc z kolegami.
Było coś zagadkowego w jego życiu i w nim samym. Koledzy go nie lubili, unikali — był zawsze osamotniony i obcy.
Czasami który wstępował na jego strych przed egzaninami — o pomoc, czasem taki, którego „wylano“ z kwatery, znajdował u niego dach i przytułek, zanim „flota“ nie przybyła. Niemirycz pomocy i wskazówek udzielał najchętniej, gościowi ustępował swego łóżka, jeśli je miał, ale te usługi nie zawiązywały przyjaźni: stosunek się zrywał, gdy minęła potrzeba. I zawsze Niemirycz był sam. Nie lubi młodzież zamkniętych ust i dusz — a Niemirycz taki był.
Na zebraniach studenckich słuchał w milczeniu gorących dysput; gdy inni szaleli, jemu ledwie chwilami zapalały się oczy, ale myśl przez usta się nie wyrywała. Gdy wpadł czasem w rozbawione, hulaszcze grono, gdy śpiewano, pito, kochano, patrzał i słuchał, a oczy mu zapadały pod czoło, w głąb — i miały wyraz taki, że kto nań spojrzał, ten humor tracił. Nazywano go upiorem, i nie cierpiano na zebraniach i przy zabawie. Zauważył to — i nie narzucał się.
Gdy skończył uniwersytet, praktykował u adwokata, pracował w sądzie, i raz go spotkał kolega w biurze zarządu ordynacji hrabiego Alfreda, za stołem, nad papierami.
— Cóż tu kolega porabiasz? — spytał.
— Mam posadę — wydział prawny administracji.
— To ci kolega nie wysoko sięgasz. Myślałem, że przemówisz jak Demostenes, sięgniesz po laury naszych mistrzów!
Niemirycz oczy podniósł. Miał ten zwyczaj na sekundę spojrzeć na interlokutora, zanim odpowiedział.
— Niech bierze laury, kto chce. Ja się po nie ani schylę, ani sięgnę — odparł.
— Maszyna do robienia pończoch! — pomyślał pogardliwie kolega i spytał, czy można się dostać do bibljoteki ordynackiej.
Niemirycz wskazał mu gdzie i do kogo ma się zwrócić, i więcej tego kolegi nie widział.
W jakiś czas potem zaczęły wychodzić w najskrajniejszem, najśmielszem piśmie artykuły, podpisane jego nazwiskiem, pod tytułem „Pręgierz“, i poruszyły masy. Stylem ciętym były pisane, z zabijającym dowcipem i prawdą, z niczem niezbitą logiką i szalonym talentem polemistycznym. Stawiały pod pręgierz i piętnowały po kolei wszystkie hipokryzje i fałsze, kalectwa moralne i wstydy społeczne. Stanęli pod pręgierzem: księża kupcy, i obywatele-zdrajcy, i kobiety-hetery, i bogacze-katy pracy, i rozpusta próżniacza, i kult złota, i fałsz dobrodziejstwa — wszystkie rany i hańby rzekomej kultury, całe pogaństwo chrześcijaństwa społecznego, cała dzikość cywilizacji.
Posypały się protesty, repliki, pogróżki, klątwy — zawrzało oburzeniem, zgrozę, — ale Pręgierz nie przestawał piętnować, redaktor przyjmować artykułów, ludzie czytać i wściekać się. I stał się Niemirycz znanym, znienawidzonym, ale groźnym — i poczęto się z nim liczyć, strzec się. Było straszne dostać się pod jego pióro. Wychodziło się stamtąd z nagą duszą i z piętnem niczem nie startem.
Gdy się podniosła ta wrzawa około niego, ordynat z chorą żoną był w Kairze, ale ciotka księżna wnet mu doniosła, powtarzając zdanie ogółu nabożnej arystokracji, że taki ateusz, anarchista nie może się znajdować w ich administracji, że go trzeba usunąć natychmiast przez poszanowanie tradycji i opinji.
Hrabia kazał sobie przysłać artykuły i nic więcej o tej kwestji nie napisał. Dopiero gdy w maju był w przejeździe przez Warszawę, ciotka księżna przypomniała mu Niemirycza. Kazał go prosić do siebie. Jak przez sen pamiętał, że przed siedmiu laty, gdy potrzebował do swego najstarszego syna korepetytora, przyszedł doń student mizerny, w wytartym mundurze, który mu z tego się podobał, że miał oczy myślące i czyste paznogcie i nic prawie nie mówił. Wziął go tedy na wieś i był zadowolony, bo mały Andzio uczył się całe wakacje przykładnie, za nauczycielem jak cień chodził i egzamin doskonale zdał. Zatrzymał go też hrabia i nadal, by chłopcu pomagał, i dopiero się rozstali, gdy Andzia przeniesiono do szkół za granicę.
Przed dwoma tedy laty, gdy Niemirycz się zgłosił, prosząc o posadę w ordynacji, najchętniej mu ją ofiarował. Ale wtedy załatwili interes listownie, więc gdy teraz Niemirycz wszedł, ani go poznał.
Spodziewał się zobaczyć rozczochranego, brudnego komunarda, a zobaczył mężczyznę wysokiego wzrostu, z głową krótko ostrzyżoną i przyciętym porządnie zarostem, ubranego przyzwoicie, i posiadającego czyste ręce i paznogcie. Ukłonił się swemu chlebodawcy i podniósł milczące oczy.
— Pan Niemirycz? — spytał hrabia. — Proszę usiąść — i wskazał mu krzesło.
Niemirycz usiadł. Myślał, że go wezwano dla jakiejś narady prawnej. Czekał.
Hrabia odchrząknął:
— Mam na pana tyle skarg i denuncjacyj, że naprawdę nie wiem od czego zacząć.
Przez poważną twarz Niemirycza przeszedł kurcz.
— Zapewne pan Krukowski, administrator, skarży mnie o zwłokę w sprawie o tę granicę Suchenicy. Termina są w porządku, alem zwlekał, chcąc panu hrabiemu rzecz osobiście przedstawić. Prawo jest za nami — prawda nie. Mam obowiązek pilnować prawa i sprawę wygram, ale prawdę powinienem panu hrabiemu w cztery oczy powiedzieć.
— I owszem, wysłucham potem. Ale nie o to pana oskarżają i nie administrator, ale społeczeństwo, o to! — wskazał ręką na leżący na biurku dziennik, zakreślony błękitnym ołówkiem.
Wziął do rąk pismo i przeczytał:
— To ostatni pana artykuł: „Gdzieście podzieli Chrystusa“. Panie Niemirycz, pan bluźni przeciwko kościołowi i Rzymowi, a ja i mój dom jesteśmy żarliwi wyznawcy.
— Czy to, com napisał, jest fałszem? Gotówem odwołać — odparł spokojnie Niemirycz.
— Pan burzy podwaliny kościoła.
— Nie, tylko gmach, który dla siebie ludzie na nich postawili.
— Pan jest pod klątwą, ateusz!
— Klątwa nie jest obroną prawdy. Prawda nie piorunuje: jest słońcem, które świeci wszechpotężne, wszechczyste, niedbające w swym majestacie o wszelkie napaści.
Podniósł znowu oczy spokojne, raczej smutne i zadumane niż buntownicze, i patrzał w hrabiego.
Ten się poruszył na krześle.
— Są temata, których się poruszać nie godzi przez szacunek dla idei, i są kompromisy smutne, lecz konieczne, z powodu ludzkiej ułomności — rzekł wreszcie, trochę zmieszany.
— Kompromisom takim niema końca, ni granicy, aż w zupełnej zgniliźnie i zbydlęceniu.
Hrabia milczał zamyślony. Wreszcie się ocknął, przerzucił pismo i rzekł:
— A tu znowu artykuł: „Magnaci“. Pan wie, że ten epizod o owym księciu to mowa o moim ciotecznym bracie.
— Czy to nie prawda? Gotówem odwołać — powtórzył Niemirycz.
— Pan ma doprawdy dziwmy pogląd na rzeczy. Nie chwalę postępowania mego ciotecznego brata, ani go naśladuję. Ale nikt nie ma prawa wtrącać się, na co kto wydaje swoje pieniądze. Ten lubi kobiety, balet, inny konie, inny karty. Ostatecznie wydaje swoje, nie cudze.
— Swoje jest to, co człowiek zarobi, a to, co odziedziczył, jest depozytem.
— Jak to zaraz widać, że pan dziedzictwa nie ma! — ironicznie zaśmiał się hrabia.
— I mieć go nie chcę, bo to za wielki ciężar. Więc się panu hrabiemu nie podobają moje idee i zapewne pan hrabia wymówi mi posadę. Czy mam zaraz zdać papiery i komu?
— Ależ o tem nie myślałem! Chciałem, jako starszy, uczynić panu uwagę i poprosić o więcej miary. Pan posiada olbrzymi talent, szkoda, by się zmarnował. Mam nadzieję, że doświadczenie i rozwaga doradzi panu najlepiej. Wszyscy młodzi chcą ziemię z posad poruszyć, ale ona toczy się dalej swoją koleją i toczyć się będzie do końca.
— I jak olbrzym, nie może pozbyć się ze siebie robactwa-ludzi! — szepnął Niemirycz zamyślony.
Tu hrabia, uważając, że dość zrobił dla spokoju ciotki księżny, a ponieważ Niemirycz, pomimo wszystko był dla niego sympatyczny, rzekł, zmieniając ton:
— Czy pan zadowolony z swej posady?
— Tak, dziękuję panu hrabiemu. Uniknąłem karjery adwokata i może głodowej śmierci, bobym nie potrafił kłamać i przeciw prawdzie cytować.
— A pan tak lekko już się z posady usuwał. Co prawda, nie bardzo świetna. Pobiera pan tysiąc rubli.
— Tysiąc dwieście, i mieszkanie, i osobno od każdej sprawy sto rubli. Zupełnie mi wystarcza. Gdybym posadę stracił...
— Zostałby pan tylko literatem, a przy pana zdolnościach może to być świetną karjerą.
— Piszę swe artykuły bezpłatnie. Idei się nie sprzedaje.
— Dziwny z pana człowiek, kopalniany! — zaśmiał się hrabia. — No, zatem przejdźmy do sprawy Suchenicy. Jakież prawo, a jakaż prawda?
— Prawo to plany, wyroki sądów, używalność. Sprawa wygrana będzie niezawodnie. Strona przeciwna stawia świadków, że dziad pana hrabiego te sto morgów pola darował ówczesnemu właścicielowi, tylko darowizny nie ulegalizował, bo nagle zmarł. Opowiadają długą historję jakiegoś polowania na dziki, w czasie którego ów sąsiad, ubogi szlachcic, miał hrabiego uratować od śmierci, z narażeniem własnego życia. Cała ta opowieść nie ma w sądzie żadnej wagi. Ale tej zimy, wertując archiwa, znalazłem ten oto list.
Wydobył z pugilaresu żółty, zmięty papier i podał hrabiemu, a ten czytał półgłosem: „Imć Panie Dworakowski, Dobrodzieju! Polecam ci, abyś z geometrą Bruśnikiem, stante pede, odciął i oddał we władanie IMć Pana Jana Skórkowskiego sto morgów łanu nad rzeczką Białka położonych, a do folwarku naszego Suchenicy należących, które mu darowuję na wieczne czasy w posiadanie, o czem odpowiedni akt uczynić w kancelarii każę.“ Tu następował zamaszysty podpis.
— Dlaczegoż nie spełniono rozkazu? — spytał hrabia.
Niemirycz brwiami poruszył.
— List znalazłem, wyjąłem z archiwów i wręczam panu hrabiemu. Choćby go nawet przeciwna strona miała w posiadaniu, słaby to dowód i bronić się można. Ale nie wysłany został zapewne, może nagła śmierć przeszkodziła... Tego nikt nie wyjaśni. Lecz przeczytawszy go, czułem się w obowiązku sprawę zwlekać, aż go panu hrabiemu doręczę.
Hrabia popatrzał na papier, potem na Niemirycza i uśmiechnął się.
— Mizerne odkrycie. To mi grozi stratą stu morgów ziemi, a panu stratą stu rubli za umorzoną sprawę.
Cień uśmiechu przemknął, rzadki gość, po obliczu Niemirycza.
— Prawda zwykle jest złym interesem i chorobą dla kieski, a zdrowiem i korzyścią tylko dla duszy — odparł.
Hrabia wstał i podał mu przez biurko rękę.
— Tak, lichy z pana prawnik, ale porządny człowiek. Umórz pan sprawę i pilnuj zawsze prawdy w naszych interesach — dodał, podkreślając ostatnie wyrazy, jako jeszcze wspomnienie artykułów.
I uwolnił go łaskawie.
Niemirycz w pałacu ordynackim zajmował dwa pokoje na parterze, w oficynie. Miał gabinet i sypialnię. Usługiwał mu stróż. Meble, odziedziczone po starym rezydencie, należały do mieszkania.
Jako osobistą własność miał pianino, kupione na raty, i szafkę z książkami. Stołował się jak zwykle w taniej kuchni, ale wrzucał do puszki codzień naddatek. Był w zajęciu obowiązkowy i ścisły, pracował do czwartej w biurze, jeśli nie wyjeżdżał za interesami, wieczorem brał jeszcze do mieszkania robotę.
W parę dni po rozprawie z hrabią, siedział właśnie w swym gabinecie nad stosem aktów i pisał jakąś prośbę do sądu. Stróż podał mu samowar i zniknął. W mieszkaniu panowała cisza, tylko pióro skrzypiało.
Niemirycz skończył pisać, złożył papiery, nalał sobie herbaty i począł czytać gazetę; potem spojrzał na zegarek. Do teatru był jeszcze czas, a on przypomniał sobie z Kurjera, że się wybierał na Willę Mora, której gościnne występy elektryzowały od tygodnia Warszawę. Grano dzisiaj „Aidę“.
Wyszedł tedy do sypialni i przebrał się, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
— Pewnie z redakcji — pomyślał, idąc otworzyć. Ale zamiast znajomego zasmolonego chłopaka, na progu stał ksiądz.
Niemiryczi zdumiał. W kościele nigdy nie bywał, z duchowieństwem toczył walkę; ten przyszedł może na dysputę, czy kazanie.
Ale to był jakiś mizerny księżyna. Miał sutannę krótką i wytartą, kapelusz rudy; sam był nikły, jakby wystraszony, z dziecinnemi błękitnemi oczyma.
— Niech będzie Chrystusowi cześć! — wymówił jąkając się. — Czy tu mieszka pan Niemirycz?
— Ja nim jestem. Czem mogę służyć?
Ale ksiądz odsapnął i stracił zupełnie rezon.
— Mnie tu przysłali. Mówiono mi, że pan mi pomoże. Ja tu dopiero od tygodnia, nikogo nie znam. Potrzeba czterdziestu rubli.
— Na co? Kto księdza do mnie przysłał?
— Proboszcz od Bernardynów. Ja tam mieszkam tymczasem. Dzisiaj spowiadałem kobietę i trzeba dla niej czterdziestu rubli. Szatan tak temi pieniędzmi obmotał ludzi, że nawet żeby duszę od zatracenia wybawić, trzeba złota! Poszedłem do proboszcza i on powiada: „Księże Michale, nie mam i rubla. Chcesz, idź do pałacu ordynackiego. Tam jest Niemirycz, który nie dalej jak onegdaj przeciw prostytucji gardłował w gazetach. Niech słowa w czyn wprowadza!“ Więc poszedłem.
— Dobrze ksiądz trafił, bo czterdzieści rubli mam w tej chwili i służę. Ale widzę, że ksiądz obcy w Warszawie, kiedy tak śmiało do mnie przyszedł. Jestem pod klątwą, parszywą owcą, i proboszcz zażartował z księdza.
— Jakto? Kiedy dajesz pieniądze — uśmiechnął się dobrodusznie ksiądz.
Niemirycz wprowadził go do gabinetu i podał krzesło.
— Ksiądz z prowincji? — spytał.
— Zdaleka... — odparł. — Byłem przedtem wikarym w Kutnowskiem, a teraz przygarnęli mnie u Bernardynów. Proboszcz mnie stołuje i czekam, aż mnie gdzie wyślą na wikarjat. Tymczasem służę, pomagam księżom. Praca, dzięki Bogu, jest!
I uśmiechnął się z dziecinną radością.
Niemirycz patrzał na niego zamyślony.
— A gdy ksiądz tę kobietę wykupi, — rzekł — co dalej z nią będzie?
— Widzisz, ona ma matkę, kolonistkę na Woli, która ją z domu wygnała i znać nie chce. Zaprowadzę ją tam.
— Życzę księdzu powodzenia, ale nie wierzę w uzdrowienie trędowatych. Takie kobiety już nie zdolne do statku i pracy. Trąd je toczy.
— Pan Jezus uzdrawiał trędowatych.
— Jezus! — szepnął Niemirycz. — Alboż jest na świecie jeszcze jeden jego wyznawca? Jezusa ukrzyżowali chrześcijanie dawno.
— To prawda! — potwierdził ksiądz.
— A klątwą i nienawiścią darzą tego, kto się za Nim ujmie.
— Bywa i to — szepnął ksiądz nieśmiało.
— I Imię Jego wzięli za firmę kupiecką.
Ksiądz milczał. Dziecinne jego, błękitne oczy patrzały w dal poza świat i rzeczy ludzkie.
— Widzisz! — rzekł po chwili. — Ale z kim On zechce mówić, ten się w Niego tak zasłucha i zapatrzy, że na wszystko inne staje się ślepy i głuchy. Idzie za Nim, idzie, idzie!...
Niemirycz uśmiechnął się i oczy jego zabłysły.
— Idźcie, księże, i wstąpcie niekiedy do mnie po tej drodze. Ręczę, że nie będzie to dla was zboczenie.
— I owszem. Jak chcesz, przyjdę. Tu u ciebie tak cicho!
Obejrzał się po ścianach i zobaczył dwa sztychy. Jeden był to Prometeusz, do skały przykuty, drugi Sawonarola każący. Spuścił oczy.
— Niech będzie Chrystusowi cześć! — rzekł, skłaniając głowę.
Niemirycz wręczył mu pieniądze.
— Niech je ksiądz schowa, bo chrześcijanie ukradną.
— Nie mam mieszka. Pisze w Piśmie, że go Judasz nosił, więc nie mam. Będę trzymał w ręce. Dziękuję ci. W ten sposób dać dla kobiety upadłej można. Opowiem ci, jak mi się udało.
I wyszedł.
Po chwili Niemirycz zgasił lampę, wziął klucz od zatrzasku i ruszył do teatru.
Przedstawienie było już zaczęte, więc nie szukał swego krzesła, ale w przejściu czekał antraktu, rozglądając się po sali i scenie. Willa Mora wydała mu się brzydką, ale śpiewała przepysznie; zasłuchał się z całą rozkoszą amatora muzyki, nie zauważył, że go spostrzegł Stefan Opolski, malarz, i dawał mu znaki, by zajął wolne obok niego krzesło.
Nareszcie arja się skończyła, rozległy się frenetyczne oklaski i malarz zawołał do Niermirycza:
— A co? Jak śpiewa? Poemat! A co za typ? Ciekawe połączenie złotowłosej dzieweczki z temperamentem włoskim. Co za karnacja!
— Gdzie ty widzisz karnację? Wytynkowana, jak kamienica. Kto ona? Włoszka?
— Mówi, że jest Węgierką. Wiesz, brat twego hrabiego za nią tu z Wiednia przyjechał. Tam siedzi, w pierwszych krzesłach.
— Niema tu gdzie Jackowskiego? — spytał Niemirycz, szukając oczyma.
Jackowski był to redaktor „Pręgierza“.
— Niema. On dziś na premierze w Rozmaitościach.
Wstali obadwaj i, korzystając z antraktu, oglądali salę. Malarz miał masę znajomych, Niemirycza znali zaś wszyscy, chociaż on mało gdzie bywał. Ale fotografje jego obiegały Warszawę i po humorystycznych pismach pastwiono się nad nim piórem i ołówkiem. Był znany.
— Patrz: Pręgierz! — mówiono sobie. — Kogo on tu przyszedł piętnować?
— Gdzie? gdzie? — pytały niektóre panie.
Czuł na sobie lornetki i spojrzenia.
Tiens, joli garçon. Jaka szkoda!
Czego? Tegoby nie umiały powiedzieć.
Jego ta nienawistna lub bezmyślna ciekawość tłumu drażniła dawniej. Teraz się z tem oswoił, jak się oswoił z karykaturami i łajaniem, po pismach. Nigdy nie dysputował, ani się bronił. Pisał następny artykuł w miarę myśli, które się wypalały, krystalizowały pod czaszką.
Patrzał teraz po ludziach. Ześlizgiwały się jego oczy obojętnie po strojach dam, po twarzach pięknych, po uśmiechach zalotnych, po tłumie podnieconych, rozbawionych mężczyzn, po morzu głów, i widział wciąż w pamięci myśli dziecinne, jasne oczy zbiedzonego księżyny, i słyszał przepyszny śpiew Willi Mora.
— Chciałbym z nim rozmawiać przy wtórze jej głosu! — myślał.
Stefan Opolski poszedł do jednej z lóż z uszanowaniem do pięknej bankierowej, a do Niemirycza zbliżył się rejent, który miał klientelę ordynacji, więc go znał z urzędu.
— Nasz hrabia w tarapatach — rzekł po przywitaniu, śmiejąc się.
— Nic nie wiem, — odparł Niemirycz.
— Ano, o brata i tę divę. Podobno szalenie go kosztuje. Co prawda, głos fenomenalny.
— Złoto się stacza znowu w rynsztok, skąd wyszło, za pośrednictwem tych dam. To zwykły świata porządek. Jest w naturze rachunek niczem nie zachwiany. Ale naszemu hrabiemu to niczem nie grozi. Bracia są podzieleni.
— Ba, ale powiadają, że on się chce żenić. To będzie dopiero skandal, pod pański pręgierz.
— Na sam fakt słowa nie powiem, ale jeśliby protestowali i przeszkadzali, zapytać będę musiał: czyście chrześcijanie? Co prawda, wobec demonstracyjnej religijności tej sfery, każdy logiczny człowiek to samo postawi pytanie.
— Niby, pan mówi, w imię moralności. Ha, no pewnie!
— Ja nie uznaję sakramentów i nie wierzę w te różne świętości, ani rozumiem, jak można coś nazywać grzechem na ulicy, a sakramentem w kościele. No, ale skoro kto w to wierzy, niech będzie logiczny. Na miejscu hrabiowskiej rodziny gwałtem zaprowadziłbym tę parę do kościoła, jeśli to ma być ich zbawieniem i jest przez wiarę nakazane.
— Dobry pan sobie! — roześmiał się rejent.
— A kasty, a krew? Pan jest zwolennikiem krzyżowania ras.
— Jestem tylko stróżem logiki. Ludzie uczynili taki chaos w sobie i wokoło siebie pojęć, zdań, zasad, poglądów, praw, formułek, że tylko zajrzeć w ten odmęt, a rozum ludzki cofa się z bojaźni o swą równowagę... Myślałem długo nad tem, jakim cudem potrafili doprowadzić do tak ślicznej zgody i przyjaźni cnoty z występkami, i naprawdę gubiłem się w myślach, aż mi to Szczedryn rozwiązał: wynaleźli hipokryzję... Tak, to jest bóstwo najwyższe tego Olimpu.
Rejent się śmiał, ale rozmowę przerwała im orkiestra i Opolski, wracający na swe miejsce.
— Bankierowa ginie z chęci poznania ciebie — rzekł. — Powiada, że musisz pysznie mówić impertynencje. Przypatrz się kolczykom Mory. Podobno zapłacił za nie hrabia sto tysięcy. Muszę do niej pójść i powinszować. Powiadają, że on się z nią żeni.
— Więc ją znasz osobiście?
— Starzy jesteśmy znajomi, z Monachjum, z Wiednia, z Pragi. Malowałem ją dla hrabiego. Znam ją dawniej niż on, od początku karjery — z Pragi.
Kurtyna się podniosła. Umilkli.
Niemirycz słuchał w skupieniu, przymykając oczy. Cała sala była przejęta, gdy śpiewała Mora. Była cichość uroczysta, potem burza oklasków i szał tłumu. Diva dziękowała uśmiechem i ukłonem, przyjmowała kosze kwiatów; oczy jej upojone, rozegzaltowane, rozdawały wokoło spojrzenia rozkoszne.
Niemirycz wstał wśród takiej burzy i zanim Opolski się spostrzegł, wyszedł. Znalazł się przed teatrem z głową gorejącą, z duszą upojoną czarem tych dźwięków. Stał chwilę u portyku, oddychając z rozkoszą powietrzem po atmosferze sali, gdy nań wpadł prawie Jackowski.
— Ach, to ty! Wychodzisz? Ja lecę choć na chwilę. Premiera klapa, bryndza! Cóż tam, gorąco?
— Wrzeszczą, jak stado wyjców. Istotnie głos fenomenalny.
— Dokąd idziesz?
— Do domu. Muszę artykuł skończyć.
— Jutro rano przyślę po rękopis. Dobranoc!
Uścisnęli dłonie i Niemirycz poszedł. Ale gdy był już u drzwi swego mieszkania, rozmyślił się i poszedł daleko, aż w Aleje Ujazdowskie. Dotarł prawie do Łazienek.
Gdy wrócił, już dawno opustoszało przed teatrami i na ulicach, tylko powozy przemykały cicho, na gumach, rozwożąc ludzi, którzy się bawią i szaleją.
— I zawsze kupcy i kupczące! — pomyślał Niemirycz z wielkim smutkiem, patrząc na światełka ruchome latarni.

Wszedł do swego mieszkania. Nie zapalał lampy. Otworzył pianino, chwilę zcicha brał akordy, a potem począł coś grać z pamięci. Co — sam nie wiedział, gdzie to słyszał, i czy słyszał nawet.

II.

W kilka dni potem była niedziela i dzwony wołały wiernych na Mszę, a tłum postrojonej, niedzielnej publiczności zalewał chodniki, śpiesząc do kościołów, a potem dalej za miasto, by odetchnąć powietrzem. Niemirycz wstał późno, a nie mając pracy biurowej, rozmyślał, jak dzień spędzić. Nareszcie otworzył szafę z książkami, dobył jeden tom Szekspira, ulokował się wygodnie w staroświeckim fotelu i zagłębił w czytaniu. Była godzina dwunasta, gdy ktoś gwałtownie do drzwi zadzwonił. Niemirycz ani drgnął.
— Znudzi się i pójdzie — pomyślał, nierad w tej chwili odwiedzinom.
Ale gość dzwonić nie przestawał coraz energiczniej. Zniecierpliwiło go, wstał i otworzył drzwi. Do przedpokoju wpadła dama elegancka, wonna, szeleszcząca jedwabnemi spódnicami, w gęstej na twarzy woalce.
Monsieur Niemirycz? — spytała.
Drgnął i o krok się usunął. Poznał Willę Mora.
Oui, madame — odparł, pochylając głowę.
C’est de vous cette horreur, cette saleté, cette crasse! — zawołała, rzucając mu pod nogi jakiś papier zadrukowany, który przyniosła w ręku.
Spojrzał na ziemię, podniósł papier i przeczytał: „Zlew dla kabotynek europejskich.“
Ruszył ramionami.
— Nie, pani, to nie ja pisałem! — odparł spokojnie po francusku.
— Jakto! Pan się śmie teraz zapierać, mnie w oczy? Co za nikczemność! Mówią wszyscy, że to pana podpis.
Była wściekła, oczy jej się paliły, rozdymały nozdrza, gotowa była go drapać.
Spojrzał na podpis, potem na nią i zatrzymał na jej oczach swoje.
— Ja się podpisuję całem imieniem i nazwiskiem. Dlaczegóż R. N. ma znaczyć Roman Niemirycz? Może być Rubin Nuchimsohn, albo Robert Nowinkowski, albo zresztą Rozalja Nasadek, co prawdopodobniejsze... Ja tego nie pisałem, ani mam pojęcie o treści.
Przebiegł szybko oczyma artykuł. Krew mu nabiegła do głowy i zmarszczyły się brwi. Zmiął papier nerwowo i rzucił z wstrętem na ziemię.
— Kto pani to dał, przetłumaczył i kto powiedział, że ja jestem autorem? — spytał ostro.
— Ano, koleżanka mi to przyniosła dzisiaj do śniadania, a potem, gdym się wściekała, przyszedł ten mały baronik — comment l’appelle-t-on, Tourcio — i powiedział, że to pan pewnie napisał. Je suis venue vous souffleter et vous cracher au visage!
— Nie, pani. Gdybym to napisał, nie wartbym był nawet policzka i plunięcia. Ja nigdy nie piszę paszkwili, ani się zajmuję niczyjemi alkowami. Zachwycony byłem pani śpiewem, raz słyszałem i nawet o tem nie mówiłem z nikim. Tembardziej nie zajmowało mnie wcale pani prywatne życie i obyczaje. To napisał albo odpalony supirant, bardzo złego gatunku, albo zazdrosna kobieta lub mierna śpiewaczka.
Mówił bardzo spokojnie, chłodno, a ją ten chłód i jego zachowanie odurzało, jak przeskok od dusznej sali do chłodu poranka. Nie prosił jej siedzieć. Stali wciąż naprzeciw siebie w gabinecie. Nagle ona wybuchnęła nerwowym płaczem, zerwała woalkę i kapelusz, rzuciła się w fotel i łkała spazmatycznie.
On się usunął do okna i patrzał chmurnie na anemiczną akację na podwórzu. W powietrzu grały dzwony.
— Daj mi pan wody — rzekła po chwili.
Podał jej szklankę. Tak jej szczękały zęby, że ledwie mogła przełknąć. Tedy zapalił maszynkę spirytusową i począł grzać kawę. Potem przyniósł flakon wody kolońskiej i przed nią postawił.
Czynił to wszystko spokojnie, chłodno, ani słowa nie mówiąc. Gdy się kawa zagrzała, podał jej filiżankę.
Wypiła. Atak mijał. Odrzuciła głowę na poręcz fotelu i, zamknąwszy oczy, siedziała tak nieruchomo, tylko nią niekiedy dreszcz wstrząsał.
— Jeszcze kawy! — szepnęła.
Nalał i podał. Wypiła i spytała:
— Pan tu sam mieszka?
— Sam.
Ni femme, ni famile?
Personne!
— Dlaczego pan tak ogromnie smutny i poważny?
Spojrzał na nią po swojemu, na sekundę, zanim odpowiedział:
— Taki już jestem... może dlatego, że myślę.
Popatrzała nań uważnie, potem rozejrzała się po ścianach i sprzętach, i rzekła:
— Tu jest dobrze.
Wskazała pianino.
— Kto gra?
— Ja.
— Tak sam, zawsze sam. To niepodobna...
Nie odpowiedział, tylko brwiami poruszył.
— Sprawdzę. Wszystkiego się o panu dowiem. Proszę do mnie przyjść.
— Dziękuję pani. Bywam w teartze.
— I pan tylko chce znać śpiewaczkę?
— Tak, pani, tylko.
— Dziękuję panu.
Wstała, obejrzała się raz jeszcze, sięgnęła po kapelusz.
— I co ja teraz z tem świństwem zrobię? — rzekła.
— Jeśli prawda, znieść pani musi, jeśli fałsz, podeptać pogardliwie z dumą, bo: Unrecht leiden schmeichelt grossen Seelen. Ujmie się za panią prawda.
— Za mną! — roześmiała się z gorzkiem szyderstwem. — Za mną ktoś się ujmie, za aktorką? Z księżyca pan spada, Herkules do Augjaszowych stajen! Zresztą, ktoby się odezwał i poco? Nie warto!
Włożyła kapelusz, szukając okiem lustra.
Vous n’étes pas Narcisse. Pas de miroir.
Wszedł do sypialni i przyniósł mało lusterko. Przyjrzała się, zapuściła woalkę i podała mu rękę:
— Dziękuję i przepraszam za posądzenie i scenę. Przyjdę kiedy i zaśpiewam wyłącznie dla pana.
W tydzień potem Opolski spotkał Niermirycza w redakcji Jackowskiego i rzekł:
— Jeszcze cię nie obili?
— Kto znowu?
— Ano ci z „Latarni“, coś ich zjeździł za Morę. Odgrażają się, że ci gnaty połamią. Narobiłeś awantury. Dzienniki się wściekają, bo ludzie za twoim przykładem podnieśli na nie larum. Ty masz talent złapać kwestję za łeb. Pyszny był tytuł: „Polska gościnność i dobre wychowanie Warszawy.“ Jakbyś im włazł na odciski. Ale najlepsze to, że hrabia się na ciebie obraził i pokłócił się z divą.
— A to z jakiej racji? — zdziwił się Niemirycz.
— Obraził się, żeś się za nią ujął. „Jemu co do niej! — fuka. — Jakiem prawem występuje jako jej rycerz?“ Willa się dowiedziała o tem i wyrzuciła go za drzwi. Kazała sobie twój artykuł przetłumaczyć i schowała na pamiątkę. Hrabia podobno dotąd jej nie przejednał.
Jackowski, który arystokracji nie cierpiał, warknął:
— Nieborak! Jedyne zadanie i pracę swego życia stracił. Teraz Niemirycza może nareszcie wyrzucą i ja się upiję w knajpie z radości, że taki człowiek już nie będzie butów hrabiowskich czyścił.
Niemirycz ani się odezwał. Robił korektę na brzegu stołu, śpieszył się widocznie.
— Co ci tak pilno? Masz schadzkę? — zaśmiał się Opolski.
— Uhm! — odparł roztargniony, patrząc na zegarek.
— Z kim? Odzie? I poco ty się tak taisz?
— Jakto poco! — wtrącił Jackowski. — Ładnaby powstała chryja, gdyby na niego co znaleźli. Musi się kryć.
Niemirycz podniósł głowę, uśmiechnął się.
— Przez cześć dla najświętszej hipokryzji! — rzekł, odkładając pióro i biorąc za kapelusz, — Dla niej są kościelne kadzidła i ślubne obrączki, i bojowe hymny, i miłosne szepty, i łzy rozczulenia, i oklaski tłumów. O wszechpotężna! O bóstwo!
Roześmiał się raz jeszcze i wyszedł.
Śpieszył, bo miał interes jeszcze do rejenta i bał się, że go w kancelarji nie zastanie. Jakoż tak się stało. Polecił tedy sprawę dependentowi, zapowiedział się na jutro i poszedł do domu. Ciemniało już. Przechodząc, spojrzał na afisz: grano jakiś balet. Po drodze zaczepiło go parę wystrojonych dam. Zbył milczeniem ofertę. Zwymyślały go tedy rynsztokowemi konceptami.
To go do reszty zniechęciło do wieczora wśród tłumu i zabawy. Z westchnieniem ulgi wszedł do swego samotnego mieszkania. Nie zapalał światła, usiadł do pianina i począł grać, jak zwykle, — coś z myśli. Wieczór się uczynił zupełny. Mieszkanie wychodziło na podwórze ciche. Za ścianą były sale bibljoteki i archiwa. Żadnego sąsiedztwa, gwaru, ruchu.
Niemirycz był tak daleko od żywego świata, w takiej przestrzeni eteru, że drgnął, jakby go grom rzucił o ziemię, gdy dzwonek się odezwał. Przestał grać; dłonią przesunął po twarzy i zamruczał niechętnie:
— Kogo licho przynosi? Pewnie „Kurjer“.
Poszedł do sionki i odezwał się:
— Nie widzisz skrzynki na gazety, że się dobijasz?
Ouvrez donc! — odezwał się głos niecierpliwy. Krew mu uderzyła do głowy. Otworzył.
Willa Mora weszła. Zatrzymała się chwile.
— Jest ktoś u pana? — spytała cicho.
— Nie.
— Ktoś grał?
— Ja.
— Tak sam i po ciemku! — zaśmiała się już swobodnie, podczas gdy on zapalał prędko lampę.
Stanęła w gabinecie, zdjęła kapelusz i rękawiczki. Była bardzo skromnie, ciemno ubrana. Podeszła prosto do pianina, spróbowała go.
— Przyszłam panu podziękować.
— Niema zaco. Uczyniłbym to w każdej podobnej hańbie mego społeczeństwa. Nie broniłem pani honoru, ale naszego.
— Wierzę. O mnie panu wcale nie chodzi. Nie zechciał pan mnie odwiedzić. To obelga.
— Może większą czynią pani obelgę ci, co odwiedzają.
Usiadła w fotelu, spojrzała po ścianach.
— Niema pan nawet malowanej kobiety u siebie, a ja, słysząc muzykę, byłam pewna, że wypadnę, żeby wam zaśpiewać serenadę z Fausta.
Odzyskał już zupełny spokój. Usiadł naprzeciw niej, w cieniu, i odparł:
— O ile nie jestem z konieczności w tłumie, o tyle z upodobania jestem zawsze sam.
— Nigdy kobiet! — zaśmiała się. — Czy to przez kult dla cnoty czystości?
— Nie, pani. Można mieć zdanie o tem tylko, co się zna. Kobiet się nie boję. Tout simplement — nie chcę ich.
— Rozumiem: wielka zdradzona miłość!
— Zdradzona miłość jest niczem wobec nudy i niesmaku — jutra rozkoszy. To jest szczęście, które musi być bezmyślne, a ja, niestety, myślę. Dlatego nie mogę go doznać.
Vous étes par trop raffiné.
— Nie wiem, czy to jest wyrafinowanie. Może tylko za wielka duma z potęgi ducha, którego się w sobie ma i czci nadewszystko.
Zamyśliła się. Twarz jej nerwowa zmieniła kilka razy wyraz. Wreszcie rzekła:
— Jest pan bajecznie bogaty, kiedy może sobie na takie zbytki pozwolić.
Milczał. Patrzał w dal swemi smutnemi oczyma, a ona się wpatrywała w niego, aż poczuł ten wzrok, i spojrzeli na siebie. Smutek przeszedł zaraźliwie w jej źrenice i powaga zmieniła wyraz twarzy.
— Ja sobie nigdy nawet nie mogłam pozwolić na wybór serca w tem, co ludzie nazywają miłością. Miałam matkę, która mnie pilnowała... dla karjery. Karjera, sława — sława, karjera! To bóstwo, co zastąpiło bałwany kartagińskie, którym się służyło, które się czciło — rozpustą.
Teraz nie mam matki, mam sławę i karjerę, ale mnie już nie trzeba pilnować. Niema czego: ani duszy, ani serca!...
Wstała, podeszła do pianina i usiadła przy niem. Zaczęła preludjować, błądzić wśród tonów...
— Przyszłam, żeby panu coś zaśpiewać, ale co? Wszystko dla myśliciela jest zohydzone, dla mnie w tej chwili wstrętne. Zaśpiewam panu coś, czego nie zna świat, ni teatr, i czego nigdy nie śpiewam, bo tego nikt me rozumie. Ludową pieśń puszty węgierskiej, dziecinne wspomnienie, kiedy byłam małą, dziką dziewczynką i nazywałam się jeszcze Aranką.
Zaczęła śpiewać. Proste to było, smutne, tęskne, z chwilowemi rozbłyskami dzikości. Hamowała głos; czasami przechodził w rozkoszne pianissima żałosnej skargi.
Skończyła. Melodja drżała jeszcze w powietrzu, rozpływała się coraz lżejszemi, dalszemi falami, i zapanowała cisza.
Obejrzała się. Niemirycz siedział pochylony z głową w dłoniach. Ani podziękował, ani pochwalił. Gdy wstała, wyprostował się i głęboko odetchnął.
Ona przeszła dłonią po oczach, wzięła kapelusz i rzekła:
— Za tydzień już wyjeżdżam do Wiednia. Zapewne się więcej w życiu nie zobaczymy. Przyjdź pan jutro na „Rycerskość“.
Spuściła woalkę, podała mu rękę.
— Przyjdę się z panem pożegnać jeszcze — dodała, wychodząc.
Przeprowadził ją do sionki, nic nie rzekł. Otworzył zatrzask. Wysunęła się i, nie oglądając się, poszła do bramy. On wrócił, usiadł przy biurku, wydobył foljał aktów prawnych, jakąś sprawę o młyn wodny na rzece Białce, i jął czytać, czytać a czytać...
Nazajutrz nie poszedł na operę i nie spotykali go nigdzie znajomi. Opolski, który go szukał, bo mu trzeba było jego aforyzmu do jakiejś artystycznej jednodniówki, nigdzie go znaleźć nie mógł. Nareszcie dowiedział się, że wyjechał. Gdzie, na jak długo? Nie wiedziano w zarządzie. Chodził tam codzień Opolski, aż go wreszcie zastał.
— Gdzieżeś przepadł?
— Stawałem w sądzie, w gubernji. Dziś w nocy wróciłem.
— Masz, skrobnij tu coś po swojemu i podpisz się.
Rozłożył przed nim kartę brystolu, upstrzoną szkicami i wierszykami, i wskazał miejsce.
— Ot, tu. Widzisz, jakie honorowe miejsce obok Willi Mora. Skrob!
Zapalił papierosa i czekał.
Niemirycz przeczytał niemiecki aforyzm śpiewaczki, pisany wprawnem, energicznem pismem:
„W tysiącach znajdzie setki talentów, dziesiątki geniuszów, ale rzadko jednego człowieka.“
— Wcale zgrabne, jak na aktorkę. Ten ród zwykle mało na mózg wydaje, chyba w pasztecikach zauważył Opolski.
Niemirycz siedział z piórem w dłoni, gryząc papierosa.
— Ta sprawa o młyn wodny także mi mózg zmarnowała na pasztecik — rzekł.
— Twój, w muszelce, byłby perłą! — zaśmiał się Opolski.
— Albo ostrygą, czy jakim innym ślimakiem.
— No, kiedy ci nic nie przychodzi do głowy mądrego, to napisz co o miłości. To będzie oryginalne, przez ciebie podpisane.
Jakby mu to dodało bodźca, Niemirycz się schylił nad brystolem:
„Ludzkość przeżyła wieki, weszła na szczyty wynalazków, dumna z skarbów rozumu. A człowiek jaskiniowy może jej dotąd imponować, bo nie wstydził się instynktów i zabijał tylko, żeby z głodu nie zginąć.“
Opolski przeczytał przez ramię.
— Pyszne! — rzekł i co rychlej arkusz porwał.
Po skończeniu roboty w biurze, Niemirycz, wedle zwyczaju, poszedł do taniej kuchni, a potem na wystawę obrazów. Chodząc wśród miernot, posmutniał do reszty, chwilę dłużej zatrzymał się przy jakimś portrecie i wyszedł. W witrynach fotografji ujrzał Willę Mora w tysiącznych pozach i kostjumach. Modą była, sławą chwili.
Wychodząc na ulicę, ujrzał przed hotelem zaprząg hrabiowski, znany sobie. Zapewne nastąpiła zgoda i hrabia był u divy na górze.
Niemirycz wstąpił do bibljoteki, wziął jakąś książkę, której potrzebował do swej pracy literackiej, i wrócił z nią do domu.
Zatopił się w czytaniu, robił notatki, pisał i tak się zajął przedmiotem, że nie zauważył nadchodzącego zmroku.
Lubił, jak każdy marzyciel, szarą godzinę, ale tym razem zaraz światło zapalił, okiennice zamknął i dalej pracował.
Słyszał, jak stróż otwierał drzwi i podał samowar. Nie podniósł głowy. Po chwili usłyszał, że stróż pod drzwi ami z kimś rozmawiał. Klucz znowu zajęczał, ktoś wszedł i drzwi znowu zamknięto.
Nagle Niemirycz się obejrzał, jakby poczuł czyjąś obecność, i zerwał się.
Willa Mora stała za nim, już bez kapelusza, ubrana w ten sam angielski ciemny kostjum; trzymała w ręce parę róż purpurowych.
— Czy ja pana straszę, jak pan mnie? — spytała, bo pobladł i o krok się cofnął.
— Ja pani nie straszę przecie, — odparł.
— Owszem. Vous me hantez! Mówiłam panu, że przyjdę się pożegnać. Jutro wyjeżdżam.
— Jakże pani przyjść mogła! — szepnął.
— Pan temu nierad? To będzie ostatni raz. Nie zobaczymy się więcej, bo ja zapewne tu nigdy nic wrócę. Nie był pan na „Rycerskości“?
— Nie, wyjeżdżałem za interesami.
— Wiem, jest pan prawnikiem hrabiego, pisze pan rewolucyjne artykuły, nie wierzy w Boga, broni upadłe kobiety, a piętnuje rozpustę magnatów. Wszystko wiem. Boją się pana i nienawidzą.
Rzuciła róże na biurko.
— Da mi pan filiżankę herbaty i godzinę spokoju. Dobrze mi tu!
Usiadła w fotelu, wtuliła się w głąb, i patrzała po papierach i książkach.
Sięgnęła po tom otwarty, przeczytała tytuł.
— Filozof i ja! — uśmiechnęła się. — Życie lubuje się w szalonych kontrastach, jak natura.
— Bo natura, bezwiednie dla ludzi, życiem rządzi, tylko mało kto chce nad tem się zastanowić i zestawić — odparł, już znowu spokojny, poważny.
Zrobił herbatę i podał jej filiżankę; sam usiadł naprzeciw niej i spytał:
— Pani wyjeżdża do Wiednia?
— Tak, na cały rok jestem zaangażowana od sierpnia. Te parę miesięcy spędzę w Ischlu. Muszę odpocząć po zimowej kampanji. Nerwy mam stargane, potrzebuję samotności, książek i natury.
— Alboż pani będzie sama! — wyrwało mu się i zaledwie wymówił, pożałował.
— Zupełnie, z moją niańką, Angielką. Co rok spędzam tak wakacje. Czy pan myśli, że pan jeden ma monopol niesmaku i nudy, a zresztą nikt?
Przymknęła oczy, zamilkła, wzdrygnęła się.
— Niema rzeczy bardziej zdartej, zniszczonej, jak dusza aktorki. Nikt jej nie szanuje, ba, nawet nie uznaje w niej duszy, ona sama nawet nie. Zapewne dlatego dziwi się pan, co ja mogę sama z sobą robić w Ischlu.
— Nie myślałem tak. Chciałem spytać: alboż panią samą zostawią?
— O! dzięki Bogu jestem wolną, praw nade mną nikt nie ma, i dość bogatą, żeby od nikogo nie zależeć.
Chwilę milczała. Uśmiechnęła się.
— Dziś miałam propozycję małżeństwa. Wie pan czyją?
— Wiem. Mówi o tem całe miasto.
Czekała, może ją spyta, ale nic więcej nie rzekł.
— I nie ciekaw pan epilogu?
— Dowiem się. Będzie znowu o tem gadać całe miasto.
— I to zresztą pana nic nie obchodzi. Profanuję tę pustelnię, wnoszę w nią echo świata, zgrzyt ludzkich nikczemności. I pyta pan w duchu: „Kobieto, co może być wspólnego między tobą i mną?“ Pan jest myślą, ja jestem aktorką. „Obłok, wichrem gnany, spoczął na chwilę na piersi skalistego olbrzyma.“ Bywa tak w naturze i w życiu... Niech pan nie patrzy tak ponuro.
— Bo mi pani ubliża. Gdy pani ten próg przestąpiła i rzekła, że tu jest dobrze, byłem szczęśliwy. Skąd, dlaczego mam być czemś większem, wyższem, lepszem od pani? A wspólnego możemy mieć wiele. Oboje ludźmi jesteśmy.
— A w głębi pogardza pan mną.
— Nie. Pogardzam tylko fałszem i rachunkiem, a tu niema na to miejsca.
— Więc pan nigdy nie kłamie?
— Nie. Za nic i dla niczego.
— Więc niech mi pan powie, czy pan mnie wspomni i jak, gdy zginę jutro z pańskich oczu i życia?
Milczał chwilę, wreszcie rzekł:
— Wspomniała pani pieśń o skale i obłoku. Zna pani ją całą?
Zapanowała cisza. Nie spojrzeli na siebie. Po długiej chwili ona wstała, otworzyła pianino i po chwili cichej przegrywki, zaśpiewała:

Es war ein alter König.

Gdy skończyła, nie przestała grać i powoli przeszła w inną melodję, gorętszą już:

Tu me dirais...

Pozostała z rękoma na klawiszach, zapatrzona przed siebie, zasłuchana.
Wreszcie obejrzała się na niego:
— Co pan chce słyszeć?
— Króla z Thule — odparł cicho.
— Myślałam o tem w tej chwili.
Zaśpiewała, a potem, grając zcicha, rzekła:
— Chciałabym, żeby pan mnie pamiętał. Zaraził mnie pan swoim duchem. Jest mi bezmierne smutno, nieznośnie ciężko. Chciałabym tu kiedy jeszcze być w życiu i żeby to samo znaleźć. A wiem, że to niemożliwe.
Tak grając cichutko, poczęła mówić:

S’assecir tous deux au bord d’un flot qui passe,
Le voir couler.
Tous deux, s’il glissa un nuage en l’espace,
Le voir glisser.
Entendre au pied du saule, ou l’eau murmure,
L’eau murmurer.
Ne pas sentir, tant que ce rêve dure,
Le temps durer.

Urwała, głos jej się załamał. Chwilę siedziała jeszcze zadumana. Wstała, zbliżyła się do niego i spojrzeli na siebie z bezgranicznym skutkiem, z rozpaczą prawie.
— I nie mam panu nic do dania, bo nic nie jest warte tej chwili i pana.
Wyciągnął do niej rękę. Potrząsnęła głową, oczy jej napełniły się łzami.
C’est fini! Il faut rentrer — rzekła.
Otarła oczy, otrząsnęła się z wrażenia, zapanowała nad niem.
Włożyła kapelusz i rzekła:
— Dobre słowo może mi pan powiedzieć. Tego od nikogo nie miałam.
— Jeśli pani tu kiedy zechce wrócić, będzie pani zawsze u siebie i sama — rzekł.
Blask jej przeszedł przez oczy.
— O, żebym mogła coś rzec, coś ofiarować na pamiątkę!
— Czy mi pani nic nie dała? — szepnął.
— O! co to warte.
— To, o czem duch śnił. Dziękuję pani.
Podniósł jej rękę do ust i pocałował.
Oparła mu dłoń na ramieniu.
— Więc jeśli pan kiedy będzie w Wiedniu i ja też, odwiedzi mnie pan?
Zawahał się.
— Albo, jeśli panu wstrętny mój próg, napisz mi pan słowo, przyjdę ja — dodała.
— Nie, przyjdę ja.
— Słowo?
— Słowo.
Merci! A teraz, niech pan pójdzie za mną, zdaleka. Będę myśleć, że jesteśmy jeszcze razem.
Podała mu chusteczkę wilgotną od łez, i wyszli po chwili. Za bramą puścił ją dużo naprzód i tak odprowadził aż do bramy hotelu. Stanęła na sekundę, spojrzała na niego i zniknęła.
I tak się skończył romans Niemirycza.
Przez cały następny miesiąc nie było jego artykułów, aż to uderzyło Opolskiego i spytał raz Jackowskiego:
— Cóż tak Niemirycz umilkł i nigdzie go nie widać?
— Sfiksował! Wyobraź sobie, gdy przez dwa tygodnie nie dawał znaku życia, poszedłem się dowiedzieć, co się z nim dzieje.
Przyszedłem i wyobraź sobie, kogo u niego zastałem?
— Chórzystkę!
— Ale gorzej: księdza...
— Księdza?! — parsknął śmiechem Opolski. — Patrzajno, ci go nawrócą.
— No, już chyba nie taki. Mówię ci, obdarty, zbiedzony księżyna, z miną głupkowatą i oczyma, jak z porcelany. Niemirycz przy biurku coś pisał, a ten, naprzeciw niego, nizał paciorki różańca. Wyobraź sobie, tableau! Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem i powiadam:
— Czy ksiądz jest Danielem w lwiej jamie?— A ten odpowiada naiwnie:
— Nie panie, ja sobie u pana Niemirycza różaniec odmawiam, bo tu tak cicho...
A Niemirycz dodaje:
— Mój drogi, czyś ty przyszedł po księdza? Może zapowiedzi?
— Przyszedłem, ciebie do roboty zapędzić, ale kiedy odmawiasz różaniec, zmykam.
— Różańca nie odmawiam, ale mam masę pilnych spraw sądowych, i nie czekaj na artykuły. Mam dosyć słów, trzeba czynów.
Chciałem z nim pogadać, ale mi ten ksiądz zawadzał, a siedział jak domowy, więc poszedłem, klnąc. Sfiksował chłop. A szkoda. Bestja zdolna, ale narwana.. No i darmo pisał. A to byle osłom płać za brednie!
Opolski, zaciekawiony, w parę dni potem poszedł sam do oficyny pałacu ordynackiego. Zastał Niemirycza samego przy pracy.
— Bój się Boga, człowieku, że ty możesz ślęczeć tak nad stemplowym papierem w czerwcu!? Toć człowiek jest tylko zdolny spać cały dzień, a cały wieczór i noc włóczyć się z gwiazdami nad sobą i obok siebie. Ty masz bzika.
— Może być — odparł spokojnie Niemirycz. — Każdy go ma na jakimś punkcie i uznaje za normalnych tych tylko, co mają z nim wspólnego. Gdybym się z tobą włóczył po ogródkach zamiejskich w towarzystwie dam, powiedziałbyś: Tęgi chłop!
— Alboż to nie jest racja życia i najmędrsza filozofja Salomonowa: „Wstań, piękna moja synogarlico, i pójdź“? Wokoło lato, w sercu młodość, w głowie wino miłości! Dobrze żyć!
Spojrzał na niego Niemirycz, odsunął papiery i rzekł:
— Masz słuszność. Popęd szału, reprodukcja, dowodzi siły, zdrowia i bezustannej żywotności natury. Odradza się przyroda i wielka jest w swej mądrości, kiedy tę czynność monotonną, prozaiczną, zwykłą potrafi przez miljony lat utrzymać w ludziach, okrasić poezją, zapałem, zaślepieniem, że im się nie znudzi, nie sprzykrzy, i patrząc na śmierć wokoło, i starość, i choroby, mają siłę cieszyć się niefrasobliwie zdrowiem i młodością, i tworzyć nowe życie na pastwę śmierci. I tak zawsze, zawsze, jak motyle, jak ptaki, jak kwiaty, i równie jak one... bezmyślnie. Zapewne, to jest racja życia.
— A ty byś chciał nicości i zagłady wszystkiego.
— Moje chęci pozostaną mrzonką, biegu świata nie powstrzymają, ani zmienią. Będą się ludzie odradzać i mnożyć, nazywać to miłością, obowiązkiem społecznym, świętą czcią rodziny, potrzebą młodości, podnietą do pracy... Kto wyliczy tę całą nomenklaturę. Utworzyli ją poeci i prawodawcy, kupcy i dziewice, księża i matrony — cały szereg kapłanów hipokryzji. Stało się to nawet bardzo intratną pozycją dla świata i ludzi, i w tem człowiek się okazał królem stworzenia. Z reprodukcji nawet uczynił interes: to dowód jego wyższości nad motylem, ptakiem i kwiatem.
— Brr! Ty z wszystkiego zrobisz obrzydliwego, gnijącego trupa. Licho mnie tu do tej twojej jaskini przyniosło. Nie zazdroszczę ci już nic, kiedy takie masz myśli i poglądy.
— Może to nie prawda? — powtórzył swą zwykłą zwrotkę Niemirycz.
— A nieprawda! Miłość jest, czysta, prawdziwa, idealna. Ja sam jestem w tej chwili tak zakochany.
— Jakto, nie pożądasz jej?
— No jakże! — zaśmiał się.
— A więc... potwierdzasz mi.
— Wcale nie. Kocham ją, chcę się żenić.
— Ano, to druga część mego wywodu. To wchodzi w zakres interesu z reprodukcji. Między twoją żądzą stoi szereg podatków. Im więcej ceremonji, tem dobitniej się wyraża wyższość ducha ludzkiego nad ordynarną, brutalną naturą. Cześć tedy duchowi ludzkiemu!
— Więc stawiasz wyżej wolną miłość? A w swoich artykułach powstajesz i piorunujesz na znikczemnienie kobiety przez prostytucję. Wy moraliści macie, taką logikę. Latacie, jak ćmy błędne. To źle i to źle. Ale gdzie dobro, sami nie wiecie.
— Dobro jest w prawdzie. Popęd jednej płci do drugiej jest wielką, potężną siłą. Prostytucja jest rozpasaniem i rozpustą. Zwierzę w tem wyższe od człowieka. Ale ci, co utworzyli interes z popędu natury, ci są winni prostytucji. To ich dzieło. Uświęcenie szału za drogo kosztuje, a więc rozpoczęła się licytacja in minus, za zaspokojenie żądzy. Otworzył się interes konkurencyjny, pokątny. Kościół gromi, cni ojcowie rodzin piorunują, matrony się gorszą, prawo piętnuje; ale wyłom zrobiony, rana otwarta, cała zdrowa krew i cześć ludzkości tam ginie. A kto winien? Ci, co pierwsi otworzyli interes, otaksowali tak zwaną miłość!...
— Racja — bąknął Opolski, zajęty mimowoli dysputą. Niemirycz się też rozpalił. Przez mroczne jego oczy przeszła łuna. Milczące usta zerwała myśl.
— Uchodzę za niedowiarka i ateusza. Wiesz dlaczego: bo z całej bibljoteki dzieł religijnych wziąłem tylko jedno — Ewangelję i nią tylko z chrześcijanami i następcami apostołów wojuję. Zapewne w tych masach ksiąg, które napisali przez dziewiętnaście wieków, jest powolne przejście i wyjaśnienie, jaką koszlawiącą pracą umysłu ludzkiego zeszła ta księga na taką potworność, jaką się stało chrześcijaństwo i Kościół. I mam sobie za zaszczyt, że mnie z takiej społeczności raczą wytrącać.
Gdybyśmy wzięli za porównanie naturę i postawili na jednym końcu człowieka z duszą Franciszka z Assyżu a ciałem greckiego efeba, na drugim zaś morskiego potwora, co dusi ramionami i ssie tysiącem brodawek, jeszcze dalej będzie Chrystus od teraźniejszego chrześcijaństwa. Żydzi mieli cywilną odwagę. Nauka była dla nich za wzniosła, za trudna, za szczytna. Odtrącili ją, a nauczyciela zabili. Ale żeby na takiej księdze oprzeć fałsz, obłudę, krzywdę, grabież, interes, władzę, potrafić na takich słowach zbudować i zorganizować swe państwo i potęgę, w której niema cienia Chrystusa, to jest szczyt ludzkiego sprytu i ludzkiej przewrotności. Wobec tego mord Żydów jest jeszcze cnotą.
— Słuchaj, ty przesadzasz! Widzisz same ostateczności. Ja za księżmi nie przepadam, ale są wśród nich świątobliwi i asceci, i bohaterowie, i męczennicy, i ostatecznie nie powiedzą ci w Kościele, że złe jest dobrem, a występek cnotą. Byleś chciał spełniać, czego uczą, toby świat był lepszy. Zresztą Jackowski dowodzi, że i u ciebie widział księdza...
— Ach, ten! On musiał zasnąć temu tysiąc ośmset lat i niepotrzebnie się obudził.
— Skądże go znasz?
— Przyszedł pewnego wieczora. Przysłano go do mnie przez złośliwy żart.
— Jeśli mu to prawisz, co mnie, i wraca, to szczególny ksiądz. Chyba się nawraca?
— Nie, nawet nie mamy pola do dysput.
— Myśli tak, jak ty?
— Albo on myśli? On chodzi po ziemi, nic wkoło siebie nie widząc, nie krytykując, nie rachując. Wspomnisz moje słowo, że go wreszcie wpakują do Tworek.
— Cóż ty porabiasz ostatecznie? Nie piszesz już?
— Nie. Artykuły mi zbrzydły, wziąłem się do większego dzieła. Napiszę studjum o bożyszczu Hipokryzji. Mam też nawał prawnej roboty, a tę mi mój ksiądz narzuca.
— Z kimże się ten procesuje?
— On? Z nikim. Ale łazi po otchłaniach społecznej nędzy i stamtąd mi znosi materjał i dostarcza klientów. Co tam się dzieje, włosy się jeżą i dech zamiera ze zgrozy!
— I dlatego siedzisz w tym skwarze i zaduchu? Przecie i sądy mają ferje. Dlaczego ty gdzie na wieś nie wyjedziesz? Masz pewnie gdzie krewnych? Zeszkapiałeś i sczerniałeś!
— Nie mam żadnej rodziny.
— Ani żywej duszy? To niemożebne! Przecież nie spadłeś z deszczem na ziemię, ani cię bocian na ulicy nie upuścił.
Niemirycz ramionami ruszył.
— Nie wolno mi być jedynakiem po nieżyjących już rodzicach? — rzekł niechętnie.
— Wolno. Ale twoi rodzice musieli mieć rodzinę.
— Zapewne, ale ja o tem nie wiem. Chowała mnie ciotka, stara panna, do lat dziesięciu. Gdy umarła, zostałem zupełnie sam.
— To ci mór jakiś bajeczny! — uśmiechnął się Opolski. — Ja całe Kieleckie i Krakowskie mam pełne krewnych, i żeby mnie nie trzymała ta śliczna Józia, tobym tu i dnia nie wysiedział. Za tydzień muszę wyjechać, tylko portret skończę. Pekuniję w kieszeń i hajda w góry.
— Do Zakopanego?
— Nie, do Tyrolu. Słuchaj: jedźmy razem.
— Szkoda, że nie mam dwóch niezbędnych do tego rzeczy: czasu i pieniędzy.
— Takiś goły? Z twoją cnotą, i upodobaniem samotności, myślałem, że ciułasz grosze. Na co ty możesz wydawać? Buda ordynacka, żadnych nałogów, żadnych stosunków...
— O to się mego księdza spytaj. Tenby potrafił Rotszylda do bankructwa doprowadzić. Wiecznie ma głodną, chłodną, starą, chorą tłuszczę protegowanych i, bylebym grosz miał, zabiera.
— Pocóż się dajesz karotować?
— Raz mnie tak znudził, żem się zbuntował. Wtedy mnie wyciągnął gdzieś na Powiśle, a jakem wrócił, tom sprzedał zegarek i dałem mu, bo gotówki nie było. Odtąd już nie protestuję. Ostatecznie jestem młody, zdrów, mam chleb i czysty kąt. A tam — dno, otchłań piekielna!
— Ale tak się urządzając, i ty na starość tam się znajdziesz.
— Może być. Ale gdy zbiorę i wzbogacę się, nie uniknę też choroby, niedołęstwa i śmierci. Czy warto zbierać!
— Ale i ten twój ksiądz ciebie doi, a swoje dochody, ręczę, że ciuła.
— Żadnych nie ma. Siedzi na łasce u Bernardynów i oczekuje na wikarjat. Ale jest tak znany, że go żaden proboszcz, nie chce, bo mu zdemoralizuje parafję. Będzie długo czekać, a Bernardyni go karmić.
— Cóż to za niebezpieczny ptaszek?
— Ano, nie chce brać pieniędzy. Dają mu rubla na Mszę, powiada: „Jakże ja mam Ofiarę Pańską odprawiać za srebrniki? Czy ja Judasz?“ Chcą mu płacić za chrzest czy pogrzeb, powiada: „To moja służba dla Pana Boga, On mi zapłaci.“ Przecie go zato pędzali z miejsca na miejsce, miał historje i sprawy. Powiadają mu starsi: Trzeba żyć, jeść, ubrać się, służbę zapłacić, kościół utrzymać. A on powiada: „Przypatrzcie się liljom polnym.“ Aż wreszcie przestali go przekonywać. Był lat kilka w Kałudze i tu wreszcie losy go zagnały, bo i tam zawadzał. Teraz go karmią i trzymają, jako nieszkodliwego manjaka. Odprawia rano Mszę, spowiada, póki kościół otwarty, a potem włóczy się po Powiślu i do mnie po pieniądze przychodzi, lub mi znosi sprawy do sądu. Musiałem mu jeszcze sprawić sutannę, a teraz pora na buty. I zato mi powiada: „A widzisz, jako o tych liljach prawda jest, a widzisz!“ Gdybym wyjechał, coby to beze mnie poczęło?
— Jeszcze on cię kiedyś wyspowiada, ślub da i dzieci twoje chrzcić będzie. Zobaczysz! — zaśmiał się Opolski, powstając. — No, wyleź z dziury, przejdziemy się trochę.
— Dziękuję ci. Jutro staję w sądzie i muszę zaraz wizytować mego klienta na Pawiaku. Mój ksiądz dowodzi, że on niewinny, ale czy sędzia zechce w to uwierzyć, mocno wątpię, bo paragrafy inaczej twierdzą.
Wyszli razem i rozstali się na rogu ulicy.

Tegoż wieczora otrzymał Niemirycz: depeszę od hrabiego, wzywającą go w ważnym interesie do rezydencji wiejskiej, gdzie hrabiostwo spędzali lato.

III.

Na ostatniej stacji oczekiwał na Niemirycza zaprząg hrabiowski. Wsiadł do wolantu i po godzinie jazdy stanął na miejscu.
Znał rezydencję z czasów korepetytorskich. Siedem lat minionych bez śladu na niej przeszło. Pałac był taki sam i zaprowadzono go nawet do tego samego pokoju, co wtedy zajmował, i ten sam lokaj go przyjął, oznajmiając, że obiad za godzinę.
Przebrał się i zamyślony wyglądał na ogród, gdy zapukano do drzwi i wszedł jego dawny uczeń, Andzio, już pan Andrzej, — przyszły ordynat, młodzieniec szczupły, z projektem zarostu na bladej twarzy i ze szkłami na oczach.
— Przyszedłem się panu przypomnieć — rzekł uprzejmie. — Nie poznałby mnie pan? Prawda?
— Z trudnością — potwierdził szczerze Niemirycz i uścisnęli sobie dłonie. — Czy hrabia dotąd w Wiedniu?
— Tak, w Teresianum. Pan się nic nie zmienił. Ucieszyłem się na wieść, że pan tu będzie. Tyle mówią o panu!
— Złego? — dodał z uśmiechem Niemirycz.
— Ej, nie! Ciotka Natalja i kapelan piorunują, ale stryj i rodzice bronią. Bicheta ginie z chęci zobaczenia pana. O! Bichety pan pewnie nie pozna. Panna na wydaniu. A Fred już od lat trzech w Chyrowie.
Bicheta i Fred było to rodzeństwo Andzia, które znał Niemirycz jako dziewięcio i siedmioletnie dzieci.
— Stryj hrabiego tu jest?
— Bawi od dwóch tygodni.
Lokaj poprosił na obiad. Poszli razem i młody hrabia rzekł z uśmiechem, biorąc za klamkę drzwi jadalni:
— Proszę patrzeć na minę cioci i kapelana.
Ale Niemirycz, gdy wszedł, wcale rady nie usłuchał. Spojrzał przedewszystkiem na młodszego hrabiego, owego protektora Willi Mora. Znał go też z dawnych czasów i nie zauważył zmiany. Był to ten sam typ bon viveur’a, sportsmana i zblazowanego arystokraty, który żyje wedle maksymy: Bon vin, bon gite et le reste.
Hrabia ordynat postąpił na powitanie i przedstawił go, dodając:
— Ale przecie znamy się wszyscy oddawna.
Niemirycz się skłonił. Zaczęto zajmować miejsca.Jemu wypadło sąsiedztwo kapelana. Musiał coś o tem szepnąć Andzio do siostry, bo chichotała, dyskretnie zerkając w tamtą stronę. Była nieładna, z dużym, rodzinnym nosem i trochę zaognionemi oczyma; ale miała w sobie wdzięk miły, i dystynkcję, i postać zgrabną.
Kapelan odmówił modlitwę, zajęto miejsca.
— Cóż słychać w Warszawie? Pustki? — zagadnął hrabia Franciszek.
— Zapewne to się czuć daje w towarzystwie. Ale mnie się zdaje, że tłumno i gwarno, jak zwykle, na ulicach. Nie umiem zauważyć różnicy, bo nie mam prawie stosunków towarzyskich.
— No przecie! Weźmy teatr. Pustki...
— Po ogródkach się tłoczą, w cyrku pełno.
— Phi, takie frajdy! — pogardliwie mruknął hrabia.
— Kiedy tłok i pełno, musi to ludzkości dogadzać.
— Pan tam nie bywa?
— Nie.
— Prawda. Jeden teatr ma łaskę u pana. Jeśli się pan o nim odzywa, to jako obrońca.
— Nie przypominam sobie, abym w tej kwestji kiedykolwiek głos zabierał.
— Ale, à propos towarzyskich stosunków — wtrącił hrabia ordynat — czy pan nie ma krewnych na Litwie?
Niemirycz oczy podniósł.
— Nie — odparł krótko.
— Imiennik pana ładną mi sprawę wytoczył. Dla niej pana tu wezwałem.
Niemirycz milczał.
— Mamy tam na Polesiu jakieś setki, tysiące morgów błot i lasów, mojej żony majątki, klucz Mehecki.
— Gdzie się na głuszce wybieramy — wtrącił hrabia Franciszek.
— Właśnie. Otóż niejaki Józef Niemirycz zagarnął nam parę tysięcy morgów łąk i dowodzi planami, że do niego należą. Administrator Kęcki już sprawę w pierwszej instancji przegrał i dopiero wystraszony do mnie się zwrócił. Jak pan myśli, zła sprawa?
— Nie potrafię powiedzieć, ale sądzę że nie, tylko przewlekła. Zapewne jest nieporządek w planach i to się oprze aż o główne biuro miernicze w Moskwie i może trwać lata.
— Ładny interes! — mruknął frasobliwie hrabia.
— Czy papiery, dotyczące tej sprawy, tu panu hrabiemu przysłano?
— Nie, tylko list.
— Będę musiał zatem być na miejscu, potem w powiecie, a następnie w gubernji.
— Ani się pan spodziewał, tu jadąc, że Litwę pozna — zaśmiał się Andzio.
— Nawet nie myślałem, że ją kiedykolwiek w życiu zobaczę.
— Pan rodem z Warszawy? — spytała hrabina.
— Prawie, bom przybył do niej, mając rok życia.
— Ma pan tam pewnie rodzinę?
— Nie, nikogo.
Całe towarzystwo uznało, że dosyć okazało grzeczności dla gościa, i zaczęło ogólną rozmowę. Mówiono o jubileuszu kapłańskim papieża, o darach, o pielgrzymkach, o świętopietrzu. Niemirycz milczał i słuchał uważnie, podnosząc czasem na kogoś z mówiących poważne swe oczy. I spotkał wreszcie spojrzenie ciotki księżny, która paliła się z chęci rozpoczęcia z nim dysputy, bo go znała z „Pręgierza“ i niecierpiała z całego serca dewotki.
— Zbiera pan zapewne temat do przyszłego artykułu? — rzekła złośliwie.
— W jakim przedmiocie? — odparł spokojnie.
— Ano, piorunujący na Kościół, cześć Rzymu, hołdy Ojcu świętemu i owczy pęd tłumów, czyli pielgrzymki. Pan w to wszystko nie wierzy i potępia.
— Tak, nie wierzę i do żadnej pielgrzymki się nie przyłączę, ani świętopietrza nie złożę. Ale potępiać tłumu — nie. Tłum jest niewinny. Jeśli tak i w to wierzy, niech idzie. A jeśli to, co w Rzymie zobaczy i odczuje, duszy dogodzi, to dla tego tłumu bardzo szczęśliwie.
— A pan był w Rzymie? — z złośliwym uśmiechem spytał kapelan.
— Nie. Poco? Nie jestem artysta i studjować dzieł sztuki nie potrzebuję.
— Ale poznałby pan to, co na ślepo krytykuje: Kościół.
— Więc Kościół jest w Rzymie?
Kapelan poczerwieniał obrażony.
— Dla pana zapewne w Genewie.
— Dla mnie wszędzie tam, gdzie jest czyn wedle nauki Chrystusowej i gdzie są chrześcijanie.
— A toś się pan złapał we własną sieć! — zaśmiała się księżna. — Bo Chrystus rzekł: Tyś jest opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój i tobie dam klucze królestwa Niebieskiego.
— A zanim Go ukrzyżowali, już Piotr Go się zaparł.
— A potem dał się za Niego ukrzyżować.
— Tak, zostawił swym następcom te dwa przykłady, ale o iluż więcej z nich zaparło się, niż dało się ukrzyżować.
— Panie, pan bluźni! — zawołała księżna. — Jakże można, wobec dzieci!
— Proszę księżny, ja milczałem i nigdy nie zaczynam, ani lubię dysput. Nikogo nigdy nie nawróciły.
— Racja, ciotka zaczęła! — zawołał hrabia. — Ja wyznaję zasadę: Gedanken sind zollfrei.
Księżna, czerwona z oburzenia, gryzła usta. Kapelan spojrzał z politowaniem na Niemirycza, a ordynatowa dodała łagodnie:
— Nawraca nie teologja, lecz łaska Boska.
Hrabia Franciszek śmiał się i rzekł do kapelana:
— Zbieraj, księże, argumenta, trenuj się. Ateusze wam potrzebni, jak szczupak w stawie, żeby karaś nie drzemał. Jesteście Kościołem wojującym.
Wstano od stołu. Czarną kawę podawano na ogrodowej werandzie, gdzie też panowie zapalili papierosy. Zaczęto mówić o potocznych sprawach i Bicheta zaproponowała partję krokieta.
Niemirycz powstał, żeby się oddalić do swego pokoju, ale Andzio pociągnął go do parku i po chwili przyłączył się do nich hrabia Franciszek, Fred, Angielka ordynatowej, i poszli na plac krokietowy.
Na werandzie podniosła ciotka księżna bunt na Niemirycza. Natarła na ordynata.
— To zgroza, żebyś trzymał takiego człowieka, bez czci i honoru. Co to za przykład!
— Ależ, chére tante, on nie jest kierownikiem mego sumienia, lecz spraw sądowych, i z tego się wywiązuje z czcią i honorem. Jest bardzo zdolny, sumienny i pracowity, a tego tylko od niego wymagam. Poco go ciocia zaczepiała?
— Przecie nie mogę pozwolić, by taki chłystek bluźnił na moją wiarę! Jeśli ty go pochwalasz, ha, to nie mamy o czem mówić.
Chére tante, nie trzeba go było na bluźnierstwa wyciągać. Il a été complétement correct.
Vraiment il est très bien! — dodała hrabina. — Mnie go żal. Kto wie, gdzie się chował i jak ciężko z losem walczył. Odebrać mu kawałek chleba, czy go to poprawi? Przeciwnie. Przez dwa lata, co mieszka u nas i pracuje, nie było na niego żadnej skargi. Żyje podobno, jak pustelnik.
— Spodziewam się! Kto z takim zechce się zadawać? Dość ludzi naszkaluje i świętości sprofanuje. Cała Warszawa trzęsie się na niego.
— Franciszek słusznie powiedział o szczupaku i karasiu. Niech się pilnują.
— Franciszek — przeciągle rzekła księżna. — Jeśli on dla ciebie jest powagą! Zobaczymy, co powie, jak ten wasz protegowany zajmie warszawską gawiedź nim i tą śpiewaczką.
— Nic w tem złego nie będzie. Przestanie się przynajmniej afiszować, jak ciotki Jerzy po pręgierzu magnatów.
Décidément to wasz ideał! Niema co o tem mówić. Chodźmy, kapelanie, obejrzeć róże.
Tymczasem, po skończeniu partji krokieta, którą wygrała Bicheta z Fredem, hrabia Franciszek poczęstował Niemirycza cygarem i spacerowali po żwirowanych ulicach parku.
— Myśmy tak trochę koledzy — rzekł hrabia wesoło. — Służymy jednej bogini.
Niemirycz spojrzał na niego pytająco.
— To pan przecie bronił tej wiosny w pismach Willę Mora? Moją — jakby to nazwać — ano dobrą, starą znajomą. Czy pan ją zna?
— Byłem parę razy na operze.
— A ja trzymam się jej już od lat trzech. Ta kobieta ma w sobie opętanie. Wyobraź pan sobie, żem się chciał z nią żenić.
— Tak, już nawet w Warszawie ożeniono hrabiego.
— Szczęściem, czy nieszczęściem, ona nie chciała. Byłem zrazu obrażony, a potem wdzięczny. Elle m’a sauvé du ridicule et du scandale. I zostało po dawnemu.
Oczy Niemirycza pociemniały i brwi zadrżały jakby bólem. Ale hrabia na niego nie patrzał i mówił dalej:
— Mam tę przyjemność, że mi wszyscy zazdroszczą i że z nikim się nią nie dzielę. Miał pan słuszność, broniąc jej opinji. To nie jest kurtyzana, ani kabotynka. I prawdę powiedziawszy, dogadza bardziej mej próżności, niż daje rozkoszy. Może dlatego trzyma tyle lat. Niema z nią przesytu. Czuje się, że nie daje nigdy wszystkiego. Et on attend, et on est toujours curieux. Zresztą, ten głos! Czekam z niecierpliwością otwarcia sezonu opery w Wiedniu.
— Pan hrabia stale w Wiedniu mieszka?
— Ano, muszę. Jestem posłem w parlamencie, z większej własności mojego obwodu. To są dopiero galery! Szkoda, że pan nie z Galicji, panby się tam zdał z swym ciętym stylem i siłą argumentacji.
— Tak, parlamentaryzm jest to jeszcze jedna nieudana próba uszczęśliwienia ludzkości — odparł zamyślony Niemirycz. — Takim poronionym płodom ludzkiego rozumu służyć nie warto.
— Pan, naturalnie, jest republikaninem.
— To także taki twór ludzkiego mózgu, zapowiadany olbrzym i bohater, a w rzeczywistości karzeł potworny i nikczemny.
— Więc cóż? Jest pan zwolennikiem absolutnej monarchji?
— Osobiście dla mnie zupełnie obojętną jest forma rządu. Należę do ludzi, którzy niczego nie pożądają cudzego, a własnego nie posiadają prawie nic. Po nic nie sięgam i niczego bronić nie potrzebuję, więc w żaden konflikt z prawem nie wchodzę. Objektywnie zaś znajduję, że wszelkie formy władzy i rządu są w zasadzie dobre, a w wykonaniu wszystkie ludzie skoszlawią i uczynią potwornością. Dla mnie monarchizm, republika, parlamentaryzm, to takie same absurda i próżna gra słów, jak Bóg katolicki, prawosławny, protestancki, chiński, murzyński i tysiąc innych. Każdy jest dobry, lub każdy jest zły, to zależy od czcicieli.
— Ba, przyznaję panu zupełną słuszność, ale czcicieli niema! Każdy chce być władzą i Bogiem sam. I pan nie chce ślepo słuchać.
— Nie! Ja patrzę, ale słuchać nic chcę, bo widzę, do czego idzie ludzkość. I w tę drogę nie pójdę bo ani mnie cel nęci, ani sposoby i środki walki niepodobają się.
— Nie ma pan żadnej ambicji i żądzy?
— Nie. Jestem nieprzystępny żądzy sławy, zaszczytów i bogactwa, obojętny na poklask i karjerę, najszczęśliwszy w samotności.
— A szał, a miłość, a kobieta? Czy pan już to poznał? To djabelnie filozofów z równowagi wytrąca — zaśmiał się hrabia.
— Jeśli się bestję chce przerabiać gwałtem na ducha lub ducha na bestję, wtedy istotnie równowaga, się nie ostoi.
— Widzę z tej odpowiedzi, że pan mówi, jak ślepy o kolorach. Cierpliwości! Spotkamy się jeszcze nieraz, i zobaczę pana jeszcze zwykłym, zakochanym głupcem. Wszak pan nie żonaty?
— Nie. Toby było trudne.
— Dlaczego?
— Bo do tego trzeba przejść przez kościół i ręce ksieże, za pieniądze.
W tej chwili z bocznej ulicy podeszła do nich Bicheta z Fredem i chłopak do nich zagadał:
— Panie Niemirycz, pan pewnie ma mnóstwo marek. Niech pan je nam da.
— I owszem. Zacznę zbierać i przyślę. Czy to kolekcja?
— Ja mam album, a Bicheta zbiera na misje, do Belgji. Już ma pięćdziesiąt tysięcy, a trzeba dwakroć na jednego Chińczyka.
— Hrabianka go dostanie?
— Ależ nie! Wykupią jednego i nawrócą na wiarę.
— Niedrogo — uśmiechnął się. — Europejczyk byłby chyba droższy?
— No, w Europie niema pogan przecie — rzekł Fred serjo.
— Niema? — powtórzył Niemirycz z uśmiechem?
— Chyba gdzie w głębi Rosji drobne, dzikie plemiona koczownicze — dowodził chłopak dalej. — Są tylko kacerze.
— To pocieszające. Będziemy tedy pilnie zbierać marki na Chińczyków, żeby misjonarze, skończywszy z Europą, podobnież nawrócili Azję.
Merci — dygnęła Bicheta i pomknęli dalej.
— Zagadałem się z panem hrabią, a muszę zająć się sprawą i ruszać na Litwę — rzekł Niemirycz, żegnając towarzysza ukłonem.
Hrabia podał mu rękę i rzekł uprzejmie:
— Mam nadzieję, że dowidzenia.
Na werandzie był już tylko hrabia Alfred. Zaczęli rozmawiać o interesie i przeszli do biura. Tam Niemirycz list ów zatrważający odczytał i dowiedział się, gdzie znajdzie administratora dóbr litewskich, kto go bliżej z sprawą zapozna. Poprosił o list polecający i o konie na stację.
Hrabia miał już list gotowy. Zaczął mu długo i szeroko opowiadać, którędy i dokąd ma jechać.
— To od kolei opętanych mil siedem. Niech pan zaczeka do jutra, wyślę depeszę o konie. Tam pan nie dostanie nawet powozu, w najlepszym razie furę żydowską. To koniec świata.
— Dziękuję panu hrabiemu. Pojadę zaraz, gdyż mi szkoda dnia tracić, a fury nie lękają się moje kości. Widzę z listu, że zaledwie będę miał czas założyć apelację.
— To jedź pan. Oto kwit do kasy. W tej chwili poślę po pieniądze. Niechże mi pan zaraz po przybyciu na miejsce doniesie, jak pan sprawę uważa.
Rozmawiali kilka minut, zanim lokaj z kasy nie wrócił. Potem Niemirycz zaraz się pożegnał, poszedł do swego pokoju, przebrał się, i oto znowu jechał wolantem do stacji, w śliczny, letni wieczór.
Zapachem skoszonych traw przepełnione było powietrze i cicho mknął powóz wśród pól dojrzewającego zboża. Niemirycz zdjął kapelusz, przymknął oczy i słuchał ciszy.
Na czyste niebo wynurzył się księżyc. Na zachodzie w różowych smugach pozostało jeszcze wspomnienie słońca. Przepiórki wabiły się w zbożach. Nagle ciszę przerwał strzał. Niemirycz drgnął, stangret się obejrzał.
— Bestja jakaś zające bije — mruknął.
O przepisach myśliwskich, nie pomyślał Niemirycz, ale gorzko się uśmiechnął.
— Jest człowiek, jest mord! — szepnął.
Umilkły zestraszone przepiórki, ale powóz odbiegł dalej i znowu zagrały ptaki, roztoczyła się cisza, i znowu ją przerwał turkot i ludzkie głosy.
Jechały dwa wozy pełne chłopów, głośno rozprawiających. I słychać było wyrazy:
— Ociec swoje, ja swoje. Dopiero jakem go lunął, to ścichł. Ludziom w Bryzolji jak w raju, a ja mam tu przepadać! Jak mu nie wola razem jechać, to niech siedzi pod kościołem.
— To się całkiem zabierasz, i z babą, i z dzieckami? — spytał ktoś.
— A ino, ze wszystkiem. Stary się ostanie.
Z drugiego wozu głos podpiły zaśpiewał:

Oj świeci się, świeci na kościele gałka,
U starej Siwichy na stole gorzałka.
Na stole gorzałka, a w skrzyni dukaty,
Wezmę starą wiedźmę, to będę bogaty!

Powóz ich mijał. Umilkli.
Niemirycz kapelusz włożył, zapalił papierosa i zamruczał:

— Tylko to ptactwo chyba Boga czuje i widuje, bo od człowieka ucieka ze zgrozą.

IV.

Gdy Niemirycz minął Brześć i wjechał w Litwę, ranek był wczesny. Siedział sam w przedziale z jakimś starym panem, który czytał gazety. Zbliżył się tedy do okna i przypatrywał okolicy. Kraj był dzikszy, pustszy i pomimo krasy lata robił wrażenie szare i smętne. Szare były wsie, i szarawe sosnowe lasy, i szare ubiory chłopskie.
Po stacjach, na platformie stał szary tłum: Żydzi i przeważnie chłopstwo. Mało było ruchu i gwaru, a same stacje drewniane, mało ocienione, przeważnie w pustem polu. Stary jegomość skończył czytać, zmiął gazetę i wyrzucił przez okno; potem usiadł naprzeciw Niemirycza i z pod oka mu się przyglądał.
Wreszcie rozmowę zagaił:
— Nie przykry panu dym cygara?
— Bynajmniej. Sam palę.
— Pan pewnie z Warszawy?
— Tak.
— I ja stamtąd wracam do domu. Odwoziłem chorą żonę. Wyprawili ją doktorzy do morza. Sam wracam.
I stęknął.
— Daleką ma pan drogę?
— Jeszcze kawał. Do Czernina. A pan?
— Ja także do Czernina.
Stary jeszcze ciekawiej go obejrzał, pomyślał i rzekł:
— Chyba do Mehecza, bobym pana znał.
— Tak, do Mehecza. Więc pan tak dobrze zna całą okolicę?
— Bój się pan Boga, a toć tam od pradziadów siedzimy; a oprócz grafskich dóbr, jest tylko trzy majątki: mój, Bułhaków, Niemirycza, no i parę cudzych. To pan do Mehecza, aha, do pana Kęckiego? Znam go, bardzo godny człowiek. I on tam od dziada siedzi. Może pan zna i samego hrabiego?
— Znam.
— Tego tutaj nikt nie widział. Cudza krew!
— Jakto?
— No, koroniarz. Alboby on tu wytrzymał? Komaryby go zjadły.
Zaśmiał się stary. I czuć było w tym śmiechu odwieczny antagonizm dwóch szczepów.
— Zapewne i hrabina, chociaż Litwinka, nigdy tu nie była — wtrącił Niemirycz.
— Oho! tu się chowała. Nieboszczyk jej ojciec kochał Mehecz i żył z nami. Jakie tam bywały wtedy polowania! Teraz i zwierza niema. Błota suszą, łozy czyszczą; żeby nie te dyferencyjne błota Niemirycza, jużby łosi nie było. Ale i to kwestja czasu. Bóg wie, kto po Niemiryczu tam będzie.
— Hrabia — odparł spokojnie młody człowiek.
— Aha! To pan wie o procesie? Ciekawa sprawa. Wygrał podobno? — z zajęciem spytał szlachcic.
— Nie wiem.
— Wygrał. Dwudziestu chłopów przysięgło. Tysiąc dziesięcin sianożęci! Ładny kawał!
— I słusznie wygrał, sądzi pan? — spytał poważnie Niemirycz, podnosząc oczy badawcze.
Stary się zamyślił. Uśmiech przebiegły mignął mu na twarzy.
— Ja nie sędzia, ani świadek — odparł. — Musi być słusznie, kiedy ma wyrok. On już dużo spraw wygrał, szczęście ma do ziemi, rośnie mu jak na drożdżach. Tylko ród to mu się nie mnoży, a gaśnie. Miał pięcioro dzieci, dwoje zostało, i to takie, pożyczone, na mały czas. Dwie żony też pochował. Pytam go też: Poco ci, Józefie, tyle tej ziemi i tyle z nią kłopotu? Ano, taki ma niespokojny charakter i pasję do procesów. To nieszczęśliwy człowiek w gruncie.
— Mówił pan przed chwilą, że szczęśliwy.
— Kogo można zwojować, to zwojował, ale w domu ma ciężkie życie. Wojuje z śmiercią i przegrywa. To, panie, dzieje, choć książkę o tem pisać.
Niemirycz milczał. Nie pytał, ani okazywał ciekawości; ale stary, rad był pochwalić się przed obcym, że i u nich zdarzają się ciekawe wypadki.
— Niespokojna krew, panie, to jest ciężki dopust Boży.
Mając dwadzieścia lat, Niemirycz się ożenił, w uniwersytecie w Petersburgu, z jakąś ubogą panienką. Przystojny był chłopak i bardzo do kobiet ciekawy. Ojciec jego okropnie małżeństwu był przeciwny. Ale co było robić, jedynak! Mruczał stary i parskał, ale się wreszcie pogodził. Młodzi zjechali do Niemirowa, złożyli wizyty nam i Bułhakom. Zaraz wtedy powiedzieliśmy, że niedługo będzie tego dobra, bo to nie była żona dla Niemirycza. Ciche, wystraszone, wątłe stworzenie, a on jak ogień człowiek. Widać było, że go żona nudzi i drażni swą łagodnością i smutkiem. A tu rodzice dogadywali, a tu okolica mu pochlebiała i gościła, a tu bogaci krewni kręcili nosem na mezaljans, a tu zaczęto gadać, że mógłby był poślubić jakąś miljonową kuzynkę z Witebskiego... i zaczęły się kwasy. Urodził się syn. Chrzciny były ciche, jakby jakiegoś ekonomczuka. Niemirycz nawet nie wspomniał, że ojcem został. Hulał, bawił się, bałamucił. Na przyjęciach u nich młoda pani prawie się nie pokazywała i mowy o niej nie było. Przyjechała na lato ta miljonowa kuzynka. Niemirycz z nią wszędzie bywał, widocznie asystował; ludzie bąkali rozmaicie. Aż tu nagle, rozchodzi się wieść, że młoda Niemiryczowa utopiła się w kąpieli. To ci, panie, wypadek. Myślałem: bajki. Jadę, opowiadają naoczni świadkowie. Kąpała się i w oczach służącej tonąć zaczęła; nie inaczej, kurcz ją chwycił. Służąca narobiła wrzasku, ludzie nadbiegli, ale już bez ducha dobyli. Niemirycz był w konsternacji, jednakże, widziałem, płakał na pogrzebie. Złożyli biedaczkę do grobów familijnych.
To, panie, awantura, co? A może i lepiej się stało, że ją Bóg zabrał. Nie pasowała ni do Niemirycza, ni do Niemirowa. Na drodze wszystkim stała.
Duża to, magnacka fortuna, ale i długi były na niej magnackie. Ledwie Niemiryczowej nie stało, interesa natychmiast się poprawiły; ba! pokazało się, jak ona zawadzała, bo ledwie żałoba się skończyła, Niemirycz pojechał do Wilna i ożenił się z kuzynką. Ludzie zazdrościli, stary odmłodniał, młody całym powiatem trząsł; długi spłacono, szyk i cugi, parady i bale, zda się, nic nie brakło do szczęścia. Aż tu, panie, po roku chrzciny, córka. Fety były trzy dni, familji zjechało się pół Litwy. Jakoś po roku poczynają bąkać, że dziecko garbate. Przybyło drugie i trzecie, „wreszcie długo oczekiwany dziedzic. Bo trzeba panu wiedzieć, że tamtego pierwszego zaraz po śmierci matki zabrała jej rodzina i pono gdzieś w Petersburgu umarł wkrótce potem. I wie pan, co teraz Niemiryczowi zostało z tych świetności rodzinnych? Tylko ta pierwsza, garbata, ułomna, chorowita córka i ten ostatni syn, jedynak, suchotnik. Żona umarła na raka, dwoje dzieci w jednym tygodniu na szkarlatynę, ojciec na apopleksję. Choroby z domu nie wychodzą. Fortuna idzie na kuracje i proces z Meheczem, a w Niemirowie za stołem śmierć siedzi.
I pytam, poco jemu tyle ziemi, dla kogo?
— Woli myśleć o procesach i interesach, niż w siebie zajrzeć. Czyn nie dopuszcza refleksji — rzekł poważnie Niemirycz.
— Pięknie to pan określił. Pan pewnie koroniarz?
— Polakiem jestem.
— No, to widzę, ale nie tutejszy. Do pana Kęckiego często przyjeżdżają goście teraz. Bo i warto. Panna Janina śliczna, choć emancypantka.
Niemirycz milczał zamyślony o poprzednim przedmiocie. Stary ani przypuszczał, że mówił temu obcemu o jego matce, zakatowanej w niewoli źle dobranego małżeństwa, o ojcu, który go się wyrzekł i zapomniał o istnieniu, o rodzeństwie, które posiadało jego prawa i przywileje, o domu, skąd go niemowlęciem wywiozła ciotka, na dolę ciężką sieroty, prawie podrzutka.
Teraz do tych stron i kraju sprowadzał go los. Jechał dorosły, zdrów, silny, niezależny, o byt spokojny, i słuchał bez triumfu, a tylko z smutkiem i wspaniałomyślnem współczuciem, o tych chorych, kalekich, stroskanych wybrańcach losu. „Nie tutejszy“ był, zgadł stary szlachcic: między nim a tą przeszłością było tak daleko, tak obcy był wszystkiemu, jakby z innej wracał planety.
Prędko otrząsnął się z zamyślenia. Sięgnął do torby podróżnej, dobył gazetę. Stary, widocznie ogromny gaduła, znowu rozmowę zagaił.
— Ot, kiedy pan z Warszawy i pewnie literat, to ja panu powiem, że te wasze gazety to bezeceństwo i zgorszenie. Poco to ludzie wydają? To, panie piekielny wynalazek! Bo proszę tylko „rozebrać“ detalicznie gazetę, co tam jest? Wszystkie wiadomości od djabła: kto kogo okradł, kto kogo oszukał, obił, albo i zamordował, albo gdzie kto się bawi. Wojna — radość w gazetach, zbrodnia — radość w gazetach. Toć oni od deski do deski tylko o złem piszą, z gałgaństwa ludzkiego ludziom zajęcie czynią. To, panie, piekielne rachunki i piekłu szykują lokatorów. Niech pan powie, czy jest gazeta o dobrych i o cnocie? Takąbym abonował.
— Nie, panie. Cnoty starczyłoby przez rok na niewielką broszurkę, i ta byłaby podejrzana, bo jawna. Cnocie ludzie kazali się wstydzić i kryć, żeby, uchowaj Boże, nie zaćmiła występku.
— Eee? kpi pan sobie z Litwina!
— Nie, tylko się dziwię, że pan jeszcze wierzy w cnotę. Może pan także wierzy w strachy?
— Oho! To pan jakoby i w cnotę nie wierzy?
— Wierzę tylko w egoizm. Jeśli z tego wyniknąć może cnota, to będzie cnota.
Stary krytycznie głową pokręcił.
— A ja „taki“ wierzę — zamruczał, ale już dysputować dalej nie miał ochoty i zapalił cygaro.
W tej chwili drzwi sąsiedniego damskiego przedziału otworzyły się, i wyszła na korytarz młoda kobieta, bardzo przystojna i elegancka. Stary się jej, ukłonił. Skinęła lekko głową.
— Myślałam, żem przespała Czernin.
— Pani z Wilna?
— Dalej, aż z Petersburga — odparła, przeciągając się lekko. — Radam skończyć podróż: za długa nawet na moje amatorstwo.
— To państwo razem pojadą do Mehecza. Ten pan jedzie także tam.
Oboje zainterpelowani spojrzeli na siebie.
Nieznośny, dobroduszny stary ciągnął dalej:
— Będzie państwu weselej w kompanji na tych piaskach pod Słomianką. A pewnie po panią konie przyjdą?
— Może i po tego pana, jeśli gość do ojca.
„Teraz dowiem się, kto taki!“ — pomyślał stary. Ale Niemirycz tylko wstał, ukłonił się i rzekł:
— Nie, pani. Jadę w interesie, bez uprzedzenia.
Panna rzuciła nań jeszcze raz wzrokiem i cofnęła się do swego przedziału. Stary nic się nie dowiedział.
— To panna Kęcka — rzekł zcicha. — Ciekawa rzecz, dlaczego jeździła do Petersburga. Tak sobie sama, bez żadnej opieki. Co to świat teraz, panie! Moja żona to i za próg beze mnie boi się ruszyć. A córek tobym i do kościoła samych nie puścił.
— A mówił pan, że wierzy w cnotę — uśmiechnął się drwiąco Niemirycz.
— To inna materja. Już też moje córki poczciwe i porządne panienki, ale nie takie, żeby potrzebowały narażać się na ludzkie języki i po kolejach na licho wie jakie towarzystwo.
— Zapewne, — mruknął Niemirycz znudzony.
Konduktor odebrał bilety. Pociąg przerzynał lasy sosnowe i nagie wrzosowiska. Krajobraz był niezmiernie pusty i smętny; lato go nawet ubarwić i rozweselić nie zdołało. Młody człowiek oparł się o okno. Tęsknota szła z tych obszarów, żal jakiś łagodny i spokój.
Przeciągły gwizd maszyny obudził go z zamyślenia.
— Otóż i Czernin! — oznajmił stary, zbierając tobołki.
Drobna stacyjka, opodal kilkanaście chat szarych, piaszczysta droga, ginąca w borze — to było wszystko. Na platformie kilku żydów i chłopów — cała publiczność.
— Szczęśliwej drogi panu życzę. Jestem Kołb — rzekł śtary, oczekując wzajemnie przedstawienia.
Ale Niemirycz tylko kapelusza uchylił i ukłonił się. A w tejże chwali do wagonu wpadł chłopak wyrostek i począł wołać:
— Tatku! Ja się zabrałem z Wasylem i młodą siwą wzięliśmy na orczyk.
Niemirycz chwycił swą podróżną torbę i wyskoczył z wagonu. Żydzi furmani wnet go opadli, ofiarowując swe fury i szkapy, ale gdy wspomniał Mehecz, już tylko jeden pozostał, żądając siedmiu rubli. Przez czas tych targów nejtyczanka z starym odjechała z pod stacji i został tylko wózek węgierski, zaprzężony w cztery doskonałe mierzyny. Żyd pokazał Niemiryczowi swą furę i umowa już była zawarta, rzeczy w szponach woźnicy, gdy wtem na ganku ukazała się panna Kęcka. Zwróciła się wprost do Niemirycza i rzekła po francusku:
— Pan jest zapewne zapowiedzianym przez hrabiego plenipotentem prawnym. Służę panu moim ekwipażem. Pojedziemy razem. Oczekiwany pan jest niecierpliwie.
— Jadę istotnie z polecenia hrabiego. Jestem prawnikiem ordynacji. Pani pozwoli się przedstawić: Roman Niemirycz.
Panna żachnęła się zdziwiona, potem się uśmiechnęła.
— Szczególny zbieg nazwisk. Ja jestem Janina Kęcka — i podała mu rękę.
Siedli na wózek i ruszyli.
— Domyśliłam się kto pan i z czem jedzie. Ale drżałam, by się pan przed Kolbem nie wygadał. Jest to okropny plotkarz i gaduła. Jutroby był w Niemirowie z nowiną; a właśnie o to chodzi, by oni tam zasypiali na laurach i nie myśleli, że my coś czynimy. Ja też wcale nie z Petersburga wracam, ale z Mińska, dokąd mnie ojciec wysłał w tym interesie, by terminu nie opuścić. Jesteśmy w porządku, dalsze losy sprawy już do pana należeć będą.
— Byli z przeciwnej strony fałszywi świadkowie — rzekł po francusku.
— Skąd pan już wie o tem?
— Nie wiem, ale tknęło mnie adwokackie przeczucie, przysłuchując się gawędzie pana Kołba — odparł z uśmiechem. — Zgadłem? Państwo mają dobre dowody?
— Doskonałe.
— Uprzedzony sędzia śledczy?
— Jeszcze nie. Tylko podano prośbę o przesłuchanie jeszcze innych świadków i sprawę przez to odwleczono. Ma pan czas poznać ją na gruncie i szczegółowo rozpatrzyć. Stanie tedy Niemirycz contra Niemirycz. Szkoda mi tylko Jadwisi i dobrych z Niemirowem stosunków. Starego nie cierpiałam, ale lubiłam serdecznie tych dwoje biedaków. Naturalnie Styx między nami teraz.
— Pani tam bywała?
— Tylko tam. Co święto i niedzielę.
— Pani pracuje?
— Tak, w biurze zarządu. Jestem już od lat trzech etatowym oficjalistą ordynacji.
— Ja także i jedne mamy lata służby.
— Może pan jest tym samym Niemiryczem, autorem „Pręgierza“?
— Tak, pani.
— To pana znam i cenię oddawna. Pan się nikogo i niczego nie lęka.
— Owszem, pani: samego siebie.
— To racja! Zdrajca w nas jest i buntownik, i tchórz, i pokątny podły doradca, i kłamca. I od tego wszystkiego ni uciec nie możemy, ni skryć się, ni sekundy być bezpiecznymi. Dobrze jeszcze, gdy niema pożaru! — Zaśmiała się i zanuciła:

Im Keller brennt der Spiritus
Und alles steht im Feuer!

On się też uśmiechnął, ubawiony jej humorem a zarazem głębokością myśli.
Wjechali w rzadki bór i bezdenne piaski. Konie zwolniły biegu. Słońce mocno grzało. Powietrze przesycone było zapachem żywicy.
— Co za cisza i spokój! — rzekł Niemirycz. — Prawie nie znam wsi, ale o takiej nie miałem nawet pojęcia. Czy i Mehecz do tego podobny?
— Nie. Melhecz jest to malutka mieścina na skraju tych piasków i wody. Za nim labirynt rzek, błot, bagien, lasów, łąk; siatka wód to przecina i łączy. Są wśród tych obszarów małe wioski, gdzie chłopi na widok czarno ubranego człowieka chowają się w łozy, i osady bobrów, które, przeciwnie, na widok człowieka nie przestają roboty. Są leśne ostępy, gdzie tylko w ostre zimy można się dostać, i trzęsawiska tak zdradne, że noga ludzka na nich nie postała, i zakąty tak ukryte, że człowiek tam lata przebyć może, i nikt go nie odnajdzie. I są wiorsty, mile sianożęci, przez całe lato gwarne i rojne od kosiarzy, lub służące za wypasy dla setek wołów. Są rybne tonie i ptasie wyraje, i stada łosi, i toki głuszców, i jeziora, gdzie się lęgną czarne łabędzie i nurki najosobliwsze. I jest to państwo, mające obszaru dwadzieścia tysięcy morgów wedle planów, a wedle zdania miejscowych półtora raza więcej, bo nikt nie był w stanie dokładnie zmierzyć tych moczarów.
— Pani je kocha?
— Za słabe określenie. Ubóstwiam!
— Tu się pani urodziła i wzrosła?
— Tak. Już dziad służył w Meheczu. Matki nie pamiętam, hodował mnie ojciec i stryj bezżenny. Potem obadwaj mnie uczyli, a na ukończenie edukacji byłam trzy lata z stryjem w Anglji. Gdy wróciłam, ojciec mnie wpakował do biura, buchalterję prowadzę. Ale poza biurowem zajęciem żyję wśród tej natury i bajecznie mi dobrze.
Ależ skwar!
Zdjęła okrycie i została tylko w jasnej bluzce; a potem zeskoczyła z wózka i szła w cieniu przydrożnych sosen, nucąc półgłosem.
Wysiadł też Niemirycz, rad przechadzce.
— Będzie tu niedaleko po drodze krynica, zwana „Barysz“. Przywiązana jest do niej legenda, że kto z niej pije, ten w tym kraju zostanie. Niewielka sztuka, bo piją zwykle miejscowi. Trzeba, żeby pan próbę na sobie uczynił.
— Uczynię niezawodnie, choćby jeszcze czemś gorszem groziło, bo pragnienie mocno mi dokucza.
Jakoż piaski i bór ustąpiły, grunt się znacznie obniżył, ukazał się szmat grząskiego wygonu, przerżniętego groblą obrosłą olszyną. Krynica była na skłonie; pień wydrążony, pełen po brzegi wody, której nadmiar ściekał strugą, het, w dal.
Furman się zatrzymał. Poszli po oślizłych żerdkach do zdroju.
Gdy się napili, rzekła:
— Struga ta staje się dalej rzeczką i pod Niemirowem wpada do Czarnego Jeziora. Ona to stanowi tę kwestjonowaną granicę. Pił pan z źródła sporu. Wnoszę toast, by pan go pomyślnie zakończył.
Wskazała w lewo.
— Tam skręca ta droga do Niemirowa, ale jest inna, wodna, którą zwykle płynęłam w odwiedziny do Jadwisi.
— Tej garbatej?
— Kołb już panu wszystko opowiedział? Szkoda, że cały świat nie składa się z takich garbatych. Byłby zdrów moralnie. Jadwisia Niemiryczówna jest to porządny człowiek, tylko nie takiemu Kołbowi poznać się na niej.
Siedli na wózek. Konie ruszyły żwawo. Po długiej chwili Niemirycz odezwał się:
— Okolica, natura, kraj — inne, ludzie wszędzie ci sami. A zdawałoby się, że spokój i cisza tego otoczenia powinny oddziaływać na mieszkańców.
— To też oddziaływają na tych, którzy bliżej są tej przyrody. Chłop tutejszy jest szary jak bór, cichy jak woda, spokojny i apatyczny jak piasek.
I leniwy widocznie. Tyle tu gruntów leży pod wrzosowiskami i pastwiskiem.
— Tak. Jest leniwym i musi być.
— Dlaczego?
— Długom nad tem rozmyślała i znalazłam trzy powody: Przedewszystkiem kompletny brak potrzeb, powtóre pastuszenie przez całą młodość; od pieluch prawie taki dzieciak coś pasie: gęsi, nierogaciznę, bydło... czyli, że spędza najlepsze lata życia na włóczeniu się próżniaczem po obszarach pastwisk; wreszcie praca wołami. Senny, powolny ruch wołów udziela się robotnikowi. Zrastają się z sobą. Ot, patrz pan!
I wskazała na drogę. Para wołów szarobrudnych ciągnęła flegmatycznie wóz. Ledwie widać było, że postępują. Na wozie leżał chłop i ćmił fajkę. Twarz jego, kapelusz, siermięga — wszystko było szarobrudne, jak woły. Podniósł senne oczy i sięgnął do kapelusza. Woły poruszyły ogonami, oganiając się od bąków, a chłop powolnym głosem mruknął: „Anu, żeby na was choroba!“ — i ułożył się napowrót do drzemki.
— I dobrze im z sobą! — zakończyła panna Kęcka.
— Lud biedny, czy bogaty?
— Przedewszystkiem mądry, a zatem bogaty. Nie myśli, a zatem nie buntuje się. Nie cierpi, nie walczy, nie wątpi, nie lęka się niczego. Nie potrzebuje, a zatem nie wie, że potrzebom niema granic, ni sytości. Nie przeklina życia, nie boi się śmierci, drzemie. Będzie mu gorzej, gdy się obudzi, gdy go wciągną w wir cywilizacji.
— Pani taka jej nieprzyjaciółka?
— Nie widzę innych jej wyników dla ludzi, jak systematyczna nędza, systematyczny głód rozbudzonych instynktów, systematyczne karlenie fizyczne i krwiożercze samolubstwo. Nie, nie lubię cywilizacji. Nauka, kultura, postęp zastąpiły dawne bajki. Bawiono dawniej dzieci opowieściami o ukrytych skarbach i zaklętych królewnach. Teraz uczą o równości, o bohaterstwie, o cudach i bogactwach ziemi, o wygodach i przepychach, wynalazkach i ułatwieniach życia. Dla iluż pozostaje to baśnią, równie niedościgłą, jak szklana góra. Dla ludzi cywilizowanych ziemia za mała.
— Pani dużo myśli i poważnie. A jednak i pani nie wyżyłaby bez cywilizacji, bez ludzi i ich umysłu.
— To zależy, do jakiego stopnia pan rozciąga pojęcie ludzi. Mnie wystarczy troje, z któremi obcuję: ojciec, stryj i Jadwisia Niemiryczówna.
— Aż do zamążpójścia! — uśmiechnął się pobłażliwie.
Uśmiechnęła się i ona.
— Tak! To mi jest nadzwyczaj potrzebne i pożądane.
Nie można było zrozumieć z tonu, czy to był żart, czy prawda. Zmieniła też zaraz temat rozmowy.
— Wjeżdżamy już na terytorjum Mehecza i wytchniemy nieco w tej karczmie. To połowa drogi.
Pod karczmą na przyzbie, siedziało kilku chłopów w sennej zadumie, paląc fajki i spluwając. Żyd jednego z nich na coś namawiał, żywo gestykulując. Chłop odpowiadał monosylabami.
— Wejdziemy do izby i zjemy trochę. Przysłano mi z domu koszyk zapasów. Proszę pana.
Chłopi pokłonili się jej, snać znajomi, bo rzekła:
— Cóż tak próżnujecie w kosawicę?
— Dziś przyświątek. Grzech robić! — odparł jeden.
Zaśmiała się i rzekła do Niemirycza:
— Wygodne pojęcie religji!
— Bo tak jest. Tak Kościół naucza — odparł. — Naukę religji zaczyna dziecko od historji raju i wygnania zeń. Praca jest tam przedstawiona jako kara, przymus, klątwa życia. Możnaż się dziwić, że stała się ludziom nienawistną, a próżnowanie synoninem święta?
— Nie należy pan do wyznawców zbyt przekonanych — zauważyła z uśmiechem.
— No, nie mam dwunastu lat, a zatem Stary Testament przestał mnie straszyć i imponować. Co prawda, nie rozumiem racji uczenia dzieci czynów ludzi, którzy, wedle naszych obecnych pojęć, siedzieliby wszyscy w kryminale, a procesy ich toczyłyby się przy drzwiach zamkniętych, kwoli publicznej moralności.
— Dzieci tego nie rozumieją, a starszym zabroniono czytać bez pozwolenia władzy duchownej.
— Świetna obrona. Więc poco dzieci uczyć czegoś, czego nie powinny rozumieć, bo się zgorszą, a dorosłym poco zabraniać tego, czego malcy się uczą? Dla kogoż to zatem jest użyteczne?
— Jako pociecha dla grzeszników, że mają, patrjarchów za przykład — zaśmiała się.
— Chyba.
Zasiedli za stołem, w pustej izbie szynkowej. Żydówka tylko, młoda jeszcze, ale zwiędła, zdefigurowana, brudna, snuła się, otoczona gronem bachorów.
— Błogosławieństwo Boże! Majestat macierzyństwa — rzekła panna Kęcka tym swoim tonem nieuchwytnym przekonania czy ironji.
Wydobyła z koszyka zapasy: wino, tartinki, herbatę i cukier. Nalała kieliszek srebrny złotawego wina i podała go towarzyszowi.
— Pani nie pije?
— Owszem, ale mi gorzej głód dokucza. Pij pan.
Gryzła tartinki, wyzierając oknem i nasłuchując sprawy między Żydem i chłopem.
— Szkoda, że pan nie rozumie tutejszego narzecza, bo to doskonałe studjum logiki chłopskiej. Rzecz się o to toczy, że Żyd chce nająć chłopa z wozem i koniem na jutrzejszy jarmark do Mehecza. Ofiarowywał mu dwa ruble, teraz daje trzy. Chłop ani słyszeć nie chce. Myśli pan, że się droży? Nie. On wcale nie chce pieniędzy: „Albo ja dureń kobyłę pędzać za twoje ruble? Na czorta mi one. U Prokopa były, to je myszy znalazły, w strzesze i zjadły. U Semena złodzieje wykradli, nowy zamek u komory mu popsuli. U Iwana spaliły się w ulu. Będę ja sobie na głowę zgryzotę sprowadzał. Nie pojadę. Niech kobyła się pasie, a ja na chrzciny do Mikoły pójdę, to i za darmo się upiję. Odczep się ty ode mnie, Judo!“
Śmiali się oboje, a panna Kęcka dodała:
— A jednak chłop zrobi, co Żyd chce. To nie koniec. I jestem pewna, że zrobi za darmo.
W tej chwili chłopi poczęli na drogę wyglądać ciekawie, więc spytała siedzącego pod oknem:
— Jedzie kto?
— Ale. Niemirowski pan z panicznem. „Musi“ na kolej młodego wiezie, do dochtorów. Nie dużo on już chleba zje, młody! Taki biały, jak wosk na ołtarzu.
Z za karczmy ukazały się konie i powóz. Panna Kęcka usunęła się od okna. Niemirycz patrzał, oczu nie mogąc oderwać od tych dwóch twarzy. Stary siwy był, o licach zoranych troską i niepokojem. Gwałtownikiem musiał być i despotą; oczy miał o obwisłych powiekach, czarne, pełne rozdrażnienia, ruchy nerwowe.
Obok niego młody, starzej jednak wyglądał.
Otulony w koce, leżał prawie w powozie, oczy ledwie napół otwarte, ręce woskowe, twarz wychudła, apatyczna, rysy już martwe.
Ojciec gromkim głosem zawołał Żyda, począł mu wymyślać, że me dostawił na umówiony termin jakiejś słomy; potem huknął na furmana, żeby konie poił, wreszcie chłopów jął napędzać do koszenia łąk niemirowskich. Syn ani się poruszył, ani przemówił, tylko oczy jego uwięzły w twarzy Niemirycza, w oknie karczmy, smutne, mgławe, zdziwione, pytające.
A wtem stary, spostrzegłszy liberję z Mehecza, cicho Żyda spytał o coś i poczerwieniał.
— No, ruszaj! — krzyknął na swego furmana, rzuciwszy podejrzliwem okiem na Niemirycza.
Powóz ruszył i zniknął wnet w tumanie kurzu.
— Nasz antagonista! — rzekła panna Kęcka. — Biedny Michaś, jakże się zmnienił od wiosny. Wywozi go zapewne ojciec za granicę przymusem. Tak się wypraszał, gdym u nich była raz ostatni, tak wie, że umrze, i pragnie zgasnąć w Niemirowie. Ale jego kat inaczej postanowił.
— Ojciec go nie kocha?
Dziewczynie ogniem zamigotały oczy.
— Niechże pan nie ubliża miłości, zestawiając ją z tym człowiekiem. Zresztą miłość rodziców dla dzieci jest jednym z utartych komunałów; ma leżeć w naturze, być czemś tak przyrodzonem, że nawet nie podlega krytyce. Niemirycz kocha dziecię a jakże! Kołb na to przysięgnie.
— Ale pani nie? — uśmiechnął się.
— Ja? — ruszyła ramionami, zawahała się, ale była widocznie zanadto rozdrażniona, żeby zmilczeć.
— Ja przedewszystkiem znajduję, że dawać życie, jest to dawać zarazem śmierć. Mnożyć tedy ludzi, powoływać do życia istnienie, na pastwę ziemi, złej doli, walki o byt, choroby, a wreszcie grobu, jest najokropniejszym, najpotworniejszym egoizmem, za który najszczytniejsza miłość rodzicielska jest ledwie słabem zadośćuczynieniem. A tym dwojgu co dał ojciec? Córce łaskawie pozwala sobie służyć, synowi codzień powtarza, że mu jest troską żywota, jakby dla tego skazańca żywot, który jest konaniem powolnem, był rozkoszą i szczęściem, za które rodzicowi powinien być wdzięcznym. Córki nie cierpi, bo kaleka, ale ją w domu trzyma, bo mu z tem wygodnie. Oboje nie mają ni woli, ni głosu, ni grosza własnego. Więzieniem i kaźnią jest im Niemirów, ale są przecie nakarmieni, odziani, „jasny panicz“ i „jasna panienka“. Niemirycz jest wzorowym ojcem, tylko nieszczęśliwym. Ubolewają nad nim, że z dzieci nie ma pociechy i pomocy. Nie mówmy więcej o tem. Zgorszyłam dosyć pana. Ruszajmy w drogę, konie wypoczęte.
Gdy odjechali sto kroków, spotkali chłopa, z którym się Żyd targował, idącego z uzdą na wygon.
— Wieziesz Icka do Mehecza? — spytała z uśmiechem.
— Ale. Po klacz idę!
— Darmo go wieziesz?
— Oho! będę niechrysta darmo woził? Dał mi ile chciałem.
— No, ileż?
— Dziesięć garncy soli i kwartę wódki.
— To znaczy na gotówkę rubel! — wytłumaczyła towarzyszowi. — Nie bardzom się omyliła, twierdząc, że pojedzie za darmo.
— A przecie jaki ten chłop mądry i szczęśliwy — odparł Niemirycz zamyślony.
Skwar przestał już dokuczać, konie szły raźno. Gościniec biegł uprawnemi polami, mijał wsie szare, lub dworskie, Meheckie już folwarki, i wreszcie ukazało się miasteczko, z złocistą kopułą cerkwi, wieżą kościoła i ciemną plamą hrabiowskiego parku trochę na uboczu.
Przelecieli parę ulic, domostw żydowskich, rynek z kwadratem kramów na środku i skręcili w aleję stuletnich lip, wiodącą do dworu. Na samym wstępie stał dom administratora, przytykając do parku. Lipy biegły dalej do bramy pałacu, który ginął wśród drzew. Zupełnie na uboczu czerwieniały mury zabudowań folwarcznych.
Konie stanęły przed gankiem i na powitanie wyszło dwóch mężczyzn.
— Prędkoś załatwiła interes. A dobrze? — spytał dziewczyny starszy, ojciec jej zapewne, podczas gdy drugi na widok obcego cofnął się w cień werandy.
— Wszystko w porządku. I możesz, ojcze, już się tą sprawę, nie troskać, bo jest tu właśnie przysłany przez hrabiego prawnik, który ją poprowadzi i wygra — dodała z uśmiechem. — Spotkaliśmy się na kolei i oto jesteśmy. Co jest najdziwniejsze, że pan jest także Niemirycz. Dobry wieczór, stryju!
Ucałowała obu i weszła do domu. Mężczyźni powitali się i usiedli za stołem, zastawionym do wieczerzy.
— Pan może krewny naszego przeciwnika? — spytał Kęcki. — To istotnie rzadki zbieg nazwisk.
— Widziałem go pierwszy raz w życiu dzisiaj na popasie w karczmie. Rozminęliśmy się. Nie mam żadnych krewnych, ani rodziny.
Podniósł oczy, czując na sobie badawczy wzrok drugiego gospodarza, i spokojnie wytrzymał spojrzenie. A tamten siedział milczący w kącie i wiązał sieć na ryby.
Kęcki począł rozpytywać o hrabiostwo, o młodych dziedziców, których nigdy nie widział. A tymczasem stara służąca w wielkim czepcu i fartuchu, z pękiem kluczy u pasa, wniosła wieczerzę i poufale zagadała:
— Jaśka pobiegła do rzeki, do kąpieli. Prosi, żeby panowie nie czekali. Zaraz wróci. Niech panowie jedzą na zdrowie.
Uśmiechnęła się dobrodusznie i wyszła.
Niemirycz począł się certować przez grzeczność, żeby czekać na młodą, gospodynię, ale Kęcki rzekł:
— My traktujemy naszą Jaśkę, jak młodszego kolegę i towarzysza. Nie dama ona, ale człowiek, i nie pojęłaby pana światowej grzeczności. Przyjdzie, to zje swoją część. Służę panu.
Jedli tedy we trzech, bo i mruk się do stołu przysunął, a po chwili ukazała się dziewczyna. Usiadła obok stryja i spytała go o sprawy biurowe.
— Robiłem, co trzeba. Zaległości nie znajdziesz — odparł lakonicznie.
— Jutro, korzystając z niedzieli, można zawieźć pana Niemirycza rzeką na owe sporne łąki i na gruncie rzecz wytłumaczyć. Możemy śmiało pod Niemirów dopłynąć, starego niema w domu.
— Ja jutro muszę być z inspektorem ogniowym w Medwidle — rzekł Kęcki. — Ale ty sama potrafisz wyjaśnić. Znasz te łąki. Ja dziś panu resztę papierów oddam i tych chłopów sprowadzę.
— Fałszywych świadków przeciwnej strony?
— Tak. Wie pan, co Niemirycz zrobił? Przy oględzinach sądowych na gruncie kazał chłopom nasypać do butów ziemi z Niemirowa, i przysięgli, że stoją na jego ziemi. Sprytne!
Tu nagle ów stryj niespodzianie się odezwał:
— Czy pan nie znał panny Stefanji Puciatówny?
Niemirycz drgnął i wszyscy spojrzeli na mówiącego, ale on spokojnie na gościa patrzał i czekał.
Po sekundzie Niemirycz odparł, jakby wahająco:
— Nie pamiętam. Zapewne nie.
— Uhm! — mruknął stary. — Mnie pan też znać nie może.
Powstał, zapalił fajkę, zdjął z słupa ganku strzelbę, pas z ładunkami i rzekł do synowicy:
— Chodź, oddam ci klucz od biura, a potem poszukam kaczek na jeziorku.
Sięgnęła po kapelusz i zeszli oboje na drogę. Gdy się oddalili ze sto kroków od domu, stary rzekł:
— Niemirycz nie widział twego towarzysza?
— Owszem. Przelotnie na popasie.
— I nie poznał? No, to już i sumienie zatracił.
— Skądże go miał poznać?
— Bo to jego syn. I tak do matki podobny, że jam i chwili nie miał wątpliwości.
— Co stryj za baje wymyśla! To nie może być.
— Nie baję, wiem na pewno. Znałem matkę jego, a jeszcze lepiej znałem jej siostrę. Byłem z nią zaręczony. Po katastrofie z Niemirowiczową, zabrała jej dziecko i nie chciała już słyszeć o małżeństwie. Widziałem ją raz ostatni w Warszawie. Ten chłopak, Romek o ile pamiętam, miał półtora roku. To on. Gdym go zobaczył krzyk mi w gardle uwiązł i dobrze: widocznie on ojca znać nie chce i słusznie. Nie Niemirycz on, ani twarzą, ani duszą. Przekonasz się, on nasz człowiek. Jaki on do matki podobny i do panny Stefanji. Nie żyje ona zapewne, dlategom go o nią spytał. Odpowiedział jak o umarłej.
Szli chwilę milcząc, oboje przejęci. Wreszcie odezwała się dziewczyna:
— Stryj więcej mu o tem niczem nie napomknie?
— Ani słowem. Ale że go stary nie poznał!
— Pozna w sądzie. Co za szczególny zbieg okoliczności. Ciekawam, czy on wie swe dzieje, czy dowiedział się o nich dziś w drodze od Kołba.
— Wie. Panna Stefanja mądra była. Nie zostawiła go bez broni na życie, nie zataiła mu nic, przygotowała i zahartowała na wszystko. Mówię ci, to nasz człowiek.
— Może być. Rozmawialiśmy bardzo dobrze przez drogę. A wie stryj, że on może zostać rychło dziedzicem Niemirowa.
— Ten stary zwierz przeżyje nas wszystkich. Jeśli nie poznał go, to bestja!
Weszli do biura, które zajmowało zupełnie osobny budynek, niedaleko folwarku, i Jaśka, przywitawszy kasjera i pisarzy, swych kolegów, weszła do pokoiku, w którym pracowała sama, i zaraz wzięła się do roboty, przeglądając bieżące rachunki i papiery, zebrane przez czas jej nieobecności. Po chwili wszedł także Kęcki z Niemiryczem, i zaczęli wertować akta sprawy i olbrzymie plany Mehecza.

Stryj Piotr wtedy się usunął i poszedł ku rzece, nie myśląc jednak wcale o polowaniu na kaczki.

V.

Cztery dni pracował Niemirycz w biurze, zakopany w papierach i dokumentach, lub przesłuchując chłopów. Pisał i notował, klasyfikował materjał. Wreszcie, w przeddzień odjazdu, poprosił o pokazanie mu w naturze obu granic.
Było święto, więc Jaśka, wolna od biurowej roboty, namówiła stryja, i ruszyli łodzią we czworo z chłopem starym, który sterował, a znał na pamięć błotne labirynty.
Tuż za miasteczkiem bezbrzeżne były wody i łąki, i zniknęli zaraz wśród łóz i tataraków.
— Podoba się to panu? — spytała Niemirycza, który wiosłował z nią na przodzie czółna i nagle przestał, zapatrzony, zasłuchany.
Jak złapany na gorącym uczynku, zanurzył wiosło w toń i odpowiedział:
— Nie widziałem nic, ani słyszałem. Czułem tylko, co jest cisza. Pierwszy raz w życiu jestem naprawdę wśród natury i myślałem, że taka, jak tu, woda musiała być w Lecie.
Dziewczyna spojrzała wokoło, odetchnęła głęboko i, przymknąwszy oczy, szepnęła:
— Tu jest zdrowo i dobrze, i można sobie świat uczynić i w nim się rozkochać.
Pan Piotr zamruczał:
— Kołbowi także nie braknie wody i pustki. Spytaj go, czy w tem rozkochany. Pszczoła z tej samej trawy czyni miód, z której bydlę potrafi uczynić tylko nawóz. Przez pięć dni był Pan Bóg w dobrym humorze, a szóstego wpadł w zły i zdecydował: „Poczekajcie, zlepię coś takiego, co wszystko spaskudzi, czego nie zje.“ Na to tylko potrzebny człowiek na świecie.
— Nazwał się dlatego homo sapiens i królem stworzenia — zauważył Niemirycz. — Świat ma być dla niego. Ujarzmił naturę, zapanował nad nią. Biada zwyciężonym!
— Nie, panie. Biada zwycięzcom! Posiadłszy wszystko, pożarłszy wszystko, homo sapiens coraz wątlejszy, słabszy, chorowitszy. Mnoży się i karleje, i kiedyś robactwem plugawem będzie wśród kwiatów, zewsze jednako wonnych, wśród zwierząt jednako zdrowych. To odwet zwyciężonych!
Łódź płynęła bez szelestu i wszyscy milczeli długą chwilę. Wreszcie odezwała się dziewczyna:
— Na początku Genezy jest przykazanie: „Rośnijcie, mnóżcie się i napełniajcie ziemię.“ To już dokonane. Ziemia pełna.
— Dawno już mądrość ten moment przeczuła i żeby nadmiar w karbach utrzymać, postawiła drugie przykazanie: „Miłujcie się wzajem.“ Wydaje się to za szczytne, a jednak to jedyne logiczne rozwiązanie kwestji przeludnienia. Tylko tego homo sapiens nie uznał. Pozostało hasłem ust, nie serca i czynu. Mnoży się i nienawidzi. Pożarłszy naturę, zaczyna się pożerać wzajemnie, bo głodny i chciwy, bo mu ciasno, bo żądny i coraz słabszy. Złe czasy nadchodzą na świat.
W ciszy, która znowu zapanowała po tych słowach starego, rzekł Niemirycz:
— Nadchodzi Ragnarök.
Dziewczyna spojrzała nań pytająco, więc dodał, zapatrzony w dal:
— Saga skandynawska mówi, że po dniach, które trwają wieki wieków, nadchodzą zachody słońc i zmierzchy duchów i światów, aż przychodzi Ragnarök, straszna noc idei, i wiar, i sił. I wtedy bogowie i ludzie, gwiazdy i słońca, złe i dobre duchy, geniusze i potwory, pojęcia i zasady, zbrodnie i cnoty — skłębione, zbratane jednem zniszczeniem, kataklizmem, co w drzazgi aż do posad światy wstrząsa, zapadają się w otchłań śmierci i zniszczenia. Przeżyły się, chaosem się stało wszystko w noc Ragnaröku — w nicość zapadną. I muszą, bo już panuje chaos, a fałsz przeżarł, jak rdza, fundamenty ludzkich wiar, i uczuć, i czynów. Niema na czem oprzeć nowego gmachu, ani starego restaurować niepodobna, bo co stoi, co się nie chwieje, co zdrowe?
— Prawdą być musi, kiedy już młodzi tak czują — rzekł pan Piotr. — Za moich młodych lat, wierzyliśmy, że poruszymy z posad ziemię, że zapalimy pogasłe Znicze, że ożywimy trupy, poleczymy chore, porysowane ściany świątyń barkami podeprzemy. Gdy młody staje przed pracą i życiem i, rozejrzawszy się, cofa. Wszystko się snać wali. A młodzi teraz coraz częściej to czynią. Młodzi, którzy myślą, i zdrowi są i silni! A ja, com życie inaczej przeżył, nawet ich nie potępiam. Niech siebie uchowają od zarazy, dość im będzie boju.
— Przechodzi czas, gdy ślepe, nieme i bezrozumne stada paśli pasterze gdzie chcieli, jak chcieli. Przejrzały tłumy i myśleć zaczynają, same za siebie. Ale nie godzę się co do tego z panem, że w otchłań świat idzie. Jest chaos i zmierzch, lecz będzie, świt, jeno daleki — rzekła Jaśka. — My go nie dożyjemy, ale być musi.
— Pani ma wiarę, żyjąc z naturą. Wśród mrowia ludzkiego straciłaby ją pani rychło.
— Dlatego w tłum nie pójdę.
— Amen. Z duszy pani to pochwalam.
— Jesteśmy na miejscu — odezwał się stary. — Teraz rozpowiadaj ty, Maksymie.
Chłop wparł łódź na piaszczyste wybrzeże wysokiej wydmy i weszli na szczyt pagórka. Widzieli stąd duży szmat łąk pociętych żyłami wodnemi, i chłop począł różne punkta pokazywać i tłumaczyć.
Słuchał uważnie Niemirycz i szkicował sobie linje w notatniku, śledząc za ręką dziada.
Dziewczyna tłumaczyła mu słowa na polskie.
Widać było Mehecz, o czerwonych dachach, szare wsie, kępy drzew i na horyzoncie czarną plamę dużego dworu.
— To Niemirów — rzekła. — Będziemy wracać pod samym ogrodem.
— Czy to konieczne? — wyrwało mu się.
— Boi się pan napaści?
— Nie, wcale. Tylko sądziłem, żem widział całe kwestjonowane łąki. Nie chciałem państwa utrudzać.
— Nie widzi pan i dziesiątej części. Musimy być u tej drugiej wydmy, która het, za dworem bieleje. Tam drugi punkt sporny.
Zeszli do łodzi. Widok znikł. Płynęli znowu wśród nawisłych łóz i oczeretów. Pod czarnemi olchami toń była słoneczna, cicha, prąd zaledwie widoczny. Spotykane czółna chłopskie pełne były siana i trawy i zmęczonych kosiarzy, wracających z dalekich łąk do wsi. Pozdrawiali uprzejmie Kęckich. Stary ich pytał o ilość gotowych stogów, i rozhowory były szczere i swobodne.
Szlak to był więcej uczęszczany widocznie, bo gdy się zwrócili w węższe rzeczne ramię, zostali sami, a taka cisza była wokoło, że pluśnięcie ryby słychać było o staje, stadka zaś dzikich kaczek żerowały śmiało wśród toni.
— Poluje pan czasami? — spytał pan Piotr.
— Nie. Nie mam okazji, żyjąc zawsze w mieście. Ale nawet na wsi nie zabijałbym. Może to panu wyda się śmieszne, ale wstydby mi było.
— Stryj się okrutnie cieszy, to słysząc. Całe życie tutaj spędza z strzelbą, ale jako żandarm. Zabija tylko drapieżniki.
— Ano. Za młodu roiło się być opiekunem i obrońcą słabych i małych... bliźnich. Ale przekonałem się, że ludzie tego i nie życzą i nie rozumieją, a nawet często nie pozwalają. Więcem do zwierząt poszedł na służbę. Te mi nie bronią siebie kochać i ochraniać, i drapieżniki, i złodzieje, i oszusty, i krzywdziciele w tym narodzie nie są osłonieni przywilejami. Za mord słabszych idą na moją egzekucję. Nigdym nie zabił nic jadalnego i wogóle nie używam pokarmów mięsnych.
— I pani wegetarjanka?
— Prawie. My z ojcem jadamy ryby i jaja. Stryj tylko jarzyny, owoce i ziarna. Ilekroć się zniecierpliwię, gniewam lub głowa mnie boli, stryj mi wypomina tę nieszczęsną rybę, jako powód dolegliwości i ostrości charakteru. A wie stryj, żem cały ten tydzień w podróży żyła mięsem!
— To też odchorujesz na duchu i na ciele.
Za nimi rozległo się przeciągłe wołanie. Chłop począł nasłuchiwać i rzekł:
— Nas ktoś zwołuje. Pewnie do pana.
Odkrzyknął i przestali wiosłować. A wnet dogoniła ich łódź, pędzona przez babę i wyrostka, i baba poczęła lamentować, że jej „człowiek“ spadł z dachu i nogę złamał.
Na to pan Piotr, dalej nie pytając, do tamtej łodzi przesiadł i zawrócili całą siłą wioseł.
— Stryj pani doktor?
— Zagraniczny ma dyplom i nie praktykuje, ale chłopom nigdy nie odmówi. Ciągłą ma robotę. Tygodniami bywa poza domem, włócząc się z swą apteczką, strzelbą, zielnikiem po tych obszarach. Zna go każde dziecko.
— Stosunków towarzyskich niewiele tu być musi?
— Owszem. Są dwa dwory obywatelskie. Podobno nawet bawią się, odwiedzają, urządzają tańce, imieniny, żenią się, wychodzą za mąż, żyją i używają po swojemu. Po powrocie z zagranicy chciałem tych ludzi poznać i odwiedzałam Kołbów, Bułhaków, Siecieskich i jeszcze kilka podobnych domów. Ale tak nie rozumieliśmy się, tak ich gorszyłam, a oni mnie nudzili, że teraz widujemy się parę razy do roku, i to nam wystarcza. Między Samarkandą i Londynem mniej drogi, niż między nami.
— I nie doznaje pani nigdy przykrego osamotnienia w duszy?
— Nie jestem sama. Jest nas troje w domu i żyjemy jak trzech kolegów. Mam pracę nie fikcyjną i próżną panienki w domu dla zabicia czasu, lub reklamy dla kawalerów, ale obowiązkową, urzędniczą, płatną, kontrolowaną. Święto jest mi prawdziwem świętem. Żyję tedy: latem wśród natury, zimą — wśród książek.
— Wydaje mi się pani typem zdrowym i normalnym.
— Zdrowa jestem, dotychczas nie znam co choroba. Ale typem normalnym nazwał mnie pan pierwszy w życiu — no, nie mówiąc o moich w domu. Normalną, wedle przyjętej modły pojęć ludzkich, nie jestem, chociażby dlatego, że ani ja z ludźmi, ani ludzie ze mną nie potrafilibyśmy żyć. Ludzie samotni nie są normalni.
— Są genialni lub tchórze.
— Lub skąpcy zazdrośni o swe dobro. Do których pan się zalicza?
— Dlaczegóż pani mnie z tłumu wyłącza? — uśmiechnął się. — Ach, prawda. Czytała pani „Pręgierz“. Ja się zaliczam tylko do tchórzów, pomimo pozornej odwagi zdania.
— A ja do skąpców. Dobrze mi jest, spokojnie. Zazdrośnie szczęścia strzegę.
— I nie ma pani nigdy buntów, nigdy myśli o zmianie losu, nigdy uczucia pustki? — spytał, patrząc na nią badawczo.
Uśmiechnęła się.
— Czemu pan wprost nie powie, że nie wierzy, bym nie pragnęła miłości, małżeństwa, stanowiska mężatki i obowiązków matki i żony? Otóż wyznać muszę, że jestem zupełnie anormalna, bo dotąd ani na chwilę żadne z tych przywilejów mnie nie nęciły. Co prawda, wychowałam się inaczej, niż ogół kobiet, szczególnie u nas. Nie miałam ciotek, babek, bon, któreby mi wmawiały, że jestem panienką, a zatem stworzeniem, którego całem bogactwem, wartością i siłą jest uroda, podobanie się mężczyznom, ciałem. Nie urabiano mi głosu, ruchów, figury; nie strojono mnie, nie wmawiano, żem przystojna i szykowna, nie uczono mnie robótek i nie trzymano przede mną w tajemnicy, jako zgorszenie i nieprzyzwoitość, prawdziwej treści małżeństwa i macierzyństwa.
Ojciec o jedno się troskał: żebym była zdrowa, stryj o to, żebym nigdy nie była oszukana i wyzyskana, ergo, żebym wszystko znała i umiała, a ja sama z natury miałam do tego systemu podatny charakter. Ojciec mawiał: „Dwie rzeczy dają równowagę: zdrowie i praca“. Stryj mawiał: „Kto ma być szewcem, powinien się znać na skórach; adwokat studjuje kodeks, nikt przed medykiem nie kryje organizmu ludzkiego — dlaczegóż przed kobietą kryją, jak hańbę i wstyd, jej najświętsze obowiązki i zadanie? Dlaczegóż ją okłamują i nieświadomość czynią cnotą? A potem się dziwią, że chaos jest w ludzkich urządzeniach. Jakie macie kobiety, takie będziecie mieli społeczeństwo!“
Ci dwaj kierowali mną i kształcili. A potem wyjechałam z stryjem za granicę, poznałam sztukę we Włoszech, ład w Niemczech, postęp w Anglji, ludzi, ich stosunki i życie wszędzie. Mam już dwadzieścia pięć lat i nigdym nie pomyślała o małżeństwie. Co prawda, i pokus nie miałam: mężczyźni takich kobiet, jak ja, ani pożądają, ani wybierają sobie na towarzyszki życia. Rodzice, wychowujący „panienki“, wiedzą, jaki towar popłaca na kobiecej targowicy, a ponieważ ich marzeniem jak najprędzej pozbyć się córek, rozumiem ich system i przyznaję zupełną konsekwencję. Ludzie dotychczas zachowali tradycję pasterskiego życia, celują nadewszystko w hodowli i handlu bydła.
Ja zaś myślę, że przykazanie: „Rośnijcie i rozmnażajcie się“ już przeżyło swój czas, i wypełniać je kosztem mego zdrowia, życia i swobody nie widzę ni potrzeby, ni obowiązku.
— Może pani jeszcze zdanie zmieni — rzekł poważnie. — W każdym razie, jeśli człowiek anormalny czuje się szczęśliwym, biada starym zasadom i przykazaniom.
Jaśka nic nie odpowiedziała. Patrzała bystro przed siebie, na bliski już gaj olchowy Niemirowa. Zbiegał ku rzece i w cieniu czarnym drzew kołysała się na toni łódka biała, w której siedząca kobieta czytała książkę, rzucając czasami okiem na pływak wędki.
— Hop! — zawołała Jaśka, gdy się wynurzyli z trzcin. — Nic nie złowisz w upał i czytając.
Kobieta drgnęła. Podniosła oczy i zarumieniła się. Chciała coś odpowiedzieć, ale ujrzała obcego i tylko patrzała żałośnie swenmi sarniemi oczyma, które, rozświetlały twarz nieładną, mizerną, charakterystyczną twarz kaleki.
Wiedział już Niemirycz, że nie kto inny to był, tylko ułomna Jadwisia, przyrodnia siostra jego, i aż się zdziwił, że zamiast niechęci lub triumfu, czuł dla niej łagodne współczucie.
A Jaśka Kęcka przestała wiosłować i, stojąc na przodzie łodzi, smukła, silna, zdrowa, mówiła głosem miękkim i serdecznym:
— Nie mogę teraz do ciebie wstąpić, ale przed zachodem słońca puść swą łódkę na prąd. Zaniesie cię do pasieki przy starym młynie, a ja tam o zachodzie będę. Dobrze?
— Dobrze. Dziękuję ci — wyszeptała.
— Michaś nie pisał?
— Ze stacji pisał, że mu bardzo słabo. Nie wie, czy do Merann dojedzie.
— Kiedy ojciec wraca?
— Nieprędko.
— Zdrowaś?
— Jak zwykle.
— No, to do zobaczyska. Uważaj. Płotka się bierze. Podchwytuj!
Ale Jadwisia nie patrzała na wędkę, ale na nich, gdy ją mijali, i spotkała się wzrokiem z Niemiryczem. I zdawało mu się, że ją już dawno zna.
Przepłynęli i na pożegnanie Jaśka zanuciła jakąś miejscową, chłopską, smętną pieśń, która po toni szła daleko i długiem echem. A Niemirycz obejrzał się raz jeszcze na czarne olszyny, i miał jakby zmorę, że pod ich cieniem, na głębi ponurej, trup jego matki płynie. I tak mu się twarz zmieniła, że Jaśka urwała pieśń i spytała:
— Co panu?
Przetarł oczy i próbował się uśmiechnąć.
— Śmierć mi w oczy zajrzała — odparł.
— Bo nad Niemirowem ona krąży. Michaś już nie wróci, jestem pewna.
— Szczęśliwy! Nie dożyje niedołęstwa, starości.
— A jednak każdy żyć chce. I stuletni starzec jeszcze się śmierci boi.
— Instynkt zachowawczy dała natura, ale ten lęk paniczny, zgrozę, kultura wytworzyła. To uczucie nabyte, wpojone w nas przes fałszywie pojętą i wykoszlawioną ideę chrystjanizmu. Nie lęka się śmierci buddysta i mahometanin, i nie lęka się człowiek dziki. Tamtym po śmierci obiecana nirwana i raj. Ten się niczego dobrego ni złego nie spodziewa.
Kto z nich wie prawdę pozagrobową, tego nikt nie będzie wiedział z żywych. Ale nasza etyka, strasząca potępieniem i czyścem, mająca na celu tą grozą powstrzymanie od występków, słabo reaguje na dusze ludzkie. Zresztą formułkami ludzie głuszą w sobie strach; grzeszą i spowiadają się — spowiadają i grzeszą. I tak się jakoś to życie, żądze i cnoty godzą. Na wszystko są na święcie trybunały, taksy i sklepy.
— Ciekawam, jak pan sobie ten byt z tamtej strony wyobraża? — spytała zamyślona.
— A pani? — odrzekł z uśmiechem.
— Ja wierzę w przechodzenie dusz — odparła.
— I w wędrówkę po gwiazdach?
— Nie wiem. To są szczegóły. W każdym razie nie przedstawiam sobie piekła z smołą w kotłach i djabłami z szopki, ani raju z aniołkami i, nieokreśloną szczęśliwością śpiewu i próżnowania. To są symbole i figury, w które wierzą masy, lub bezmyślni. Ale nie wierzę też, byśmy jak kwiat wzrośli, zakwitli, wydali ziarno i narodzeni się stali dla następnych kwiatów. Więc skąd przychodzimy, do czego dążymy? Pan się śmieje? Naprawdę dużo, dużo o tem myślałam, i może to, co wymyśliłam, nie wytrzymuje żadnej krytyki. Ale z tem mi dobrze, spokojnie; śmierci się nie boję i nikogo nie skrzywdzę, więc mi wolno tak myśleć.
— Wolno. A żem ja nad tem się nie zastanawiał, powie mi pani swą teorję. Może przybędzie jeszcze jeden wyznawca.
— Otóż ja myślę, że gdy umrę, na sekundę będę wszystko wiedziała i ujrzę mą drogę przebytą, całe pokolenia nie ojców moich i dziadów, ale żywoty mej duszy, jej wcielenia setne i tysiączne, jej wędrówkę do doskonałości, jej wstępowanie ku górze i jasności, lub zstępowanie w dół, w ciemność. I każdy odbyty żywot jest takim stopniem zdobytym lub straconym, w miarę wartości duchowej żywota. Ujrzę wszystko, co przeszło i co mnie czeka w następnem wcieleniu. Jeślim dopomagała duchowi, o stopień postąpię, duch spotężnieje i odrodzi się o stopień doskonalszy; jeślim go zaniedbała, odrodzę się w grubszej naturze. A po takiej sekundzie rachunku i sądu, wszystko znowu się zaćmi, zgaśnie i obudzę się w niemowlęciu, nieświadoma, na progu nowego wcielenia, z mozolną, pracą przed sobą.
Tak myślę i dlatego pilnuję duszy. Nie chcę spadać. I tak pojęta praca o doskonałość nie jest zasługą i cnotą, jest tylko samolubstwem i rachunkiem. Panu się to wydaje fantazją i brednią. Prawda?
— Nie. Myślę pierwszy raz o tem i rozważam słowa pani. Nie są one czemś nowem. Buddaizm podobnie twierdzi. Nie myślę też argumentami i nauką wojować z panią i, nie należąc do żadnej partji lub wyznania, nie mam utartych, obowiązujących formułek odpowiedzi na wszelkie rozumem nieobjęte kwestje. Droga do doskonałości jest treścią i celem życia. Różni, różnemi ścieżynami, przeważnie samotnie idą po niej. Znam pewnego księdza, który ze mną mówi i słucha moich myśli i pojęć, jak je pani zna z „Pręgierza“, heretycko-rewolucyjnych. Słucha, i gdy mu zachwalam wierzenia i ideały Buddy, Konfucjusza i innych prawodawców i mędrców, on mi spokojnie odpowiada: „Wszelki, który szlachetnie myśli, ofiarnie czyni, duszę swą szanuje i bliźnich kocha, na drodze swej Jezusa spotka, i choć Go inaczej nazwie, i choćby o Nim nic nie wiedział, i choćby przeciwko imieniu Jego bluźnił, śladami Jego stup idzie jako wyznawca, duchem Jego żywy, literą nie zabity.“
— Chciałabym tego księdza poznać — rzekła Jaśka.
— Pozna go pani, jeśli kiedy będzie w Warszawie. Wszak pani tam bywa?
— Co roku jesienią, po zapas książek. Stryj mnie wtedy zastępuje w biurze, a ja przez tydzień żyję wśród ludzi i ich rozrywek.
— Sama pani tam bywa?
— Czasami z Jadwinią, jeśli jej ojciec raczy dać urlop. Zwykle sama.
— Pani mnie raczy sobie za następnej bytności przypomnieć i pozwoli sobie odsłużyć tutaj doznaną gościnność. Było mi tu tak dobrze, jakbym odnalazł dawno niewidzianych przyjaciół.
— Bo możeśmy się znali i przyjaźnili w poprzedniem życiu — rzekła z uśmiechem. — A w teraźniejszem spotkamy się jeszcze często w Warszawie i gdzieindziej. Powiem panu jutro „dowidzenia“ i nieraz to w życiu powtórzę.
— Ano, służąc jednym panom, to możliwe — odparł. — Jam ani śnił, żebym te strony kiedykolwiek oglądał.
— Podobały się panu? — spytała, patrząc mu w oczy.
— Oryginalne i tak bardzo inne od tego, co znam — odpowiedział spokojnie.
Wypłynęli na jezioro wprost Mehecza. Słońce dopiekało na wielkiej tafli odkrytej.
— Jesteśmy w domu — rzekła, wiosłując silniej. A w duchu pomyślała:
— Ten człowiek będzie w Niemirowie i spełni marzenia Jadwisi. Ona ani przeczuwa, z jaką wieścią do niej dziś do pasieki przypłynę i jakiego będzie miała w życiu opiekuna.

I szczęśliwa nadzieją innej doli dla biednej, samotnej kaleki, parła łódź całą siłą swych młodych, hartownych ramion.

VI.

Późną jesienią to było. W biurach palono gaz, na dworze wicher szamotał szyldami i deszcz bił o szyby. Na ulicy ruch spadł do minimum. W pokoiku, gdzie Niemirycz pracował, lampa wisząca oświetlała krąg biurka, zarzuconego papierami, i jego głowę, pochyloną nad odczytywaniem jakichś aktów. Miał na czole zmarszczki natężenia myśli, jakby przymus, by rozumieć to, co czytał. Parę razy podkreślił jakiś ustęp błękitnym ołówkiem, wreszcie papier położył, przesunął ręką po czole i zawołał:
— Panie Otwinowski!
Z sąsiedniego większego pokoju wszedł młody człowiek i stanął za biurkiem.
— Czy pan czytał to, co pan napisał?
— Jakże? Czytałem — bąknął.
— To niech pan zechce jeszcze raz odczytać, bo ja nic nie rozumiem.
Podał papier. Młody człowiek rzucił nań okiem, na zakreślone ustępy i zmieszał się.
— Pan daruje. Rzeczywiście opuściłem tutaj. Nie rozumiem, co mi się stało.
Zabrał żywo arkusz i zemknął.
Niemirycz, zamyślony, pozostał bezczynny, zapatrzony przed siebie, W tym czasie napadały go coraz bardziej takie chwile nudy, pustki i osłabiającego wolę i czynność rozmarzenia.
Ocknął się, słysząc ruch w sąsiednim pokoju, jak winowajca porwał następny arkusz i przeczytał nagłówek, gdy drzwi się otworzyły i wszedł sam hrabia ordynat.
Nigdy prawie w zarządzie nie bywał, więc Niemirycz zdumiał.
Hrabia drzwi starannie zamknął. Zaabsorbowany był, markotny, chmurny.
Niemirycz ukłonił się, usunął na bok i czekał.
— Witam pana. Mam wielką troskę. Czy nas tu nikt nie słyszy?
— Nie.
— Zwracam się do pana jako do przyjaciela, bo mi chodzi o usługę w sprawie bardzo przykrej, rodzinnej i poufnej.
— Tajemnice pana hrabiego uważam za własne, a służę całem sercem zawsze.
— Ja też wprost poszedłem w mej trosce do pana. Mam z Andrzejem okropną awanturę. Wpadł w jakąś szajkę oszustów i graczy. Narobił długów; co gorsza, wplątał się w stosunki z awanturnicą, która mi grozi procesem i skandalem, jeśli nie zezwolę na małżeństwo. Cały ten pasztet zwalił mi się dziś na głowę. Masz, czytaj pan! Nie mogę nawet żonie wspomnieć, ani sam w to się mieszać, ani obcych wtajemniczać, ani sądownie się bronić. Jestem najzupełniej bezsilny.
Hrabia rzucił na stół dwa listy i sam upadł na fotel. Niemirycz począł czytać. Zapanowało długie milczenie. Wreszcie Niemirycz rzekł jakimś głosem głuchym:
— To trzeba załatwić na miejscu, w Wiedniu. Możeby hrabia Franciszek...
— Za nic! — przerwał hrabia. — Najprzód, jego niema w Wiedniu. Złożył mandat i w Paryżu siedzi, starając się zapomnieć o zawodzie z swą długoletnią flammą, tą aktorką czy śpiewaczką, z którą nareszcie się rozstali. A choćby i był, to jest człowiek, który całe życie, awantury urządza, a nie odrabia. Nie, jego pośrednictwo rozniosłoby sprawę po całym świecie. Nie, nawet o tem wiedzieć nie powinien. Tu trzeba człowieka z wielkim taktem, miarą i wyrobieniem — przyjaciela! Panie Niemirycz, ja wiem, że proszę o bardzo przykrą i ciężką usługę. Niech mi pan nie odmówi.
— Panie hrabio, anim sekundy nie myślał nie zrobić, tylko bałem się, czy potrafię. Czy pan hrabia chce te długi zapłacić, czy je protestować jako małoletniego, a od szantażu bronić się policją, czy płacić, płacić za wszystko?
— Płacić, płacić! Byle cicho, byle wszystko wykupić: i chłopca, i jego honor, i swobodę, i zabrać go tutaj, i żeby nikt o tem nie wiedział.
Niemirycz spojrzał na zegarek:
— Już dzisiaj pasportu nie dostanę. Jutro mogę jechać. Ile mi to czasu zajmie, nie wiem, w każdym razie na dziesięć dni uwolnię się i rozporządzę bieżącą robotą. Może pan hrabia być pewien, że uczynię, co możliwe, żeby było czysto i cicho. W liście niema cyfry długów?
— Nie. Jutro złożę u bankiera dziesięć tysięcy na Wiedeń, do pana dyspozycji. A tu jest na drogę i koszta tysiąc rubli. Jeśliby trzeba było więcej, uwiadomi mnie pan depeszą. Jak pan myśli, czy on zechce wracać? Może on z nimi trzyma! To okropne!
— Nie. Hrabia Andrzej przyjedzie ze mną.
— Dziękuję panu za otuchę. Pana spokój działa na mnie zawsze dodatnio. I dziękuję panu za tak chętną ofiarność i poświęcenie.
Krew zabarwiła czoło Niemirycza. Spuścił oczy.
— Tej zasługi nie mam i zato niech mi pan hrabia nie dziękuje. Mam w Wiedniu osobisty interes, bardzo ważny, i chciałem tam być.
— No, to mnie cieszy. Obyż pan oba pomyślnie zakończył — rzekł hrabia, podajęc mu rękę. — Zobaczymy się jeszcze przed pana odjazdem, a zatem do widzenia.
Zaledwie wyszedł, Niemirycz zgarnął i uporządkował żywo papiery, biuro zamknął i ruszył do swego mieszkania.
Gdy wszedł, zastał już lampę zapaloną i księdza Michała, zajętego, jak u siebie, czytaniem brewiarza.
Taką to się stało widocznie codzienną zwykłą wizytą, że młody człowiek nie przerywał mu modlitwy powitaniem i począł się krzątać około swego kawalerskiego gospodarstwa. Zaparzył herbatę i postawił na stole dwie filiżanki; szperał po szufladach biurka, liczył pieniądze, porządkował pugilares, wchodził do sypialni, wreszcie począł zcicha grać na pianinie.
Ksiądz pacierze skończył, ręce założył na wytartej książczynie i słuchał. I tak milczeli.
Nagłe Niemirycz grać przestał i rzekł:
— Ojcze!
I to był ksiądz, do którego mówił tak ateusz.
— Co synu?
— Czy od Boga jest tylko klątwa na nią, a dla ducha hańba i wstyd za miłość ludzką, cielesną i zmysłową? Ja nie wiem, ja nie potrafię odpowiedzieć sobie teraz.
Oczy księdza cofnęły się, przybiegły z dalekich światów, pociemniały namysłem...
— Widzisz... i ja dobrze nie wiem. Nie myślałem jakoś o tem. Ale Pan Jezus pewnie o tem coś rzekł, boć Bóg stworzył i ciało, więc o niem wie. Jakże, glinę lepił, glinę ma pod swoją władzą i prawem.
Niemirycz patrzał na niego uważnie, a ksiądz począł przypominać sobie półgłosem:
— W Kanie na godach był... to nie to. Z Samarytanką mówił... nie, to nie to. A widzisz, jest! Rzekł tym, co mu jawnogrzesznicę przywiedli: „Ten, co bez winy, niech na nią rzuci kamieniem.“ Masz, tak rzekł. Glinę ulepił, gliny nie przeklął. Dość glinie cierpienia, że doczesna, i krucha, i śmiertelna. Bóg ułomności jej, wrażliwości jej nie dał tknąć, chyba bezgrzesznym. A tacy gdzie?
Zapanowało milczenie. Ksiądz myślał. Wpatrzony w niego marzył Niemirycz, i nagle pochylił głowę, ręką zasłonił oczy i rzekł głucho:
— Ojcze, ja tak miłuję... i jawnogrzesznicę.
Ksiądz nawet temu się nie dziwił. W abstrakcji jego, w Bożym świecie jego myśli, nie było dziwów, ciekawości, światowej dla faktów miary.
— Widzisz — rzekł po swojemu — to jej Pan Jezus tak dał, by twój duch ją niebogą wzgórę porwał.
— Albo ona mego ducha w proch i glinę za sobą wciągnęła, bo jej pożądam, bo moje ciało jej głodne, bo wyją do niej moje zmysły, aż zagłuszyły ducha.
Wstał i począł chodzić po pokoju z założonemi na piersi rękoma, cisnąc serce rozszalałe.
Ksiądz patrzał za nim. Na sekundę oczy mu się zaniepokoiły, posmutniały. Niemirycz stanął.
— Na co mi przyszło! Takem był siebie pewny, taki silny. Myślałem, żem zwyciężył. Szczyciłem się swoją mocą. I otom zwierzę!
— Śmierć dopiero zwycięża ciało i ucisza zmysły. Nierozsądnieś myślał. Póki je dźwigasz, musisz służyć i podatek mu składać, i wolę jego często czynić, i słuchać głosu i rozkazu, i przed duszą tej gliny bronić, gdy na nią ta nieśmiertelna, wielka monarchini warczy, jako na zbuntowaną niewolnicę.
Tu spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się dobrodusznie.
— Dobrze, dobrze bardzo, że to na ciebie przyszło. To cię wydoskonali. Byłeś silny i pyszny, i dumny, bezwzględny i surowy. Widziałeś złe i dobre, kruszyłeś szczęki krzywdzącego, piętnowałeś występek, byłeś człowiekiem sprawiedliwym i prawym, staniesz się litościwym i słodkim. Dobrze, żeś ułomności gliny poznał: będziesz miłosierny dla bliźnich. Otom ja do Pana codzień za ciebie prosił, boś mi nad wyraz drogi i miły.
Niemirycz pochylił się bez słowa i rękę księdza pocałował, zanim ten zdążył usunąć.
— Ech, co ty robisz? — szepnął zmieszany.
— Dziękuję wam, ojcze — odparł głucho młody.
— Zaco? Naprawdę, ja się tobą cieszę, tylkoś był za surowy w zdaniu i sądzie, a teraz fałszywy, pyszny jest twój wstyd. Ziemskiego miłowania Pan Jezus nie potępił — to sobie pamiętaj — dość nędzy samo w sobie nosi i kary. Na to szczęście cielesne czatuje przesyt i nuda, choroba i starość, i kalectwo, i niestałość pociągu, który pochodzi z krwi wiecznie krążącej, z serca bezustannie bijącego, z oczu ciekawych, z zmysłów chciwych zmiany.
Miłując tę kobietę, umiłuj i duszę jej. Nie myśl jako ludzie powszedni myślą, że w kobiecie ciało tylko warte posiadania. O nie! Szukaj duszy w niej i uszanuj, a zobaczysz, jak ci odpłaci za tę cześć. Choćby ją życie sromotą okryło, a ludzie nazwali towarem, choćby ona sama przestała siebie szanować, szanuj ją, szanuj, bo pamiętaj, jako u Jezusowego krzyża nie dziewice czyste były wierne do końca, ale Magdalena, bo on jej nie potępił...
— Jasnowidzenie macie, ojcze — szepnął Niemirycz. — Takem ją poznał i uszanował, i dziękowała mi.
— Widzisz — ucieszył się ksiądz. Jeśli człowiek uczyni po Jezusowym wzorze, takci mu będzie.
Zamyślił się i po chwili milczenia rzekł:
— Proboszcz mnie wczoraj wygderał, że się po mieście rozniosło, żem spowiednik jawnogrzesznic, że się ludzie śmieją, że każda teraz broi, pewna u mnie rozgrzeszenia. A jakże ja mogę inaczej?... Naprzeciw mego konfesjonału Dobry Pasterz na obrazie, a co wymawiam absolucję, w Niego patrząc, to On się łagodnie, smutnie do mnie uśmiecha i muszę Go słuchać. On tak każe.
Słaby duch ludzki. Z tych rozgrzeszonych może sto się nie dźwignie, może jedna u Jezusa zostanie, ale zalim ja święty, żeby wiedzieć która? Czy mogę potępiać i bronić Magdalenie Stołu Pańskiego... jej, która nogi Jezusowe maściła i włosami ocierała, na wieczerzy z Nim będąc społem? A toć Jego dom, Jego biesiada i On ją snać wezwał, skoro przyszła. A jam co? Odźwiernego Bożego ostatni pachołek. Patrzę w oczy Pańskie, a one mi mówią: otwórz.
— Apostoł! — szepnął Niemirycz, z głębokiem odetehnieniem.
Wtem zegar wybił godzinę. Ksiądz Michał się zerwał.
— Tak późno! A moje nieszpory?
— Czyście tu Bogu nie służyli, ojcze? Ja ciągłe słyszałem organy i wasz głos: et clamor meus ad Te veniat.
— Daj Boże! — szepnął ksiądz, patrząc na niego z wielką radością i rozczuleniem.
Wahał się chwilę i wreszcie nieśmiało, błagalnie szepnął.
— Duszyczkę jej ukochaj i uszanuj.
— Tak mi Boże dopomóż. Szalałem, teraz dopiero miłuję. Bądźcie, ojcze, spokojni. Jutro jadę do niej. Gdy wrócę, przyjdę do was, bez wstydu.
Księdzu rozpromieniła się twarz. Skinął mu głową, szepnął „pochwalony“ i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bardzo łatwo odnalazł Niemirycz adres prymadonny i zadzwonił do drzwi pewnego południa.
Wygalonowany lokaj otworzył, spojrzał i rzekł urzędowym tonem:
— Pani nie przyjmuje.
Młody człowiek dobył kartę wizytową, podał i, słowa nie rzekłszy, począł schodzić na dół. Był już na ulicy, gdy go lokaj dogonił.
— Pani prosi! — zawołał zdyszany.
Zawrócił. Wprowadzono go do zbytkownie urządzonej sieni i przedpokoju. Serce mu tak biło, że chcąc się opanować, powoli zdejmował palto, ściągał rękawiczki, zwlekał. Wtem niecierpliwy głos Willi rozległ się z sąsiedniego pokoju:
— Cóż, Franz, nie dogoniłeś?
Lokaj, zamiast odpowiedzi, drzwi otworzył i zamknął je dyskretnie za Niemiryczem.
— Nareszcie! — zawołała, idąc ku niemu i wyciągając ruchem szczerym obie ręce do niego.
Skłonił się w milczeniu i ucałował je.
— Dlaczegóż pan zmykał i nie rzekł słowa, że to ja pana wezwałam?
— Skądże miałem takie bezczelności wymyślać?
— Jakto? Pan nie odebrał mego listu?
— Nie.
— Więc pan przybył z własnej woli i ochoty?
— Jestem od trzech dni w interesie mego pryncypała. Ośmieliłem się przyjść, bo...
— Bo mi to pan obiecał. Tak? Ein Mann, ein Wort.
Na ruchliwej, nerwowej jej twarzy przelatywały uczucia i myśli, jak obłoki wichrem gnane. Wielkie rozradowanie i zmieszanie, potem zdziwienie, przykrość i ból. I pohamowała się.
— Dziękuję i zato — rzekła z dziwnie gorzkim uśmiechem. — Postaram się dać panu to, co dostałam w pana pustelni: spokój, ciszę, samotność i rozmowę przyjacielską.
Byli w malutkim buduarze, ustrojonym jak zbytkowne cacko, pełnym mebli, parawaników, cennych obrazów, rzeźb, drobiazgów — rozkoszne gniazdko miljonerki. Otwarte pianino, na stolikach pyszne kwiaty, w powietrzu zapach subtelny eleganckiej kobiety. Na żelzanym kominku żarzył się węgiel, na podłodze dywany i przepyszna skóra tygrysia.
Willa usiadła w fotelu, on zajął naprzeciw niej miejsce i rzekł:
— Pani dziś nie śpiewa?
— W operze nie, ale mam koncert u dworu. Pan był wczoraj na Lohengrinie?
— Byłem — i zawczoraj na Hugenotach.
— No, nie pilno było panu mnie odwiedzić. Ręczę, że jutro pan wyjeżdża?
— Może, nie wiem.
Poruszyła się niecierpliwie i umilkła, patrząc w żar kominka. Znowu fale wrażeń łamały się i mieniły na twarzy.
— Wiec pan mego listu nie otrzymał? — powtórzyła. — Wysłałam go w zeszły wtorek.
— Wyjechałem w czwartek. Znajdę za powrotem.
— Niech mi go pan odeśle, nie czytając.
— Nie, pani — odparł spokojnie.
— Kiedy to, com pisała, nie ma najmniejszego sensu. Plotłam, jak w malignie. To dziwne... pisałam do pana, a w tej chwili widzę, żem miała w myśli i oczach nie pana, ale utwór swej fantazji. Je me détraque décidément.
— Jam się nie zmienił chyba? — spytał, oczy na nią podnosząc.
— Nie, może pan tylko, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej sztywny. Ale ja tyle myślałam o panu, że powoli uczyniłam sobie z pana to, com chciała, by było. Dlatego z rzeczywistością pogodzić się na razie nie mogę. To przejdzie. Nie, pan się nie zmienił.
— Co pani pisała do mnie?
— Co? Ach, bajkę, pałace lodowe i w chmurach królestwa. Obłok mówił do skały... marzenie.
— Nie powtórzy mi pani ustnie?
Spojrzeli na siebie raz pierwszy oko w oko. Łamały się dwie wole, dwie dumy w burzy wewnętrznej. Potrząsnęła głową przecząco.
— Więc pani to cofa? — szepnął.
— Nie. Wolno nawet aktorce marzyć i bajkę ułożyć. Zresztą, niech pan sobie to czyta; wiem, pewna jestem, że pan się nie obrazi i nie wydrwi zwierzeń upadłej kobiety.
Zaśmiała się szyderczo, pogardliwie i wstała. Powstał i on też. Twarz miał surową i poważną. Pochylił się przed nią.
— Niech mi pani daruje śmiałość i nie weźmie za złe oświadczyn. Należy do pani moje serce i dusza, i najwyższym honorem i szczęściem byłoby mi, gdyby je pani przyjąć raczyła.
Mówił głucho i blady był bardzo. Ona słuchała, uszom nie wierząc. Skamieniała z wrażenia i zdumienia. Potem prawie ból skurczył jej twarz i krew pokryła skronie.
— To litość — rzekła przez zęby.
— Litość! Dlaczego? Pani potrzebuje litości?
— Od pana cóż więcej...
— Może ja od pani stokroć więcej.
Podniósł na nią oczy jak zwykle smutne.
Jakby we śnie, nie swoim głosem szepnęła:
— Pan mnie kocha, mnie? To nie może być! — I nagle ze stłumionym jękiem, pełnym łkań i uszczęśliwienia, pochyliła się ku niemu, garnąc do piersi.
Ramieniem ją objął. Nie całował, nie pieścił, tylko jak skarb i świętość otulał, chronił. A jej łzy biegły po twarzy, ciche, gorące.
Dzwonek zadrgał u drzwi wchodowych. Ocknęli się.
Podniosła nań oczy, w których był niepokój, czy nie uraziła go pieszczotą. Ale mroczne, poważne jego źrenice były jakby słońcem zalane i tak pogodne, jak źródło. I spłynęło na nią ciche, dobre rozradowanie i spokój.
— Bądź błogosławiony! — szepnęła, usuwając się z żalem z jego objęcia.
W tej chwili portjera rozchyliła się w głębi i zajrzała uśmiechnięta twarz niemłodej kobiety.
— Co tam, Nelly?
— My darling, to szwaczka do miary o ten kostjum na dzisiejszy koncert. Nie mogłam jej odprawić.
— Dobrze, Nelly. Zaraz idę. Mamy gościa na śniadaniu. Każ podawać za godzinę.
Angielka zniknęła, a Willa rzekła:
— A może pan nie chce zostać? Pozwalam sobie dysponować panem, przepraszam.
— Rozporządza pani swoją własnością — szepnął, bo Angielka znowu się ukazała. Przyniosła cygara i papierosy, a za nią lokaj wniósł tacę z herbatą.
— Willa, nie jesteś gościnna. Na taki chłód i wilgoć trzeba koniecznie herbaty. A może pan woli koniaku?
— Dziękuję pani.
Spojrzał na Willę, zrozumiała go.
— Nelly, to jest pan Niemirycz — rzekła.
— Och! — ucieszyła się Angielka, pokazując ogromne zęby w szerokim uśmiechu — och, to pan!
Tembardziej niech pan pije herbatę. Ten jesienny czas okropnie niezdrowy. Broń Boże, pan się zaziębił.
Uśmiechnął się mimowoli z tej troskliwości. Nalewała mu sama wonny napój w starosaską filiżankę, mówiąc dalej okropną francuszczyzną.
— Mgła zjada człowieka. Ja Willi wcale na taki czas nie wypuszczam z domu. Proszę pana, zaraz przyniosę koniak.
— Dziękuję pani. Jestem członkiem towarzystwa wstrzemięźliwości. Nic, nie piję mocnego.
— Och, nie może być! Och, jak mnie to cieszy! Alkohol daje fałszywe, niedrowe ciepło, a herbata prawdziwe. Och, będę miała towarzysza.
Willa pożegnała go spojrzeniem i wyszła. Angielka trzepała dalej:
— Och, jak to dobrze, że pan przyjechał. Czy pan zna Wiedeń?
— Pierwszy raz tu jestem, od trzech dni.
— Och, to trzeba, żeby pana Willa wszędzie zawiozła. Chociaż teraz mgła, chłód, szpetnie, a pan szczupły i mizerny. Bezpieczniej się nie narażać.
— W naszym kraju stokroć gorszy klimat.
— Och, jakeśmy były w Warszawie w maju, bardzo mi się podobało. Willa chce tam kupić majątek, mówiła pewnie panu. Co? Podoba się panu nasza herbata. To nasza, cejlońska.
— Nigdym tak dobrej nie pił.
Ucieszyła się niezmiernie, nalała mu drugą filiżankę.
— Willa już nawet do herbaty gust straciła. Nic nie je, nic jej nie smakuje, prawie bezsennie spędza noce, biedactwo! Bardzo się nią martwię. Tyle jeszcze czasu do końca sezonu, a trzyma się tylko nerwowem podnieceniem. Co warte miljony, gdy niema spokoju.
Pokiwała smutno głową, chciała coś dodać, spojrzała na niego, zawahała się i wreszcie rzekła:
— Niech pan będzie dobry dla niej.
Zanim odpowiedział, wstała i wyszła szybko. Zapatrzony w węgle zamyślił się. Coraz więcej powagi mroczyło mu twarz, aż gdy wróciła Willa, spojrzał na nią nie kochanek, ale myśliciel. Zmrożona, przerażona, usiadła opodal, nie śmiejąc się odezwać, patrząc nań niespokojnie. Zcicha, patrząc w ogień, mówić począł:
— Powiedziała mi pani Nelly, żebym był dobry dla pani. Powiedziała najgłębszą treść uczucia. Ale chęć moja niczem jest. Żebyśmy byli dobrzy dla siebie trzeba znać, co pani nazywa szczęściem, a co ja. Jeśli to samo, pieśnią będzie życie, jeśli co innego — zgrzytem, wyciem, jękiem.
— Co pan zechce, uczynię; dokąd poprowadzi pójdę; co kocha, umiłuję — szepnęła.
Potrząsnął głową.
— Nigdy pani mej woli nie narzucę, z stanowiska nie sprowadzę, swobody nie skrępuję. Oddałem pani siebie i życie raz pierwszy wydaje mi się drogie i miłe, odkąd w nie pani weszła. Ale dlatego właśnie nie uczynię z uczucia pęt, zwyczaju, obowiązku, nie skorzystam z chwili, która sidłem jest na szczęście. Wszystko nas rozdziela, między nami jest otchłań obcości. Co wiemy o sobie? Nic. Otchłań różnicy szczepu i mowy, położenia społecznego, ubóstwa i bogactwa. Przez tę otchłań dzień dzisiejszy położył na most tęczę i pieśń. Ale gdy tęcza się rozpłynie i pieśń ścichnie, ujrzymy jeszcze czarniejszą przepaść. A ja panią nie na trwanie tęczy i pieśni chcę posiadać swoją, ale na trwanie życia, całego życia: szału młodości, i znoju lat dojrzałych, i owoców jesieni, i ciszy starości zimy. Na miljony uczuć ludzkich jedno się takie znajdzie, ale ja, jeśli nie to, żadnego nie chcę.
Słuchała go uważnie, zachwycona, przejmując się myślą, nabierając sama dla siebie szacunku, nie przerywała żadnem słowem.
— W duszy mojej niema miejsca na zabawkę z uczucia. Stawiani je za wysoko, nie rozdrobiłem miłości. W me serce pani pierwsza i jedyna weszła i chciałbym, by jedna na życie została. Chciałbym, i w tej chwili wydaje mi się to pewnością. Ludzie w takim stanie przysięgają sobie przed Bogiem i wiążą się do śmierci. Oszukują siebie i krzywoprzyśiężą. Mija szał, mija miłość, przychodzi inna, a ci dwoje, skuci z sobą pustą formułką, już tylko wiodą żywot galerników, kłamią światu i sobie, szamocą się w męce, przeklinają siebie. Nie, ja siebie i pani nie dam na taką dolę! Czy pani mnie rozumie?
Podniosła nań oczy.
— Rozumiem, żem szczęśliwa. Zrobi pan ze mnie i ze mną, co chce. Pana myśl — moja myśl, pana drogi — moje drogi.
Uśmiechnął się do niej łagodnie, jak do dziecka, któremu trzeba wszystko wykładać.
— Dziś, jutro, może miesiąc, może rok, będzie pani to czuć; może już jutro moje myśli wydadzą się pani szalone, nierozsądne, a moje drogi tak dalekie, jak Indje. Pani ich nie zna, a do swoich nawykłą, drogie są pani.
— Więc czego pan chce ode mnie? — szepnęła żałośnie.
— Chcę uszanować swoją wolę i pani. Chcę, by między nami nie było fałszu i obłudy, ofiar z swego ja i poświęceń swobody. Chcę kochać panią i być kochanym do śmierci; ale jeśli to szczęście nam nie dane, chcę być wolnym, usunąć się z życia pani i panią uwolnić od siebie, gdy przestanę być kochanym.
— Lub gdy pan przestanie kochać — szepnęła.
— Także, gdyż i za siebie przysiąc nie mogę.
Ukryła twarz w dłoniach, umilkli. Gdy podniosła oczy, spotkała jego wzrok.
— Nie mogę nic więcej powiedzieć teraz, nic nie wiem, nic nie rozumiem, tylkom szczęśliwa — rzekła. — Wyda się to panu frazesem, i pozą, i fałszem w moich ustach, ale nie kochałam dotąd; nic nie wiem o miłości. Była dla mnie dotąd synonimem ohydy. Nie pożądałam, nie tęskniłam, nie cierpiałam rozłąki, nie płakałam, nie cieszyłam się, aż do tego lata. Pan był dla mnie ideą, żyłam nią, szalałam z bólu, z wstydu, z poczucia mej niskości. Jeśli taką jest miłość, stanie mi życia, by uczynić wszystko, by panu dorównać, dogodzić, poznać, uwielbić; służyć! Prowadź pan, uczyń, co chcesz, tylko... — tu głos jej się złamał i oczy łzami nabiegły — tylko mi powiedz, żeś mój i szczęśliwy, i że mną nie pogardzasz.
Przyklęknął u jej stóp i ujął za rękę.
— Nikt na świecie nie jest mi świętszy i droższy. I wierzę w każde słowo, i czczę, i jestem bezmiernie szczęśliwy, i szczęścia swego będę jak wiary i skarbu pilnował i strzegł.
Pochylił się jeszcze niżej, do kolan jej, i dodał głuchym szeptem:
— Twój jestem.
Cała drżąca, żądna pieszczoty, spragniona go, zagryzła usta, hamowała się całym wysiłkiem, pamiętna tych słów, które kiedyś wyrzekł o niesmaku i nudzie rozkoszy. Nie, za nic, za całą mękę żądzy nie podda się tej mocy, która ją rwie do objęć jego i ust.
Dyskretne chrząkanie Nelly w sąsiednim pokoju wróciło im przytomność. Angielka weszła, oznajmiając śniadanie.
Jadalnia jest równie zbytkowna, jak buduar. Służba krząta się, jak duchy, zastawa wspaniała, dania wykwintne. Angielka śledzi wrażenia i gust gościa i wreszcie pyta:
— Nie smakuje panu? Ledwie pan tknie potraw.
— Jestem zupełny dziki co do kuchni. Zaspokajam głód i na tem koniec — odpowiedział z uśmiechem.
— Moja droga, na to go nie weźmiesz — dodała Willa wesoło. — Zaręczam, że ani się domyśla, że je bażanta z truflami.
W tej chwili służący podał na tacy kopertę. Śpiewaczka spojrzała.
— Z Burgu! Co tam znowu?
Wyjęła list, przebiegła wzrokiem i z rozjaśnionemi oczyma rzekła do Niemirycza:
— Odwołany koncert z powodu śmierci u dworu.
— Kto umarł? — spytała ciekawie Nelly.
— Jakaś hiszpańska arcyksiężna. Kwestja etykiety Habsburgów.
Nelly twarz wyrażała frasobliwość.
— Martwi cię to ze względu na naszyjnik?
— Ależ nie! — zaprotestowała Angielka.
— No, no, nie zapieraj się — zwróciła się do Niemirycza i dodała: — Gdy jestem zaproszona na koncert prywatny do Burgu, otrzymuję zawsze kosztowny prezent. Nie wiem, skąd Nelly się dowiedziała, że dziś miał być naszyjnik z szafirów, a jest chorobliwie łakoma na klejnoty. Mam tego mnóstwo i osobiście nie kocham się w kamykach, ale ona ma do tego pasję. W testamencie zapisałam jej wszystkie. No, nie smuć się, Nelly. Jutro kupię za swoje pieniądze naszyjnik i dam ci do kompletu, ale nie miej pretensji do arcyksiężnej. Ja jej życzę nieba, że mnie uwolniła od służby w dniu dzisiejszym.
— Co ty pleciesz, co ty pleciesz! — wołała Angielka. — Ja się bardzo cieszę, bardzo cieszę; tylko się turbuję kolacją. Nie rachowałem, że będziesz w domu. Muszę się o coś postarać. Pan nie ma pojęcia, jaka ona grymaśna i wybredna w jedzeniu.
— Nie prawda. Albo nic nie jem, albo wszystko. To zależy od usposobienia.
— A dziś nic pani nie je.
— I nie będę jadła. Więc się, Nelly, nie troskaj.
Wstała i skinęła na niego. Przeszli do buduaru i gdy zostali sami, opadł jej humor i swoboda.
— Jak ja się pana boję — rzekła. — Ucieszyłam się na razie, żem wolna na dzień cały, a teraz czuję, że powinnam panu powiedzieć: „idź“, bo i czem pana potrafię zająć?
— Już się pani boi, a życie całe?
— Życie? Alboż ja panu wystarczę? Nie marzę o tem. Pieśń panu dam, najlepsze co we mnie.
— Najlepsze to dusza, gdy się ją pojmie i pokocha. Poco mam udawać? Ust pani i pieszczot pożądam. Ale nie tem mnie pani zdobędzie i posiadać będzie, tylko gdy dusze sobie odpowiedzą. Ludzie, co wierzą, że szał jest kochaniem i w życiu wystarczy, na miljony się liczą, i na miljony się liczą zawiedzeni, zdradzeni i zdradzający, zmarnowani i nieszczęśliwi wszyscy, którzy życie zbudowali na tej fałszywej wierze.
— Chce pan, bym swe życie opowiedziała? Nie ukryję nic. Zresztą pan się go domyśla. Powiem najgorsze, może wydam tem wyrok na siebie, w pana pojęciu. Należałam do wielu, szalałam, nie kochałam nigdy i nigdy nikomu nie rzekłam tego słowa. To potworne.
Spojrzała nań smutno.
— Pogardza pan mną?
— Nie, jeśli pani szałem tylko nie płaciła za prawdziwe uczucie. Wtedy by pani popełniła mord nad czyjąś duszą.
— Prawdziwe uczucie — odparła szybko. — Nie spotkałam tego. Szaleli za mną dla mego śpiewu, pożądali mnie: jedni przez próżność, inni przez popęd zwierzęcy, inni przez roznamiętnienie do teatru i głosu i gry scenicznej. Żaden nawet nie zauważył, że poza mem ciałem jest myśl, jest duch. Żaden mnie nie uszanował jako artystkę. Chcieli kobiety i płacili mi. I tyle ze mnie mieli, ile się za złoto kupuje na targowicy żądz ludzkich. Duszę moją pan pierwszy i jedyny uszanował, i od chwili, gdy ją pan ocenił, jam siebie całą cofnęła z targu, bom się poczuła człowiekiem, i jakby nowonarodzoną, i tak bezmiernie szczęśliwą i czystą tem nieznanem uczuciem.
Osunęła mu się do kolan, przywarła do nich i, zarzucając mu ramiona na szyję, mówiła przez łzy i uśmiechy:
— Oddam ci się, gdy zechcesz, i gdy nawet i ty tylko szału chcesz. Wiem, że to kochanie będzie, nie sprzedaż, trwanie pieśni, ale takiej nikt ode mnie nie miał. Nie niewolnicę i kurtyzanę bierzesz, ale człowieka. I wolno mi duszę ci dać, bo niczyja nie była i nie będzie potem, choćbyś jej nie chciał, nie dogodziła ci, nie zrozumiała twojej. Tyś mnie uszanował, tyś mnie jeden nie sponiewierał, i wiem, czuję, że jutro mnę nie pogardzisz.
I pojęły się ich usta spragnione życia, i rozkołysały się serca jak dzwony, i zdało się Niemiryczowi, że jest wśród kwietnych sadów, w ciepłej ciszy, i wiązankę cudnych kwiatów do piersi tuli, i pije napój słodki a odurzający, i bogom staje się równy w szczęśliwości. I miał w sobie jedno czucie i myśl:
— By to trwało, by to się nigdy nie skończyło.
I przeszło go ogromne rozradowanie, gdy doleciał go jej szept cichy, jak tchnienie.
— Życiem ci to uczynić, lub nie obudzić się już.
Ramionami ją ogarnął i do siebie przytulił.
— Uchowam cię, mnie się nie lękaj. Zapłacę ci życiem.
— Wiem, jestem spokojna — odparła, przymykając oczy.
I dał jej śnić tak w objęciach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Niemirycz wrócił do hotelu, zastał w swym pokoju hrabiego Andrzeja.
— Niech mi pan wybaczy natrętność i bezceremonjalność, ale musiałem być z panem — rzekł gość. — Musiałem, bom się lękał siebie i samotności. Postąpił pan ze mną jak chirurg, i mam uczucie, że dotąd leżę na stole operacyjnym. Operacja się udała, ale pacjent nie ma sił do dalszego życia. Nie widzę przed sobą teraz nic, niczego nie chcę i mam okropny żal do pana. Byłem okłamany, oszukany, wyzyskany, ale żyłem, czułem, wierzyłem, szalałem, używałem. A teraz co? Co mi dała prawda?
— Chociażby tylko na razie ból. To wstęp do refleksji. Życie i śmierć tem się poczyna. A jeśli pan pogrzebał złudzenia, ślepy szał, bezmyślne użycie, nawet wiarę w ludzi i ich uczucia, czy pan się ma za umarłego? Pan się narodził zaledwie do życia.
— To są słowa i komunały. Nie nawykłem słuchać tego z ust pańskich, i nie po nie tu przyszedłem. Nasłuchałem się tego do syta w domu; nie dadzą mi nic oprócz upokorzenia i nudy. I boję się, że oprócz nudy, nic więcej w życiu nie zaznam.
— A hrabia się czegoś innego po szale spodziewał? To przecie wynik logiczny: kto się bawi, musi się nudzić. I upokorzenie przejść musi. Kto nie zatracił honoru duszy, ten często się wstydzi.
— Teraz to było — cięcie godne pana. Ach, myśli pan, żem zapomniał naszych rozmów przed siedmiu laty. Nauk nie spełniłem, ale pamiętam. Miewałem czasem w rozkoszy „abszmak“ piołunu, na myśl o panu. Pamięta pan, jakem się zalecał do tej Francuski i Bichety? Zszedł nas pan kiedyś w altanie. Widząc się odkrytym, pochwaliłem się, byłem strasznie dumny z takiej zdobyczy. A pan ani się zgorszył, ani zagroził ostrzeżeniem starszych; powiedział mi pan spokojnie: „No, zapewne to bardzo przyjemne, ale podobne zwycięstwa odnosi każdy fornal, lokaj, terminator szewcki. To bardzo pospolite.“ To gorzka prawda. Szkoda, żem jej zawsze nie pamiętał, możebym nie był tak pospolicie oszukany, zdradzony i tak pospolicie upokorzony, no i tak znękany.
— To za wiele, hrabio! Czyżby hrabia kochał? Szkoda.
— Zapewne kochałem, bo wierzyłem. I teraz, pomimo wszystko, nie czuję oburzenia ani chęci zemsty, ale jakiś tępy ból. Ciekawym, coby pan uczynił, jak postąpił po takiem przejściu?
— Gdybym miał środki i stanowisko hrabiego, podróżowałbym. Z moimi środkami, tobym się zapracował.
— Tak, pan szczęśliwszy. Ja nie mam co robić.
— Istotnie, aby podołać waszej pracy, trzeba mieć siły tytanów.
Hrabia Andrzej spojrzał zdziwiony na mówiącego:
— Pan drwi sobie ze mnie.
— Wcale. Nawet wielbię losy, że mnie nie postawiły na czele, ale w szeregu tej wielkiej armji ludzkości. Mogę nic nie robić, bo nic nie mam, mogę nie myśleć, bo mam tylko siebie do rządzenia. Nic nie reprezentuję, za nic nie jestem odpowiedzialny; mogę bezkarnie broić, hulać, nawet trwonić pieniądze, jeśli je zapracuję. Jestem tłumem lub niczem.
— A ja? — spytał hrabia.
— Hrabia jest dynastą. Reprezentuje ród, który za zasługi jest wywyższony, a zatem obowiązany jest tę wyższość utrzymać. Hrabia jest kapitalistą, a zatem obowiązany jest fundusz utrzymać, użytecznie użyć, rządzić nim. Hrabia jest posiadaczem ziemskim, panem, opiekunem i przodownikiem wielkiego, szarego tłumu, który trzeba prowadzić, kierować, o którym i za który trzeba myśleć. Hrabiemu nie wolno próżnować, ani stanie czasu na myślenie o sobie, ani wolno być głupim, ani hulaką, ani zerem, bo hrabia jest wodzem.
— Zachęcający zarys obowiązków! — roześmiał się z przymusem hrabia. — Rozumiem teraz, dlaczego to pan nazywa pracą tytanów. A czy zna pan kogokolwiek z mojej klasy, któryby podobnie myślał?
— Nie znam nikogo z hrabiego klasy, ale też i nie widzę wodzów nigdzie. Zapewne ich i w innych klasach niema zdolnych, kiedy tłum się nie szanuje, ani słucha.
— I dlatego nie radzi mi pan pracować, z góry przekonany, żem nie dorósł do tego, ale radzi mi pan podróżować.
— A hrabia czuje się na siłach do pracy?
— Przedewszystkiem pracuje i rządzi ojciec. Ja nie mam ni woli, ni głosu. Zresztą to słuszne. Nie czuję się na siłach, nie chcę rządzić. Pan mną pogardza, także słusznie. Jestem słaby, chory, bez woli, bez chęci, bez zapału. Zapewne będę podróżować.
Oparł głowę na rękach, splecionych na stole, i zapanowało milczenie. Hrabia był dotknięty, obrażony, nadąsany, ale oderwany od swego „przejścia“. Siedział i chciał się zebrać na ostrą odprawę... jakiemuś tam oficjaliście ojca, którego spoufalił niepotrzebnie. Przypomniał więc sobie wsystkie jego słowa i krytyki, żeby je zbić i odeprzeć.
I nagle podniósłszy głowę, spotkał oczy Niemirycza.
— Pojedzie pan ze mną? — spytał.
— Nie, hrabio.
— Dlaczego?
— O, dla wielu powodów. Po pierwsze, że zawadzałbym i sam się truł różnicą naszych poglądów. Odrazu mnie hrabia nie zrozumiał i wziął za obrazę radę podróży. Hrabia to uważa jako rozrywkę i zabicie czasu, ja, jako bardzo poważne studja i korzyść na dalsze życie. Potwóre, nie jestem wolny ani materjalnie, ani osobiście, żebym, mógł w ten sposób się kształcić. Mnie muszą, wystarczyć książki, aby poznać żywość i pomysłowość Francji, silę organizacji i poszanowanie rządu Anglji, ład Niemiec, wolność i business Ameryki. Mnie musi wystarczyć obrazek piramid i Akropolu, Palatynu i Delhi, Hekli i Niagary. Zresztą, jeśliby hrabia chciał, znajdzie weselsze towarzystwo, niż moje.
— Ma pan dosyć kramu ze mną. Polecenie ojca spełniono, wykupiliście mnie. No, ale jakież pan otrzymał dalsze rozkazy? Co ze mną postanowione? Zapewne będę gdzieś w Meheczu odsiadywał pokutę?
— Żadnych mi nie dano rozkazów, oprócz dopomożenia hrabiemu do wyplątania się z rąk tej szajki. Udało się to nam nawet tańszym kosztem, niż rachowaliśmy. Zostało hrabiemu dwa tysiące rubli.
— Możemy zatem wracać. Pierwej czy później, trzeba burzę familijną przetrwać. Tak mi wszystko zbrzydło, że nawet nie stracę tych paru tysięcy. Możemy jutro jechać. Niech się to raz skończy.
Niemirycz oparł czoło na ręku i milczał. Snać pasował się ze sobą.
— Co panu? — spytał hrabia.
— Rozważałem, czy załatwię swoje sprawy tutaj do jutra. Będę służył hrabiemu wieczorem.
— Ma pan tu znajomych? Ależ wtakim razie zostanę, dopóki pan zechce. Wracać sam nie czuję się na siłach. Może i lepiej, że zostanę. Otrząsnę się z apatji, rozerwę się.
— Nie, hrabio, jedziemy jutro. Powinniśmy jechać.
— I pojedziemy razem potem w świat, prawda? — uśmiechnął się raźniej młody, wyciągając dłoń do uścisku.
— Jeśli z jedną myślą i planem, może.
Hrabia, idąc ku drzwiom, stanął na progu.
— Zdaje mi się, że ja wrócę do mego korepetytora. Obciąłem się szpetnie znowu. Wracajmy kuć poprawkę po wakacjach.

— Wracajmy, by ludźmi zostać — odparł poważnie Niemirycz.

VII.

Gdy się zjawili we dwóch w Warszawie, hrabia ordynat doznał tak miłej niespodzianki na widok pierworodnego i marnotrawnego syna, że wedle ewangelicznego wzoru, zamiast klątwy, zabił tłustego cielca. O wygnaniu do Mehecza nie było mowy. Andzio też zaraz rezon odzyskał, opowiedział szczerze awanturę i był na tyle sprawiedliwy, że pod niebiosa wynosił takt, miarę i spryt Niemirycza w rozplataniu sprawy.
Musiał szeroko się rozgadać, bo gdy wieczorem Niemirycz się zameldował z sprawozdaniem i rachunkami, hrabia mu bardzo serdecznie podziękował i żadnych rachunków przyjąć nie chciał.
— Oszczędność pan zrobił, nie ja. To są pańskie, nie moje pieniądze. Ale co dalej będzie? Zbuntował mi pan syna. Chciałem go wysłać do matki i rodzeństwa w Biarritz — oświadczył mi kategorycznie, że chce podróżować dwa lata, po całym świecie i nie inaczej jak z panem.
Niemirycz, jak zwykle, milczał, tylko zamiast w oczy mówiącego, patrzał w ziemię.
— Mogę na pana liczyć? Daję najwyższy dowód mego zaufania i uznania, powierzając panu syna. Powtórzył mi pańskie teorje i zapatrywania, i chociaż wiem, że spotkam się z piorunami ciotki, jedźcie. Odwieź mi go pan... człowiekiem.
— Panie hrabio, jabym prosił o zwłokę.
— Jak długą?
— Nie wiem. Mam parę bardzo ważnych spraw w toku. Muszę je załatwić.
— Rozumie się. Musi pan przygotować sobie zastępcę, ale w zasadzie rzecz postanowiona. Tymczasem Andrzej będzie ze mną. Postaram się go zająć, obznajmić z interesami. No, załatwiliśmy najważniejsze, możemy przejść na kolację.
Spożyli ją we trzech we wspaniałej jadalni i przegawędzili bardzo serdecznie do dziesiątej. Gdy Niemirycz szedł przez podwórze do swego mieszkania, ujrzał światełko w oknie i domyślił się, że ksiądz Michał na niego czeka.
Jakoż ksiądz, rozlokowany przy stole, odmawiał brewiarz i, nie przerywając go, dobrodusznie do wchodzącego się uśmiechnął. Niemirycz wyjął z skrzynki list z stemplem wiedeńskim i przeczytał go chciwie.
Ksiądz pierwszy skończył i patrzał na niego.
Niemirycz list włożył do kieszeni i wesoło spytał:
— Ksiądz nie pyta, z czem wróciłem?
— A poco? Toć widać ci duszę jasno z oczu i śmiejesz się. Zdrowo ci, spokojnie, dobrze. A widzisz! Śmiejesz się. Tobie bardzo śmiechu brakło. Trzeba swoje odeśmiać. A wiesz, ja tu codzień bywałem. Stróż mnie wpuszcza. Choć, wiesz, ja coś ci zabrałem. Nie wytrzymałem. Stały tam, wiesz, w kącie, dwie pary butów, no i wiesz, trzy dni się wahałem i wziąłem. Wiesz, tam było na Solcu pięcioro ludzi bosych. Nie mogli zarabiać, bo bosi... Uważasz, myślę: dam tymczasem, a potem odkupię, może mi jakie pieniądze kapną. Ale dotąd zebrałem tylko pięć złotych. Nie gniewasz się? Ja wiem, ludzie szczęśliwi nie mogą się gniewać. Zresztą, pamiętasz, jakeśmy to kiedyś mówili: są i będą bosi, póki są tacy, co mają po trzy pary butów. To nawet ty mówiłeś.
— Pamiętani i niech ksiądz nie myśli o restytucji. Ale czy ksiądz widział naraz tyle pieniędzy?
Sięgnął do kieszeni i wysypał na stół sporą kupkę złota.
Ksiądz począł głową kiwać i uśmiechać się:
— Oj, oj! tego tu pewnie więcej, niż sto rubli?
— Tysiąc trzysta.
— I wszystko naprawdę twoje?
— Moje. Dostałem gratyfikację od hrabiego.
— No i naco ci one?
— Ksiądz pewnie znajduje, że powinienem wam oddać.
— No, widzisz, jeśliś komu co winien, to oddaj, jeśli masz własne obowiązki, to zachowaj. Zawsze ja trochę dostanę?
— Żebyż ksiądz to wsparcie i ratunek udzielał chociaż dobrym i nieszczęśliwym, a nie gałganom i złym...
— Ano, widzisz, zły to najnieszczęśliwszy. Dobremu i u ludzi śmielej i z Panem Jezusem on w zgodzie. Z dobrym każdy rad być, a zły to prawdziwie biedny. A zresztą, jak bogaty zły, to jego wina, ale nędzarz jak zły, to trzeba mu wybaczyć i bardzo się litować. Może my bylibyśmy gorsi od niego... oj, pewnie gorsi! Ja ci powiem, że kiedym nie głodny, to mi jakby wstyd, żem kogoś objadł. Są i bogaci dobrzy, są miłosierni, ale zawsze ile przejedzonych, tyle niedojedzonych idzie spać. Naprawdę, człowiekowi niewiele trzeba. To tylko wymyślenie djabelskie zbytek.
— Wedle tego, to ksiądz ma prawo do tych wszystkich pieniędzy, bom syty, odziany, zdrów, nie mam długów ani rodziny, mam zarobek i dach.
— No, pewnie. Tyś sam tak dowodził.
— Więc mi ksiądz nic nie zostawi?
— Może ta, którą kochasz, uboga jest, to daj jej... — pomyślał i zawahał się: — to daj połowę.
— Nie, bogatsza jest ode mnie.
— To źle. Trzeba, żebyś i jej pilnował. Nie daj wydawać wiecej na siebie, niż co niezbędne. To, widzisz, wtedy będzie i wesoła, i zdrowa, i kochająca. Miłość tem zamożniejsza, im więcej daje, a przytem to najlepszy interes.
— Świetny, daje bajeczne procenta wdzięczności! — zaśmiał się szyderczo Niemirycz.
— Nie szydź. — Ksiądz się obejrzał po kątach. — Nie szydź. Niczego mi tak nie strach, jak szydzenia. Zdaje mi się, że zły duch przyleci i zachichocze. Boję się szyderstwa. Tego to pewnie nawet Pan Jezus się bał. Już lepiej klnij, bluźnij, ale nie szydź. A przytem, dając z miłości, sobie się daje, swej duszy czyni uciechę. Jeśli dając myślisz o wdzięczności, to pożyczasz jak lichwiarz. Ty daj, wszystko oddaj, myśl, jak jeszcze więcej dawać, z siebie czerp, a o resztę się nie troszcz. Żadna wdzięczność ci nie zastąpi wesela duszy twej miłującej.
— Jednakże wszystkiego księdzu nie dam. Muszę zostawić dla siebie.
Rozsunął złoto na dwie części. Ksiądz śledził jego rękę, a gdy młody człowiek mniejszą część sprzątnął do szuflady, westchnął.
— Jeszcze źle? — uśmiechnął się Niemirycz.
— Myślałem, że oddasz wszystko. Ano, ty lepiej wiesz, ile ci trzeba. Ja zaraz to odniosę.
— Zaraz? Toć noc. Ograbią, księdza nad Wisłą.
— Jakże czekać do rana! Myślisz, noc i teraz? Toć mróz, głód cięższy, tyle czarnych godzin, tyle czarnych myśli. Nie godzi się. Pójdę.
Zdjął z wieszadła płaszcz swój zimowy, niegdyś czarny, obecnie oliwkowy, niegdyś watowany, obecnie dziurami podszyty i, ubierając się powoli, rzekł wreszcie:
— A może i rację masz, że gotów jeden zabrać, coby dla wielu starczyło. Takiego to gdzieindziej nazywają kapitalistą, ale nad Wisłą to się nazywa zbój! Trochę mi niepewnie, ale ty chyba ze mną pójdziesz.
— Mam masę roboty. Niech ksiądz odłoży do jutra.
— Nie, nie można. Zimowa noc! No, to już pójdę sobie z Panem Jezusem tylko. Dobranoc. Dziękuję ci.
Zaczął szukać kapelusza, laski, wzdychać, postękiwać, aż wreszcie Niemirycz roześmiał się i rzekł:
— No, idę już, idę, bo widzę, że ksiądz się nigdy sam nie zbierze.
Gdy wychodzili, ksiądz spytał:
— A masz ty z sobą parę groszy? Bo to widzisz, bardzo się zdać mogą. Bo to widzisz, my do Emmaus idziemy, pana Jezusa spotkamy pewnie. W chwale nie przyjdzie, ale nagi, głodny, zziębnięty. Co Mu dasz?
Niemirycz wziął z szuflady część złota i wyszli. Noc była istotnie straszna, zimna, wietrzna, dżdżysta. Na ulicach było już, jak zwykle po północy, pusto. Snuły się ulicznice, hulaki, pijacy, czasami przemykał ktoś do apteki. Miasto spało, czuwała tylko rozpusta, głód, zbrodnia i niedola. Niedaleko, na bocznej ulicy, ksiądz zatrzymał dwie nieszczęsne dziewczyny, drżące z zimna pod parasolem, w oczekiwaniu niecnego zarobku. Wsunął jednej i drugiej po parę rubli.
— Idźcie do domu, niebożęta. Macie, weźcie, idźcie do domu, zaśnijcie spokojnie.
Dziewczyny zgłupiały na razie, potem jedna porwała datek i bez słowa umknęła w czarną głąb. Druga zatrzymała się chwilę i starała się uśmiechnąc zsiniałemi od zimna ustami.
— Kumedja! Ot, kochany warjat! A może i ty co dorzucisz? — zwróciła się do Niemirycza.
Podał jej złote pięć rubli.
— I ty także tak za nic?
— Owszem, za twą jutrzejszą noc spokojną.
— A gdzie ty mieszkasz? Przecie nie z tym czarnym?
— Z nim. Dobranoc.
Minęli ją. Natknęli się nieco dalej na bójkę przy szynku. Drab jakiś okładał pięściami i nogami chuderlawego chłopaka. Kilku pijaków przyglądało się scenie, śmiejąc się i dowcipkując brutalnie.
— To mularze, najbiedniejsi o tej porze — szepnął ksiądz. Wszedł śmiało w światło latarni i spytał jednego z gapiących się:
— Zaco to chłopak obrywa?
— A tobie co do tego? — warknął zuchwale zagadnięty. Ale drugi obejrzał się na intruza i tonem poufałym zawołał:
— To nasz! Czyś ślepy? Dawno jegomości nie było widać. A to Jaskulak pierze swego chłopca, bo go do domu wołał i skamlał. Jaskulak, będzie, jużeś go poznaczył na długi czas. A przyniósł nam ksiądz cokolwiek?
— A jakże, ale z tem do domu trzeba.
Chwycił bijącego za ramię, i aż się zdziwił Niemirycz, jaką miał siłę w niepozornem ciele, jaki głos doniosły i stanowczy.
— Jaskulak, do domu, a żywo!
Zaciekły drab odwrócił się i nie patrząc uderzył księdza w piersi. Ale wtem sam dostał od któregoś z kolegów w kark i ostrzeżenie:
— Psia krew, patrz, kogo walisz!
Opamiętał się, osłupiał, a ksiądz rzekł burkliwie:
— Wal, wal, trafisz dobrze. Przewrócę się i potem czekaj, żebym zmartwychwstał i przyniósł ci cokolwiek. Głupi jesteś!
Homeryczny wybuch śmiechu pochwalił tę uwagę. Jaskulak też się rozpogodził.
— Bo ksiądz mnie ścisnął, jak polikus, a to szczenię wszystką krew mi przewróciło we wnętrzu.
„Szczenię“ leżało w błocie chodnika jak nieżywe.
— Przetrąciłeś krzynę na mocno — ktoś zauważył, butem trącając chłopaka.
— Teraz go bierz na ręce i nieś! — rzekł gniewnie ksiądz.
— Niech zdycha!
— Bierz, mówię ci! Będziemy tu wszyscy marzli i z tobą marudzili. Bierz i prowadź nas do domu. Hrabia, karety mu trzeba; będą wszyscy na ciebie czekać.
— Bierz, Jaskulak, nam też pilno księdza dostać! Chcesz policajów na kark sprowadzić? — burknął któryś z kolegów.
Drab, klnąc, wziął chłopca na ręce. Ksiądz ruszył za nim. Gdy Niemirycz się przyłączył do gromady, dwóch szepnęło coś, zastąpili mu drogę, ręce mieli w kieszeniach.
— A ty czego?
— A do was, z księdzem — odparł spokojnie. A potem przyjrzał się uważnie jednemu i dodał:
— Jużeś mnie zapomniał, Kacperku?
— Dalibóg, pan Niemirycz. Ot, psia noc, tylko co człek swego adwokata nie dźgnął. Moje uszanowanie panu. Człowiek bo nie przywykł swoich ludzi w takim przyodziewku widywać.
— A ten drugi to kto?
— To jeszcze frajer, u mnie na nauce, Lampa. Przyślep się dobrze temu panu, Lampa, i nie rusz, bo jak się zawalisz kiedy po szyję, wykręci cię z Pawiaka.
— A Franusię masz? — spytał Niemirycz.
— Mam i na ulicę jej nie wyprawiam, jak to inni czynią. Zobaczy pan: dama, bankierska utrzymanka.
Pochód przystanał. Pod parkanem siedziało dwoje dzieci; ksiądz już nad niemi stał i rozpytywał się. Starszy chłopak, może siedmiolatek, wybełkotał wreszcie, że rano wyszli na miasto żebrać, bo matka leży chora, a siostrzyczka umarła; że uzbierali dużo miedziaków, ale ich spotkał „Franek“, wybił, odebrał wszystko i zagroził, że jeśli powiedzą, to ich zarżnie.
Któryś z pijanych zdecydował, że Franek sprytna bestja i śmiali się wszyscy. Ale ksiądz się zaperzył.
— Głupstwa gadacie! Nie wolno od biedniejszego brać, nie wolno, mówię wam i powtarzam. W łeb to sobię włóżcie, w ten zakuty. Grabić biedniejszego, to wstyd, to hańba! Chodźcie, dzieciątka, pójdziemy do mamy.
— To i nocy nie starczy, żeby ksiądz wszystkich obszedł — powstał niecierpliwy pomruk.
Ksiądz przystanął.
— O toście rozumnie rzekli. Niechże połowa prowadzi pana Niemirycza, a reszta ze mną idzie. Zabierz i dzieci, bo to daleko, a ty młodszy.
Niemirycz w duchu się roześmiał, jak prędko ksiądz ten manewr wymyślił i uskutecznił, żeby połowę swej trzódki zepchnąć na koszt towarzysza. Ledwie rzekł, już z rutyną starego feldmarszałka gromadkę rozdzielił i zniknął ze swą połową w zaułku.
Niemirycz miał czterech drabów i dwoje dzieci. Na szczęście, dwóch mularzy mieszkało w jednej kamienicy. Z nimi więc poszedł, zostawiając dzieci w bramie, pod opieką Kacperka i Lampy.
Mularze, bez zajęcia od jesieni, mieszkali w jednej suterenie. Siedemnaścioro ludzi różnej płci i wieku dusiło się w tej izbie zimnej, wilgotnej, ogrzanej tylko oddechem tych istot. Draby, gospodarze, ledwie wprowadzili Niemirycza, pijani, głodni, zziębnięci, wnet popadali na barłogi i posnęli. A z tych pościeli cuchnących, uczynionych z śmiecia i gałganów, wstały widma w łachmanach: kobiety, żony i matki. Jedna kaszląca, straszna wyniszczeniem, miała siedmioro dzieci i starą matkę ślepą. Druga z różą w twarzy i rękami w ranach od prania, brzemienna, miała czworo drobiazgu i głuchoniemą siostrę. Z tych siedemnastu istot pracowali dwaj mularze, ale od jesieni zarobek się urwał. Dwóch chłopców pracowało latem nad Wisłą, ale teraz, bosi byli, źle odziani, leżeli chorzy. Pracowała jedna dziewczyna, prostytutka, ale ta rzadko kiedy jaki grosz przyniosła. Miała kochanka, ten wszystko zabierał, chyba coś przed nim ukryła, ukradła, i bił ją, gdy się wyrwała do domu. Suchotnica chodziła do szorowania podłóg, ale zapadała często i zarobek rzadko się trafiał. Druga zarabiała praniem, ale z powodu ran na twarzy lękali się ludzie bieliznę jej dawać i już od paru tygodni prała tylko chodniki, najmniej płatne, a najcięższe w robocie.
Malutka lampa stała na framudze okna; mroku tej izby nie rozjaśniała, czyniła go jeszcze groźniejszym. Sprzętów tu nie było, oprócz barłogów i balji, i stąpić nie było gdzie, bo i na ziemi spali ludzie.
Niemirycz usiadł na krawędzi jednego barłogu, słuchał, patrzał. Kobiety opowiadały monotonnie, apatycznie. Na barłogach rysowały się bezładnie głowy, nogi, ręce, kłęby ciał, gałgany. Oddechy były świszczące, przerywane kaszlem, czkawką, jękiem, stękaniem... Ruszały się te ciała i kurczyły, dręczone zimnem, gorączką, głodem, robactwem. Zaduch dławił płuca, groza straszna tłoczyła duszę. Komorne, węgiel, chleb, lekarstwo, szmata cała i czysta... Niemirycz rachował, liczył, dał ile mógł, a gdy kobiety zaczęły błogosławić i dziękować, gdy wdzięczne były za jałmużnę, zdjął go wstyd, upokorzenie, jakby wyrzut sumienia całego społeczeństwa za tę nędzę, to upodlenie, tę nagość i zwyrodnienie miljonów. I wychodząc, czuł, że go dławi w gardle, szumi w uszach; gdzieś zdała idzie głos szumiący jak morze: „Kainie, coś uczynił z bratem twoim?“
Pod bramą zastał swoich dwóch drabów i dzieci. Kacperek rzekł:
— Wziąłem na spytki tego smarkacza. To sieroty po Grajcarku, wie pan?
— Nic, nie wiem.
— To ten, co to utłukł tę starą na Granicznej, będzie temu ze trzy lata. To jego zesłali i w drodze zmarł, a to się po nim zostało: troje starszych, a czwarte się ulęgło, jak już pod kluczem siedział. No, prowadź mały, bo ziąb.
Poszli. Draby spotykali znajomych, zamieniali czasem sygnał, parę słów, wreszcie jakaś paczka uprowadziła Lampę, któremu Niemirycz dał pięć rubli.
— Daj mu pan mały guzik — zdecydował Kacperek niech zaniesie żonie. On także mularz.
Lampa przyjął datek bez słowa podzięki, ponuro rzucił okiem na Niemirycza i odszedł.
— Jadowita bestja — mruknął Kacperek — i głupi. Nic z niego nie będzie porządnego, rzeźnik! Zakłuje kiedy jakiegoś opasłego wieprza i skończy, jak Grajcarek. To ciężkie jest i nie ma humoru. Ot frajda: z wieprza ukroić sadła, wydrzeć żywcem szczecinę, żeby kwiczał, ot frajda! Okraść sto razy i nie dać się złapać, to sztuka, a rznąć — głupota!
— Tu mama! — odezwał się chłopczyk, stając u drzwi walącej się rudery.
— Wstąpię i ja — rzekł Kacperek. — Ciekawym, czemu ta Zośka od Grajcarka tak na psy zeszła? Znałem ją, gładka była dziewczyna.
— To nieślubni byli?
— Nie. On ją z wojska przywiózł, aż z Odessy.
Dzieci poszły prosto do drewnianej oficyny, po schodach jak drabina, aż na strych. Światło błyskało przez szczelinę drzwi. Weszli. Była to klitka z desek, wiatr po niej hulał, chybotał płomykiem lampki. Był tam też tylko barłóg, stolik, a raczej deska na cegłach; po kątach kupy śmieci i zimny, żelazny piecyk. Na barłogu siedziała kobieta, w męskim surducie na koszuli, z masą złotych, potarganych włosów wokoło twarzy bladej i bardzo pięknej. Siedziała z nogami podwiniętemi i jednostajnym ruchem rąk zwijała na kłębek czarną włóczkę. Przed nią leżał wpół nagi trup kilkoletniej dziewczynki. Pod piecem, owinięta w starą końską derę, spała dziewczynka najstarszą, może dziewięcioletnia. Na skrzyp drzwi, zerwała się i rzuciła do dzieci.
— Przynieśliście co? — spytała i wnet cofnęła się na widok wchodzących mężczyzn. W oczach jej mignęła zgroza, strach, jakby to dziecko znało już wszystkie występki, przeszło najstraszniejsze napaści. Kobieta podniosła też oczy, jakieś dziwne, zamglone i spytała:
— Macie list od Wicka?
Nikt jej nie odpowiedział. Stali obadwaj, filozof i złodziej, jednaką grozą oniemiali, skamieniali. Po chwili Kacperek wyszeptał jakby z szacunkiem, on, co nic nie szanował:
— Obłąkana! Aaa! — i głową pokręcił. A potem się otrząsnął, obejrzał i rzekł:
— Niech pan tu poczeka. Ja przyniosę chleba i węgla.
Zniknął. Niemirycz poszedł do dziewczynki. Wtulona w najciaśniejszy kąt, skuliła się na ziemi, otuliła się derką.
— Oj, panie, ja się boję! Panie, nie ruszcie mnie! — zaczęła szlochać.
Porwał go okropny żal, bezmierna litość.
— Nie bój się, dziecko, ja ci krzywdy nie zrobię. Nie bój się. Dzieci spotkałem i przyszedłem, żeby wam pomóc. Kiedyż siostrzyczka umarła?
— Wczoraj.
— A mama dawno tak chora?
— Ona nie chora, ona tylko pamięć straciła i nic nie rozumie.
— Od dawna?
— Od tego dnia, jak tatka wzięła policja w nocy. To wtedy strasznie krzyczała, i tak mocno głową biła o ścianę. Walentowa mówi, że pamięć sobie odbiła. Ale ona dobra, ona nigdy się nie gniewa.
— Józiu, jeść! — ozwały się dzieci.
— Jakże żyjecie? — spytał Niemirycz.
— Bo ja wiem, jak? Mama robi na drutach rękawiczki, Walentowa je sprzedaje. Mama ciągle robi, bo jak nie ma roboty, to śpiewa i wtedy straszno nam bardzo. Dzieci czasem coś przyniosą. Walentowie dadzą... urwała i zaczęła płakać.
— Coś długo Wicka nie widać. A obiecał, że wróci. Daleko mnie odjechał — rzekła bezdźwięcznie kobieta. — I mama nie odpisuje. Pewnie sama przyjedzie.
W tej chwili wszedł Kacperek, jakiś uśmiechnięty, i, mrugając triumfalnie, pokazał Niemiryczowi pół bochenka chleba i koszyk węgla.
— Macie, bąki, żryjcie. Rozpal, mała, ogień. A co, panie, galantom ściągnął i w mig! To nazywa się porządna robota, nie żadna fuszerka. Teraz niech pan daje na trumnę i na koszta. Zaraz tu idzie stróżka, co się niemi opiekuje. Widzi mi się, że macher baba.
Ciężkie kroki rozległy się za przepierzeniem. Do klitki wzeszła kobieta niewielka, szczupła, o ruchliwych, niewyraźnych oczach i czarnych włosach, wyzierających z pod czepeczka. Obejrzała bystro i badawczo gości, ale wzrok jej umykał przed spojrzeniem Niemirycza.
— Kłaniam się panom. Bóg zapłać za miłosierne serce dla sierot! Matka Najświętsza wynagrodzi! Ja ile sił im pomagam, ale sama jestem w mizernym stanie. Mąż był woźnym, spadł z etatu, musi być stróżem. Bardzo nam ciężko, dzielimy się z uboższymi kawałkiem chleba, jak Pan Jezus przykazał. Żeby nie łaska pana gospodarza, tobyśmy nie dali rady, ale on ma litościwą duszę... Już trzeci kwartał na komorne czeka.
— Kto jest gospodarzem? — spytał Kacperek.
— Pan Majkowski.
— Aha, ten gruby młynarz? Nie spadnie mu kałdun, jak za tę klitkę nic nie weźmie. I tak ludzie w niej mieszkać nie powinni, bo to skład na stare worki, a nie ludzkie pomieszczenie. Ot, ten pan da wam pieniądze na pochów, przyodziewek i strawę, a ja będę naglądał, żeby im krzywdy nie było, bo to sieroty po moim znajomym.
Kobieta spojrzała na niego z ukosa i zwróciła się do Niemirycza:
— Mój już był i w parafji, i w magistracie, i u stolarza. Będzie kosztowało dziesięć rubli wszystko. W parafji to nawet wstyd miał, że to nieślubne.
Niemirycz podał dziesięć rubli. Haczykowate chude palce kobiety chwyciły chciwie pieniądz. Obejrzała się wtedy na trupa.
Dzieci, otrzymawszy chleb, wgramoliły się na łóżko, przykucnęły przy zmarłej, jadły, a młodszy tkał w rozwarte usta trupa kęsy chleba. Matka patrzała na to bezmyślnie, dzieci jakby z podziwem, że Andzia, tyle dni głodna, do chleba nie ożyje. Józia, od chwili wejścia Walentowej, patrzała na nią i milczała. Stróżka jakby jej nie uważała. Oburzyła się na głupotę dzieci i odpędziła je, a potem, ocierając nos i oczy, zaczęła żałośnie:
— Niebożątko! Takie było śliczne, takie rozumne, tak mnie kochało. Jaż byłam przy urodzeniu i trzeba mi je w trumnę kłaść.
— Toście akuszerka? — spytał Kacperek.
— Wedle możności i sił ludziom służę. A wedle wiktu i przyodziewku jak pan postanowi? — zwróciła się znowu do Niemirycza.
— Oto trzy ruble na pierwsze potrzeby. Zaraz trzeba ich wszystkich ciepłą strawą posilić. Potem starsza dziewczynka da już sobie sama rady. Przynieście im cokolwiek do jedzenia zaraz.
— Zaraz ja się tu zakrzątnę. Niech pan będzie spokojny, wszystko będzie spełnione. Józiu, ja zaraz wrócę, rozpal ogień w piecyku. Nieboszczkę wyniosę do drugiej, pustej komórki. Niech Bóg panu wynagrodzi.
Gdy się schyliła do trupa, obłąkana spojrzała na nią i powtórzyła swoje:
— Może Wicek wieść jaką przysłał. Długo czekam.
— Pisał do fabryki, żeby mu przysłali czarnych rękawiczek. Odpisali, że niema.
— Jakto niema? Ja zaraz zrobię.
I ożywiona, coraz prędzej zwijała czarną przędzę.
— Dobra dla ciebie Walentowa? — spytał Niemirycz dziewczynki po chwili, gdy stróżka wyszła.
— Dobra — odparła zcicha.
— Nie bije cię, nie krzywdzi, nie posyła na ulicę?
— Nie.
— Słuchaj, a gospodarz był tu kiedy u was? — spytał nagle Kacperek.
Dziecko chwilę milczało.
— Nie — rzekło wreszcie.
Mężczyźni spojrzeli na siebie. Niemirycz przetarł oczy dłonią, a potem patrzał bezradnie po tej izbie, po barłogu, po skulonej u piecyka drobnej postaci dziewczynki, po złotych włosach obłąkanej, po bezmyślnych, szarych twarzach dzieci, żujących chleb, i jakby stęknięcie ciężkie wybiegło mu na usta.
— Chodźmy — rzekł Kacperek. — Już tu pan, ani nikt więcej nie poradzi.
— Ta wiedźma zgubi to dziecko — szepnął machinalnie Niemirycz.
Drab zaśmiał się cynicznie.
— Bogaty może sobie na wszystko pozwolić. Niech płaci. Nasze dziewczyny na to są. Co tam! Chodźmy!
Niemirycz położył rękę na głowie dziewczynki.
— Ja tu jutro wrócę, nie bój się — rzekł, wychodząc.
Na dole, u stróża, załatwił sprawę komornego. Obiecał nadal rodziną się opiekować — i odeszli.
— Teraz pan musi do mnie wstąpić — rzekł Kacperek. — Nie, żebym w ręce patrzał, ale żeby też pan zobaczył, jak żyje sprytny facet. To niedaleko.
Istotnie, o parę ulic i zakrętów, weszli do wielkiej kamienicy, w drugie podwórze, na trzecie piętro. Drab na schodach zaświecił świeczką woskową, drzwi otworzył swoim kluczem, i zaraz namacał i zapalił lampkę. Izba była duża i z pewną pretensją umeblowana. Dalej widać było drugi pokój, w którym stały łóżka.
— Cały lokal! — zauważył Niemirycz.
— Tu, po prawdzie, to zameldowana matka: Agnieszka Sadowska, z własnych funduszów. Ona ma, panie, dobry fach, jest kabalarką. Jak ona łgać umie, to pycha, panie! A przy niej mieszka Franciszka Bąkówna, jej służąca, to jest moja Franusia. Niech pan siądzie. Wezmę klucze z pod poduszki u starej i wypijemy fejn sznapy!
— Nie budź, daj pokój. Wypalę papierosa i pójdę. Późno.
Spojrzał na zegarek. Kacperek się roześmiał.
— Sikora pańska warta trzy grosze. Jak który brach ją, panu kiedy uchwyci, to sparzy palce.
— Miałem lepszy, sprzedałem, wtedy, wiesz... na kaucję dla tego, co to z tobą razem wyszedł z ula, Rochowski.
— Dotąd na koźle w sałacie. I dobrze, że go pan pchnął w inną stronę. Nie miał sprytu do roboty. Byłby do śmierci fuszer. Do roboty, panie, trzeba gustu, ochoty, sprytu i ryzyka. To jak na polowaniu; kto idzie szukać zwierzyny, żeby ją zjeść, to wałkoń. Ja, panie, idę polować, żeby polować; ja idę syty i wyspany, i na grubego zwierza. Aj, taka bankierska kasa, taki dyrektorski portfel, takie kamuszki u magnata, takie sreberko u fabrycznego pana, ot, panie, zwierzyna! Takiemu wziąć, to frajda! Myśli pan, ojciec był kamerdynerem u takiego hrabiego, co aktorki w szampanie kąpał i w klubie setki tysięcy przepuszczał. Zachorował ojciec, oddali go do szpitala, nas było siedmioro, ja najmłodszy. W szpitalu wyjęli jedno oko. Hrabia już do służby nie chciał przyjąć, bo brzydki. Został woźnym. W rok potem wypłynęło drugie oko — skończyło się. Matka łaziła do hrabiego; dał raz trzy ruble, za drugim razem kazał za drzwi wyrzucić. Łaziła do tego banku, gdzie woźnym był; odsyłał jeden do drugiego, mydlili, obiecywali, wreszcie powiedzieli, że wedle ustawy nic mu się nie należy, bo za krótko służył. Łaziła po różnych znajomych hrabiego, po księdzach, po tych hrabinach dobroczynnych: dał każdy coś odczepnego. Całkiem umrzeć z głodu nie można było, ale i żyć nie było jak. Tak wreszcie ojciec domacał się raz w nocy klamki w oknie, pasek zamotał i tak w nocy, cicho, z sobą skończył. To jak, go pochowali i zabrali do cna z izby wszystko, matka mówi do nas: „Idźcie na ulicę i róbcie co chcecie. Ja już nic nie poradzę, nie wiem gdzie iść!“ Tak my i poszli. Ja miałem wtedy lat pięć.
— I gdzież oni są, reszta? — spytał Niemirycz.
— Nie wiem. Dziewczęta pewnie się posprzedawały, toż były i najstarsze. Chłopcy poginęli bez śladu. Ja, żem mały był, tom do matki wracał, to policja odsyłała.
— I jakżeś żył?
— Ano, pókim słaby był i głupi, prosiłem, służyłem, znosiłem, milczałem, a potem tak się pokierowałem, że teraz ludzie mnie się boją i brzydzą się... Dlaczego pan mnie się nie boi, dlaczego ten ksiądz nie brzydzi się nami? Bo wam nie wstyd. Dlaczego ja nie zabiorę panu tego palta, wie pan? Bom ja u pana w mieszkaniu był, i wiem, że panu ono potrzebne, bo pan ma jedno. I ja widziałem, jak po tym pańskim surducie moje wszy chodziły, kiedy pan do mnie na Pawiak przyszedł, i nie brzydzący się na pryczy siedział, i tak sprawę badał, jakbym panu miał sto rubli za obronę zapłacić. A pan się tylko wszów nabrał, a bronił jak brata. Śmieje się pan — toć wiadomo, że pan mnie nie pochwala, a wie pan dlaczego? Bo pana rynsztok i suterena nie wychowały, Ale i tak chciałbym ja, żeby pan prawo pisał — nasze prawo.
— Nigdybym nie uczynił prawem zabieranie cudzej własności, bo z tegoby powstał gwałt słabszego. Wyobraź sobie, że gdyby twój ojciec, będąc zamożnym, został kaleką z wami ośmiorgiem do utrzymania, a ktoś go ograbił. Byłby to kryminał. A czy ty, biorąc, zawsze jesteś pewnym, że za tym bogatym nie weźmiesz i grosza biedniejszych? Na świecie wszystko jest tak splątane, że majchrem tego nie rozplatać.
— Więc czem?
Niemirycz patrzał zamyślony w płomień lampki. Wielki, beznadziejny smętek był w jego oczach; przeniósł je na twarz draba i z głębi piersi westchnął:
— Nie wiem. Nie widzę rady — rzekł głucho.
— Aha, to ja mądrzejszy od pana! — zaśmiał się Kacperek, wydobywając z za cholewy pęk wytrychów i nóż. Położył to wszystko na stole i rzekł:
— To i to.
Niemirycz wstał i głową potrząsnął:
— Już to było! Wszystko było. I co z tego? Róźnie się krzywdziciele, bogacze, pany i możni nazywali. Wypasali się i byli rznięci, a na ich miejsce ci głodni się wypasali, i tak samo ssali słabszych, głupszych, biedniejszych. Wszystko było, ale równości, zgody, sytości w miarę, zadowolenia nie było nigdy i nie może być, bo z wszystkich stworzeń człowiek najłapczywszy i człowiek się nie zmieni.
— Idzie już pan? Odprowadzę — rzekł uprzejmie Kacperek, biorąc lampę i czapkę.
Gdy byli na dole, Niemirycz chciał go pożegnać, ale drab odprowadził go do pierwszej lepiej oświetlonej ulicy i tam dopiero zniknął. Wicher z śniegiem szalał ciągle nad miastem. Noc zimowa nie miała końca. Gdy Niemirycz dotarł do domu, był zupełnie fizycznie i moralnie wyczerpany. Rzucił się w fotel i długą chwilę tak siedział w ciemności. Potem się opanował, zapalił lampę, otworzył szufladę biurka i wpatrzył się w jej głąb. Leżała tam wielka fotografja Willi, jej list i reszta złota, dar hrabiego. Na te trzy przedmioty patrzał młody człowiek, ale widział rynsztoki, czarne nory nędzy i występku, spasione, wyuzdane twarze bogaczy, płową głowę dziewczynki Grajcarka... I wreszcie te obrazy poczęły się mieszać, łączyć w jakiś potworny chaos, aż zakrył dłońmi oczy i zacisnął zęby, żeby z udręczenia nie jęczeć, żeby nic nie widzieć, żeby nie myśleć...

Nazajutrz wieczorem ksiądz Michał nie zastał Niemirycza. Wyjechał gdzieś w pilnej sprawie sądowej. Na miejscu, gdzie ksiądz czytał brewiarz, leżała garstka złota i kartka: „Oddaję wszystko. Wasza prawda. Nie chcę nic zatrzymać dla siebie, nie mam prawa. Polecam Wam sieroty po Grajcarku. Idźcie tam zaraz, pilno! Kacperek wskaże.“

VIII.

W brudnym numerze żydowskiego zajazdu w mieście gubernjalnem siedział od tygodnia Niemirycz, przygotowując i pilnując sprawy meheckiej. Była to żmudna i ciężka robota. Był zupełnie tu obcy, nie znał składu sądu, ani palestry. Dowiedział się tylko od Kęckiego, który przybył mu w pomoc, że stronę przeciwną reprezentuje najlepszy miejscowy cywilista, ale że muszą być zaniepokojeni, bo przysyłano mu faktorów, aby się dowiedzieć, czy nie możnaby kwestji załatwić polubownie.
— Jakto polubownie? — spytał Niemirycz.
— Oni gotowi oddać połowę łąk.
— I pan radzi to uczynić?
— Czy ja wiem — rzekł wahająco Kęcki. I czuć było, że go jakiś niepokój trapi.
Po chwili rzekł:
— Pan wie, że sam Niemirycz przyjechał?
— Skądże mam wiedzieć. A zresztą co to nam szkodzi? Krzywo nie przysięgnie, bo szczęściem jest stroną nie świadkiem.
— To jednak dziwny ten zbieg nazwisk! — mruknął stary po chwili.
Niemirycz na to milczał i wziął się do porządkowania jakichś aktów. Kęcki rozmowę urwał.
Pewnego dnia, gdy cały materjał sprawy był gotów, zmęczony ślęczeniem nad papierami i duszną atmosferą stancji hotelowej, wyszedł na miasto. Dotychczas znał je tylko z przejazdu z dworca kolei, widział dorożki z Żydem pejsatym na koźle, zwiedził tylko różne biura i urzędy, i patrzał czasem na podwórze zajazdu pełne drew, śmiecia i zamarzłych w stalaktyty pomyj. Dziś wyszedł, aby patrzeć, słuchać i myśleć. Ulicę, półokrągło zabrukowaną, obrzeżały drewniane chodniki śliskie i nierówne, po nich snuli się ludzie jacyś senni i jakby znudzeni, czy zamyśleni. Żydzi przeważnie, motłoch szary; nikt się nie śpieszył, nie słychać było rozmów. Ludzie ci wchodzili lub wychodzili z bram starych kamienic, na których wielkiemi literami widniały nazwy biur i urzędów. Trochę dalej natknął się na gromadę malców, wysypujących się z szkoły, ale i ci nie robili wrażenia zgrai beztroskich wróbli, jak zwykle taki drobiazg, uwolniony na swobodę. Zaledwie kilku rozmawiało, inni rozchodzili się milczkiem, ciężkim, powolnym krokiem, jakby przytłoczeni ciężarem tornistra, splątani długim szynelem. Niemirycz szedł czas jakiś wśród nich i obserwował twarze. Miały na sobie przeważnie jakby lekką powłokę śniedzi czy pyłu, wzrok nie prosty. Gromadki po dwóch, trzech, snać lepiej znajomych, szły, zrzadka tylko rzucając jakie słowo. Potem się rozpłynęli po uliczkach i gdy doszedł do placu przed farą, zostało mu po tym obrazie tylko przygnębiające wrażenie niedoli. Na placu było też pusto i cicho, choć był to punkt targowy. Sporo fur chłopskich z sianem i drwami, trochę Żydów i żołnierzy. Chłopi zdawali się nie dbać o zbyt, kupcy nie dbać o nabycie, choć na świecie był mróz, a dzień był krótki. Widząc otwarte drzwi fary, wszedł. Kościół też był pusty, ciemny; na środku leżała czarna płachta, z białym wyszytym krzyżem i na krzyż złożonemi piszczelami po rogach, dekoracja tylko co odbytego żałobnego nabożeństwa, W ławkach siedziało kilkanaście kobiet i paru dziadów. Chłód wiał od ścian i kamieni, sztywność od ołtarzy. Ciszę przerywał kaszel dewotek i klapiący krok sługi kościelnego, który sprzątał lichtarze i lampki od katafalku. Niemirycz wyszedł, czując, że go dreszcz przejmuje. Poszedł prosto przed siebie bez wyraźnego celu, zamyślony. Uliczki były coraz bezludniejsze, domy mniejsze i rzadsze; parkany, ogrody, rudery ciągnęły się bezładnie. Na jakimś placyku piaszczystym stała drewniana brama; psy ją odwiedzały, mając to miejsce widocznie za ulubione do rautów i zabaw. Niemirycz zaczepił przechodzącego mieszczanina w czarnym kożuchu i spytał, coby to był za pomnik.
— A kto go wie! — odparł człek, ruszając ramionami.
— Wy nie tutejszy?
— Rozumie się, że tutejszy.
— I nie wiecie, na jaką pamiątkę to wznieśli?
— Stoi, to i stoi! Co za ciekawość. Ot, niech pan policjanta spyta, może wie. A pan skąd?
— Z Warszawy.
— Aha! — i poszedł, jakby zrozumiał ciekawość.
Potem jeszcze spotkał Niemirycz partję aresztantów pod konwojem. Napełnili powietrze brzękiem kajdan, zaduchem łachmanów burych, przesunęli się jak widmo czyścowe i skręcili w boczną uliczkę. Słyszał wciąż to charakterystyczne szczękanie targanego żelaznego łańcucha i miarowy krok eskorty. Potem nagle wydostał się na pusty, urwisty brzeg, i zobaczył u swych stóp rzekę i krajobraz wolny. Odetchnął czystym, mroźnym powiewem przestrzeni i pomimo mrozu pozostał długo na urwisku.
Rzeka, pomimo mrozu, płynęła bystro na zeakręcie pod miastem. Huczała, pieniła się, wody miała modre i przejrzyste, i miała jakąś mowę, której z lubością słuchał i rozumiał. Gdy wreszcie, skostniały od zimna i głodny, zawrócił do miasta, miał raźniejszy krok i jaśniejsze oczy.
W restauracji, gdzie codzień razem obiadowali, znalazł Kęckiego, który dawno nań czekał i zaczynał się niepokoić.
— Przyznam się panu, żem już myślał szukać pana przez policję.
— Co znowu? Dlaczego?
— Ta przeklęta sprawa mnie tak denerwuje.
— Myślał pan, że przeciwna strona nasłała na mnie zbirów? Nie, poszedłem najzwyklej w świecie zwiedzić miasto.
— Tak sam? To pan nic nie widział.
— Ano, nic.
— Naturalnie. Gdybym był wiedział, oprowadziłbym pana. Tu się nic nie zobaczy, jeśli się nie wie. Tu niema nic dla oczu.
— Spodziewałem się tego. Chciałem zobaczyć tylko duszę i życie tych ludzi.
Kęcki się roześmiał.
— Duszę? Bagatela. Prawdziwy z pana koroniarz. No i co? Dużo pan zobaczył?
— Tyle, ilem widział. Nic. Tylko tu rzeka żyje, reszta to trupy!
Kęcki wciąż się śmiał.
— Chce pan pójść jutro ze mną? Ja pokażę.
— I owszem. Nie chciałbym z tem wrażeniem dzisiejszem odjechać.
— Pojutrze sprawa. Wie pan, że Niemirycz pytał portjera w hotelu o pana? Chce zapewne układów.
— Może być. Czuje, że przegra.
— Pan zupełnie pewny wygranej?
— Zupełnie. Nawet tego, że jeśli będą ostro się stawiać, oprócz klęski materjalnej, Niemirycz może ściągnąć na siebie klęskę gorszą: sprawę o fałszywych świadków i kryminał.
— Nie, temu niech pan da pokój — zaprotestował żywo Kęcki, jakby przerażony. — Toby było monstrualne.
— Kto sieje wiatry, zbiera burze.
Kęcki popatrzał na niego zgrozą.
— Tego pan nie uczyni, toby było ohydne! — powtórzył.
Niemirycz milczał. Zamknięty w sobie Kęcki stracił zupełnie apetyt i chęć do rozmowy. Dokończyli w milczeniu obiadu i rozeszli się. Mrok szary już był na ulicach, skąpo oświetlonych. Niemirycz wrócił do hotelu, zapalił świecę i przy tym mdłym płomyku czytał przysłane z Warszawy gazety. Przerwał mu numerowy, podając bilet wizytowy. Spojrzał... krew mu uderzyła do głowy. Chwilę szukał głosu.
— Proszę! — odparł, opanowawszy się.
— Ten pan prosi, żeby pan do niego zaszedł.
— Powiedz, że mu tu służę, jeśli ma do mnie interes.
Służący wyszedł. Niemirycz wziął gazetę, ale arkusz mu łatał w ręku i skakały litery.
— Co to? Boję się go, czy jeszcze nienawidzę? Niczem mi jest, niczem, niczem! — powtarzał sobie w duchu, ale czuł, że nie panuje nad sobą, że w nim coś wre, kotłuje, rozwala ściany duszy, że jeśli ten człowiek stanie przed nim, nastąpi wybuch. Szczęściem i tamten przechodził równie straszną, duchową walkę, bo upłynęły minuty, kwadranse... Niemirycz zawładnął sobą, był gotów do spotkania, gdy drzwi się otworzyły i ktoś wszedł. Nie widzieli się prawie przy tym marnym płomyku świecy. Była chwila ciszy. Słychać tylko było ciężki oddech gościa. Niemirycz wstał i czekał.
— No i cóż? Triumfujesz! — z głuchą wściekłością wyrzucił z siebie stary, przystępując bliżej.
Zmierzyli się oczami i młody, jakby nie usłyszał nic, rzekł, podając krzesło:
— Zapewne chce pan ze mną pomówić, o sprawie, której bronię? Służę.
— Nie, przyszedłem spytać, jak śmiesz stawać do sprawy ze mną? Ty się mścisz, ty chcesz mnie z torbami z Niemirowa wyprawić, ty chciałeś, bym się upokorzył przed tobą... ty potwór jesteś.
Gwałtowność przeciwnika oddziaływała na młodego, jak zimna kąpiel. Poczuł się silnym.
— Pan się pyta, jakiem prawem staję w sądzie? Prawem mego stanowiska. Jestem adwokatem przysięgłym i prawnikiem ordynacji. Łąki należą do Mehecza i pan je zwrócić musi. Nie może zaś mną powodować zemsta, bo jeszcze rok temu nie wiedziałem o istnieniu jakiegoś Niemirowa, ani pana.
Stary się zatrząsł, sponsowiał. Pięść jego spadła ciężko na stół.
— Milcz! To nie jest czas na granie komedji. Czego ty chcesz ode mnie?
— Niczego.
— Szatan jesteś. Do muru mnie przyparłeś. Czy ty rozumiesz moje ustępstwo? Ja, ja przyszedłem do ciebie, korzystaj. Bierz, co chcesz, o co ci chodzi.
Niemirycz się roześmiał.
— A pan mi ma co do oddania? To niech mi pan odda moją matkę.
Stary się zachwiał, jakby otrzymał uderzenie. Jakiś chrapliwy dźwięk wyrwał mu się z gardła.
— Nie ma pan mi nic do dania, ani do oddania, i ja nic od pana nie chcę... i niczem jest pan dla mnie.
— Tylko ojcem!
— Nie, panie. Ja nie mam ojca. Jest zapewne na świecie ten, którego zabawce, chwili szału zawdzięczam istnienie to zwierzęce. Wszystkie ssaki mają takich ojców, nawet lepszych, bo pilnują swych małych i karmią, zanim im kły i pazury nie wyrosną. Mnie nikt nie chował, nie ochraniał, nie prowadził, nie uczył; żaden ojciec, ani opiekun, nikt, żadnych obowiązków względem mnie nie spełniał i ja się do żadnych nie poczuwam. To pan tu przyszedł i czegoś ode mnie zapewne chce, ja pana nie znam, i jeśli między nami jest jakiś łącznik, to go nie dotykajmy — uszanujmy umarłych. Panu chodzi o sprawę tylko, dla niej pan tu jest. Proszę, mówmy o sprawie.
— Mówmy. Sto lat proces trwa, pożarł setki tysięcy. Kosztował życie mego ojca, kosztować będzie moje, i ty je będziesz miał na sumieniu. Chcesz tego? Przyszedłem, żeby wstrząsnąć twoją szatańską duszą. Opamiętaj się... niech inny mnie zrujnuje i zabije, nie ty. To potworne!
— Może pan tego uniknąć. Pierwszym pociągiem możemy pojechać do Warszawy, do hrabiego. Może on na pana prośbę zgodzi się sprawę załatwić polubowie, odstąpić od dochodzenia kosztów i używalności przez lat tyle.
— Ja hrabiego łaski prosić nie będę. Jeszcze sprawa nie wygrana, jeszcze nie wiadomo kto kogo prosić będzie o łaskę! — wybuchnął stary.
— Teraz ja powiem: nie czas na komedje. Wiemy doskonale obadwaj, jak się sprawa skończy. Dlatego pan tu jest. Może pan jeszcze proces przewlekać, narażać na dalsze koszta i ambaras. Ale ja panu też zapowiadam, że jeśli po wyroku nie ustąpi pan z używalności tej ziemi, to ja podam do sądu sprawę o fałszerstwo i krzywoprzysięstwo.
— Ty... to mnie zarzucisz? Ty mi wytoczysz proces kryminalny?! Ty, ty! Syn — ojcu?
— Nie. Win pana i zbrodni względem mnie przed żadnym sądem nie obnażę.
— Raczysz mi je wspaniałomyślnie darować — zaśmiał się dziko stary. — I zapewne sukcesję po mnie łaskawie przyjmiesz. Ale w takim razie postępujesz nierozsądnie. Mało co z Niemirowa zostanie po przegraniu procesu.
— Zostanie to, co moje: popioły matki.
— Matka twoja, gdyby żyła, przeklęłaby ciebie w tej chwili. Co ty wiesz o niej. Jakiem prawem umnie sądzisz i śmiesz potępiać? Półwarjatka, histeryczka, stara panna zabrała cię z domu. Ustąpiłem przed grozą skandalu. Ukradła cię prawie, ukryła, wychowała cię w fałszu i nieświadomości, i ty chcesz być sędzią spraw, które się rozgrywały przed twem urodzeniem, na zasadzie plotek i oszczerstw. Prawdą zaś jest to, że matka twoja miała piętnaście lat, gdy została moją żoną. Pochodziła z innej sfery, była chorobliwie zazdrosna i podejrzliwa, dzika, nieobyta z ludźmi, bez taktu i rozsądku. Nie potrafiła być gospodynią, ani przedstawicielką domu, ani matką ostatecznie, kiedy z własnej woli, w chwili szału, zostawiła cię sierotą. Nie wiadomo, kto względem ciebie gorzej zawinił z nas dwojga.
— Tej sprawy ja nie wszczynam, i wogóle pojęcie rodziny we mnie oddawna zamarło i czuję się tak bogatym, że po żadne dziedzictwa nie sięgnę. Matka moja nie godna była pana sfery, stanowiska, pałacu, stosunków — godna była tylko pańskiej zabawki i zwierzęcego popędu. Miała piętnaście lat i była wrażliwą, słabą kobietą, uwierzyła panu. Któżby nie uwierzył, gdy mężczyzna trzydziestoletni, wysoko urodzony, stróż szlachetnych tradycyj, prawowierny katolik i obywatel, przysięga wiarę, miłość i opiekę dozgonną, przysięga wobec swego Boga i swoich ludzi. Pan przysiągł, ona dotrzymała. Kochała pana nadewszystko, aż do śmierci. O to krzywoprzysięstwo nikt panu sprawy kryminalnej nie wytacza, prawo jest łaskawe: tu nie chodzi o pieniądze, tylko o życie i duszę kobiety, żony, własności mężczyzny. Gorsza jest sprawa o tych chłopów, świadków. Tej radzę nie wywoływać, tę pan przegra.
— Więc wojna między nami! Nie chcesz być synem, będziesz wrogiem, ojcobójcą, wyrodkiem, potworem. Ja ci ostatni raz, dla głosu krwi, wybaczam, coś śmiał mi mówić, postaram się zapomnieć bluźnierstwa, przez wzgląd na twój brak wychowania i zasad. Rozkazuję ci tylko sprawy zaniechać. Ja ci nie pozwalam stawać przeciw mnie. Opamiętaj się, cofnij, póki nie będzie za późno. Masz ojca przed sobą, korzystaj z tej chwili opatrznościowej!
Niemirycz podniósł oczy i wbił je w mówiącego. We wzroku był jakby podziw, jakby osłupienie.
— Mam się opamiętać? Ja? Rozkazuje mi pan? Nie pozwala, każe? Mam korzystać z tej chwili? Ano, to skorzystam i powiem i ja panu ostatnie słowo. Wychowała mnie półwarjatka, histeryczka, dlatego nie czuję, jak inni. Nauczyła mnie szanować treść nie formę, myśl nie słowo, człowieka nie jego etykietę z katalogu stanu cywilnego i towarzyskiego. Nauczyła mnie żyć pracą i myślą, być wiernym obowiązkom, kochać, co warte czci, czcić, do czego się dąży. Jestem zdrów, silny, spokojny i szczęśliwy. Sumienie mi nic nie wyrzuca i opamiętania nie potrzebuję, bo nie szaleję, nie niszczę. Służę, rozkazuje mi mój zwierzchnik; jego sprawa jest moją sprawą. Powiedziałem panu, jak ją poprowadzę, to temat wyczerpany. Osobiście jesteśmy sobie obcy. Wypadkowo noszę pańskie nazwisko, ale pan mi nie był ojcem dotychczas, a ja pańskim synem nie będę nigdy. Mnie etyka nie potrzebna, ani służyć będę hipokryzji, kiedy mnie stać być człowiekiem.
— To przepadnij i bądź przeklęty! — zacharczał stary.
Drzwi zawarły się z trzaskiem. Niemirycz chwilę patrzał na nie z bezmiernym wstrętem.
— I to wszystko dla szmatu torfowisk — wyszeptał, wzdrygając się. — Wszystko przemógł, wszystko zniósł dla takiej wygranej, dla takiej ambicji. To życie!
Chodził wzburzony po pokoju, gdy drzwi się otworzyły. Zajrzała otwarta, marsowata twarz Kęckiego.
— Pan sam? To proszę do mnie. Mam gościa. Niespodzianie Jaśka mi zjechała. Wypijemy razem herbatę.
— O, z miłą chęcią — odparł szczerze Niemirycz.
Przeszli w koniec korytarza i odrazu na wstępie rozjaśnił się młody człowiek na widok Jaśki. Już gospodarzyła przy samowarze i powitała go po koleżeńsku z widoczną uciechą.
— Co to? Niemirycz był u pana! — zawołała bez ceremonji. — Ojciec dowiedział się o tem od numerowego i odchodził od zmysłów ze strachu.
— Dlaczego?
— Ano, że pana zastrzeli. Ja wiedziałam, że się obejdzie bez rozlewu krwi i skończy tylko na wylewie żółci.
— Tak, trochę mu było nieprzyjemnie.
— Nie żartuj. On może dostać apopleksji — wtrącił Kęcki. — To człowiek doprowadzony do ostateczności.
— Ależ ojcze! To człowiek, który wszystkich doprowadza do ostateczności. Zamęczył już wszystkich wkoło siebie. I panu widocznie dogryzł, bo pan ma aż oczy wciągnięte w czaszkę. Proszę zapić żółć herbatą, w braku nektaru, i nie myśleć o tym trucicielu. Obadwaj wyglądacie jak skazani w przeddzień wykonania wyroku. A toć przecie my wygramy.
— Wygramy, wygramy — zamruczał Kęcki. — Już mi ta sprawa tak dojadła przez całe życie, że mi się wierzyć nie chce, żeby się kiedy skończyła. Ten manjak wymyśli coś, żeby jeszcze ciągnąć.
— Nie, będzie się bał poruszenia historji o tych chłopów świadków. Zapowiedziałem mu to.
— Et, pan nie zrobi tego, a on niczego się nie boi. Wie pan, przekonałem się, że im kto lepiej zna paragrafy prawne, tem jest niebezpieczniejszy dla spokojnego bliźniego. To już zbój wykwalifikowany.
— W imieniu mego fakultetu dziękuję panu! — zaśmiał się Niemirycz.
— Ale kiedyż to prawda — potwierdziła Jaśka. — Tak jest we wszystkich zbiorach ludzkich myśli, rozumowań, wiar i przepisów. Jedno drugie zbija, jedno drugie wyjaśnia i tłumaczy. Pokolenie po pokoleniu to dziedziczy, dodaje coś swojego, gromadzi się w mózgu ludzkim balast całych, wieków, gniecie, miażdży i tworzy wreszcie zboczenia i chaos, bo za wiele tego. Pamięta pan zdanie Nietzschego: „Jeszcze stulecie czytających, a nawet duch będzie cuchnąć.“ Wie pan, że doszłam do tego, iż każda książka mi cuchnie, bo każda zawiera albo narzekanie, albo krytykę, albo obraz zwyrodnienia i miernoty, albo szablonowy, bezmyślny komunał, albo nowy a stary niewykonalnością sposób odrodzenia ludzkości, albo przeżuwanie dawno przebrzmiałych dziejów, albo zachwyty nad postępem i wynalazkami, które, udogadniając życie, tworzą coraz większy sybarytyzm jednych, a nędzę i zawiść drugich. Nie mogę czytać.
— Ja już nie pamiętam, kiedym miał książkę w ręku, i to pewnie jakąś z przed kilku wieków. Dość spojrzeć na tych, którzy drukiem się karmią, żeby przekląć ten wynalazek.
— Jak się zestarzejecie, zaczniecie znowu czytać... na sen — zdecydował Kęcki.
— Czy pamięta pan choć jedną książkę odczytaną z przyjemnością i zajęciem?
— Owszem: „Robinsona Kruzoe“ — odparł ze śmiechem.
— I pan już pisać przestał?
— Bo poco? — ruszył ramionami. — Moje słowo było także przeżuwaniem przebrzmiałych dziejów, roztrząsaniem grobów pobielonych. I protest i nawoływanie jałowe. Światu dobrze tak, jak jest; a jeśli komu i źle, to słowem mu doli nie zmienię. Nie, nie będę już wojować, ani uczyć, ani krytykować. Ustrój społeczny jest dziełem ludzkiem, niech się niem bawią.
Jaśka pokręciła głową, a stary Kęcki rzekł:
— Bo jak człowiek się po świecie rozpatrzy, a oberwie guza raz i drugi, to potem od ludzi zmyka i chowa się, żeby choć dali dożyć wieku po Bożemu. Wy młodzi, jak młodzi, na ścianę się drapiecie, kamienie gryźlibyście, nogę z łańcuchem gotowi sobie odrąbać, byle z pęt się wyrwać, a potem, co słabsze z falą pójdzie i zgodzi się, co silne zobaczy, że ledwie sobie samemu da rady, i ścichnie. A jeszcze dobrze, jak sam sobie łańcucha nie ukuje.
— To pan — rzekła zcicha Jaśka. — Ucichł pan, bo już sobą zajęty. Baczność... przed łańcuchem!
Niemirycz nie zaprzeczył, a ona dodała głośniej:
— Nie wiem, czy Niemirów wytrzyma tę ostatnią klęskę.
— Czemu? Długów stary nie ma, a skończy się stały rozchód na proces — odparł Kęcki.
— No, on wynajdzie inną sprawę graniczną: z Kołbem czy z chłopami. Bez sądów żyć nie potrafi. A koszta obecnego procesu? Przecież ojciec zawsze marzy, że będzie to fundusz na osuszenie błot.
— Nie gadaj o skórze niedźwiedzia przed polowaniem, to zły prognostyk. A wiesz, że niema takiej pewnej sprawy, którejby nie można było przegrać?
— Nie, ojcze, wątpiłam dotąd. Ale jeśli ten stary pieniacz, ten pyszałek, pasjonat, despota poszedł do pana Niemirycza prosić łaski...
— Nie, on wcale łaski nie prosił. On groził i chciał mnie kupić — przerwał młody człowiek. — A gdy to na mnie nie uczyniło spodziewanego wrażenia, wtedy mnie przeklął. Biedny człowiek.
— Jadzia się lęka, że on nie przeżyje wyroku. Przed wyjazdem z domu po całych nocach nie spał, z nikim nie mówił. Był jak obłąkany.
— Kto zieje wiatry, zbiera burze — mruknął Niemirycz.
— Pan jest straszny człowiek — wybuchnął Kęcki. Mnie strach o niego, mnie jego żal, a pan jakby kamienny był.
— Widocznie pana on więcej obchodzi, niż mnie.
— At, co tu gadać! — machnął stary ręką. — Zawsze to, co się stało, dopust Boży, a ja taki panu nie dam wszczynać sprawy o krzywoprzysięstwo i rad będę, jak pan to skończy. Co do kosztów i używalności, także osobiście do hrabiego pojadę i przedstawię. Pan niech jedzie z młodym hrabią za granicę, bo to tutaj nie dla pana robota. Ot, co jest i basta. Gdy pan wróci, nie wiadomo co zastanie, a tymczasem nie godzi się panu Józefa Niemirycza o kryminał zaskarżać. Ja do tego nie dopuszczę! Ma on dość Boskiej kary. Nikt mu gorszej nie zada. Nie ma pan czego więcej od niego dochodzić. Nie obraziłem pana?.
— Nie. Będę rad nie widzieć go i nie słyszeć o nim więcej w życiu, i on zapewne mnie szukać nie będzie.
— A gdyby szukał i wezwał, stawić się pan powinien.
— Nie, nigdy.
— Powinien pan — powtórzyła Jaśka.
— Nie!
— I stawi się pan, bo tak każe Chrystus — rzekła.

Niemirycz głowę spuścił i milczał.

IX.

Podróż hrabiego Andrzeja oznaczono na ostatnie dni marca. Wieścią tą młodzieniec powitał Niemirycza zaraz na wstępie, gdy się zjawił po wygraniu sprawy meheckiej.
— Jedziemy, jedziemy! Za dwa tygodnie! — wołał radośnie. — Zaczniemy od Anglji, prawda?
— Może lepiej od początku, od Egiptu.
Andzio na wszystko się zgadzał, miał dosyć tej zimy w Warszawie.
— Ja teraz poproszę o urlop na dwa tygodnie.
— Ach, panie! Ale czy pan wróci na termin?
— Wrócę co do godziny.
— Pan ma pewnie jakieś rodzinne sprawy... Ale, czy to prawda, co plotą, że ten Niemirycz mehecki to pana ojciec? To przecie niemożliwe!
— Dlaczego? Nawet podrzutki mają jakichś ojców.
Wejście hrabiego przerwało rozmowę. Niemirycz zdał sprawę z wyroku sądu okręgowego i znowu hrabia to samo pytanie mu zadał:
— Czy to prawda, że ów Niemirycz to pański ojciec?
Zapytany chwilę milczał.
— Powiedział mi to w przeddzień sprawy — rzekł wreszcie.
— To oryginalne! Nie chciałem wierzyć.
— Kto doniósł o tem hrabiemu?
— Otrzymałem ostrzegający anonim, żebym komu innemu sprawę powierzył.
— Żebym się nie dał pociągnąć głosowi krwi — uśmiechnął się gorzko Niemirycz. — Tak, nasz przeciwnik był bardzo i z mojej pracy w sądzie i z rezultatu wizyty u mnie niezadowolony. Ma podobno apelować do senatu, o ile wytrzyma koszta z tem połączone. Ale pan Kęcki już błota objął w posiadanie.
— Ale ostatecznie powiadają, że ów Niemirów będzie do pana należał, że to dziedzictwo pańskie.
— Ja się o nie upominać nie będę. Czuję się bez porównania bogatszy.
— To bardzo oryginalna historja — zamruczał hrabia, mimowoli taksując wyżej swego prawnika, gdy się dowiedział, że pochodzi z osiadłej klasy ludzi. — Świetnie pan sprawę przeprowadził, czytałem już wyrok. Czy ma pan jeszcze dużo roboty sądowej w tych czasach i czy pan już zdecydował, kto pana zastąpi przez te dwa lata?
— Dwa lata chce hrabia podróżować? — prawie z przerażeniem zwrócił się Niemirycz do młodego. — Ależ to żart chyba? Hrabia będzie miał dosyć po pół roku, jeśli się wcześniej nie rozjedziemy zupełnie pokłóceni.
— Zobaczymy. Bierze mnie pan do terminu. Wcale się nie boję prób i nauki.
— Byle mu zdrowie dopisało. Nie hartuj go pan za ostro, o resztę jestem spokojny. Zresztą, dwa lata, czy rok, podróżujcie ile wam się podoba. Piszcie tylko często.
— Zastąpi mnie Rutkowski, mój pomocnik. Jest z biegiem spraw obeznany. Ale i ja mam u siebie kogoś, kogo muszę oddać pod opiekę pana hrabiego na czas mojej nieobecności: mego księdza.
Obaj słuchający roześmiali się.
— Jak od pana, to szczególny legat. Gdzież jest i kto ten ksiądz?
— Nie potrafię odpowiedzieć i nie pytałem nigdy o nazwisko. Księdzem Michałem się nazwał, gdy pierwszy raz przyszedł. Teraz już się na dobre u mnie rozgospodarował i boję się, żeby nie zmarniał beze mnie. Jeśli pan hrabia pozwoli, to go przed wyjazdem przyprowadzę, przedstawię i o opiekę, jak nad dzieckiem, poproszę. Tymczasem i dla siebie mam prośbę o dwa tygodnie urlopu.
— Wszystko, czego pan zażąda, zgóry spełnione. Ale księdza to radbym zaraz poznać, dziś jeszcze, bo mnie ogromnie zaciekawia, co to za okaz. Proszę pana dziś na wieczór z nim. Zaproszę ciotkę księżnę na ten specjał.
— Przyprowadzę go, ale wątpię, czy się wzajemnie sobie spodobają — uśmiechnął się Niemirycz.
Ksiądz naturalnie o zmroku już się zjawił. Niemirycz obejrzał go od stóp do głowy.
— Czy ksiądz nie ma lepszej sutanny? — spytał.
— Lepszej? Albo ta zła? — zdziwił się ksiądz, patrząc z zupełnem zadowoleniem po sobie. — Ja wcale drugiej nie mam. Poco? Jesienią mi tę dałeś, to starą darowałem.
— Mamy dziś być z księdzem z wizytą u hrabiego.
— A to poco? Mnie tak straszno u bogatych.
— Ano, trudno. Muszę księdza tam zapoznać, bo za parę tygodni wyjeżdżam z młodym hrabią za granicę na długi czas, więc hrabia obiecał zaopiekować się księdzem.
— A pocóż mi opieka? Mam przecie kąt u Bernardynów, nic mi nie brak. Żaden hrabia zaś nie zastąpi mi ciebie. To i mieszkanie twoje zamkną?
— Nie, klucz księdzu zostawię. Ale przecie potrzebuje ksiądz pieniędzy dla tych swoich kochanych chrześcijan z Powiśla.
— A to, to prawda. To już trzeba iść.
I poszli przez podwórze do głównego pałacu. Gdy się ksiądz znalazł wśród przepychu apartamentów, służby, światła, wbrew oczekiwaniu Niemirycza, nie wyglądał ani oszołomiona, ani zmieszany. Rozglądał się ciekawie i uważnie, i chwilami głęboko wzdychał. Przyjęto gości w małym saloniku obok jadalni, i wszyscy, obadwaj hrabiowie i księżna, całą uwagę zwrócili na księdza.
On, niepozorny, drobny, szczupły, w swej wyszarzanej sutannie, z twarzą dziecinnie naiwna, nie rozumiał, jaki go zaszczyt spotyka, i dlatego nie był śmiesznym. Opowiedział swobodnie, prawie radośnie swoje koleje. Wszędzie mu było dobrze, i w Kutnowskiem na wikarjacie, i w Kałudze, i teraz. Był obrazem człowieka, któremu świetnie się wiedzie, który los ma za powolnego sługę.
— Więc ksiądz obecnie jest bez posady. Pewnie ksiądz chciałby dostać parafję? — spytał hrabia.
— Jakbym nominację otrzymał, tobym pojechał.
— Był ksiądz o to w konsystorzu?
— Kiedy mnie tam nie wzywano, dzięki Bogu.
— Jakto! Dzięki Bogu? — zawołała księżna.
— Bo tam wzywają, gdy się w czem zawiniło.
C’est un innocent! — szepnęła księżna do Andzia.
— Z czegóż się ksiądz utrzymuje? — zagadnął hrabia.
— Bardzo łaskawi są księża u Bernardynów. Mam wszystko z ich szczodrobliwości.
— Ale dochodów ksiądz żadnych nie ma?
— Mam, a jakże. On mi daje — wskazał Niemirycza.
Andzio parsknął śmiechem. Ksiądz spojrzał na niego.
— Ksiądz daruje, nie wytrzymałem. Boć przecie mój nauczyciel uchodzi za ateusza.
— Śmiej się pan z tego. Od Pana Jezusa pan tego nie słyszał. Nie trzeba nikogo innego słuchać. Już ja ręczę, że ten przyjaciel i nauczyciel do złego pana nie wciągnie. Można z nim iść do Emmaus.
— Dokąd? — spytała księżna, która nie zrozumiała.
Ksiądz na nią spojrzał i uśmiechnął się.
— Do Emmaus — powtórzył, zapatrzył się w jakąś dal, sobie tylko widzialną, i umilkł.
Mais c‘est un fou! — szepnęła, wstając. Ale poczuwając się w obowiązku datku, poszukała swej torebki i wróciła po chwili.
— Proszę księdza o Mszę św. na moją intencję przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Mam do Niej szczególne nabożeństwo.
Ksiądz, zwrócony z drogi w dalekie światy, spojrzał trochę nieprzytomnie na nią, potem na pieniądz złoty.
— O Mszę pani prosi? A dobrze, odmówię chociażby jutro. A na cóż za to pieniądze? Proszę biednemu dać. Pan Jezus nie potrzebuje. A pani chce przed jakimś obrazem? A gdzie on? Który to?
— Jakto, ksiądz nie zna cudownej Matki Boskiej Nieustającej Pomocy?
— Matka Boża każda cudowna, bo Matka Boża. Byle nas wysłuchać raczyła. Ja tych różnych malowideł nie bardzo umiem rozpoznać, ale spytam się, to mi pokażą, który.
Księżna mrugnęła na ordynata i, wyprowadziwszy go z pokoju, wybuchnęła oburzeniem:
— Mój drogi, ten twój Niemirycz drwi sobie z ciebie. To kpiny: on na złość, przez złośliwy figiel wykopał jakiegoś idjotę księdza, na pośmiewisko religji. Ja o tem jutro z kanonikiem pomówię, niech go gdzie zamkną w klasztorze. To wstyd! Żegnam cię, mam dosyć szopki z świętych rzeczy!
I oburzona odjechała. Ordynat wrócił do gości i zastał syna na ożywionej rozmowie z księdzem.
Ten się tłumaczył, zrozumiawszy wreszcie, że rozgniewał księżnę.
— Widzi pan, ja nie chciałem, broń Boże, tej pani urazić. Ja naprawdę nie rozumiem, żeby były różne Matki Boże... Ja na obrazach się nie znam, ja tylko ile ducha, tyle wołam do Niej o pomoc. Ja tylko wiem, że Ona cudowna, i dobra, i miłująca nas wszystkich. A jak Ją malarz wyobraził, toć wszystko jedno. Niech pan to tej pani przedstawi.
— Ale właściwie, czembyśmy księdzu usłużyć i dopomóc mogli? — spytał ordynat. — Pan Niemirycz odjeżdża z moim synem za granicę na czas dłuższy i chce księdza pod moją opieką zostawić.
— A to dobrze, to jak mi co będzie potrzeba, to ja przyjdę. Teraz już do lata idzie, będzie lżej.
— Gdzie?
— Po suterenach.
— Możeby ksiądz chciał i określił jaką sumę miesięcznie, którąby kasa wypłacała.
Twarz księdza przeciągnęła się żałośnie. Spojrzał na Niemirycza i westchnął.
— Ja nie wiem — rzekł bezradnie. — Ja do niego przywykłem. Ja mówiłem, on radził. My razem tam bywaliśmy. Powiedz, jakże ma być teraz?
Niemirycz się uśmiechnął:
— No, a jakże było, gdy ksiądz mnie nie znał?
— Nie pamiętam. Powiedz, jakże teraz zrobić?
— Matce księdza oddać pod opiekę! — zawołał Andrzej.
— Masz rację — zdecydował ordynat. — Tymczasem mogę księdzu służyć tylko pieniędzmi, bo widzę, że pana Niemirycza nikt księdzu nie zastąpi.
Ksiądz głową pokiwał. Nie umiał mówić komplimentów.
— Nie baw ty tam długo — rzekł prosząco.
Gdy wracali z tej wizyty, obadwaj milczący byli. Gdy się rozstawali, ksiądz uścisnął mocno dłoń towarzysza.
— Już jutro sam będę. Jedziesz... No pewnie, trzeba ci jechać — i tam dobrze czynić będziesz. Ale nie baw długo. Ja ciebie myślą i modlitwą nie opuszczę. Ja wiem, ci bogaci dadzą pieniędzy, ale widzisz, oni ich ze mną nie odniosą. A to ważniejsze.
Nazajutrz Niemirycz wyjechał. W miarę lotu pociągu, mijanych godzin i okolic, myśli jego, dusza cała odrywały się od obowiązków, spraw bieżących, zagadnień filozoficznych; wszystko zasnuwało się mgłą, zapadało w zapomnienie i tylko czuł się młodym, szczęśliwym, kochającym, kochanym. I rwało go coś, i kołatało serce, i drżały wszystkie nerwy i czucia. I pędził tak do słońca, do kwiatów, do rozkosznego marzenia. Zatrzymał się wreszcie w San Remo; rozlokował się w hotelu i, nie widząc ludzi, nie patrząc na cudny kraj, o zmroku, o drogę nikogo nie pytając — tak ją znał z listów, tyle razy ją w myśli odbył — ruszył pieszo w góry. Czekano go, wyglądano. Gdy się zbliżał do willi, uczepionej jak gniazdo do skały, zajaśniała postać u furty, zaśpiewał, zadzwonił okrzyk szczęśliwości, wyzwolenia z tęsknoty, i kobieta rzuciła mu się w ramiona, przywarła mu do piersi, oplotła mu szyję rękoma, łkała, dyszała, bez słów. I oto zniknął dla nich czas, i świat, i ludzie, i pamięć, i wszelkie pojęcia, uczucia, i wrażenia oprócz szczęśliwości kochania.
Dwoje Włochów, ogrodnik z żoną, stanowili całą obsługę willi. Mieszkali w osobnym domku u bramy. Nawet Nelly została w Wiedniu. Byli sami, ukryci przed światem, z niebem tylko, kwiatami, słońcem i swoją miłością. Żyli sobą, czuli się jedną istotą. Mało co wydalali się poza mur willi i chyba o zmroku, gdy drogi i góry były puste. Jednakże w dni kilka zdarzył się wypadek. Tego dnia Niemirycz miał pojechać do Nizzy po jakieś nuty, które tam dla niej wysłano, i po listy, które kazała tam adresować. Więc około południa wyszli oboje, by część drogi razem odbyć.
Gdy tak szli, do siebie przytuleni, młodzi, piękni, promienni szczęściem i siłą, usłyszeli charakterystyczny kaszel suchotniczy i ujrzeli siedzącego na głazie mężczyznę — cień ludzki, z krwawą na ustach chustką.
Oh, Rom! Il meurt, le malheureux! — zawołała Willa, zbliżając się cała przejęta litością.
Chory spojrzał na nich rozszerzonemi, tragicznemi oczyma i wyszeptał po francusku prośbę o wodę. Niemirycz zawrócił do willi, a śpiewaczka przyklękła i podtrzymała mdlejącego, gderając łagodnie:
— Jak można chodzić pieszo w góry. Vous vous tuez, pauvre garçon!
Niemirycz zdyszany przyniósł wody, lodu i wina. Oboje, jak mogli, ratowali nieszczęśliwego. Gdy trochę sił odzyskał, prosił, aby go odprowadzono do hotelu, ale Niemirycz sprowadził prędko powóz i odwiózł go. Okazało się, że mieszkał w tym samym hotelu. Przy rozstaniu popatrzał na nich oboje smutnym, martwym wzrokiem i wyszeptał podziękowanie.
Zdało się Niemiryczowi, że tę twarz gdzieś już widział, więc gdy go odwiózł, ulokował w łóżku i polecił wezwać doktora, spojrzał, wychodząc na tablicę gości, i aż drgnął, widząc swoje własne nazwisko.
Był to więc jego brat przyrodni.
Niby siwa, zimna chmura przesunęła mu się przed myślą i oczyma, ale ostać nie mogła, i znowu cały promienny popędził na pociąg do Nizzy i po chwili nie pamiętał zdarzenia.
Jak sen przeleciały owe dziesięć dni rajskiego życia i przyszło rozstanie. O zmroku odprowadzała go do pół drogi. Szli milczący, nie mając słów na żałość, nie mając wyrazu pociechy, otuchy. U pierwszych domów miasteczka stanęli, spojrzeli na siebie.
Rom — szepnęła przez łzy — je te bénis, je t‘adore, je t‘attends — tu es la vie. Oh, mon bienaimé!
— Bądź błogosławiona, szczęście! — wyjąkał i on zdławionym głosem.
Ostatni uścisk, spojrzenie... Oderwała się z jękiem, całą siłą woli. Pozostał sam, z dojmującym bólem, z pękiem róż purpurowych, od jej stanika odjętych, i z jakąś, pomimo wszystko, pełnią szczęśliwości. Poszedł jak pijany, odrętwiały do hotelu. Szwajcar, podając klucz, coś mówił do niego. Nie słuchał — skinął głową i zamknął się w swoim pokoju. Musiał zebrać myśli, oprzytomnieć. Rzucił się na kanapę i, przymknąwszy oczy, marzył. Skrzywił się zniecierpliwiony na pukanie do drzwi. Wszedł właściciel hotelu, przepraszając, kłaniając się, ale ma ważny interes.
— Mieszka tu u mnie imiennik pana — o, człowiek bardzo chory. Od dnia tego, gdy go pan powozem przywiózł, nie wstaje z łóżka. Otóż przed godziną otrzymał depeszę i jeszcze mu się pogorszyło. Nie ma tu nikogo znajomego, więc może pan zechce do niego wstąpić, bo boję się, żeby nie skończył, a ma może jakie polecenia, listy, interesy...
Niemirycz się zawahał.
— Proszę spytać, czy życzy sobie mnie widzieć.
— Pytałem właśnie. Polecił pana prosić.
— Służę zatem.
Poszli we dwóch na drugi koniec korytarza i weszli. Chory leżał w łóżku i patrzał z gorączkowem wytężeniem w drzwi. Na widok wchodzącego coś jakby ulga ukazała się na jego wyniszczonej twarzy.
Gospodarz się cofnął. Niemirycz poszedł i pochylił się nad nim.
— Czy mogę panu czem służyć — spytał zcicha.
Chory poszukał ręką po kołdrze, zaszeleścił papier, podniósł go i podał, mówiąc bezdźwięcznie:
— Ojciec umarł.
Niemirycz mimowoli się żachnął. Wziął depeszę, przeczytał i patrzał chwilę w litery, z brwią ściągniętą.
— Chciałbym... tam umrzeć... przy Jadzi — wyszeptał chory.
— Niemirycz spojrzał na niego. Milczeli — tak oko w oko.
— Proszę, pomóż mi tam wrócić. Ja tu nie chcę umierać.
— To niemożliwe. Pan nie zniesie tak długiej drogi w tej chwili. Przedewszystkiem pan się musi wzmocnić.
— Dlaczego udajesz, że nie wiesz, kto ja? Och, jacy ludzie umierającemu śmieszni się wydają! Mówią o czasie, o wzmocnieniu, o długiej drodze i grają komedję. Ja wiem, czem ty mi jesteś, ja nie udaję, jam cię wezwał. Zabierz mnie stąd, zlituj się! Ja dojadę, ja chcę, ja muszę dojechać! Doczekałem wreszcie woli i swobody... mogę umrzeć, gdziem rad spocząć. Ty nie wiesz, co to nie mieć swobody i woli! Och, ilu ty strasznych mąk nie znasz! To twój ojciec umarł, on dla ciebie był dobrodziejem. Ty mu powinieneś za życie dziękować, bo masz je zdrowe, swobodne, szczęśliwe!
Ożywił się, gorączkę miał. Usiadł na łóżku i, dysząc, urywane słowa rzucał. Potem rozpacznie wyciągnął ręce do owego brata.
— Pomóż mi! Na twoje szczęście zaklinam cię. Pomóż, zabierz mnie, do granicy dowieź. Zatelegrafuję po siostrę, ona mnie dowiezie do domu.
— Ależ to niemożliwe. Ja dziś w nocy muszę wyjechać. A pan się nie może narażać — to szaleństwo!
— Ja się już na nic nie narażam. To ty się boisz, nie chcesz mieć ze mną kłopotu. Dziś w nocy wyjeżdżasz. To dobrze... i ja będę gotów.
Dźwignął się z łóżka i z jakąś niepojętą silą począł się ubierać.
— Widzisz, jam nie trup, wystarczy mi jeszcze sił dojechać do Niemirowa. Daj mi rękę. Pierwszy raz w życiu czynię co chcę i ostatni. Bądź mi bratem na te krótkie chwile. Ratowałeś przecie obcego przed kilku dniami, a jam co ci zawinił? Jeśliś mściwy, triumfuj, jeśliś szczęśliwy, bądź dobry. Musisz mnie zabrać ze sobą.
Zatrzymał się raptem.
— Ale ty może nie sam jedziesz? Prawda, ty nie sam? Zapomniałem! Ale ona mnie nie zostawi.
— Sam jadę. Ale niechże pan się zastanowi, czy mogę brać na siebie odpowiedzialność za nierozważny pański zamiar, chociażby wobec jego rodziny.
— Rodziny! — rzekł gorzko chory. — Ależ ja przecie już nie mam nikogo. Siostra mnie czeka. Ona wie, że ostatnią iskrą życia dowlekę się do niej i do grobu. Poco próżne słowa? Nie chcesz mnie poratować?
— Nie mogę.
W tej chwili ktoś do drzwi zapukał. Lokaj podał Niemiryczowi kartkę.
C’est une dame qui vous attend chez vous — szepnął dyskretnie.
Młody człowiek wyszedł szybko. Chory zatrzymał lokaja.
Gdy Niemirycz drzwi otworzył, poczuł na szyi dwoje ramion i posłyszał szept:
— Nie mogłam wytrzymać. Mniejsza, czy mnie kto pozna. Kto mi wróci, wynagrodzi te parę godzin? Musiałam przyjść, nie mogłam cierpieć sama. Odprowadzę cię do pociągu. Mam bardzo gęstą woalkę. Och, jeszcze cię mam, jeszcze żyję!
Śmiała się wśród łez, tuliła do niego i stali tak w uścisku, gdy drzwi się otworzyły bez pukania i, jak widmo, wszedł suchotnik.
Willa krzyknęła, ale poznała go natychmiast i odzyskała przytomność. A on zamknął za sobą drzwi i, do niej się zwracając, rzekł z uporem manjaka:
— Niech pani mu każe zabrać mnie ze sobą. Prosiłem, odmówił. A pani wie? On jest bratem moim.
Oparł się ciężko o ścianę i urwał, wyczerpany.
Niemirycz podał mu fotel, śpiewaczka zadzwoniła.
— Wina i wody z lodem — rozkazała.
Chory wyciągnął do niej rękę błagalnie.
— Niech mu pani powie, żeby mnie zabrał.
— Zabierze, niech się pan uspokoi. Zabierze, pojedziecie razem — rzekła słodko, patrząc nań ze współczuciem. Potem zwróciła się do Niemirycza:
— Weźmiecie ekspres w Nizzy. Jakżeś mógł odmówić?
— O, dziękuję pani. Ja wiedziałem, że bylebym panią zobaczył, wygrałem. Miłość i śmierć rozumieją się.
— Proszę wypić i nie męczyć się rozmową. Rom, ja tu z panem zostanę, a ty się zajmij praktycznemi sprawami.
— Nie, nie, ja wrócę do siebie. Ja wszystko załatwię. Ja mam siły — o, gdym pewny pani opieki. Dziękuję. Zostańcie z sobą. Niech pani będzie dobrze, bardzo dobrze. Ja będę czekał na was.
Wyszedł, wrócił do siebie. Znalazł siły, by wszystko załatwić, by zebrać rzeczy, zapłacić rachunek, a potem usiadł w fotelu i czekał, wpatrzony w zegarek. Jakże mu wolno i ciężko przesuwały się godziny, jaki wieczysty wydawał się wieczór! Chwilami zgrozą przejmowała myśl, że może go zostawią, ale nie miał już woli iść pytać, znowu prosić. Był wyczerpany. Ożywił się na szelest kroków w korytarzu; wpatrzył się w drzwi z zapartym tchem i odetchnął, zrywając się jak zdrowy. Był to Niemirycz z lokajem.
— O, nareszcie!
— Tak już pora.
Te dwa zdania w tych dwojgu ustach streściły dal tych dwóch dusz i uczuć.
Willa, czekająca na nich już w karecie, spojrzała, gdy tak schodzili z podjazdu hotelowego, i pomyślała ze ściśnięciem serca:
— Życie i śmierć, a jednak mają coś wspólnego.
Chory usiadł ohok niej, Roman naprzeciw. Ruszyli.
— Wybaczcie mi! — szepnął.
— Co? — uśmiechnęła się serdecznie kobieta. — Będzie wam we dwóch przyjemniej podróżować. Pana przybił nagły cios, pan ochłonie z najcięższego wrażenia i uwolni się od myśli desperackich. Jeszcze pan wyzdrowieje — co znowu!
— O, jam też pewny wyzdrowienia i rychłego. Wam dłużej na nie czekać — odparł ze smętnym uśmiechem.
— Pan tu już długo bawi? Zawsze sam?
— O, już od wielu lat tak się tułam. Znam wszystkie etapy suchotnicze. W domu mnie krótko znoszą, nie jestem zabawny, i to się nazywa obowiązkiem przedłużanie takiego nawet życia, więc mnie wyprawiają niby dla mego dobra. Ot, hipokryzja, jak wszystko na świecie.
Spojrzał na brata i dodał:
— Znam twoje artykuły.
Byli na dworcu, a tłoku, gwarze, gorączkowym pośpiechu. Pociąg nadszedł, stojąc parę minut zaledwie. Oboje ulokowali starannie chorego, dla siebie mieli sekundę na spojrzenie i uścisk dłoni. Niemirycz wskoczył do wagonu, przechylił się w oknie, szepnęli do siebie ostatnie słowo, skinęła głową choremu, pociąg ruszył. Chwilę Niemirycz stał w oknie i patrzał, potem szybę podniósł i zajął swoje miejsce. Gdy rozpiął palto, wionął w nozdrza chorego zapach róż; brat miał ich całą wiązankę u boku, purpurowych, ostatni bukiet Willi.
— Lato pachnie od ciebie. Rozkwit życia w słońcu czerwcowem, w parnych nocach, w rośnych porankach. O, jaka w tej woni jest siła piękna! Daj mi jedną!
Niemirycz jedną wsunął do kieszeni, resztę, mu podał. Chory chciwie wciągał zapach do swych spalonych warg przykładał aksamitne, chłodne płatki.
— O, dobra i piękna jest ta ukochana twoja. Nie gniewasz się, żem wam zrobił sobą kłopot?
— Jeślim protestował przeciw tej drodze wspólnej, to tylko przez wzgląd na słabość twoją — odparł Niemirycz. — A wreszcie, co powie rodzina, jeśli ta podróż będzie nad siły?
— Nie lękaj się, dojadę, bo chcę. A rodzina, to tylko jedna Jadzia. Widziałeś ją. Gdy umrę, ty zostaniesz jej opiekunem. Nie wzdragaj się, my cię dawno znamy i kochamy, ba i zazdrościmy ci. My, bardzo biedni — bardzo bogatemu.
Umilkł. Na różach położył głowę i patrzał smutnemi oczyma na brata.
— Takem rad być z tobą, choć tę trochę ostatnich godzin, tyleśmy mówili o tobie z Jadzią i Jaśką Kęcką. Znasz ją?
— Znam.
— Podobała ci się?
— Człowiek.
— Tak, człowiek wolny, jak ty. My niewolnicy, my dziedzice. I są głupcy, co nam zazdroszczą dziedzictwa.
Znowu po chwili milczenia mówił gorączkowo:
— Czy ty myślisz, że ojciec był szczęśliwy? Miotał się, pracował, procesował, jeździł, żeby nie myśleć. Nie widziałem go nigdy dobrym, wesołym, spokojnym. Był szczęśliwy z twoją matką, tyś tego dowodem. Gdy patrzę na ciebie, widzę świat prosty i prawdziwy, dwoje ludzi młodych i zdrowych, rzuconych w objęcia szału, popędem natury i piękna — wiosna! Onegdaj, jakeście szli ku mnie we dwoje, tacyście byli; ale świat to nazywa grzechem, a małżeństwo pierwsze ojca nazywał mezaljansem! Trzeba było nas spłodzić, dla świetności rodu, paranteli i funduszu. Że w rodzinie naszej matki były dziedziczne suchoty i rak, że jej brat rodzony był garbaty, to nic, ale nazwisko było senatorskie, a fundusz miljonowy. Przeciw temu niema protestu, niema prawa, niema krytyki, za to niema sądu. To świetny związek, to świetna partja! A to kryminał, to fałszerstwo, oszustwo, krzywoprzysięstwo — to mord!
Zerwał się, usiadł, cisnął oburącz piersi.
Niemirycz przerażony, bojąc się krwotoku, ogarnął go ramieniem, podał krople, jął uspokajać. Ale w chorym wezbrała gorycz, musiał mówić.
— Nie bój się, znam siebie, lżej mi będzie, gdy wyrzucę z głowy, z serca te krzywdy, te ohydy. Tych dwoje, którym zawdzięczam tę mękę — boć to nie życie to moje bytowanie — toć nie ludzie byli, to były dwie cyfry funduszu, dwie drapieżne ambicje i próżności, dwa nazwiska, dwoje zbrodniarzy, kłamców, oszustów. Miłość i Boga śmieli wymieniać w takim związku! Boga! Alboż On może być wśród życia takiego świata? Miłość! Alboż ktokolwiek z tych ludzi rozumie, co to jest? I mnie, mnie każą czcić ojca i matkę, zaco? Za życie... toć ja umieram od urodzenia!... Za to staranie, którem mnie utrzymali, żebym dłużej się męczył. Nie byłem ani chwili zdrów, wesół, młody, szczęśliwy. Za ten dostatek, którego nie mogę użyć, mam ich czcić, za te puste dni, bezsenne noce, za tę grozę śmierci, która mi towarzyszy, jak zapamiętam, zawsze! Przecież to oni moi kaci, oni mnie na tę śmierć skazali... Zaco? Jakiem prawem? Żeby mieć dziedzica funduszu, nazwiska, rodu! Dlatego ja jestem suchotnikiem, Jadzia — kaleką. Dziedzice, dziedzice, dziedzice!
Zaśmiał się zgrzytem i opadł wyczerpany na poduszki. Po długiej przerwie znowu zaczął mówić cichym, znękanym szeptem:
— Jak te twoje róże pachną... Mają i ludzie wiosny i lata, kochają, marzą, tęsknią. Czytałem o tem. U nas to było nieznane. Matka bawiła się, a potem zachorowała. Rak się rozwinął. Dwoje młodszego rodzeństwa umarło, mnie chowano jak w cieplarni. Jadzię prostowano sztucznie, bez skutku. Matka męczyła się lat parę straszliwie... umarła po operacji. Do szkół nie oddano mnie, byłem za wątły; nie miałem kolegów, nie bawiłem się, wegetowałem. W roku osiemnastym rozwinęły się suchoty. Odtąd straciłem i Jadzię. Zacząłem się tułać samotny całe zimy, jesienie, wiosny, po cudzych krajach. Dwadzieścia cztery lata takiej męki, ale ród i fundusz ma dziedzica, duch tradycji i rodziny żyje w społeczeństwie! A wiesz, co ci powiem najpotworniejszego. Widzisz, trup jestem, dogorywam na suchoty dziedziczne i mimo to chciano mnie ożenić. Nie ojca nawet to był projekt, nawet on nie śmiał; propozycja wyszła ze strony kobiecej. Byli rodzice, była taka matka, co przez kumoszki, zdaleka, delikatnie, dawała do zrozumienia, że dałaby mi za żonę swoje dziecko! Matka taka była, i to nie nędzarka, nie prosta, ograniczona baba, ale dama i pani naszej sfery i wychowania. Matka, matrona, obywatelka, która świętą zgrozą płonie, gdy przeczyta, że są pośredniczki, co sprzedają dziewczęta bogatym rozpustnikom, i plwa na głodną, nędzną prostytutkę! Czytałem wszystkie twoje artykuły, czułem je razem z tobą, szukałem pilnie, czy nie poruszysz tej potworności, jaka się stała w obecnych warunkach rodzina... Aleś ty tego nie odczuł, nie przeżył.
— Nie poruszałem wielu jeszcze kwestyj, dla tej prostej przyczyny, że ich jest legjon, że świat cały stał się potwornym chaosem, że wszystko jest fałszem i zgnilizną, że wreszcie człowiek czuje się w jakimś kataklizmie, że wszystko się wali, wszystko jest jękiem, zgrzytem. Nic niema z tego, co głoszą usta, co piszą na sztandarach. Co do rodziny, jak wiesz, rodziców nie znałem; kochałem ciotkę, która mnie osierociła wyrostkiem. Byłem sam, zachowałem uczucie smętku za matką; marzenie, że to świętość, dlategom nie tykał tego tematu. Myślę, że są dobrzy...
— W rodzinach? O są! Są nawet idealne stosunki rodzinne, znam takie. Znam idealną wdowę, którą bracia mężowszy obrali do cna ze spuścizny po mężu, której byli opiekunami. Inaczej jej nie nazywają, tylko: „ta zacna Józefowa“, bo przez poczucie rodzinne nie śmiała się o swoje upomnić, hoć to zgroza procesować się z familją. Teraz, napół ślepa i zreumatyzmowana, dożywa wieku w małem miasteczku, przy synu, aptekarzu. Bracia mężowscy mają pół powiatu. — Znam idealnego brata i syna. Ojciec był szulerem, zostawił obdłużony majątek i czworo dzieci z matką głupią, próżną i niedołężną, rozkochaną naturalnie w najmłodszym synalku, próżniaku, rozpustniku i awanturniku. Córki wypchnęła za mąż tak pomyślnie, że jedna z mężem się rozwiodła, druga owdowiała. Obie wróciły do domu rodzinnego, w którym gospodarzy syn najstarszy, „ten poczciwy Kazio“. Człowiek ten spłaca długi ojcowskie, wychowuje dzieci dwóch sióstr, znosi grymasy i głupotę matki, wystarczyć musi na zabawy i rozpustę brata, jest stale krytykowany, ale raczą mu przyznać, że jest dobrym synem i bratem. O, znam ja i wiem co jest rodzina, co są cnoty rodzinne. Najdrapieżniejszy egoizm, najohydniejszy wyzysk słabości i głupoty, najstraszniejsze krzywdy sierot i kobiet, najcyniczniejszy targ urody, wszystkie choroby i nędze moralne — wszystko rodzina pokryje, wychowa, spełni, wszystko tam będzie utajone, ścierpiane i może wielmożnie się bezkarnie, w imię świętej nietykalności i poszanowania związków krwi. W rodzinie wolno popełniać wszelkie zbrodnie zupełnie bezpiecznie, i wolno być bohaterem i męczennikiem jako należny obowiązek, bez żadnej za to zasługi i uznania. To są prawa i statuty tej instytucji: osłonić łotra, wyzyskać słabego i dobrego. Dlatego zapewne postawiono ją ponad wszelkiem prawem!
Znowu umilkł i gorączkowo patrzał w ciemnię nocy.
— My obaj odziedziczyliśmy coś po ojcu — rzekł po chwili Niemirycz. — Pieniactwo. On się procesował o ziemię, my o ideały świat pozywamy i przegramy, jak on.
— Tylko on słusznie przegrał, a my — ulegniemy złej sile. Ty może wykrzeszesz sobie osobiście kęs życia, o jakiem marzysz, a ja odpokutowałem. Jaśka Kęcka nawróciła mnie do swych pojęć o przechodzeniu dusz; to jedno mnie pociesza, że już rychło zrzucę ten łachman chory, słaby, zgniły, będę zdrów, będę silny i może już tu nie będę.
Pociąg stanął, i po chwili urzędnik jakiś spytał, czy który z podróżnych nie jest Niemirycz, a na potwierdzenie, wręczył depeszę.
— Może od Jadzi? — spytał chory.
— Nie, do mnie — odparł Roman.
— Od niej? Słońce masz w oczach — uśmiechnął się smętnie chory.
Roman, jakby ze wstydem, schował depeszę i milczał.
— Nie krępuj się mną. Gdybyś chciał mówić o szczęściu, tobym słuchał jak muzyki. Ale szczęście milczy, miłość milczy, cnota milczy, wszystko, co dobre i święte, milczeć musi, kryć się, taić — nie godzi się, by miało głos — wśród łudzi i świata. Ja teraz spocznę, dam ci marzyć i śnić, a jeśli odpowiedź przesyłasz, dodaj, że ją błogosławię.
W wagonie przyćmionym zapanowała cisza, ale obydwaj nie spali. Roman oparł głowę o poduszkę kanapy, oczy przymknął i śnił na jawie przeżyty raj. Chory patrzał w okno na budzący się dzień i myślał, czy jeszcze zachód zobaczy. Gorączkowe podniecenie opadło, czuł martwienie i niemoc śmiertelną. Jakby szukając oporu i ratunku, przeniósł wzrok na brata, zapatrzył się, po chwili twarz mu się skurczyła, zadrgały usta i cicho zbiegły dwie łzy po wychudłych policzkach. Spadły palące, gorzkie na róże purpurowe, i zaraz paroksyzm kaszlu zahuczał w płucach, rozdzierał zda się żebra. Roman się porwał, dźwignął go, o ramię swe oparł i tak trzymał, aż kaszel przeszedł. Chory, znużony, ciężej się na nim wsparł i usnął.
Wczoraj tak ukochaną kobietę, życie i szczęście miał na piersi, w rozkosznej pieszczocie, teraz leżała tam głowa umierającego. Serce mu się ścisnęło gorzką refleksją, dojmującym strachem przed przyszłością, złem przeczuciem. Dzień się robił, umykał czas i przestrzeń, purpurowe róże więdły i opadały; przez okno chłód zawiał, — ciepło i kwiaty, blask i woń, upojenie i śpiew znikły. Wszystko było już przeszłością i tylko wspomnieniem. W ciągu dnia chory wcale się nie odzywał. W Wiedniu otrzymał depeszę od siostry, że czekać będzie na niego w Warszawie, i to go pokrzepiło. Wieczorem z gorączką wróciły sztuczne siły.
— Widzisz, że dojadę do domu — powtarzał. Ale już mówienie męczyło go, poprosił brata, aby mu czytał. Miał ze sobą Flamariona.
— Zapomina się przy tem o ziemi i jej nędzach. Tak się widzi szeroko, tak się wchodzi na gościńce dusz, w jakieś bezmiary światów — szeptał, przymykając oczy.
Czytał tedy Roman i tak płynęły godziny. Stanęli na granicy. Zimno było, śnieg padał, niebo ołowiane. Chory drżał i kaszlał.
— Zabijasz się tym powrotem. Należało siedzieć tam w słońcu jeszcze dwa miesiące — rzekł Roman.
— Wolę te dwa dni z tobą i może jeszcze kilka z Jadzią. Tak rad jestem, żeśmy się zeszli i byli chwil nieco braćmi. Gdy umrę, przyjedziesz mnie pochować, dobrze?
— Dobrze. Więc się nie kwap z umieraniem, bo ja pojutrze wyjeżdżam z młodym ordynatem za granicę na dwa lata.
— Tak. I tak wszystko rzucisz na dwa lata!
— Służę, muszę spełniać wolę zwierzchnika.
— Poco? Uwolnij się, jedź ze mną do domu. Toć twój dom. Na dwa lata odjeżdżasz kobietę kochaną. Skąd wiesz, czy znajdziesz ją za powrotem? Dwa lata to wieczność — i ty wykreślasz je, mogąc je mieć szczęśliwe. Szalony jesteś.
— Może być, ale co nie przetrwa próby czasu i rozłączenia, nie warte nazwy szczęścia, a podróż ta jest mi obowiązkiem sumienia. Ordynat jest moim uczniem i przyjacielem, ojciec mi go polecił. Dom mój to moja stancja oficjalisty w ich pałacu. Służyć im będę, dopóki mnie zechcą. Zawdzięczam im skończenie nauk i fach, jestem ich człowiekiem. Każda moja osobista sprawa musi stać na drugim planie.
— Ależ, człowieku, ja dogorywam. Lada dzień będziesz musiał objąć Niemirów z prawa, jeśli nie z ochoty.
— Żadne prawo mnie nie zmusi czynić wbrew woli. Zresztą ty żyj, masz siostrę, to wasz dom. Ja tam nie będę nigdy, za nic. Nie mówmy o tem. Patrz, dojeżdżamy.
— Widzisz, nie umarłem, nie miałeś ze mną ambarasu, i Jadzia ci podziękuje. Ach, czy ona będzie na dworcu?
Była, poznał ją Roman zdaleka. Szczupła, drobna. W żałobie, stała wśród tłumu, dając się potrącać, zapatrzona w okna wagonów, nie zważając, że gapie oglądali się na jej kalectwo.
— Michaś! — zawołała radośnie i smutnie zarazem, wyciągając do chorego ręce.
Weszła do wagonu. W zamęcie tragarzy uścisnęli się ledwie i on zaraz rzekł:
— Jadziu, to Roman. Brat mnie przywiózł.
Spojrzeli na siebie. Dziewczyna podała mu obie dłonie. Wziął je, pochylił się i pocałował.
— Jakiś ty dobry! O, dziękuję, dziękuję! Jakże się czujesz, Michasiu? Przejdziesz do karety?
— Z wami przejdę. Jaśki niema?
— Została w hotelu, bośmy dopiero co przyjechały.
Otulili chorego i poprowadzili do powozu. Potem Roman zajął się rzeczami, usadowił ich w karecie i pożegnał.
— Przyjdź do nas, przyjdź — prosili oboje.
— Przyjdę — odparł serdecznie.
Już konie ruszyły, gdy chory zawołał:
— Moje róże!... Zostały w wagonie.
Roman wrócił, znalazł je i wręczył.

— Zachowam je: to im zawdzięczam twą opiekę. Przyjdź, nie zapomnij!

X.

Hrabia Andrzej wziął z sobą gruby zeszyt i sporo listowego papieru, obiecując matce prowadzić dziennik, a ojcu pisywać jak najczęściej. Oprócz tego Bicheta i Fred zamówili dla siebie jak najwięcej pięknych pocztówek z widokami. Ale hrabia Andrzej miał rodzinny wstręt do pióra, pisywał tylko z musu lub z gniewu i czasem z miłości. Wskutek tego Bicheta i Fred dostali mnóstwo pocztówek, ale tylko z adresem. Ojciec otrzymał kilkanaście listów, a notatki w dzienniku były tego rodzaju, że ich hrabina nie dostała do czytania.
Wyjmujemy stamtąd kilka ustępów:
Odesa. A tom się ubrał w tego Niemirycza! Co najwyżej dociągnę z nim do Egiptu i poszukam sobie lepszego towarzysza. Zresztą, albo to towarzysz? Odrazu z miejsca wniósł się do drugiej klasy. Powiada, że pierwszą jechać nie będzie, bo nią ludzie nie jeżdżą, a on lubi obserwować i rozmawiać z podróżnymi. Pokłóciliśmy się o to, ale go nie przekonałem i oto jedziemy: ja w jednym wagonie, on w drugim, Jan lokaj w trzecim. W pierwszej klasie nie było wcale nudno. Jechała bardzo elegancka dama. Poznaliśmy się. Jechała do Kijowa. W Brześciu ofiarowałem jej kolację. Niemirycz tymczasem zwiedzał stację... W Brześciu!! Warjat! A potem usiadł opodal nas i czytał gazety. Ja też udawałem, że go nie znam. Przy wsiadaniu do wagonu zbliżył się i spytał mnie, czy mam dobrze schowane pieniądze, radził, żebym się pilnował tej damy, lub możebym lepiej wsiadł z nim do drugiej klasy. Powiedziałem, że według mnie drugą ludzie nie jeżdżą i że pewnie większą mam wprawę w podróży, niż on. Taki byłem zły, że nawet napisałem do ojca z zapytaniem, czy Niemirycz dany mi jest za pedla, czy za towarzysza; że jeśli go ojciec nie nakieruje na właściwy ton, to ja proszę o odwołanie mentora. Przed wyjazdem, do północy ojciec z nim gadał; on się teraz wciąż zastawia instrukcją! Zresztą bardzo dobrze, że jechał osobno, bo moja towarzyszka okazała się wcale a wcale do rzeczy i aż żal, że nie jechała dalej. Mąż stary... Niema jak żony starych mężów! Niech żyją starzy małżonkowie! Zamieniliśmy pierścionki i dałem jej na pamiątkę szpilkę od krawata. Przespałem się potem. Do wagonu nalazło pełno brzuchatych cukrowników. Zrobiło się bardzo nudno. Gadali o plantacjach, o nasieniu, o rafinadzie, więc zrzuciłem pychę z serca i poszedłem spytać Niemirycza, czy nie ma jakiej książki. Miał i obdarzył mnie tomikiem, jak Biblja grubym. Sam już miał kompanję, jakichś zapewne oficjalistów od moich cukrowników, bo także gadali o rafinadzie, plantacjach, selekcji nasienia i tym podobnych nudach. A książka, okazało się, była Maspero o starożytnym Egipcie. Kiedy on ją zdążył przeczytać? A czytał, bo pełno zakreślonych ustępów. Jeśli on myśli namówić mnie, żebym zwiedzał te rumowiska, to się grubo myli. Kair, piramidy, Sfinks i basta! Niech on zresztą sam zostanie; i tak przecież podróżujemy osobno. Z nudy czytałem jednak!, Straszne nudy... Żeby już raz coś innego zobaczyć, niż step rozbłocony, o czemś ludzkiem usłyszeć, nie o burakach! Pod Odesą przecie zjawił się Niemirycz. Zły byłem. Pytam, czy jego nie okradli. On ma taki swój sposób nie słyszenia, gdy nie raczy odpowiedzieć. Spytał, czy długo się zatrzymamy, w Odesie. Miałem ochotę zrobić tak, jak on nie chce, ale licho dojdzie, co mu dogadza, a co nie.
Nareszcie dojechaliśmy. Stoimy w jednym hotelu, no i ostatecznie, żeby jako tako zgodę utrzymać, zaproponowałem mu, żeby się razem zabawić. Są podobno niezłe szansonistki, operetka, zwiedzimy miasto, bulwary, limany, i co tam jeszcze jest tutaj. A on mi powiada bez ogródki, że studjum o syfilisie nie ma zamiaru na sobie doświadczać; że gołych i pijanych kobiet nie ciekawy, że pójdzie zwiedzać port i oglądać „bosiaków”. I poszedł — to mniejsza, ale mi tak wszystko obrzydził, że ja nigdzie nie pójdę. I pocom tu przyjechał, jeśli mam siedzieć w hotelu nad Masperem? Ten człowiek to zmora, to kościotrup chodzący! A tom się ubrał w towarzystwo!
Bizancjum. Bicheta dała mi Aryadé Lotiego. Miałem to na miejscu odczytać. Aha, prawda! Na statku jedziemy drugą klasą. Dlaczego? Dla świętego spokoju ustąpiłem Niemiryczowi. Naturalnie żywej duszy się do tego nie przyznam. Możem zresztą ustąpił dlatego, że z nudy w Odessie poszedłem z nim do portu; widziałem bosiaków, a potem zwiedzaliśmy statek z pielgrzymami z Ziemi św. Więc potem ta druga klasa wydała mi się znośną. A ostatecznie, jak Niemirycz się rozgada, to mu się wiele wybacza. Tylem się nasłuchał od niego o Bizancjum, że mi ta Aryadé całkiem z głowy wyszła. Kiedy ten człowiek tego wszystkiego się nauczył i jakim cudem pamięta! Mieliśmy bawić trzy dni, jesteśmy już tydzień. I pracujemy. Wstaję o siódmej, to było najcięższe, ale zaczynam przywykać. Cały dzień na nogach albo na kajaku. Podobno są, ładne kobiety przy table d‘hóte, ale mi się oczy kleją, a w nocy śnią mi się różne cesarzowe w hieratycznych strojach i pozach. Turczynki podobno niechlujne, po haremach brudne niewolnice, Żydówki z Kalisza! Nie wiem skąd to Niemirycz wszystko wie, ale mu wierzę, on mi wszystko potrafi wmówić. Opaliłem się, straciłem trzy funty wagi, ale czuję się zdrowszym i silniejszym. Nie wydajemy wszystkich pieniędzy: wyjeżdżając, zostawimy dla Armeńczyków. Pisałem do ojca, żeby Niemirycza nie zaczepiał. Mam nadzieję, że i bez tego na list się nie zbierze.
Mama mi radziła, żebym dla utrwalenia się w wierze zwiedził Jerozolimę. Niemirycz radzi, bym, jeśli chcę zachować mą wiarę piękną i wzniosłą, nie oglądał różnorakiego kultu i fanatyzmu sekt. Pewnie pojedziemy wprost do Egiptu...
Wyszpiegowałem,, że Niemirycz ma także kobietę. Otrzymał już trzy listy, a że go wybadałem, że nie ma ani matki, ani siostry, ani żadnej wogóle rodziny, więc ma ją! Nie mogę sobie jego wyobrazić w roli kochanka, ale to mogę zaświadczyć, że ta wybrana zdrady lękać się nie powinna. Ten człowiek tak patrzy na kobiety, jak bronzowy maskaron z wodociągu. Ciekawy jestem, czy go kiedy zaczepię o te listy — chyba nie...
Rzym. Odsyłam dziś Jana do Warszawy. Niepotrzebny i zawadzający tłumok, rupieć staroświecki. Może mi się zda za lat kilkadziesiąt, jak dziedziczna pedogra przykuje mnie do fotela na kółkach. Teraz mam skrzydła u ciała i ducha, i wstyd mi włóczyć za sobą factotum, kiedym zdrów i młody.
Małpa! Ciągle mnie „panem hrabią“ częstuje i gorszy sie moim trybem życia. Przekonywam sie, że fagasy są niegorsi zacofańcy, konserwatyści i arystokraci od panów. I moja kompanja śmieje się z Jana. Bo nas jest cała paczka; poznaliśmy się na nilowej dahabji u katarakt, a właściwie wyszperał ich Niemirycz w Kairze. Cudotwórca: w tej najstarszej pramacierzy kultury, wynaleźć Amerykanina przemysłowca. Szwajcara malarza i Szweda uczonego. Jest nas tedy sześciu, a raczej sześcioro z Hildą. Czy długo tak razem będziemy? Oby zawsze. Sześć tygodni życia na dahabji nas zbratało. Zresztą stanowimy korporację ludzi jednako swobodnych. Siemens, Amerykanin, ma nieograniczony urlop i kredyt papy Siemensa. Förli, Szwajcar, odziedziczył po bogatej ciotce i raz pierwszy wyrwał się na swobodę. Niels Stene ma na świecie tylko siostrę, i ta mu towarzyszy, i namiętność do starych szpargałów, których mu nigdzie nie zabraknie. Zdaje mi się wreszcie, że Siemens, Förli i ja kochamy się w Hildzie, jeśli można się kochać w kobiecie, która nie flirtuje, nosi zawsze jedną popielatą suknię, słomiany kapelusz i kamasze, traktuje nas jak kolegów i skończyła uniwersytet. Tak, a jednak, gdyby Stenowie odjechali nad swój fjord daleki, ręczę, że paczkaby się rozprysła. Ale dotychczas niema o tem mowy i nie lubię nawet myśleć o tem. Ale chociaż bardzo nam z sobą dobrze, kobieta nas wiąże, i to także niezwykłe, bo przecie one zawsze kłócą. A może zresztą ja się w niej kocham? Ale, że ona nikogo z nas nie kocha, to fakt, matematycznie pewny. Mówię któregoś wieczora do Niemirycza... Bo my już mieszkamy w jednym pokoju; weszło to w zwyczaj po tych włoskich różnych dziurach, gdzie niema się gdzie pomieścić, i takeśmy przywykli, że i tu, w „Minerwie“, tak się lokujemy. Otóż mówię po całodziennem zwiedzaniu Palatynu: „Wiesz, jak ja się kocham w Hildzie!“ A on mi na to: „Wiesz, jak ja się kocham w Aqua Paola“. I tyle! Ale trafił w sedno. Hilda tyle dba o mnie i o tych innych, co ten wodospad za Janiculum. Zdaje mi się, że najmniej z nas wszystkich lubi Niemirycza. Kłócą się i dysputują zajadle. Bo to zrobiła się parę tygodni temu w Neapolu chryja. Umówiliśmy się do Pompei na jakiś dzień, tymczasem wieczorem, jużeśmy się spać pokładli, dobija się jakiś oberwus z kartką do Niemirycza. Przeczytał, zerwał się, ubrał, poleciał i przepadł. Czekaliśmy go do południa, zmarnowaliśmy dzień; czekaliśmy nazajutrz. Na trzeci dzień poszliśmy z Siemensem do policji, bo byliśmy pewni, że go te draby gdzieś obdarli i utopili. Tymczasem on wraca wieczorem i nawet nie raczy wytłumaczyć się i przeprosić. Nareszcie na pytania i badania odpowiada, że miał rodzinne sprawy do załatwienia. Ja parsknąłem śmiechem, a Siemens go spytał, co się urodziło, syn czy córka? No, a Hilda była zła i wymówiła mu zmarnowanie Pompei, bo deszcze zaczęły padać i musieliśmy siedzieć w tem obrzydliwem mieścisku, żeby słotę przeczekać. Odtąd nie gadają z sobą. Ale co to zaraza! Za przykładem Niemirycza, Siemens gdzieś przepadł na dwa dni, potem i Förli. Zapewne takież same rodzinne sprawy. No, tylko ja dotrwałem przy Hildzie, ergo, jestem zakochany. Byłem już dwa razy z mamą w Rzymie, ale okazało się, że Niels i Niemirycz, którzy tu wcale nie byli, wiedzą dużo więcej i łażą wszędzie jak po domowem podwórku. Ciągle pieszo, jak listonosze. Wczoraj powstał zamiar wycieczki per pedes po całych Włoszech, jak czeladnicy niemieccy z tornistrem na plecach, od miasteczka do miasteczka. Dlatego odsyłam Jana, bobym tego pasibrzucha chyba niósł także na grzbiecie.
Ale jeszcze mi jedno zostało w pamięci z tych odwiedzin w Palatynie. Byliśmy tam cały dzień. Naprawdę, niktby nie uwierzył, ale tak zeszło niepostrzeżenie... Niels gadał o każdym murze całą historję. Förli rysował, Siemens na jakiś samotrzask swego wynalazku łapał wróble, przyczepiał im do łap miniaturowe chorągiewki amerykańskie i puszczał wolno. Niemirycz i Hilda kłócili się o charakter Liwji, a ja się, coprawda, najlepiej bawiłem konceptem Siemensa, bo mnie cnoty i zbrodnie cesarzowej Liwji mało obchodzą, a genealogji rodu Klaudjuszów nie pamiętam, ile że to żadni nasi krewni. Kiedym to tym mędrkom oświadczył, ofiarowali się uprzejmie przypomnieć mi Tacyta, alem się odbłagał. Pod wieczór, o zachodzie słońca, wgramoliliśmy się na jakiś krużganek, skąd widok był wspaniały na miasto i ginącą w oddali drogę Apijską. Niels roztoczył przed nami obraz potęgi Rzymu za cezarów. Potem wszyscy mówić zaczęli o legjonach i barbarzyńcach, o niewolnictwie, prawie, administracji, o kolonjach, o bogach i bohaterach, a wreszcie każdy zaczął mówić o swoim szczepie, historji, zdobyczach, charakterze, kraju, obyczajach, kulturze. I powstał projekt, że tak jak jesteśmy, odwiedzimy się wzajemnie u siebie. Z Włoch powiezie nas Siemens do siebie i pokaże Amerykę. Jaki on z niej dumny! Förli pokaże nam swe góry, przemysł, szkoły, wszystko: lwa w Lucernie, jedwabie i zegarki, sady i bydło. I Stenowie nas proszą do siebie nad cichy fjord, do Upsali i Sztokholmu, w świerkowe lasy, do chat, i statków rybaczych. Ci nie przechwalali się jak Siemens, ale czuć było, że się nie powstydzę tego, czem są.
A wtedy myśmy obaj poczuli, że nic nie mamy do powiedzienia, nie, cobyśmy pokazać i czem się poszczycić mogli, i milczeliśmy. A oni, jakby zrozumieli i usprawiedliwili nasze wyjątkowe położenie, zaczęli z nami mówić o przeszłości. Ale mnie ta delikatność ludzi kulturalnych nie wróciła spokoju, nie dała zadowolenia, czułem upokorzenie... I gdym został sam z Niemiryczem, rzekłem:
— Prawda, my mamy tylko pomniki i groby.
A i jego snać dusza krwawiła się, bił wybuchnął żółcią:
— Jakto! My mamy wzajemną adorację, albo skrajną krytykę i potępienie. My mamy słomiany ogień — gadaninę, niedbalstwo, próżniactwo, nienawiść do pracy, kastowość, próżność, śmiecie, brud, nieposzanowanie prawa. My mamy mnóstwo własnych skarbów, które hodujemy pieczołowicie, wraz z całym balastem tak zwanych tradycyj, a właściwie staroświeckich rupieci, które te Szwedy, Szwajcary i Amerykanie, dawno wyrzucili na śmietnisko!
— Ależ przecie i my mamy ludzi! — zaprotestowałem.
Przerwał mi:
— Póki naród mówi: „mamy ludzi“, to dowód, że nie może powiedzieć: „jestem!“ Każdy musi być człowiekiem, wtedy powie: „my!“ Powie śmiało, z dumą, jak ci mówili.
Pomimo zmęczenia całą tę noc spać nie mogłem. Nie, nie zaproszę ich do siebie, chociażby dlatego, że Warszawie Hilda w swym stroju byłaby pośmiewiskiem, opisałyby ją gazety, a jabym się wstydził za swoich.
Na morzu. Pożegnaliśmy Siemensa akurat w rok po poznaniu w Kairze. Obiecał nas wszystkich odwiedzić. Roimy o zwiedzeniu Indyj, Chin i Japonji. Ale to już marzenie... Trzeba wracać. Siemens stracony. Förli podsłuchał, że się oświadczył, Hildzie i odmówiła. Został. Będzie zbierał dolary. Może kiedyś zostanie prezydentem. Dobry, szczery kompan, ale jest nam bardziej swojsko, nam Europejczykom z sobą i, oddawszy hołd Ameryce, zawracamy jednak z radością do domu. Kocha się jednak tę starą macierz Europę... Siemens chciał mnie jednak ożenić, naturalnie z miljonami. Powiedziałem mu żartem, że je czuć naftą, ale nie to było przyczyną. Nie chcę się żenić, nie mogę, nie mam czasu. My mamy tyle z Niemiryczem roboty u siebie... Niech Fred się żeni, niech daje dziedziców kwoli familijnym i religijnym tradycjom. Nam trzeba wracać do pracy. Żeby Hilda zechciała... Ale ona jest jak jej fjord zimna, niezbadana i żaden golfstrom jej nie ogrzewa. Kobiety nie... człowieka nie chcę! Rok minął, ojciec napędza do powrotu; jesienią ślub Bichety, jakieś ważne sprawy z serwitutami czekają na Niemirycza. Ja wiem, że wracać trzeba, ja czuję szaloną chęć czynu i reform, a jednak myślę ze strachem o tej chwili, gdy zostaniemy we dwóch bez Stenów. Takeśmy się zżyli. Znamy swoje życie, przeszłość, dzieciństwo, opowiadamy sobie o stosunkach, znajomych, o rodzinie; komunikujemy sobie wieści od swoich, z kraju, znamy swoje myśli i zamiary, gusta i antypatje, wiarę i zasady. Tak, ale tylko my troje i Förli. Niemirycz nie mówi nigdy o sobie. A jednak i on przez ten rok coś przeżył. Listy, które odbierał w Europie, w Ameryce, przestały przychodzić. Dlaczego? On się nie zdradził żadnem wrażeniem. Raz odjechał na parę dni z Chicago, wrócił jednak spokojny; spytać go nigdym się nie ośmielił. Potem odebrał z kraju list żałobny i jakiś urzędowy papier — nic nie rzekł, coby to było. Stosunek jego z Hildą stracił pierwotną ostrość; już się nie kłócą w dysputach, ale najmniej z sobą mówią. Sztywni są i obojętni wzajemnie. Zdaje mi się, że najwięcej szans ma Förli, z swym niewyczerpanym, dobrym humorem. Bawi ją, śmieją się i dowcipkują. Ma u nich zostać dłużej i malować fjordy, może zostanie na zawsze... Jest Szwajcarem, a w jego kraju nie trzeba ludzi, bo jest naród. Ja muszę wracać. Spytałem Niemirycza, czy rad, że ku Europie płyniemy. Odpowiedział po swojemu, że wszędzie ma siebie. Co to znaczy? Pociecha, czy troska? Nie wiem. Ja siebie nie czuję w tym chaosie wrażeń i planów. Co my się z nim nagadamy o przyszłości! Ile ja mam notatek, co zmienić, co utworzyć, co skasować... No, i jakim rad, że on mi obiecał pomoc i współdziałanie!... Za kogo Bicheta wychodzi? Nie pamiętam tego Tarły... Ale mi się nie podoba, że go w Biarritz poznały. Co Tarło może robić w Biarritz: suchotnik, czy próżniak i hołysz... Napisałem im to, pewnie się obrażą. Wogóle źle wróży, że i ojciec nie odpisuje. Wspominał, że chcą mnie żenić z księżniczką Różą. Odpisałem, że nie uznaję kobiet wychowanych u Wizytek, znających tylko salony, umiejących, tylko się bawić i męża łapać, piszących tylko po francusku, wychodzących na ulicę z Angielką i nie mających żadnego fachu. Radziłem, żeby ją sprzedano sułtanowi, a nie mnie. Musieli się wszyscy poobrażać, bo i do Freda napisałem, żeby rzucił Chyrów a wstąpił na chemję w politechnice, aby mi potem mógł pomóc i nie był pasorzytem. Na dyplomatę go kierują, będzie ambasadorem republiki Wielkie i Małe Znikło! Będę ja tam miał dobrą wojnę w domu — dobrze, że Niemirycz jest ze mną. Jesli się uprą i zechcą mnie wtłoczyć napowrót w tę glinianą formę, w jakiej w Chinach dzieci koszlawią, a którą oni nazywają obowiązkiem rodu i tradycji, to zmykamy w świat. Znajdziemy pracę i chleb!
Na pokładzie „Logi“. Tak zwie się statek, co nas już tylko dwóch wiezie do Gdańska. Liljowe fjordy i czarne lasy, i bazaltowe skały, i Hilda — wszystko za mną... i nie wróci. Nie ośmieliłem się oświadczyć Hildzie, bo czułem, że ona nie moja; ale pewny jestem, że i Förli jej nie dostanie i nikt. Czyżby kobieta człowiek zatracała ideał kobiecego wdzięku, wrażliwość uczuć, popęd do kochania i szału? Toby było straszne dla przyszłych mężczyzn. Osobiście, co mnie to obchodzi! Nie mogę się żenić z Hildą ani z żadną inną, mam wstręt do kobet. Najlepsza ma wpływ ujemny. Taka Hilda! Rok cały była ze mną, wiedziała kim jestem, nie ukrywałem, że mi się podoba, i pożegnała mnie onegdaj bez żadnej różnicy, jakeśmy się żegnali codzień, rozchodząc się na spoczynek. Zresztą, to może i szczęście. Mogę odmówić rodzinie poślubienia księżniczki Róży, bo nie chcę lalki, ale nie mogę narzucić rodzicom córki inżyniera z Berghen. Toby mi się nigdy nie udało. Zostanie mi w pamięci jak jedna z sag skandynawskich, których ona tyle umie i tak pięknie opowiada. Legendy groźne, potężne i zimne jak ich skały i morze. Pokazało się, że Niemirycz i to zna. Ostatniego wieczora wyglądał jak Skato, ona — jak jedna z córek olbrzymów... końca nie było Walhalli i bogom. Ażem go spytał, kiedy to studjował. Odpowiedział, że zna tak wszystkie myty i wierzenia; uczył się i wertował, żeby coś dla siebie wybrać. Zdaje mi się, że jednak nic nie wybrał, bo w nic nie wierzy, a wszelki kult nazywa parodją idei. W naszej kompanji zresztą, nie było fanatyków, chociaż Förli jest kalwin, Stenowie protestanci, a Siemens twierdził, że jego wyznanie ma najwięcej członków w Stanach, ale dobrze nie wiedział, jak się urzędowo tytułuje.
O religji nie było nigdy mowy. Raz tylko we Włoszech, a potem w Hiszpanji, Hilda spytała, czem się to dzieje, że kraje katolickie najniżej stoję pod względem oświaty, dobrobytu, wewnętrznego porządku i kultury. Chciałem zaprzeczyć, ale na razie nie znalazłem przykładu. Ona sama przypomniała Francję, ja zmilczałem i tak się skończyło. Ach, jaka to czasem wygoda wleźć w skórę ofiary siły wyższej, konieczności, prawa. Doświadczyłem tego wobec różnych pytań: Dlaczego u was tak, dlaczego u was nie tak? Czy macie to? Czy macie tamto? Byłem czasami zamęczony, potniałem, a do pasji doprowadzał mnie Niemirycz, który wtedy udawał głuchoniemego i cały ciężar rozmowy na mnie zdawał. A kiedym mu wymyślał, mówił: „Ja jestem pion, odpowiadam tylko za siebie.“ Wygodnie mu!... Skończyło się nareszcie! Teraz do dzieła! Przedewszystkiem do walki... z ojcem, z matką, ze wszystkimi. Mam program, przedstawię go ojcu. Bardzo mi nie na rękę, że Niemirycz chce z Gdańska gdzieś „zboczyć“. Pociesza, że na parę dni. tylko, ale zawszebym wolał go mieć, na pierwszy ogień.
Fala pieni się, zimno, jakieś ptaki ciągną... Mam uczucie, że dobiegam jakiegoś kresu i lękam się. To lęk rekruta, idącego pierwszy raz do bitwy. No, przecież mam zostać wodzem. Wstydzę się strachu. Nie powiem Niemiryczowi, bo jeszcze bardziej się wstydzę jego oczu i milczenia.

Jeszcze raz, na wyjezdnem, Stenowie obiecali, że gdy się wybiorą, do Indyj, Chin i Japonji, wstąpią, po nas. Pociecha, frazes towarzyski. Zapomną o nas!

XI.

Ostatni list, który Niemirycz otrzymał od Willi, był z Wiednia, w końcu jesieni. Pisany był zmienionem pismem, zawierał mało słów, tylko wyrok: „Piszę, żeby cię pożegnać... ostatni raz i na zawsze! Spadł na mnie straszny cios, nie pytaj jaki. Jestem nikczemna, niegodna ciebie, zapomnij nie staraj się dowiedzieć. Wszystko skończone... Nie będę więcej pisać, nie chcę ciebie widzieć. Powiedz sobie, żem umarła — nie szukaj mnie. Walczyłam długo z sobą: to nie wybuch, to rezultat długiej refleksji i niczem nie dającego się zmienić postanowienia. Żegnam cię. Daruj mi zawód i zdradę, i bądź szczęśliwy z inną, godniejszą ciebie!“
Po długiem ściganiu go, list wręczono mu w Chicago, w miesiąc po wysłaniu. Na razie cios go ogłuszył, odebrał przytomność, potem powstał w głowie jego wir myśli, przypuszczeń, męka, której nie mógł opanować. Wysłał depeszę, prosząc o wyjaśnienie, najgorsze, ale pewność. Nie było odpowiedzi... Wysłał drugą do zarządu opery. Odpowiedziano, że występuje. Wysłał list — bez skutku. Tedy na dni parę uciekł od ludzi i przesiedział w samotności bez snu, ruchu, jadła i opanował się pozornie przynajmniej. Co czuł, jak cierpiał, tego nikt nie dostrzegł, tylko Hilda. Zrozumiał, że wie, chociaż nic nie rzekła. I tak minął ten epizod, zaledwie zanotowany przez hrabiego Andrzeja.
W duszy Niemirycza utworzył się obraz psychologiczny. Kobieta szalonego temperamentu, upojona atmosferą hołdów i sławy, uległa jakiejś pokusie, wrażeniu chwili, podnieceniu, i w wir porwana, rzuciła mu to ostatnie pożegnanie, nie chcąc kłamać, udawać. To było logicznie konieczne. Życie, nawyknienia, przerwane oryginalnością epizodu, wróciły. Musiało się skończyć, było za piękne i za szalone.
Wszystko wyrozumował, wszystko wytłumaczył i nawet jej nie potępił, tylko cierpiał, nieznośnie chwilami cierpiał. Odczytywał czasem ten list ostatni, porównywał z innemi, i wkońcu postanowił zobaczyć ją przecie, przekonać się, czy tak jest, jak wyrozumował.
Gdy się rozstał z hrabią Andrzejem, ruszył na Berlin, gdzie się dowiedział, że Willa Mora śpiewała w Wiedniu. Więc otrzymywała jego listy, tylko nie chciała odpisywać. Miał chwilę wahania. Chciał nie jechać dalej, do niej, ale przypomniał sobie mękę nieświadomości, niepewności, i postanowił sprawę skończyć.
— Może potępiam ją niesłusznie, może łudzę się napróżno... Chcę wiedzieć!
I pojechał do Wiednia. W dawnem mieszkaniu jej nie było, poszedł pod wskazany adres. Na afiszach dziennych wyczytał, że śpiewała, właśnie tego wieczora, więc postanowił pójść do mieszkania, zobaczyć się przedewszystkiem z Nelly. Nieznajomy lokaj mu otworzył. Spytał o Angielkę. Była z panią w teatrze.
— Ale pan jest. Kogo mam zameldować? — dodał.
I w tejże chwili w bocznych drzwiach ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu, opasły, ogolony jak aktor, o twarzy bladej, nalanej, opuchniętej, i głosem ochrypłym spytał po włosku:
— Co tam? Czego?
Niemirycz przyjrzał mu się uważnie, spokojnie i odrzekł w tymże języku:
— Jestem znajomy miss Nelly, mieszkam w hotelu „Erzherzog Karl“, a że jutro wyjeżdżam, proszę, żeby mi naznaczyła godzinę rozmowy.
— To daj pan to polecenie lokajowi! — burknął Włoch.
— Miałem to właśnie uczynić, ale że pan mnie pyta, więc panu odpowiadam.
— Pytam, bo jestem tu u siebie.
— Polecam więc panu moją prośbę, prosząc o powtórzenie miss Nelly. Oto moja karta.
— Weź, Johann. Co się gapisz! — krzyknął ten, który tu był „u siebie“.
Niemirycz osłupiał i oczom nie wierzył. Wracał do hotelu zupełnie oszołomiony. Spodziewał się ujrzeć amerykańskiego miljardera, arcyksięcia, sławnego artystę, Antinousa — zobaczył podstarzałego Włocha, w rozpiętej kamizelce, z brudnemi rękami, w rozdeptanych pantoflach, łysego, wstrętnego, cuchnącego cygarem i tłuszczem.
Długo w noc bił się z myślami. Miał chwilami wrażenie, że to była halucynacja podnieconej wyobraźni, że to jakaś potworna pomyłka, czy mistyfikacja. Nie mógł spocząć, ni zasnąć. Rano, zaledwie się otrzeźwił kąpielą i ubrał, piccolo hotelowy przyniósł mu jego własny bilet, na którym Willa nagryzmoliła jedno słowo: „Św. Stefan“. Poszedł tedy natychmiast do kościoła i zaraz na wstępie, w mroku, dostrzegł ją, już czekającą. Skinęła nań nieznacznie. U bocznych drzwi fiakr czekał. Wsiadła, znowu skinęła. Byli razem, unoszeni pędem koni.
Wtedy podniosła bardzo gęstą woalkę — była blada aż do ust — i łamiącym się w gardle głosem rzekła:
— Pocoś chciał widzenia? Napisałam ci całą prawdę. Między nami skończone, zostaw mnie.
— Ja cię nie będę zmuszał, ani dręczył sobą. Chciałem Nelly zobaczyć, spytać, co się stało. Nie żeby walczyć o coś niepochwytnego i duchowego, co uleciało, ale żeby zrozumieć, mieć pewność. Zrozumiałem żeś pokochała innego, ale to, com wczoraj zobaczył, wytrąciło mnie zupełnie z równowagi. Kobieto, i to ten człowiek, który w twym domu jest „u siebie“, ten człowiek daje ci szczęście? To okropne!
Zakryła twarz dłońmi, wstrząsnęła się.
— Ty sie nie domyślasz, kto on?
Potrząsnął głową.
— To mąż mój!
Żachnął się okropnym wstrętem.
— Twój mąż? I nie powiedziałaś mi, żeś zamężna! Gdzież on był, z jakiej pieczary się wyłonił? Kto on taki? Ty go kochasz?...
— On jest mężem!... Rozumiesz, co to znaczy wobec praw wszelkich?
— Dlaczegoś mi nie powiedziała o nim?
— Myślałam, że nie wróci. Zjawił się nagle pan mój, właściciel mego majątku, opiekun prawy i... — zrobiła zda się, nadludzki wysiłek, by resztę wypowiedzieć — i ojciec mego dziecka.
Z kolei Niemirycz zakrył twarz dłońmi, pochylił się, wzdrygnął i już nic nie rzekł.
A ona, wybrnąwszy z początku, zaczęła mówić coraz śmielej i żywiej:
— To dawno... Uczyłam się śpiewu we Włoszech. On był impresarjem przyjezdnym, sławnym. Byłam biedna, młoda, bez środków i protekcji. Gdy do nas przyszedł, matka szalała z dumy i szczęścia. Mówiła, że to los, karjera, świetność. Posłuchał mego śpiewu, pochwalił, obiecał protekcję; był dla nas wszechpotężnym. To też, gdy widocznem się stało, żem mu się podobała, matka wmówiła we mnie, że to Bóg go nam zesłał. Miałam wtedy lat osiemnaście, żyłyśmy w nędzy, głodzie, znosząc poniewierkę, niechęć, zawiść. Byłam skazana, żeby sobą zapłacić, za swą cześć nabyć byt i karjerę. Gdy zamiast romansu zaproponował małżeństwo, wydało się to nam nad wyraz szlachetnem i wzniosłem. Poślubiono nas prawnie i kościelnie, i wyjechaliśmy z Włoch. Zabronił mi podawać się za jego żonę. Matce oznaczył rentę i zostawił, zabraniając, by nam towarzyszyła. Przeżyłam rok w Paryżu. Kończąc mój kurs, przygotowując mię do sceny, tresował mnie jak źródło dochodu, pilnował zazdrośnie. A ja byłam tą zmianą losu oszołomiona, tak młoda, niepraktyczna, żem się nie buntowała. Dopiero, jak mi zabrał dziecko, przejrzałam, że mnie traktuje jak swą własność, rzecz, inwentarz. I znienawidziłam go, wymówiłam mu posłuszeństwo. Uciekłam jak szalona szukać dziecka, prawa, opieki, pomocy. Ale dla żony prawem, opieką, władzą i ostoją jest tylko mąż. Przekonałam się o tem rychło. Nikt za mną ani chciał, ani mógł się ująć i on mnie prędko odnalazł za pomocą policji. Musiałam wrócić i zniosłam straszną karę, i zniosłam jego wściekłość, i wymysły, i razy, i już milczałam, wiedząc, że niema dla mnie ratunku. Wtedy, w takich warunkach, weszłam na scenę. Miałam odrazu szalone powodzenie, zaczęłam tem żyć, upajać się, przestałam myśleć, czuć; wpadłam dobrowolnie w ten wir. On zabierał pieniądze, był zajęty mnóstwem spraw mi nieznanych, zresztą dał mi spokój. Wtem, pewnego dnia policja go wzięła... Dowiedziałam się, że siedzi w więzieniu, uczułam się wolną. Potem dowiedziałam się, że go odesłano do Włoch, że ma ciężki proces kryminalny, że go skazano na sześcioletnie więzienie. Otrzymałam list, żądający pieniędzy. Posłałam, ile miałam, a sama wyjechałam do Ameryki. Tam zmieniłam nazwisko, wyrobiłam sobie papiery, odetchnęłam, sądząc, że się uwolnię od zmory. Po powrocie do Francji, szukałam dziecka, wydałam na to sumy — na próżno. Matka tymczasem umarła, jedyna, która znała tę historję, i życie, lata całą falą przeszły. Minęło lat sześć, minęło osiem — i oto wrócił! Los nieubłagany mnie odszukał, dognał i porwał w swe szpony. Sen się prześnił, zmora wróciła! Należę do niej, muszę ją znosić i cierpieć...
— Ależ dlaczego, nieszczęsna, dlaczego? Dlaczego masz być przykuta do kryminalisty, do kata, do wstrętnego ci człowieka? Teraz się możesz uwolnić, teraz cię obroni prawo. Oprzytomnij, ochłoń. Nikt cię nie zmusi do takiego pożycia.
— Muszę, chcę, powinnam. On nie wrócił sam, on wrócił z naszem dzieckiem!
Niemirycz popatrzał na nią długo, przeciągle. Zrozumiał. Ten złoczyńca i zbrodniarz był większym od niego psychologiem, użył niezawodnego na kobietę sposobu. Teraz ją trzyma, ujarzmi, pokona, poprowadzi dokąd zechce, bo ma jej dziecko! Zrobiło się nagle w jego duszy pusto i smutno. Ból, rozpacz zawodu i straty, zawiść, wszystko zgasło, przesnuło się jakimś popiołem niechęci i rozczarowania. Co za szaleństwo, głupota, oślepienie wierzyć w Egerje, ubóstwiać kobietę! Ma wnętrzności, które rodzą, i piersi, które karmią; niech rodzi, niech karmi; to jej siła i majestat.
— Zrozumiałeś mnie? — spytała, cała przejęta.
— Rozumiem, uznaję i bardzom ci wdzięczny za tę chwilę ostatniej rozmowy. Odjadę spokojny, żem ci życia nie złamał i że znajdziesz swe szczęście w tem co ci najdroższe.
— I nie masz do mnie żalu?. Ja byłam pewna, że mnie pojmiesz i usprawiedliwisz.
— Dlaczegoś nie opowiedziała swych dziejów wcześniej?
— Zapomniałam o nich... Byłam przy tobie.
— Więc mogłaś je szczerze w pożegnalnym liście opisać. Zrozumiałbym wcześniej i ciebie nie najeżdżał. Teraz już się rozstaniemy na zawsze. Szczerze, z duszy ci życzę: bądź szczęśliwa w dziecku.
Dał znak stangretowi, konie stanęły.
— Już? — rzekła z żalem, widząc że spowiedź tak spokojnie przeszła.
— Powiedzieliśmy sobie wszystko. Pieśń dośpiewana. Niepotrzebni już sobie jesteśmy. Bądź zdrowa!
Wysiadł. Przechyliła się.
— Pocałuj mnie raz ostatni — szepnęła.
Ścisnęło mu się serce niesmakiem, dysonansem.
— To nie Nervi i nie Capri — rzekł, starając się uśmiechnąć. — Twe pocałunki należą się ojcu i dziecku.
Zaniknął drzwi, skłonił się, uchylając kapelusza.
Powóz zawrócił. Widział, że rzuciła się w głąb i jakby czując pokusę, zakryła oczy. Trwało to sekundę, rącze konie ją uniosły. Obejrzał się. Był gdzieś na przedmieściu, w punkcie zupełnie nieznanym. Podobało mu się to.
— Pójdę błądzić — pomyślał.
Tłum szedł, śpieszył, dążył gdzieś, wracał, potrącał, gapił się, obserwował; a on się tej fali dał unosić, pociągać, odpychać i zawracać, i przypomniał sobie, że widział tak kiedyś na brzegu Normandzkim pień palmy, wyrzucony na krawędź skały po burzy. Z jak daleka fala ją wyrwała, jak długo kołatała, niosła na swym grzbiecie, gdzie wreszcie dała spocząć i zgnić?...
Tak i jego szarpał i ciskał los, tak i on przeżywał życie, niby okruch cudzy, obcy wśród otoczenia. Nie mógł nigdzie wrosnąć, na niczem się oprzeć, wkorzenić — w obcym był żywiole...
Po paru godzinach takiego błądzenia, trafił jednak wypadkiem do swego hotelu i odczuł pewien rodzaj pociechy, jakby dobrą wróżbę. Zabawił tylko tyle, żeby rzeczy ułożyć i ruszył na kolej.
Na dworcu spotkał oko w oko hrabiego Franciszka.
— Gdzie Andrzej? — było pierwsze pytanie.
— Już w Warszawie.
— A pan tu co robi?
— Zboczyłem za interesem i jadę.
— Ślicznie! Opowie mi pan co o waszych podróżach. Andrzej urządza rebelję. Tam panika w rodzinie. Co to? Zakochał się w jakiejś fabrykantce zapałek.
— Pierwszy raz słyszę. Nie spotkaliśmy nigdzie żadnej fabrykantki zapałek.
— No, jakaś Szwedka. Ja zawsze uważam Szwecję za ojczyznę zapałek i nic więcej. Siadaj pan ze mną, muszę się nagadać. Ogromniem rad ze spotkania.
Niemirycz też był rad, bo miał nadzieję urobić hrabiego Franciszka na sprzymierzeńca.
Gdy się znaleźli w osobnym przedziale, zaczął opowiadać przebyty kurs i główne etapy, ale tem się hrabia prędko znudził.
— Ja to znam, ja tam byłem, nie o to chodzi. Niech mi pan opowiada, coście użyli, czegoście doznali? Kompanja była jakaś cudaczna. Andrzej pisze jak anarchista. Tysiące miałem pociech z ich desperacji.
— Dla hrabiego to nie straszne?
— Et! — machnął ręką pogardliwie. — Ktoby się tem kłopotał. Żeby hulał, siedział w Monaco, wpadł w szpony sprytnej kokoty, toby mogło być źle z jego zdrowiem i funduszem. Ale demokracja, socjalizm i t. p. bzdurstwa mogą być niebezpieczne dla jakiegoś chłystka — to dla nich równie groźne jak gruźlica lecz dla dziedzica ordynacji to tyle, co katar. Wykicha to przez miesiąc i ręczę, że do śmierci w recydywę nie wpadnie.
— Ależ hrabia Andrzej chce tylko pracować w swojej sferze i na swojem stanowisku. Żadnych wywrotowych idei nie przywozi, tylko chęć czynu i postępu racjonalnego.
— Nikt mu tego nie zabroni. Wszystkie instytucje z otwartemi ramionami go przyjmą, a jego sfera da mu dość zajęcia i roboty. Niechno wszędzie złoży wizyty i wystarczy towarzyskim obowiązkom, Alfred rad będzie nim się wyręczyć. Jadę, bo mnie wezwano do ostatecznego „zbaklowania“ jego małżeństwa z księżniczką Różą i na uspokojenie wzburzonych głów; ale gwiżdżę na takie niebezpieczeństwo. Pan wie, że w sierpniu ślub Bichety?
— Już stanowczo? Kto jest hrabia Tarło?
— Finansowo nietęga partja. Siedzi w Paryżu, uczepiony w naszej ambasadzie i spłukał się na giełdzie. Ale aljanse ma świetne i ogromnie elegancki. Bicheta tak zakochana, że anibym przypuszczał w niej tyle temperamentu. Alfred daje trzykroć posagu. Przez patrjotyzm robią wyprawę w Warszawie, wyobraź pan sobie!
— Byle tylko te trzykroć nie wyszło z kraju na giełdę do Paryża.
Hrabia Franciszek ruszył brwiami i ramionami z zupełną obojętnością i lekceważeniem. Wrócił do kwestji, która go zawsze najżywiej zajmowała:
— No, a jakże tam Andrzej? Kobietek próbował? Co? Trafiło się coś extra?
— Niewiele. Mieliśmy towarzystwo, które ten sport traktowało humorystycznie. Kto tylko się tem zajął, był ośmieszony.
— No, chyba nie pan?
— Właśnie na sobie doświadczyłem drwin, niestety. Zresztą bywaliśmy zwykle tak wytrenowani turystyką, że wieczorem jedliśmy jak tragarze, a spaliśmy jak posłańcy.
— Trzeba przyznać, sądząc z fotografji, że Andrzejowi to posłużyło. Zmężniał, wyprostował się, może nawet trochę sprostaczał, ale to mu przejdzie. No, a jakaż tam była kobieta z wami? Serjo, niech pan opowie, zadurzył się Andrzej? Na grubo szedł flirt? Co to za jedna? Ładna, smaczna?
Niemirycz się uśmiechnął.
— Tyle naraz mam opowiedzieć. Nie uważałem, żeby się hrabia Andrzej durzył. Co do flirtu, mam tu z sobą naszą grupę, osądzi hrabia sam, czy mógł „grubo iść“. Jest to córka inżyniera wynalazcy, bardzo znanego w przemyśle kraju. Czy ładna? Przypomina swe fjordy i smak zapewne ma wody z nich, ale tego żaden z nas nie próbował.
Sięgnął do torby, wydobył fotografję.
Hrabia poprawił binokle, z miną smakosza spojrzał i wybuchnął śmiechem.
— To, to ma być kobieta? No, może się familja uspokoić. A to czupiradło, feministką, salutystka, czy coś równie ohydnego! Teraz rozumiem, dlaczego pan się śmiał i bronił Andrzeja od ubliżającego mu posądzenia. No, matki i żony mogą panu powierzać synów i mężów. Ładny pan dobrał komplet. W tem gronie cnota będzie zachowana. A toć ta kobieta uderzająco do pana podobna, nawet pozę macie jednakową, nadzwyczaj dla kobiety wdzięczną. Siedzieć na ziemi i rękama objąć kolana... Pyszne! Andrzej pewnie ma tę fotografję. To będzie scena, jak ją przy herbacie pokaże zgromadzonej rodzinie.
Nie mógł się długo uspokoić, śmiał się i drwił na przemian. Niemirycz schował fotografję, ale przedtem na nią spojrzał i zauważył, że istotnie siedzieli z Hildą obok siebie, i mieli tęż samą chmurną zadumę w oczach. Zamyślił się, nie słuchając dowcipów towarzysza.
— A co, senny pan? Może się trochę bawiło w Wiedniu? Szkoda, żem nie wiedział o panu. Poszlibyśmy na Josephstadt... Jest tam cukierek nie aktoreczka. Ale, wie — pan co się stało z tą Mora, za którą pan kiedyś kopje kruszył, a jam był długi czas zajęty? Quelle dégringolade! Po mnie miała kogoś, un rustre je suppose, bo kryła się z tem, wstydziła zapewne. Aż oto w zeszłym roku zrobił się brudny skandal. Znalazł się mąż, prawowity, autentyczny, obrzydliwe Włoszysko, który za sprawki sądzone przy drzwiach zamkniętych, vous savez des joujonx qu’il est defendu de casser, siedział lata w kryminale. Mało tego, przyprowadza z sobą dziecko, jakoby ich córkę. Pewnie gdzieś ukradł, albo kupił, dla wzmocnienia efektu. Et cette grne, zamiast go wraz z bachorem za drzwi wyrzucić, elle gobe l’histoire, staje się raptem matką i żoną. Jak można tak klapnąć! Zobaczy pan, że za lat parę Włoch ją ograbi i wypędzi, a mniemana córka pójdzie w rynsztok, skąd wyszła. Widziałem je obie kiedyś na Ringach. Udałem, że nie poznaję. Szkoda kobiety! Miała w sobie zawsze coś zagadkowego, tajemniczego, i oto zagadka i tajemnica!
— Nie, to siła prawa i obyczaju. Mąż i ślubne dziecko. Kobieta może mieć w tem tylko szczęście. A szczęście co jest? Zależy od duszy tego, którego jakiś wypadek spotka. My nie możemy sądzić o szczęściu kobiety. One inaczej czują i rozumują. Szał tylko jednoczy dwie płci, poza tem to dwa odrębne światy. Nie bywają nigdy przyjaciółmi, nie rozumieją się.

Hrabia Franciszek ziewnął. Nie lubił pogłębiań żadnych kwestyj, był na taką rozmowę za leniwy. Położył się i zasnął. Niemirycz siedział i dumał. Poczuł zdrowe, normalne znużenie; chwilę jeszcze słyszał szum morza, widział fale rozbijające się o bazalty fjordów, czarne świerki po górach, i zszedł na niego sen spokojny i mocny, jaki ludzie zdrowi i silni mają po ciężkich przejściach.

XII.

Bardzo rano przybyli do Warszawy. Służba i powóz czekały na hrabiego. Pożegnał bardzo uprzejmie Niemirycza i odjechał. Niemirycz wsiadł w dorożkę i, rzuciwszy przelotny wzrok na pookręcane w szmaty krzywe nogi chudej szkapy i posłyszawszy parę razy w tłumie „psia krew“, poczuł się w ojczyźnie. Z zajęciem przyglądał się znajomym ulicom i typom, porównywał do tego, co widział gdzieindziej, i oto był już u siebie, w swem mieszkaniu kąwalerskiem. Nic się tam nie zmieniło, tylko po obejrzeniu bielizny i garderoby, przekonał się, że ksiądz Michał, zgodnie z teorją równości, zostawił mu tylko wszystkiego na jedną zmianę. Uśmiechnął się radośnie na wspomnienie księdza i spytał o niego stróża.
— Mało który wieczór nie przychodzi. Oj, święta to dusza! — odpowiedział człek, krzątając się.
Niemirycz się umył, przebrał i, spojrzawszy na zegarek, poszedł do biura. Czuł się wypoczęty, spokojny, rad zajęciu, jakby wyszedł z ciężkiej niemocy.
W biurze miał masę zajęcia, przejęcie całego szeregu spraw ubiegłych i bieżących od swego zastępcy, zapoznanie się z nowym materjałem. Pochłonęło go to aż długo poza biurowe godziny. Pod wieczór ozwał się w telefonie hrabia Andrzej, pytając biura, czy jest pan Niemirycz.
— Jestem!
— Już?
— Od rana.
— Człowieku, toć już szósta. Kiedyż my się zobaczymy?
— Służę tutaj.
— Ba, kiedy nie mam czasu. Obiad ze stryjem, potem przyjęcie na Wiejskiej. Jutro przyjdę.
— Jakże sprawy idą?
— Tymczasem stoją. Jestem w deptaku towarzyskim. Dotąd nie było czasu na chwilę rozmowy poważnej. Do jutra zatem. Obmyślimy!
Niemirycz głową niechętnie potrząsnął. Odpadła go chęć do roboty, gdy posłyszał o takim „braku czasu“. Zamknął swe biurko i poszedł jeść. Przełknął byle co, tak był zamyślony, a ponieważ odesłał do mieszkania pękatą tekę papierów, postanowił zabrać się do nich wieczorem, żeby nie ulec pokusie rozmyślań i dociekań. Ale los nasunął mu Jackowskiego.
— Nareszcie cię mam! Kiedyś wrócił? Chodź na kolację.
— Dziś wróciłem i właśnie jadłem obiad.
— Co to za gałgany ci z „Dzwonka“! Tydzień temu zamieścili wiadomość o waszym powrocie. Obiecują cały cykl wrażeń i kronik. Ja ich dopiero zetnę! Masz notatki, dasz mi co do jutrzejszego numeru?
— Drukowałeś, com ci przysyłał?
— A jakże.
— A zapłaciłeś księdzu, jakem polecił?
— Jeszcze nie. Nie chciało mi się w głowie pomieścić, że chcesz teraz zapłaty. Nie omówiliśmy warunków, a ten twój ksiądz raz się zgłosił, a potem wcale się nie pokazał.
— Chcę teraz zapłaty, bo są bardziej potrzebujący od ciebie i twego wydawcy.
Jackowski ostygł w zapale.
— Ano, to ja się porozumiem z wydawcą i uregulujemy rachunek. W każdym razie pamiętaj o nas!
I pożegnał go. Niemirycz, pomyślał, że z tej strony zabezpieczył się od zajęcia na czas dłuższy. Księdza już zastał. Tak nań niespokojnie czekał, że nawet nie zaczął odmawiać brewiarza, a taką miał radość w twarzy, że Niemiryczowi serce zabiło, i tak się uściskali, jak ojciec z synem. Potem popatrzyli sobie w oczy, aż w dusze, i zaszkliły się łzami powieki.
— Ksiądz zdrów?
— Nigdym jeszcze nie chorował. To bajki, co plotą o zarazach.
— Jakże interesa?
— Dzięki Bogu, zima minęła. Twoja hrabina zacna niewiasta, co miesiąc po mnie przysyłała. Karetą mnie wozili, aż mi wstyd było! I dawała regularnie sto rubli. A jak była zagranicą, to z kasy przynosili. No, a ci twoi dziennikarze to mi powiedzieli, że jeśliś to na biednych przeznaczył, to oni sami dadzą. Tam jest jakiś najwyższy z czarną brodą. Wydał mi się podobny do Kaifasza, takie miał śliskie, zimne oczy. Zląkłem się go i nie poszedłem więcej. Wszystko było zgodnie, tylko z tą jakąś księżną, co to wtedy o tym jakimś obrazie mi mówiła, pamiętasz? to znowu było nieporozumienie. Spotkałem ją kiedyś u hrabiny, pyta jak zdrowie, odpowiadam, że był ciężki tyfus, a teraz ospa się wdała. A ona się obraziła, że żartuję, że ona o moje zdrowie pyta, a ja jej bez sensu odpowiadam. Był sens, prawdę mówiłem, ale o tych biedakach. To jakaś niespokojna kobieta. No i wyobraź sobie, jakem się wystraszył: wzywają mnie raz do konsystorza. Przetrzęsłem sumienie, do bardzo ciężkich przewinień się nie poczuwam — idę. Tam tacy mądrzy i poważni kanonicy zasiadają, że odrazu byłem skruszony i pewny, że coś bardzo złego zrobiłem. Jeden mnie wziął na spytki. W takiej łaźni byłem, jakiej od seminarjum nie zaznałem. No, i pokazało się, żem niejedno i z liturgji i z prawa kanonicznego zapomniał, i takem się splątał, że wreszcie powiadam: „Już mnie gdzie chcecie na pokutę ześlijcie, bo szczerze przyznaję, że i katechizmu na pamięć nie umiem“. Bardzo mam tępą i ciasną głowę. Już na wszelką karę byłem gotów, tylkom myślał, co się stanie z rodziną tego pobytowego! On w Siedlcach, żona i dwoje dzieci w ospie. Mówię ci, tylkom tak w duszy krzyczał do Pana, żeby do nich szedł, jeśli mnie wprost na jaką pokutę poślą. Aż ty kanonik mi powiada: „To ksiądz sam musi wyznać, że się zupełnie w obowiązkach zaniedbał, a ksiądz chce parafji. Czegóż ksiądz tam uczyć będzie, kiedy katechizmu zapomniał?“ Zaczął mnie gromić i nakazywać poprawę, kazał czytać i uczyć się na nowo. Odżyłem, że na tem się skończyło. Już nawet nic nie spytałem, kto to powiedział, że chcę parafji, i tylko myślę, że to może hrabinie sprzykrzyło się dawać te sto rubli.
— No i cóż? Czytał ksiądz, przypominał nauki?
— A jakże. Pożyczyli mi księża dzieł różnych — czytam, kuję na pamięć, ale może, da Bóg, zapomną o mnie, nie będą znowu egzaminować, bo nic mi do głowy nie wchodzi.
Popatrzał znowu na niego z rozrzewnieniem.
— Tak mi wesoło, żeś wrócił.
Tu sobie coś przypomniał zaczął szukać brewiarza.
— Widzisz, gadam o swojem, a nie spełniam obietnicy. Tu kiedyś zimą, u ciebie, miałem wizytę. Przyszła panienka, taka ładna, taka śliczna, żem się napatrzyć nie mógł.
— Do mnie? Ładna panienka? To niemożliwe!
— Jakto! Przecie wiem kto ona — twoja siostra.
— Moja siostra? Ach, może być, przyrodnia! Ależ ona wcale nie ładna — i kaleka.
— Kaleka? Nie uważałem. Patrzałem jej w oczy. Ona bardzo ładna i bardzo nasza. Opowiedziała mi, że zostało was dwoje z rodziny. Była w żałobie po ojcu i bracie. Pisała do ciebie i wzywała urzędowo, boś jej bardzo potrzebny. Jakżeś ty mógł jej nie odpisać.
— Cóż mam odpisywać? Nie chce tego dziedzictwa. Niech przy niem zostanie.
— Ona mi wszystko opowiedziała. Ojciec cię skrzywdził, lecz podobno na łożu śmierci błąd uznał i polecił jej powtórzyć ci skruchę. Brat, umierając, zostawił dla ciebie list. Ona cię prosi, żebyś tam przyjechał.
— Nie chcę. To nie moje dobro, ani majątek. Ja nie potrzebuję. Posłałem jej potrzebne dokumenty i zupełne zrzeczenie się moje.
— Ona to otrzymała, ale odwiozła i oddała mi. I ten list też dała. A ja jej obiecałem, że ręczę za ciebie, że przyjedziesz, będziesz jej bratem, dasz serce i opiekę. Nie możesz odmówić, gdy cię o dobro proszą. Ot, masz te papiery... A kiedy pojedziesz? Żeby jak najprędzej.
— O, co to, to bezwarunkowo nie prędko. Mam tu nawał roboty urzędowej.
— No, to zaraz odpisz. Ot, ja brewiarz odmówię, a ty jej list odczytaj i odpisz. To taka śliczna panienka.
— Ile też ona dała dla tej księdza trzódki? — zaśmiał się przekornie.
— Dała, ile mogła. A obiecała, że jak się z tobą porozumie, to określicie stały podatek z waszej ziemi.
— Nie głupia, wcale nie głupia: — śmiał się Niemirycz. — Teraz mi ksiądz nie da spokoju. Uważa to już ksiądz za swoją sukcesję! A kto mi to szuflady i szafy powypróżniał?
Ksiądz przypadł na swe zwykłe miejsce, rozłożył brewiarz i począł mruczeć po łacinie, jakby nie dosłyszał ostatniej apostrofy.
Niemirycz odczytał list Jadzi.
— Najukochańszy, jedyny mój Romku!
Nie chcę wierzyć, żebyś chciał i zdołał mnie tak odtrącić, boś dobry i sprawiedliwy, a już tylko Ciebie jednego mam. Michaś w przeddzień śmierci napisał do Ciebie i cieszył mnie, że sama nie zostanę, boś Ty nasz. I ja tak czuję, po krótkiem widzeniu w Warszawie, że się zrozumiemy i zgodnie przejdziemy życie. Tak Cię czuję moim i własnym, tak Cię oczekuję. Nie pisz mi nic więcej, tylko kiedy przyjedziesz!... Ojciec się wszystkiem zajmował, i tak nagle na mnie wszystko spadło... Czuję, że nie podołam bez Ciebie. Michaś wciąż powtarzał: „Nie bój się, Roman cię tak nie zostawi, będziesz pod jego opieką bezpieczna“. Ale mnie bardzo ciężko i smutno bez Ciebie, więc oderwij się do mnie choć na czas krótki.
Plenipotencję Twoją zatrzymałam, bo do spraw spadkowych potrzebna, a ten drugi brzydki dokument oddaję. Nie rań mnie. Jam, Twoja siostra, Jadzia, ja mogę i chcę tu być tylko przy Tobie. A to, co mamy, ta ziemia, nietylko nasza, ale jeszcze czyjaś... Ty wiesz, Ty to tak samo, jak ja, czujesz.

Przyjeżdżaj, Romku! Żyję tylko oczekiwaniem otuchą, że mnie nie opuścisz. .
Twoja Jadzia“

Coś nieznanego, zupełnie nowego przemówiło z tego listu do Niemirycza. Jakiś prąd nim wstrząsnął. Nie paliło to wołanie szałem miłosnym, nie wzywało w świat zaczarowany marzeń, porywów, rozkoszy. W tem „przyjdź“ było „wróć“ w tem „twojam“ była nie obietnica, lub oddanie obcej na własność, był spokój prawa i własności, które trwa i trwać będzie do zgonu — prawo braterstwa, ciche, spokojne, ciepłe jak ognisko. Nie filozofował, nie rezonował. Sięgnął po arkusz papieru i pod pierwszem wrażeniem napisał:
„Droga siostrzyczko, na takie wezwanie odmówić ani chcę, ani mogę. Pośpieszyłbym do Ciebie natychmiast, ale obowiązki służbowe mnie tu trzymają. Skorzystam z pierwszej wolnej chwili, żeby do Ciebie przyjechać, w miarę możności dopomóc Ci i upewnić, że możesz na mnie, jak na brata, liczyć.

Twój Roman“.

Ksiądz z pod oka ruchy jego śledził, uśmiechnął się i znowu mruczał pacierze.
Niemirycz zajrzał do szuflady biurka, zapatrzył się w fotografję Willi, w zeschły kwiat, kupkę listów chusteczkę koronkową, zwykłe resztki takiego stosunku, skarby niedawno, a już tylko pamiątki... grobowe kwiecie. Podniósł oczy na księdza, a widząc, że już się nie modli, a myślą jest w swoich abstrakcyjnych światach, rzekł:
— A tę kobietę już straciłem.
— Opuściłeś ją? — niespokojnie spytał ksiądz.
— Nie, odeszła ode mnie... do męża i do dziecka.
— Słuszne i przyrodzone. Gdybyś ją opuścił, źlebyś uczynił: słabszego nie godzi się po drodze zostawiać, choćby ciężył. Musiałeś cierpieć, ale widzę, żeś bez winy, boś spokojny. To rany, co się zagoją, bo są cielesne, a w tobie duch góruje.
— Blizna przecie zostanie — szepnął Niemirycz — i zostanie jakby zbiedzenie ducha. Ha, co robić? Musiało to przejść i musiało minąć.
Zebrał te szczątki, złożył do małej skrzyneczki i zapieczętował.
— Rzucę to kiedyś w morze — szepnął. — Niech gdzieś zapłynie, jak ta palma. Proroczą była kiedyś ta poezja o chmurze i skale!...
Nazajutrz przyszedł hrabia Andrzej do biura. Miał jeszcze na twarzy złotawy odcień swobodnych morskich podmuchów, jeszcze światłość słońc w oczach, ale już był ubrany szablonowo, według ostatniej mody, ostrzyżony, ogolony, już nabierał pozoru eleganckiego panicza i bogacza.
Uścisnęli się po dawnemu serdeczne i hrabia rzekł szczerze:
— Wiesz, zupełnie jest inaczej, niż się spodziewałem. Przyjęli mnie jednym hymnem zachwytu, słuchają mnie bez cienia krytyki, nikt nie jest urażony, ani zgorszony — zasypują serdecznościami.
— No, więc świetnie się zapowiada?
— Pewnie, ale kiedy to będzie! Powiedziałem ojcu, że proszę o pracę. Bardzo się ucieszył, ucałował, obiecał, tylko prosił, abym wszedł w towarzystwo, stanął już w roli skończonego człowieka, złożył obowiązkowe wizyty, pomógł mu w reprezentacji, a zarazem zapoznał się z wybitnymi członkami naszej sfery, z którymi będę potem pracował. No, i wiesz ty, jak długo takie życie trwać będzie? Pewnie do sierpnia, do ślubu Bichety.
— No, to jeszcze nie koniec świata. Ja tu powoli nasze plany uporządkuję, rozłożę na niewielkie dawki. Będziemy je powoli przepychać. Tych reform na życie wystarczy. Ja będę je gotowe podawał, hrabia przy okazji u ojca — poprze — byle zacząć!
— Racja, z taką twoją pomocą mogę i im dogodzić i nie przeniewierzyć się zasadom. Więc wybierz którą z palących kwestyj, streść mi ją, przyślij w kopercie do mego mieszkania. Bo wiesz, dostałem cały apartament. Ale, co ci powiem! Byłem wściekły na ciebie. Pocoś pokazał stryjowi naszą grupę? Co ja zniosłem drwin i konceptów... Radbym się był pod ziemię schować! Czy to dla tych mumij?
Niemirycz popatrzał na niego poważnie.
— Hrabio, — przygotujcie się na gorsze dowcipy i koncepty z naszych zamiarów i idei. Drwina i ośmieszenie, to broń straszna! Broń mas na jednostki, które chcą być inne od tłumu. Broń ograniczenia na wielkość, broń zacofania na postęp. Człowiek, gdy się boi śmieszności, odrazu niech nie idzie w bój z światem.
— Ale można przecie nie narażać się na śmieszność.
— Milcząc i patrząc tylko. Ale w takim razie czynu nie będzie.
— Trzeba nie być samotnym. Trzeba znaleźć sprzymierzeńców. Nie myśl, abym już nie działał. Poznaję ludzi mojej sfery, staram się ich ożywić, zająć. Mój przyszły szwagier, naprzykład, bardzo dobry finansista, chcę sobie zjednać Adama, szaloną ma popularność, Tomek świetną ma swadę. Ty przygotuj kwestje, tylko treściwie i jasno, ja przygotuję ludzi. No, a tymczasem do widzenia. Mam być na śniadaniu u Tarły, a wieczorem na wyścigach.
Jakieś niejasne niezadowolenie miał Niemirycz z tej rozmowy, ale to po chwili przeszło, gdy się zajął pracą. Po południu odwiedził go główny plenipotent ze wsi.
— No, nareszcie doczekałem się pana! — zawołał, sapiąc jak typowy wieśniak, po przebyciu paru pięter. — Można będzie już ostro się wziąć do regulacji tych serwitutów. Ot, panie, tobół! I to tylko jeden klucz!
I położył na biurku tekę tak pękatą, że mogła służyć za poduszkę.
— Czy to już było u hrabiego.
— Było. Dopiero co miałem audjencję. Kazał to tu przynieść i czekać na siebie.
Niemirycz odsunął inną robotę. Wziął się do przeglądania zawartości teki. Plany, inwentarze, akta sądowe, projekty umów, rachunki... Mimowoli za głowę się złapał:
— A toć to będzie na miesiące roboty! — stęknął.
— A będzie — odparł spokojnie plenipotent. — A ja już to dziesięć lat przygotowuję. Ot, osiwiałem, zanim doprowadziłem chłopów do możliwych żądań. Chcieli zpoczątku tyle, że nie wystarczało ordynacji. Mam obiecane za tę sprawę dziesięć tysięcy wynagrodzenia, alem je też sumiennie zapracował. Niech pan się nie boi roboty, ja panu dopomogę ostro, bo mi te pieniądze potrzebne na posag dla córki. Takiego towaru bez pieniędzy ani zbyć.
Zaśmiał się sam z swego dowcipu, a w duchu pomyślał, że dobrze będzie ściągnąć i poznać bliżej tego faworyta młodego hrabiego i kawalera. Zaczęli we dwóch wertować dokumenty i tak ich zastał ordynat. Był jeszcze bardziej niż zwykle uprzejmy, serdeczny i swobodny.
— Jakto! Od Andrzeja się dowiaduję, że pan już jest i odrazu na stanowisku. Po swojemu! Czy to ładnie nie przyjść się przywitać? A może tak pan shardział od czasu, gdy jest nietylko „natus“, ale i „posesionatus“. Winszuję i żałuję, żem nie znał tych stosunków. Skończylibyśmy spór tutaj na biurku. A no, już widzę, że panowie czasu nie tracą. Dziękuję. Ogromnie mi ta sprawa leży na sercu i na kieszeni. Zwalniam pana od wszelkiej innej pracy; niech zastępca pana tu zostanie i tymczasowy bieg rzeczy załatwia, a panu to polecam bardzo, ale to bardzo! Jak pan myśli, kiedy to może być ukończone?
— Ja ręczę, że do jesieni wszystkie gminy podpiszą — odpowiedział plenipotent. — Ja znam pracę pana Niemirycza. Bylebym jego pomoc miał, piorunem pójdzie, panie hrabio.
— No, i ja wiem, że pan Niemirycz, nie przegrywa, nie mitręży i jest moim przyjacielem. Kiedyż pan może wyjechać?
— Ja, panie hrabio, słucham rozporządzenia. Jeśli pan hrabia życzy sobie, żebym pracował tam, a nie tu, mogę wyjechać choćby dziś — odpowiedział spokojnie, tylko jakby smutno. Zrozumiał cały plan. Usuwano go z myślą, aby osamotnić hrabiego Andrzeja, zerwać wszelki wpływ i oddziaływanie. Czyniono to arystokratycznie, delikatnie, z całem wyrobieniem sfery, nawykłej do dyplomacji i wyszukanych form.
Hrabia, pod krótkiem spojrzeniem jego, jakby się zmieszał, ale tylko na jedno mgnienie myśli.
— Nie zapomnę panu nigdy wszystkich doznanych dowodów szlachetności i delikatności uczuć. Ile w mej mocy, postaram się odwdzięczyć czynem, tymczasem dzięki za taką gorliwość i ufam, że sprawę złożyłem w dobre ręce obu panów. Zdecydujcie już sami o szczegółach, ja na jedno nacisk kładę, na pośpiech. Żegnam panów.
Uścisnął obu dłonie i wyszedł.
— Ja ręczę, że pan parę tysięcy dostanie. No, więc jakże, kiedy jedziemy? — zapytał plenipotent.
— Wszystko mi jedno — odparł chmurno Niemirycz.
— Ja mam trochę sprawunków dla moich kobiet, ale jutro wieczorem jużem gotów.
— Jam gotów i w tej chwili.
— Oho, widzę, że będziemy się nawzajem napędzali — zacierał ręce plenipotent. — No, to już lecę! Papiery zostawiam.
Niemirycz, po jego wyjściu, zebrał razem dokumenty i kazał woźnemu odnieść do swego mieszkania, a sam się przewałęsał po mieście, czując wstręt do pracy, do myśli, do czegokolwiekbądź.
Nazajutrz przyniesiono mu z kasy pensję za cały czas podróży z hrabią Andrzejem, plus grubą sumę na djety i rozchody w sprawie serwitutów. Zapłacono mu po królewsku. Miał ochotę zwrócić to złoto, ale pomyślał o uciesze księdza i zostawił. A ksiądz przyszedł na pożegnanie, ale, wbrew spodziewaniu, nie bardzo się datkiem ucieszył. Wyglądał jakiś zamyślony, nieswój.
— Coś księdza złego spotkało?
— Nie, tylko czuję coś w tobie. Masz takie niejasne oczy, takeś bez radości dał te pieniądze. Może ci ich szkoda? Ale ja może nie rozumiem?
— Prawda, niemiłe mi te pieniądze. Chciałem za ten rok innej zapłaty, spodziewałem się innych rezultatów, myślałem, że pociągnę w inny świat, do ideałów, hrabiego Andrzeja. Dostałem pieniądze i usunięcie jako szkodliwy. Żal mi, jestem jakiś obolały, osłabły. Czyż oni już więcej nic nie mają i nie dadzą, tylko pieniądze? Czyż, jak wszystko dawne na świecie, idą w ogólną ruinę bogów i olbrzymów, w zmierzch i noc zniszczenia? Człowiek ciągle szuka jakiegoś stałego głazu, a do czego się dotknie, wszystko się wali!
— To cię gryzie? No, to chwała Bogu! Bałem się, że sumienie, a to tylko bujna młodość. Co nam robaczkom drugich sądzić, uczyć i krytykować! Byle samemu nigdy Pana Jezusa z oczu nie spuścić, to On już nas doprowadzi do końca, a jak uzna, żeśmy już bardzo zmęczeni, to się odwróci, skinie, a dusza się z łachmana otrząśnie i pójdzie wolna. Młody to bardzo życie czuje i ziemię, jak świeża glina, ale ty się nie zabłąkasz. Zobaczysz, potem ci coraz lżej będzie! To nic, byle cię sumienie nie gryzło. Oj, byle człowiek siebie dopilnował, dosyć mu, bardzo dosyć!
Dzwonek się ozwał. Niemirycz otworzył, w progu stał plenipotent Bratkowski.
— Pora nam, panie łaskawy.
— Jużem gotów — odparł Niemirycz raźniejszym głosem.
Ksiądz go jak syna za szyję objął i ucałował.
— Moje dziecko, a do siostrzyczki prędko zajrzyj. Ja jej dałem słowo za ciebie.
— Dobrze, dobrze! Dziękuję księdzu.
— A zaco, zaco? Jedź zdrów i wracaj spokojny. Ja tu zostanę, pacierze dokończę.
Gdy wyszli i stróż wyniósł kuferek, ujrzał Niemirycz dorożkę, wyładowaną tobołkami.
— To wszystko pana? — zdumiał.
— A moje niby, a naprawdę babskie. Co to, panie, cztery kobiety w domu, to bagatela. To, panie, wrogowi zakazać!
— Pocóż się pan żenił? — uśmiechnął się Niemirycz, gdy z trudem się umieścili i ruszyli.
— Albo ja wiem? Ot, coś przyszło, a zresztą taki świata porządek.
— A dużą pan ma rodzinę?
— Pięcioro. Chłopcy w szkołach, córki w domu. To, panie, ciężkie roboty — kalectwo!
— No, dobrowolne!
— Co robić, jak Pan Bóg daje? — stęknął z całą wiarą w ten utarty frazes Bratkowski.
— Biedny Pan Bóg! — mruknął Niemirycz.
— Co pan mówi?
— Pytam, kiedy dojedziemy?
— Jutro na południe. Telegrafowałem. Czekają nas kobiety z obiadem, a pewnie dobrze wystąpią dla takiego gościa.

Niemirycz milczał, zapalił papierosa i pomyślał, że skorzysta z pierwszej urzędowej zwłoki, żeby pojechać do Niemirowa.

XIII.

Ale zwłoka nie zdarzyła się tak prędko. Bratkowski naglił i popędzał sprawę, bo miał konkurenta do starszej córki, młodszego rządcę, który za posag miał wziąć w dzierżawę jeden z folwarków ordynackich.
Zresztą Niemirycz sam, po krótkim czasie pobytu, zajął się tą nową sferą i z ciekawością studjował nieznane sobie typy szlachty na ziemi osiadłej, średnio zamożnej, oficjalistów magnackich i urzędników. Nieznany to mu był umysłowy i duchowy świat. Miał też pole podatne do badań, bo Bratkowscy żyli w towarzyskich stosunkach z okolicznemi dworami, a że nadszedł czas wakacyjny, okolica pełna była młodzieży, ożywiona, rozbawiona. Pałac hrabiowski stał pustką tego lata, ale zato dom rządcy był gwarny i rojny. Trzy panny na wydaniu, gimnazista i student byli żywiołem ruchliwym i przyciągającym. Codzień prawie bywały zebrania i zabawy. Z rozporządzenia hrabiego, ulokowano Niemirycza w pałacu, który pięknym parkiem łączył się z domem rządcy i folwarkiem. Dalej nieco, za stawami, była mieścina i kościół parafjalny.
Niemirycz znał dwór jeszcze ze swych czasów korepetytorskich, ale tylko pałac i park. Rodzina hrabiowska nie znała się z rodziną plenipotenta, i w czasie pobytu „państwa“ mur chiński dzielił pałac od folwarku. Teraz pałac stał pustką, jeden tylko kredencarz, emeryt, utrzymywał w porządku salony i usługiwał Niemiryczowi, a że go znał z dawnych czasów, zaraz pierwszego wieczora rozgadał się i wypowiedział swe arystokratyczne oburzenie:
— Pan będzie łaskaw, wychodząc, drzwi od ganku na klucz zamykać, żeby tu ta szarańcza nie nalazła. Niech sobie ogrodnik cierpi od nich, ja pałacu nie dam. To, panie, mole są, persaki, pluskwy!
— Kto taki?
— Ano, te komisarze. To, panie, chleb hrabski je, na hrabskiem się bogaci, panoszy, a myśli pan, że to wdzięczne, przychylne, staranne? To wrogi, panie! Starzy to choć tylko myślą okraść, a młodzi toby rznęli. I zaco? Raz tu banda takich młodzików naszła pałac, kiedym wietrzył salony, to już nie mówię o piasku i śmieciu, co nanieśli, o papierosach, co rzucali na posadzki, ale co to się nadrwili z portretów w jadalni, co się naszydzili ze starych mebli w sypialni, co się naodgrażali i na bronzy, i na srebra, i na zbroje. Taka złość i mściwość ich trzęsła, że aż cierpliwość straciłem i zapowiedziałem nazajutrz rządcy, że jak się takie najście powtórzy, doniosę hrabiemu. To odtąd już nie śmieją nachodzić, ale mnie znienawidzili. I zaco, panie? Wszystkoć mają, wszędzie łażą; toć i jedzą, i piją, i ubierają się, i uczą, i bawią. Wszystko ze grafskie. Toć jak ja z hrabią zagranicą byłem, w Niemczech, tośmy też zwiedzali takie pałace — różni ludzie zwiedzają — to tam każdy wejdzie jak do kościoła, kapelusz zdejmie, wszystko obejrzy z zajęciem i uszanowaniem, i pochwali obraz, i rzeźbę, i meble. A drugi to sobie co i przerysuje, i zapisze, a czego nie rozumie, to kredencarza o wyjaśnienie poprosi grzecznie i cieszy się, że ma w kraju co drogiego i pięknego, i że jest magnat, co to zebrał i przechował, i stare czasy i ludzi wspomina z szacunkiem. A tu, panie, żeby nie zamykać, toby chlew z tego zrobili, i choć niby drwią i lekceważą, a rozgrabiliby po kawałku, albo połamali i kawałkamiby roznieśli, żeby tylko psuć! I żeby to chłopy, ale to się też ma za panów. Niech pan i na moment otwartych drzwi nie zostawia.
Niemirycz obiecał mu to solennie. Rozlokował się w dawnym swym pokoju w bocznem skrzydle i zpoczątku odwiedzał rządcę tylko w porze posiłku południowego, resztę czasu spędzając przy robocie. Ale potem, gdy zajęcie wymagało i jazd do rejenta, i narad z komisarzami, i długich pertraktacyj z chłopami w gminie, gdzie mu wszędzie Bratkowski towarzyszył, zaczęli razem zajeżdżać do rządcy o różnych porach, zwykle głodni, zmęczeni, ochrypnięci od gadania i mający jeszcze coś z sobą do przedebatowania lub spisania w biurze.
Rodzina rządcy otaczała młodego człowieka i kawalera uprzedzającą grzecznością. Student znał go z firmy dziennikarskiej, uważał za niedowiarka i socjalistę, panny i matki marzyły, że go złapią. Goście, którzy go poznali, widzieli w nim poważną figurę prawniczą i towarzysza młodego hrabiego. Wszystkim potrochu imponował i bardzo ich zajmował. A on ich badał, poznawał i obserwował z całem zajęciem i zupełnie objektywnie, szukając w tej grupie idei, gustów, antypatyj i człowieka. Przedewszystkiem zdziwił się, że ci ludzie, urodzeni i wzrośli wśród przyrody, pracujący na roli, przyrodę mało znali i odczuwali, roli nie kochali. Nikt nie znał botaniki i zoologji, nie umiał nazwać kwiatów polnych, ćmy, drobnego śpiewającego ptactwa, miljonów owadów. Znali zboża, które można sprzedać, trawy dobre na paszę, zwierzę pociągowe lub łowieckie, ale co stanowiło poezję, śpiew, życie natury, to nikogo nie obchodziło, tem się nikt nie bawił ani zajmował. O roli zaś mówili jak o ciężkiem brzemieniu, krwawej pracy, źródle dochodu i materjale do korzystnej sprzedaży. Rozkolonizować, spieniężyć i żyć z kapitału w mieście dla wygody i użycia, to było marzeniem większości. Ci, co pracowali, narzekali ciągle na chłopa, na warunki, na stan pogody, na złe ceny, reszta marzyła o dezercji.
Nie byli zacofani i ciemni. Czytali pisma i książki, w gospodarstwie był postęp, ale oni sami byli jacyś znudzeni i apatyczni, pesymiści wogóle. Jak cały ogół świata, nie kochali warsztatu. Młodzież była też rozmaita. Byli tacy, którzy, skończywszy cztery klasy, już gospodarzyli. Byli studjujący prawo i medycynę, nawet agronomję, a przybyli tylko na letni wypoczynek. Ci się bawili końmi, polowaniem, flirtem — szczególnie flirtem. Panny były też rozmaitych gatunków: były wychowane w domu, z nauczycielką Polką i Francuzką do języków, i takie, które kończyły pensję w mieście, i wychowane w zagranicznych klasztorach. Siedziały po domach, oczekując mężów, zajmując się robótkami i robieniem herbaty. Nie były jednak zacofane; wszystkie znały dzieła Przybyszewskiego, śmiałe i cięte były w mowie, zalotne w obejściu. Ubierały się modnie, czesały secesyjnie i starały się niczem jedna od drugiej, a wszystkie od utartego szablonu nie wyróżnić. Prawie każda miała anemję., wszystkie były wątłe i nerwowe, sporty uprawiały tylko jako dodatek do flirtów, szczyciły się różaną i liljową cerą, zanikiem piersi i bioder, i czyniły co w ludzkiej mocy, żeby zostać histeryczkami.
Nad niemi czuwał areopag matek i ojców zadowolonych z wychowania i wykształcenia, rozmyślających, aby je jak najprędzej i najbogaciej za mąż wydać. A lato tymczasem szło ku swej pełni, a ziemia zdobywała się na swój najwyższy przepych. Okolica cała oczekiwała gorączkowo św. Jana — wełny, kontraktów, zadatków na nowe zboże, zbioru koniczyn i imienin Bratkowskiego, które obchodzono wielkim balem. Niemirycz, zmęczony pracą, znudzony tak zwanem towarzystwem, wymykał się, ile mógł, w pole. Zaszywał się w kwitnące zboża, kładł się w trawach — godzinami mógł słuchać szeptu źdźbeł, szmeru owadów, i patrzeć na wirujące w słońcu pyły nasienne. Świat był ich pełen, ziemia okwitła, a teraz unosił się nad nią siew przyszłych kwiatów — pollen rodzajny — złocił się w powietrzu, mącił przezrocze wód, napełniał powiew wonią miodową. U szczytu żywotnej siły był łan, i gaj, i łąka. Gdy wracał z takiej wędrówki na wieczerzę do Bratkowskich i słyszał, jak młodzi mówili o muzyce na bal, o iluminacji na bal, o strojach na bal, o sztucznych kwiatach na bal, słuchał już bez oburzenia i podziwu, a tylko z jakimś bezmiernym smutkiem, jaki się ma dla ślepych i głuchych. Wybierał się na tydzień urlopu do Niemirowa, ale Bratkowski chciał go na balu mieć i tak pointrygował, że ważny jakiś termin wypadał właśnie nazajutrz. Musiał zatem zostać. Wszystko się udało, i pogoda, i muzyka, i ilość kawalerów, i wino, i toasty, i lody — i kiedy miesiąc właśnie z nad stawu wypłynął, a ziemia, z gorąca dnia ostygła, zaczęła zionąć rosą i balsamiczną wonią, we dworze rządcy rozpoczęły się niecierpliwie oczekiwane tańce. Niemirycz, który przez ciąg długiego jak wieczność obiadu bawił dwie pompatyczne mamy i wygłosił parę toastów, po spełnieniu tych obowiązków wyszedł na papierosy i wrócił, gdy w salonie panował już skwar od lamp i ciżby ludzkiej, gdy powietrze duszne było od perfum i potu, a przesłonięte mgłą.
Czyżby i tu wirował pollen przyrody czerwcowej! Popatrzał chwilę na wirujących ludzi. Mieli twarze konwencjonalnie uśmiechnięte, pod ścianami siedziały pompatyczne mamy. Takt tego wiru znaczyło z nut kilku najętych muzykantów — tempa i kroku nauczył metr tańca.
Homo sapiens się bawi!
— Pan nie tańczy? — spytało go kilka osób ze zdziwieniem, z żalem, z zalotnością, ze współczuciem, na wszystkie tony.
— Niestety, nie umiem! — odpowiadał uprzejmie, a gdy go zanadto namawiano i ośmielano, umknął do parku. Zaszedł tak daleko, żeby muzykę słyszeć ledwie jak odległy szum, w zakątek cienisty i dziki, i tam, wyciągnąwszy się pod świerkiem, odpoczywał. Czuł się, jakby w bardzo miłem towarzystwie, jakby z kimś drogim i bliskim, z tem niebem i z tą weselną przyrodą. Po gniazdach niewidzialnych słyszał kwilenie piskląt, w blasku księżyca przelatywały ćmy. barwne jak stare makaty, i zapadały w orgję na kwiaty nikotyny i naparstnic. Gdzieś od pól dochodziło dyskretne nawoływanie kuropatw:
— Czyj ty? Czyj ty?
Miał ochotę im odpowiadać:
— Wasz! Wasz!
Jeż na łowach przesunął się tuż koło jego nóg, obwąchał je nieufnie, czmychnął i potoczył się dalej. Czasami z igieł świerkowych spadały krople rosy. Na srebrnej drodze miesiąca wirował pollen, mącąc ją jak fale.
Wtem usłyszał w dali głosy ludzkie. Ścieżka szła opodal. Spokojny był, że w zroszoną trawę polany nikt nie pójdzie. Słuchał. To dwie panny wyrwały się od tańców, na marzenie może. Głosy stawały się wyraźniejsze.
— Mówię ci, gorset mam tak ciasny, że strach.
— Ależ się Marylka zestroiła i to podobno suknia z Warszawy.
— Wierzysz? Pewnie z Łowicza. A jak bezczelnie Julka łapie Adasia, aż wstyd patrzeć.
— Ta stara ropucha Bratkowska na złość mnie posadziła przy tym łysym Zaleskim. Pisarczuk z kancelarji! Boi się, że odbiję jej Staśka od tej bogaczki Adamsówny. Jest się o co rozbijać — młynarka. Jego ojciec u mego dziadka na propinacji siedział.
— Tyle nagadali o tym jakimś Niemiryczu, a to jakaś pokraka. Wyobraź sobie, pytał mamy, czy nas na pensji uczyli higjeny kobiecej!
— On wogóle, gdy się odezwie, to głupstwo palnie. Mnie pytał, czy się znam na chorobach dziecinnych.
— Okropnie źle wychowany. To coś musi być z niższej klasy, nie umie się znaleźć w towarzystwie.
— A szkoda, ładny chłopiec!
— To co? Podobno goły.
— Ach, jaka rosa! Włosy się rozfryzują. Wracajmy. Myślałam, że chłopców spotkamy, a tu żywej duszy niema. Może już tańczą mazura. Fe, jak tu wilgotno!
Tu raptem wrzasnęły obie, jak na komendę, i uciekły, a sprawca przerażenia, jeż, fukał chwil kilka.
Ale w tańcach musiała nastąpić przerwa i wypoczynek, bo znowu przeszło opodal paru mężczyzn z papierosami. Śmiali się. Jeden coś opowiadał.
— Grzmotnęliśmy się o ziemię, aż jękło! Tylem wykierował, żeby Julcia była pode mną... Ale koścista bestja! Stanik jej pękł — przysięgnę, że się watuje.
— To nic. Stary nakradł się zdrowo! Dotka ci ją listami!
— Wiesz ty, wolałbym mamę... bez sakramentu.
— Et, Świnia jesteś!
— A ty poco Adamsową kręcisz?
— Bo co z tych panien? Oprócz Adamsówny, niema żadnej partji. Człowiek się tylko ogania, żeby nie złapali.
— Ależ bo łapią, wprost gwałtem tkają.
— Aż złości. Za byle jaką kobyłę ceny nie wymyślą. Zechciej czwórkę zebrać, to parę tysięcy zaśpiewają. A tych fornalek mrowie — i co z nich?
— Et, jakieś pięć tysięcy! No i to pierwsza — na zachętę. Tamte i tego nie dostaną.
— No, a Majewska?
— Goła. Wigder mówił, że stary ledwie dyszy.
— A Marylka Sawińska?
— No, ta się wyda przed ślubem...
— Adamsównę Bratkowscy łapią dla Staśka.
— No, no, pogadamy jeszcze o tem!
— Ale, ty z Adamsową!
— A cóż to, mała robota, myślicie? Baba waży siedem pudów i śmierdzi kozą!
Przeszli wśród wybuchu żartów, dwuznacznych i grubych śmiechów. Za nimi jakby się snuł zaduch dusznego lokalu knajpy, domu rozpusty i wyziewów żydowskiej „wekselstuby“.
Niemirycz podniósł się i poszedł głębiej przez polanę, do dalszej grupy drzew, kędy już nie szła żadna gracowana ścieżka. Na niebie poczynał świt walczyć z księżycem, wyłaniać się na wschodzie, różano barwić obłoczki. Po gniazdach uczyniło się gwarniej, zamykały swe przybytki miodowe kwiaty nocne, wracały do kryjówek opite ćmy, rosa już nie kroplami, ale całym deszczem opadała na senne jeszcze niwy i trawy. Jeszcze chwila jakby ociągania ze snu, wahania, próby... i nagle zagrał, zaśpiewał, wybuchnął dzień i słoneczne życie. Tysiączne głosy, tysiączne blaski i barwy, tysiączne wonie.
Niemirycz wstał i słuchał z twarzą jasną, z oczyma pełnemi jakby ros i blasków, jak to niebo zaranne, i tak z całą przyrodą radował się, i błogosławił, i modlił...
We dworze rządcy tańczono „białego“ mazura. Zabawa udała się wyśmienicie, takie było ogólne zdanie. Wszystkie rozmowy na czas dłuższy miały niewyczerpany temat wspomnień, plotek, obmowy, nadziei. Ale Niemirycz skorzystał, że Bratkowski bal odsypiał, potem balowe rachunki załatwiał, żeby uwolnić się do Niemirowa. Nie uwiadamiał o przyjeździe, nie chciał przyjęcia, a czuł, że będzie mile witany, i jechał sam z przyjemnością. Najęta fura żydowska wyrzuciła go pewnego wieczora przed gankiem Kęckich i jak wtedy, przy pierwszem poznaniu, zastał ich przy wieczerzy.
Nie spojrzał, czy kto jest więcej, nie spodziewał się, gdy wtem, w chwili gdy wóz stawał, z pod werandy ozwał się okrzyk:
— Romek!
I ujrzał Jadzię, zrywającą się pierwszą. Biegła ku niemu i rzuciła mu się na szyję, bez słowa. Wszystko, co czuła, było w tem jednem spieszczonem imieniu. Potem poczuł szczere i silne uściśnienie dłoni Jaśki, i kościste objęcie Kęckiego, i twardą prawicę pana Piotra. I oto już siedział wśród nich, i gadali jedno przez drugie, i śmiali się, i pytali, i opowiadali, jakby życie z sobą przeżyli.
Jadzia siedziała przy nim i mówiła:
— Wiedziałam, że przyjedziesz. Spodziewaliśmy się ciebie dziś, jutro...
— Skądże tak napewno?
— Ksiądz mówił.
— Jaki ksiądz? Mój?
— A twój. Jaśka była zeszłej niedzieli w Warszawie, szukała ciebie, potem trafiła do księdza. Mówił, że już się wybierasz, że za dni dziesięć niezawodnie przyjedziesz. On święty, on wszystko wie! Jużeśmy czekali. Codzień tu jestem, po ciebie.
— Już pan skończył serwituty? — spytał Kęcki.
— Nie, będzie do jesieni roboty.
— Ależ bo to i gmach roboty. Ale też i hrabia po królewsku panu zapłacił.
Spojrzał pytająco.
— Nie wie pan? Sprawę o koszta i używalność z Niemirowem umorzył zupełnie. A tośmy się już lękali z panną Jadwigą, że trzeba będzie jeden folwark sprzedać.
— No, to co? Dosyć jeszcze zostało, sądzę.
— Aha, pewnie, dosyć! — mruknął pan Piotr. — Dosyć, bo i wstyd w dodatku. A niedoczekanie! Ile było, tyle być powinno. Sprzedać! Narośnie to, czy urodzi się znowu? Jak żyto, oczy bydło? Dobrze panu gadać, ale zrobić, to nie dobrze!
— Co go pan uczy! — ozwała się Jadzia, jakby urażona. — On lepiej od nas wie. My oboje wiemy.
— Oho, jak panna Jadwiga shardziała! — zaśmiał się pan Piotr. — A dawnoż to, jakeście już opłakiwali Bedrychę, że ją sprzedać trzeba?
— To czemu pan wtedy rady nie dał, a tylko klął sądy i stemplowy papier?
— Bo to czart wymyślił. Od klinów asyryjskich aż do ostatniej maszyny pisarskiej, przeklęta wszelka litera.
Niemirycz spojrzał na siostrę.
— I przyjęłaś wspaniałomyślność hrabiego? — spytał.
Zaniepokoiła się, zawahała, wreszcie rzekła:
— Kiedy, Romku, to o ziemię chodziło. Doprawdy, trzeba było sprzedać Bedrychę. Nie było innego wyjścia. A przytem hrabia cię wynagrodził za pracę, to jakbyś ty Bedrychę kupił.
Uśmiechnął się do niej.
— Co za kręte rozumowanie. A wiesz, że to nie nagroda za moją pracę? To dymisja okraszona reskryptem dziękczynnym i orderem.
— Jakto, usunięto pana? To niemożliwe! — wykrzyknął Kęcki.
— Z posady prawnej nie. Ale miałem szersze plany i nadzieje. Pan zna hrabiego Andrzeja?
— Prawie nie.
— Ja go znam od dziecka. Byłem długie lata jego korepetytorem. Teraz spędziliśmy półtora roku, nie rozstając się na chwilę...
— Aha, chciał go pan urobić na człowieka wedle swoich pojęć i to się nie podobało starym! — przerwała Jaśka.
— Tak, usunięto mnie. Więc nie mogę dzielić radości Jadzi z zachowania jakiejś tam Bedrychy.
— W każdym razie takie usunięcie jest dowodem, że się z panem rachują — rzekła Jaśka. — Byle hrabia Andrzej pana nie odstąpił, sprawa nie przegrana.
— A zawsze Bedrycha uratowana! — wtrąciła swoje Jadzia. — A jeśli cię ta darowizna uraża, to będziemy zbierać, oszczędzać i złożymy za kilka lat sumę. Będziesz mógł zwrócić hrabiemu.
— A w hrabi Andrzeju jest materjał na człowieka? — spytał pan Piotr.
Niemirycz pomyślał:
— Wrażliwy jest, szlachetny, a co najważniejsze, gotów uznać błąd i naprawić go. Naturalnie, nie umie pracować, wytrwać, bo skądże to umieć może!
— Czyli, że gdyby pan go niańczył, nosił, na pasku trzymał, za niego wszystko zrobił i obmyślił, to możeby jako tako udawał człowieka.
Pan Piotr lekceważąco machnął ręką.
— Ot, niech pan trochę, o tych ludziach zapomni. Teraz to pora, że świat, co ma najpiękniejszego, na pokaz niesie. Zna pan cudze ziemie, niechno pan swoje zielone łąki i wody pozna i pokocha.
Niemirycz spojrzał serdecznie na Jadzię.
— Przecie jestem w gościnie u królewny.
— W gościnie! Nie mów tak, Romku! — szepnęła, przytulając się do jego ramienia.
Ale Kęcki ciekawy był sprawy z serwitutami i rozmowę na ten temat skierował.
— U nas jest tego także trochę i tak się to wlecze. Wartoby poregulować — rzekł zamyślony.
— Potrzebnie! — mruknął pan Piotr. — Nauczyć chłopów pieniactwa, zapoznać z sądem i markami, rozwłóczyć ich po miastach, dać w ręce całej czeredy pokątnych doradców — i poco? Żeby Meheczowi przybyło paręset, morgów wypasów, których i tak ma kilkanaście tysięcy morgów.
— Co gadasz! — obruszył się Kęcki. — Ot posłuchaj, ile ordynacja zyskała na regulacji.
— Co zyskała? Figę pewnie!
— No, a choćby tylko spokój.
— A ty tu nie masz spokoju? Chłop pasie i ty pasiesz, każdy ma suto. Tam co innego. Tam każdy chce być panem, żyć nad stan, bawić się, używać i nic nie robić. To się nazywa kultura. Dla kultury trzeba pieniędzy, wyciskają je zewsząd, obmyślają coraz nowe dochody, dla coraz nowych rozchodów. To się nazywa bogactwo, dobrobyt, ekonomja publiczna, a to głupota i nędza. Posłuchaj czy im kiedy dosyć, czy kto rad, spokojny i syty. Pewnie, że w zarządzie dóbr, jak czytają twoje raporty i rachunki, żółć ich zalewa, albo drwią z „dziczy“, która nic nie daje. A ja przysięgnę, że ta dzicz najwięcej zniesie klęsk, najcięższe czasy przetrzyma i najdłużej zostanie. Nieprawda, panie Romanie?
— Wobec tego, że ludzie mają właściwość okaleczenia, wykoszlawienia i zbrudzenia wszelkiej idei — prawda.
— A zresztą uważcie, że człowiek, gdzie się rozmnoży, rozgospodaruje, wszystko zje i zniszczy. Dla zamienienia serwitutów darować trzeba chłopom trzy razy tyle łąk, na koszta trzeba wydrzeć więcej dochodów, trzeba podnieść cenę siana, drzewa, ryby i innych. Trzeba czyścić sianożęcie, puścić siesiery w dzikie ostępy. Trzeba zniszczyć i wytępić, wygnać łosia i dzika, głuszca i cietrzewia, i sarny niewinne. Pójdzie precz i wilk rabuś i lis jurysta, ale tych ludzie zastąpią. Lecz tamci przepadną i zaco, jakiem prawem? Bo słabsi! Pan ich nie zna? Ja ich panu wszystkich pokażę, ze wszystkiemi zapoznam, i pan porówna ten świat napchany ludźmi i fabrykami, i ten świat zwierza i natury. Zobaczy pan gdzie lepiej i kto lepszy. Stary już jestem i tego nie zobaczę, i może, da Bóg, i wy jeszcze tego nie dożyjecie, ale straszna będzie ziemia, gdy na niej zostanie tylko człowiek mądry i silny, i wszystko to tylko, co on wytworzy, wymyśli, wychowa i zbuduje!
Wstał pan Piotr i dodał:
— Będzie straszne, bo to, co teraz jest chorobą, będzie stanem ogólnym ludzkości. Pomsta przyjdzie na to, czem się najwięcej szczyci homo sapiens. Świat ludzki skończy zwyrodnieniem ciała i obłąkaniem rozumu. Postęp, cywilizacja, wynalazki, walka o byt, nauki, sztuki, zbytek, wygody to wszystko stopnie do rozstroju ciał i dusz, do szaleństwa i śmierci za życia. Ludzie, wy przecie jeszcze zdrowi i przytomni, nie krzywdźcie słabszych, nie tępcie, co Boże, nie zmieniajcie, co wieki trwało, milczcie o dochodach i zyskach, zostawcie ten szmat dziki w jego dzikości, tych ludzi natury z ich naturą, tego zwierza w jego łozach i haszczach, nie naprowadźcie tu rachmistrzów i mierników, bo popełnicie ciężki grzech!
Niemirycz poczuł na sobie wzrok Jadzi niespokojny, trwożny, pytający. Zrozumiał, co myślała.
— Nie, nie — szepnął — my nic nie zmienimy.
— Popłyniemy na ciche wody! — zawołała Jaśka. — Wieczór tak cudny, nocy prawie niema. Jutro niedziela — wakacje... Tatuś z nami?
— Nie, mam zajęcie. Jutro do was, do Niemirowa zjadę.
Ruszyli się wszyscy. Jadzia poszeptała coś z Kęckim i dogoniła ich nad rzeką. Nie brali wioślarzy. Siedli we czworo w łódkę, wysłaną tatarakiem i zielem wodnem, i ruszyli.
Gdy tak zapłynęli daleko w ciche ustronia wodne, wokoło mając przepych lata, bujność roślinności, pierwotność szeroką natury, tę bajeczną cichość, pomyślał Niemirycz, że przecie miałby coś do pokazania towarzyszom zagranicznym, i począł opowiadać o tych ludziach, z którymi przeżył miesiące.
Pan Piotr, który też przez, długie lata świat obszedł i poznał, dopytywał ciekawie o znane miejsca i narody, a Jaśka szczególnie była ciekawa kobiety. Jadzia tylko słuchała, czując strach i niepokój, z jakiem wrażeniem on przestąpi próg Niemirowa, co odczuje w tym domu.
I tak kołując, zbliżali się przecie tam, i gdy byli blisko, śledziła jego rysy, czy pozna, czy o co spyta, czy się wzdrygnie?... Ale jakby jej w pomoc szło niebo i ziemia, bo gdy podjeżdżali, złoty i różowy świt wytrysnął nad światem i zalał wszystko takim blaskiem, taką aurolą, że nikt nie mógł wspomnieć smętku i troski, niechęci i żalu. Toń była jak dno muszli perłowej, olszyny nadbrzeżne podbite złotem, trawy i krzaki tęczowe, a przez długi szpaler drzew świecił w blaskach pogodnego wschodu dom starodawny, o podjeździe na słupach, karpiówką kryty, typowy dwór szlachecki.
Jeśli Niemirycz i odczuł jakieś ściśnięcie serca, to nie okazał niczego, bo widział i rozumiał trwożny wzrok siostry i badawcze spojrzenie Kęckich. Wysiedli i szli ku domowi, rozmawiając o ziołach wodnych i rybnych toniach; nie przerwali tematu rozpoczętego w łodzi. Do domu weszła Jadzia pierwsza i w sieni bez słowa uściskała brata. Zresztą nikt niczem przybycia nie podkreślił, a pan Piotr zwrócił uwagę Niemirycza na olbrzymie, dwudziestoletnie rogi łosie z czaszką, zajmujące całą ścianę i służące za wieszadło.
— I takich magnatów tutejszych chce zgładzić kultura! Zawiozę pana w ich królestwo. Zobaczy pan, jacy to mocarze i monarchowie głuszy.
— Przedewszystkiem jeść i spocząć! — zawołała Jaśka, przeciągając zmęczone wiosłowaniem ramiona. — Jadzia już się krząta w jadalni. Chodźmy do niej.
Niemirycz pobieżnie spojrzał po domu. Stare miał meble, stare obrazy po ścianach, ale wyglądał oprzątnięty, jakby odnowiony. Pełno było kwiatów, wszędzie po stołach dużo książek i gazet, w sieni wieńce dożynkowe, w jadalni szereg portretów antenatów — służby prawie żadnej.
Chłopak w szarej świcie pucnął go w rękę na powitanie i wniósł zaraz, potem samowar.
Nie było żadnych owacyj, uroczystych przywitań, ciekawych oczu. Było, jakby nie przybył, ale jakby wrócił do tego domu.
Zasiedli wszyscy do stołu i poczuli zmęczenie po tej całonocnej wycieczce. Upojeni byli powietrzem i najnormalniej senni.
— Jak my chrapniemy teraz zdrowo! — przyznał się pierwszy pan Piotr, ziewając.
— To prawda! — potwierdził z uśmiechem Niemirycz.
— Ja najsumienniej śpię do zachodu słońca! — rzekła Jaśka, wstając.
Ruszyli się wszyscy.
— Zaprowadzę cię do twego pokoju, Romku — rzekła Jadzia. — Rzeczy twoje już przysłano z Mehecza.
Pożegnał Kęckich i poszedł za nią.
Pokój był od ogrodu, czysty, obszerny, ale bez żadnych szczególnych pamiątek. Pęk kwiatów polnych stał na biurku, nad łóżkiem makata perska, kilka szaf z książkami. Nie było pustki — dużo słońca i powietrza.
Uścisnęli się. Był tak zdrowo znużony, że po chwili zasnął, jak kamień. Gdy się obudził, ptaki w ogrodzie śpiewały do snu, słońce zachodziło, lato pachniało w powietrzu. Zresztą była wielka cisza.
Ale snać czatowano na jego przebudzenie, bo ledwie się przebudził, ukazała się w szparze drzwi płowa czupryna chłopca usługującego i dwa rzędy zębów w uprzejmym uśmiechu.
Wszedł, podał wody i rzekł:
— Pany już wszystkie wstali i pan z Mehecza dopiero co przyjechał.
Niemirycz się zerwał zawstydzony, począł się ubierać.
— Kto tu mieszkał pierwej w tym pokoju? — spytał.
— Pany. A któżby? To pańskie pokoje — odparł chłopak, myśląc, że żartują z niego.
— Jakie pany?
— Nasze. Starynne pany. Tu cudzych nigdy nie było.
— A tyś tu dawno?
— Od Trójcy, ojciec przyprowadził.
— A ojciec twój kto?
— Pasiecznik na Bedrysze.
— To co on robi? — spytał Niemirycz, nie rozumiejąc.
Pszczołów pilnuje, barci dogląda.
— Pasiekę ma?
— Nie, pańskie pszczoły. On już stary, bat’ko już nie duż’ w polu robić i kosić. Braty robią.
— A któż przed tobą tu w pokojach służył?
— Był stary Kuźma.
— A gdzież on?
— Pomarł w poście.
Niemirycz pomyślał, że nic się nie dowie o tych pokojach i ich mieszkańcach, żadnych kronik i wspomnień, i po chwili refleksji rad był temu, domyślił się, że Jadzia umyślnie usunęła ludzi i uprzątnęła dom, żeby jak najmniej poruszać jego myśli i wrażeń.
Dał chłopakowi gościńca i wyszedł na ganek. Zastał tam wszystkich i, oprócz przybyłego Kęckiego, dostrzegł urzędnika z sądu, którego Kęcki przedstawił, dodając:
— Ten pan oddawna oczekuje na dziedzica w urzędowej sprawie, tak, że pomimo niedzieli ze mną przyjechał. Trzeba odbyć wwód, panie Romanie.
— Bez ciebie tego nie można było załatwić, Romku — odparła Jadzia łagodnie na jego spojrzenie.
Pohamował się, widząc jej oczy łez pełne.
— Służą panu — rzekł krótko do urzędnika.
Ten spojrzał pytająco na Kęckiego.
— Chłopi są, i starszyzna, i sąsiedzi. Ja się jako drugi sąsiad za świadka podpiszę.
— No, to możemy przystąpić do rzeczy.
Przeszli wszyscy nu ganek od zajazdu. Na dziedzińcu pełno było chłopów. Na widok panów powstali, odkryli głowy. Wójtowie dwóch gmin wystąpili naprzód, świecąc medalami na świtach. Wszyscy zresztą byli odświętnie postrojeni i wszystkie oczy utkwione były w nowym panu. Nie było powitań, ani okrzyków — jakiś niepokój i ciekawość. Urzędnik zaczął odczytywać akt wejścia w posiadanie dóbr Niemirów z folwarkami, awultami i pustkami, borami i wodami, inwentarzami i budynkami, w ogólnej przestrzeni piętnastu tysięcy siedmiuset dziesięcin na spadkobierców prawnych i jedynych Józefa Niemirycza, syna Romana i córki Jadwigi.
Akt był długi, uroczysty. Słuchano w skupieniu jakby ogłoszenia nowego monarchy i dynasty. Pomimo woli Niemirycz uczuł jakiś dreszcz, niespodziewane wrażenie, że mu coś nakładają na barki, na głowę, że przechodzi jakieś święcenie. Pobladł i serce mu mocno biło i nie śmiał spojrzeć na ludzi. Poczuł, że obok siedząca Jadzia położyła mu dłoń na ręce. Uścisnął ją i tak dłoń w dłoni pozostali.
Urzędnik kończył czytanie ustępem o mocy i prawności aktu i wezwaniem do podpisu urzędy gminne i sąsiadów. Poruszyli się wszyscy do stołu, na którym papier uroczysty się bielił. Podpisał Kęcki i uścisnął ręce obojga dziedziców. Podeszli niezgrabnie wójtowie i, obydwaj niepiśmienni, przyłożyli swe urzędowe pieczęcie. Potem z gromady wystąpił chłop jeden i w imieniu wszystkich, jako sąsiad, nagryzmolił koszlawo: „Semen Łozicha“. Niemirycz zbliżył się do niego i podał mu rękę. Chłop chciał ją pocałować, ale gdy młody człowiek ją cofnął, wtedy chłop położył mu swą dłoń na ramieniu, pochylił mu się do nóg, wyprostował się i pocałował go w policzek, mówiąc jakimś uroczystym tonem:
— Mnogie lata wam, panie, na waszem państwie. Niech Bóg wam święci ziemię i wodę, jak dziadom, pradziadom waszym święcił. I nam z wami daj Boże przeżyć razem z ładem i mirem, jak dziady, pradziady byli i żyli.
— Daj Boże! — rzekli Kęccy, Jadzia i za nimi machinalnie porwany Niemirycz.
Wtedy chłopi się ośmielili, zaczęli się cisnąć na ganek, coś wołać, coś przypominać Semenowi.
— Czego oni chcą? — spytał Niemirycz.
— Oni proszą, żeby pan zostawił wszystko po staremu, jak był z przodków obyczaj, i na wodzie, i na błocie, i na roli. Oni lękają się, że pan nowe zaprowadzi i wszystko się popsuje.
— Zostanie wszystko, jak było. Nie zmienię nic i nic nowego nie wprowadzę.
Obejrzał się na Jadzię i dodał:
— Chyba panienka inaczej zechce.
Ale na to powiedzenie chłopi stracili resztę sztywności, poczęli się śmiać i wołać:
— O panienkę to my spokojni! Byle pan na obczyźnie nowotności się nie nabrał, to nam nic złego nie będzie.
Jaśka trąciła Niemirycza, podała mu flaszkę i kieliszek. Nalał i, przepijając do wójta, rzekł:
— Na stary ład i mir!
Powstał hałas już i okrzyki. Rozpoczął się traktament i uczta, bo z oficyn wyniesiono stoły pełne jadła. Ukazała się służba i oficjaliści. Gdy po chwili urzędnik odjechał, swoboda zapanowała zupełna, bo chłopi Kęckich uważali za swoich panów, a pan Piotr znał ich wszystkich. Więc wprowadził Niemirycza w ten tłum, zda się gruby i nieokrzesany, a dziwnie grzeczny i pełen czci dla swojej dynastji, i rozpoczęły się rozhowory, sprawy, prośby, żarty i opowiadania. I trwała ta uczta aż późno w noc, przy świetle księżyca. Potem się rozeszli ze śpiewem i gwarem, a wreszcie i Kęccy odjechali do domu i pracy. Na ganku zostali tylko nowi dziedzice.
— Zdaje mi się raptem dziś, że ci chłopi ze swą czcią dla starego porządku, strachem przed postępem są ogromnie mądrzy — rzekł po namyśle Niemirycz. — Tylko mam przeczucie, że ta mądrość bierze początek w ich szczepowej apatji i lenistwie. Oni się boją postępu, bo czują, że gdyby ich inna rasa i kultura zaczęła kształcić, skończyliby jak czerwonoskórzy Indjanie Ameryki.
— Niezawodnie, ale gdy takimi są, zostawmy ich, jeśli to w naszej mocy. Jeśli tobie nie chodzi o większe dochody...
— Jadziu, mnie wcale dochodów żadnych nie trzeba. Ja tu przyjechałem na twe wezwanie tylko. Jeśli ci trzeba pomocy, służę, ale stanowczo odmawiam wszelkiego współudziału w rządach, wszelkiej mowy o dochodach. To twoje, tyś tu pani i władczyni. O ile mi czas pozwoli, będę ci towarzyszem, przyjadę na każde wezwanie, rad będę obcowaniu z wami i gościnie. Ponieważ tego życzysz, objedziemy i poznamy to królestwo. Rozumiem, że zachować je w całości jest naszym obowiązkiem, ale królować tu i rządzić nie potrafię.
— Jak postanowisz, tak będzie, Romku — odparła, tuląc się do niego. — Ja wiem, że to dla ciebie za ciasny horyzont, za małe pole działania, Ja się postaram jako tako dać radę, Kęccy mi pomogą.. Gdzieżbym nawet marzyć śmiała ciebie tu więzić! Bylebym wiedziała, żeś zawsze ze mną, choć daleki, byle się tobą czasem pocieszyć, to mi już będzie mocno i dobrze w życiu. Zabawisz jeszcze trochę?
— Mam tydzień urlopu, został mi czas do środy.
Milczała, serce jej się ścisnęło.
— Ale ilekroć będę wolny, przyjadę do ciebie! — dodał serdecznie.
Podziękowała mu milczącym uściskiem.
Nie mówili długą chwilę, wreszcie Niemirycz spytał:
— Gdzie są groby, Jadziu?
— Tam, pod kaplicą — wskazała ręką cienie parku.
— Wszyscy tam leżą?
— Wszyscy, Michaś ostatni! — szepnęła.
Zapatrzyli się oboje w ten punkt daleki.
— Czym ja myślał kiedy, że tu będę... i tak... i że tam także leżeć będę — szepnął zamyślony.
— To ziemia tak ściąga, trzyma, zdaleka sprowadza, rozsądza. Wszystko złe i niezdrowe potrafi zmienić w siłę i kwiat. To także i w tem prawda, że kto z niej wyszedł, do niej wróci żyć i odradzać się. Zobaczysz, jak ty ją pokochasz jeszcze, jak się w nią wkorzenisz!

— Może, bo w niej się widzi co roku odrodzenie z ruiny, siłę dźwigającą się z niemocy, sen nie śmierci, a tylko wypoczynku. Gdy będę bardzo zrozpaczony, tu do ciebie przyjadę się krzepić.

XIV.

Wśród spraw serwitutowych przyszła do Niemirycza wieść przez oficjalistów z Warszawy, że hrabia Andrzej ma się żenić. Tyle plotek i banialuk krążyło w tej sferze o chlebodawcach, że na razie nie zwrócił na to uwagi, myśląc, że pomieszano ślub hrabianki Bichety ze ślubem jej brata. Ale po niejakimś czasie natrafił na jakąś wzmiankę w gazecie: „o projektowanym związku dwóch magnackich rodów, mających zespolić zarazem dwie olbrzymie fortuny W Królestwie i w Galicji“. Nie było wymienionych nazwisk, ale go to tknęło. Księżniczka Róża miała dobra w Galicji, hrabia Franciszek także, a przybyły z głównego zarządu urzędnik opowiadał u Bratkowskich, że hrabiostwo i młody ordynat, po ślubie hrabianki, wyjechali do Krakowa.
Niemirycz nie chciał się do tego przed sobą przyznać, ale miał w duszy rozdrażnienie, upokorzenie, jak po przegranej kampanji, nudę i zniechęcenie. Pracował odruchowo, z przymusem, całą siłą woli się hamując, by nie rzucić wszystkiego, nie uwolnić się, nie potrzebować się kiedyś przecie spotkać z swym dawnym uczniem.
Pracował jednak, tylko stał się jeszcze mniej towarzyskim i coraz mniej miał miru u kobiet. I matki, i panny straciły nadzieję, że może z niego być mąż, i wnet potem przestały na niego zwracać uwagę i poza plecami krytykować zajadle. Gdy jeszcze parę razy poróżnili się z Bratkowskim w zdaniu co do obowiązków służbowych i zapatrywań na własność chlebodawcy, stał się figurą, wszystkim wstrętną, i zawadzającą.
Skończyło się na tem, że czas zbywający od zajęć, jazd i pisaniny spędzał na wędrówkach po polach. Posiłek spożywał w swym pokoju, a z ludźmi miał tylko konieczne, urzędowe stosunki.
Lato było na schyłku, gasło i więdło. Nad pustemi polami poczynała się unosić tęskność jesieni. Śledził ten bieg z upodobaniem, z ciekawością, myśląc, że i życie musi mieć takie łagodne refleksje i uspokojenia, traci ostrość i żar — przepych, ale i burze.
We wrześniu już mógł wyjechać, robota była skończona. Z radości dojścia do celu i kresu mordęgi, nawet Bratkowski zapomniał, że ten „pies jurysta“ mu dogryzł parę razy, pożegnanie było ze strony całej rodziny serdeczne. Byli wszyscy podnieceni spodziewany gratyfikacją, bliskiem weselem jednej z panien, perspektywą zabaw i dalszych konkurów i związków. Więc rozstanie było okraszone mnóstwem komplimentów i zapewnień przyjaźni, i próśb o łaskawą pamięć. A Niemirycza na stacji kolei wzięła pokusa zawrócić do Niemirowa, zaczerpnąć tam powietrza, ale się opanował i pojechał do Warszawy.
Tam już nawet stróż go powitał nowiną, że hrabia Andrzej się żeni. Był to już fakt opublikowany. Nikogo zresztą z państwa nie było, bawili dotąd w Galicji.
Niemirycz był temu rad: nie potrzebował iść do hrabiego ze sprawozdaniem ustnem. Mógł się zakopać w swej norze, do której tylko zawsze akuratnie ksiądz Michał przychodził na pogawędkę i pacierze. W skrzynce znalazł list z, obcą marką. Był od Hildy Stene. Przypominała mu umowę, że mieli ruszyć do Azji, poznać nowe morza i lądy. Otóż oni z bratem mieli zamiar ten urzeczywistnić, gdy zima ich północna nadejdzie. Nadmieniała, że pisze do wszystkich towarzyszy podróży, prosząc o odpowiedź.
Niemirycz parę razy list odczytał i schował. Nic mógł się zebrać na odpowiedź. Czuł jednocześnie, że jechać nie może i że jechać pragnie. Tymczasem ksiądz Michał, jakby przeczuł nudę i zniechęcenie, co go opadło, nastręczył mu, narzucił mnóstwo roboty. Wodził go z sobą do więzienia, gdzie już się potrafił wkręcić, przyprowadzał mu nędzarzy klijentów, opowiadał sprawy rozpaczliwe i wreszcie, jak zwykle, potrafił go zająć, zainteresować, otrząsnąć z apatji. No i, rozumie się, obierał go z pieniędzy, które już uważał za własne swych nędzarzy.
Tak czas przechodził. Jesień stawała się coraz posępniejsza i chłodna, a w świecie ludzkim rozwijał się tak zwany sezon. Wrócili do miasta wszyscy, którzy próżnują i bawią się. Najpóźniej tego roku wrócili hrabiostwo oboje z Andrzejem.
Pałac się oświetlił, zaroił od służby, powozów. Zaczęły się przyjęcia.
O Niemiryczu zapewne zapomnieli wszyscy. W życiu tych możnych odegrał swą rolę, powrócił w tłum, utonął w nim, przestał istnieć. Na początku, w pierwszych czasach służby, mijały przecie miesiące, że nie widywał pryncypała, a wołany był tylko wtedy, gdy był potrzebny. To było zupełnie naturalne w społecznej hierarchji.
Już byli wrócili od paru tygodni, gdy raz, idąc ulicą, spotkał się z hrabią Andrzejem, Ukłonił się kapeluszem, rozminęli się, gdy hrabia zawrócił i podał rękę.
— Jak się masz! Nigdzie cię złapać nie można. Co robisz?
— Jestem zawsze na swojem miejscu.
— Aleś nie łaskaw do mnie zajrzeć.
— Nie wiedziałem, czy hrabia sobie tego życzy.
— Fiu, fiu! Jakeś spyszniał, zostawszy obywatelem ziemskim. Ale bez żartu. Winszuje ci pomyślnej zmiany losu. Jesteś teraz człowiekiem niezależnym.
— No, może byłem pierwej niezależniejszem. Byłbym bardzo właśnie teraz skrępowany i niewolny, gdybym obowiązki tam chciał i mógł spełniać. Jeślim niezależny jeszcze, to tylko, żem pracę moją tam komu innemu zostawił. Więc nic się w mej doli nie zmieniło.
— No, no! Tyś się zmienił do niepoznania! — zaśmiał się hrabia zbyt hałaśliwie, żeby było szczerze.
Niemirycz spojrzał nań po swojemu i odparł po chwili:
— Czyż ja?
— Myślisz, żem ja inny? Zaręczani ci, że nie. Tylko warunki się zmieniły. Strasznie jestem zajęty. Radbym z tobą pomówić, nie mogę znaleźć chwili wolnej. Tobie się zdaje, że my próżnujemy; pozornie tak wygląda, w rzeczywistości nie mam czasu nawet myśleć. Żyje się jak w jakiejś fabryce, wśród setek rozpędzonych trybów, obracających się kół, wirujących pasów. To darmo, sama reprezentacja naszej sfery pochłania życie. Takie to skomplikowane, takie absorbujące, że literalnie człowiek nie ma na nic więcej czasu.
— Jeszcze szczęście, że niema służby politycznej i publicznej — rzekł spokojnie Niemirycz.
— Ach, wiesz, że i to mnie czeka, jeśli osiądę w Galicji! Nie rozumiem, jak podałem, ani pojąć mogę, jak stryj tak wszystkiemu daje rady.
— Przecież majątki hrabiego Franciszka są wszystkie w dzierżawie?
— Co tam majątki! Z tem najmniejszy kłopot. Niby to ojciec bardzo swoich pilnuje. Jakoś to się trzyma: ziemi nie ukradną, ani jej uniosą. Ale stryj jest posłem, i sportsmenem, i czegoś prezesem, i czegoś dyrektorem, i w czemś tam radcą, i czemś tam na dworze — i wszystko potrafi załatwić. No, i jeszcze wszystkie buduary zna, wszystkie nowiny, plotki, dowcipy, anegdoty. To jest dla mnie bajeczny, genialny człowiek! Dokąd ty idziesz?
— Do rejenta.
— Za interesem?
— Tak. Ma być umowa z przedsiębiorcą budowlanym.
— Ach, to nasz interes!
— Pewnie hrabia wie: na tych placach w Alejach mają stanąć kamienicę.
— Nic nie wiem. Przecie wiesz, pisałem do ciebie, że mi ojciec zapowiedział, że mi nie da nic robić, do niczego mieszać się nie pozwoli, póki się nie ożenię.
— Nie miałem od hrabiego żadnego listu.
— No, to pewnie zginął — rzekł obojętnie hrabia, który miał kiedyś zamiar list pisać i był pewny, że napisał. — Podobno gdzieś wyjeżdżałeś latem?
— I tego hrabia nie wie, że serwituty już poregulowane?
— Ach, owszem, tem się ojciec chwalił, mówiąc: „Zrobiłem ogromną rzecz, uciąłem łeb hydrze chłopskiej. Będą jeszcze twoje wnuki mnie wspominać i błogosławić“.
Niemirycz pomyślał, że i wnuki Bratkowskiego będą dziadka za to samo wspominać i błogosławić. Tymczasem, tak rozmawiając, szli dokąd szedł Niemirycz, i hrabia się zdziwił, gdy się spostrzegł, że jest na ulicy Miodowej.
— Pocom tu zaszedł! — zaśmiał się. — Widzisz, jak jestem zawsze pod twoim wpływem. No, do widzenia. Ale wiesz? Miałem list od Stena. Temu się zdaje, że można całe życie istnieć fantazją i nie mieć obowiązków. Znowu się wybierają w podróż.
— Przyjemny był epizod! Cóż hrabia odpisał?
— Odpisałem, że się żenię.
— Mocny argument: „żonęm pojął, nie mogę przyjść“.
— Byłem w śmiertelnym strachu, żeby mi nie spadli niespodzianie. Wyobraź sobie tableau, żeby tak do salonu mamy wtargnęli kiedy w swych cudacznych strojach — po mnie! Oni do tego są zdolni. Nie widzieliby w tem nic nadzwyczajnego. Pamiętasz tego rybaka, co do nich właził bez ceremonji, z fajką w zębach, i podawał każdemu rękę?
— Nie przyjdą — uspokajał go Niemirycz.
— A do ciebie nie pisali?
— Nie — odparł spokojnie.
— To dziwne. Wiesz, mnie się zdaje, że Hilda kochała się w tobie.
— Może raczej nikt się w nikim nie kochał i dlatego było wszystkim dobrze.
Hrabia spojrzał na zegarek i rzekł:
— Już straciłem godzinę, teraz mam czas. Chodźmy gdzie do knajpy, co zjeść i pogadać.
— Niepodobna, rejent czeka.
— To niech czeka, bierze za to pieniądze. Chodź!
— Kiedy i ja pieniądze biorę za to, żebym pracował.
— Ależ to przecie nasz interes i ja cię zabieram. Nie nudź, musimy pogadać. Ja tak mało mam czasu.
— Właśnie ja muszę natomiast mieć czas interesu załatwić.
— To ja pójdę z tobą na górę i powiem rejentowi, żeby na jutro akt odłożył. Jakiś ty pedant!
Niemirycz już mu się nie sprzeciwiał i poszli. Stało się jednak, co często się zdarza, że u rejenta akt nie był gotów, a przedsiębiorca, ze zwykłą narodową akuratnością, wcale się nie stawił. Niemirycz tak był przywykł do takich porządków, że już się nawet nie obruszył, a hrabia, schodząc na dół, triumfował i drwił.
— Potrzebnieś mnie ciągnął po tej brudnej drabinie do tej cuchnącej jaskini. Mój drogi, u nas, w towarzystwie, już zaczęto na serjo debatować, jak zaprowadzić punktualność. Zawsze, wszyscy się spóźniają, a ty chcesz, żeby w niższych klasach byli lepiej wychowani. To ogólna wada, trzeba się zatem pogodzić. To już we krwi.
— Ładny zbiór jest w tej krwi! — mruknął Niemirycz.
Wstąpili do restauracji, zajęli ustronny kącik i hrabia rzekł:
— Otóż widzisz, tyś powiedział rzecz, nad którą ja już dużo myślałem. Dobrze nam było, bo się nikt w nikim nie kochał. Albo to prawda? Ja się naprawdę kochałem w Hildzie. Parole d’honour. I dlatego było mi dobrze.
— Gdyby hrabia kochał, nie lękałby się ich ukazania.
— No, to co innego. Kochałem, byłem ślepy; gdym przejrzał, oprzytomniałem. Ale to właśnie szczęście ślepym być i nieprzytomnym. I boję się, że już tego więcej nie potrafię.
— Przecie hrabia się żeni.
— Zlituj się, nie przypuszczaj-że przynajmniej, że się kocham w księżniczce Róży! Czyś ty ją widział kiedykolwiek?
— Nie przypominam sobie.
— Szczęśliwyś! Żebym to ja mógł nie przypominać sobie jej skromności, jej dobrego ułożenia, hieratycznych ruchów, nabożeństwa, naiwności i wszystkich cnót razem! I czego ci moraliści gwałtują na złe obyczaje? Niech spróbują dochować wierności temu obrazowi doskonałości cnót i nudy! Nie, mój drogi, żenię się, czyli zamykam księgę szczęścia i nadziei, i nawet czystego sumienia. Będę miał żonę i kochanki, czyli nudę i rozpustę. Mogę żyć tylko udaniem, fałszem i grzechem. Cnotą nie mogę, bo mam dwadzieścia cztery lat za sobą, a może drugie tyle przed sobą.
— Więc poco się hrabia żeni? — zawołał gorąco Niemirycz.
— Bo tak wypada, mój drogi. To jest autorytet. Zresztą coby mi przyszło z tego, gdybym się zbuntował na księżniczkę Różę? Dadzą mi Blankę, Irenę, Cecylję, Elizę czy Salomeę... Nie wszystko to jedno? Jest ich dosyć, równie dobrze urodzonych, skoligaconych, wychowanych, wychuchanych, posażnych i cnotliwych. Mogę wybrać Charybdę czy Scyllę — nie mogę ominąć tego rozbicia: jest nieuniknione. Wszyscy tak czynią. Co tam! Nie o to idzie, chciałem ci tylko wytłumaczyć, żem kochał Hildę może dlatego właśnie, że nie była mi kochanką i nie może być żoną.
— Hrabia się już prędko żeni?
— W październiku, za parę tygodni. A potem będę miał też podróż, a jakże, poślubną i miodowy miesiąc obowiązkowy nad Rivierą. A potem wracamy. Zapewne tutaj. Nie wiem. Brr! jakie to wszystko męczące, nużące i nudne! Ile roboty, quelle corvée. Żeby nie stryj, który mi ułatwia od czasu do czasu wycieczkę do Wiednia, toby było nie do zniesienia.
— Jakże hrabianka? Szczęśliwa?
— Podobno bardzo. Osiedli w Paryżu, prowadzą dom otwarty. Jeśli się Tarło nie zgra na giełdzie, to będzie szło. Bicheta tymczasem uszczęśliwiona, bawi się i cieszy swobodą mężatki.
— A hrabia Fred?
— Ten się zaczął puszczać przez wakacje, tak że go co rychlej jeszcze na rok zapakowano do Chyrowa. Będzie z nim kłopot za lat parę! Zdaje mi się, że drożej ojca będzie kosztował niż ja. I temu to nawet i ty rady nie dasz, bo on nawet żartem prawdy nie powie, a potrafiłby okłamać nawet nieboszczyka Torquemadę.
Hrabia nie uważał, że sam tylko mówił i sam tylko jadł. Niemirycz rzucał ledwie słowo, ledwie tknął potraw i wina. Słuchał, patrzał w oczy młodego człowieka i cierpiał. Słowa wydawały mu się nieszczere, okłamujące go... przez resztki wstydu. Podawał się za ofiarę autorytetu, a był już w głębi z nim w zgodzie. Bunt był zrobiony dla uszu dawnego mentora, żeby się siłą wyższą zasłonić. Twarz była blada i zniszczona, tik nerwowy latał po niej, oczy były bez blasku i wyrazu, cała postać jakby zmalała i zdrobniała, ręce miały niespokojne, nerwowe ruchy. Był to człowiek już wyczerpany, już tylko wegetujący, sztucznie podniecony, trzymany przy fikcji życia i młodości zapewne jednem z wszechmocnych „wypada“ — zresztą ruina! Nie protestował przeciw niczemu, bo już niczego bardzo nie pragnął.
Słuchał go Niemirycz, i zdało mu się, że widzi jakieś widmo, opowiadające o rozbiciu i klęsce, i nie zdające sobie sprawy, że o sobie mówi. Bo istotnie to rozbicie nie było winą burzy, było pracą pokoleń tychże samych żeglarzy. Oni zbudowali statek, oni sterowali, im było zapewne z tem dobrze...
Gdy się rozstali po godzinnej rozmowie, hrabia Andrzej rzekł przy pożegnaniu:
— Powiedz, czy mogłem inaczej postąpić? Rozumiesz teraz moje położenie? Nie możesz potępić. Tak być musi.
— Tak być musi! — powtórzył jak echo.
I hrabia Andrzej odszedł, dumny, że go przekonał.
— Zrozumiał, bo sam teraz coś ma! — śmiał się w duchu. A potem pomyślał:
— Nie, Hilda go nie kochała. Nie!

I sprawiło mu to wielką przyjemność.

XV.

Była to już najgorsza jesień i deszcz zimny padał od rana. Niemirycz około południa poszedł do Jackowskiego, do redakcji, aby się z nim wykłócić o jakąś fałszywą, wzmiankę w sprawie sądowej, której bronił przed paru dniami i która narobiła dużo wrzawy. Zastał w redakcji paru znajomych i został zainteresowany dysputą, która się między nimi zawiązała na temat ofiar na wpisy.
Słuchał, pisząc zarazem sprostowanie sądowego artykułu.
— Ohydne, głupie, bezmyślne społeczeństwo! — piorunował jeden z rozmawiających. — Nie poczuwa się do żadnych obowiązków, nie ma wstydu. Toć łatwiej z kamienia olej wycisnąć, niż z ludzi tę marną kwotę!
— Bo ja wam mówię: zaagitujcie jaki bal, loterję, koncert, żywe obrazy, to przyjdą.
— Tak, bawić się zawsze gotowi.
— Panie Niemirycz, schlastajno ich choć raz. Tak dawno nie byli pod Pręgierzem!
— Zdrowo on im dał w sprawie tego Dojniaka. Żeby przysięgli, puściliby go wolno.
— Jużby go tem nie uratowali, ani uzdrowili — odparł Niemirycz. — To już człowiek zgangrenowany do cna. A wiecie, on szkoły skończył, dzięki ofiarom na wpisy. Bardzo ciekawą ma historję. Ojciec jego był kamerdynerem u bankiera. Dobrze się miał, wygodnie, syto, dostatnio. Ożenił się z modniarką, mieli czworo dzieci. Oboje w swych fachach mieli do czynienia ze zbytkiem, strojeni i próżniactwem. Marzyli o tem, jak rozkosznie jest „panować”. Dla siebie zrezygnowali z tego ideału: musieli służyć, więc służyli, przeklinając służebne swe stanowisko, nienawidząc swe zajęcie i los. Postanowili życie poświęcić, żeby dzieci nie potrzebowały służyć i pracować. Trzy córki oddali na pensję, syna do gimnazjum. To przedstawiało najmniej siedem lat dla każdego dziecka. Zaczęły się ofiary i starania. Jak wiemy, szkoły są drogie, balast naukowy ciężki, ubranie i utrzymanie czworga uczących się dzieci kosztowne. Ojciec, żeby temu podołać, nauczył się kraść, matka żebrać na wszelkie sposoby. I tak wyczerpując cały swój spryt i wszystkie źródła ofiarności ludzkiej, przepchali dzieci przez szkoły. Wtedy spadł na nich cios. Długo niedomyślny bankier złapał kamerdynera na grubszej nieco kradzieży i zrozumiał, gdzie mu ginęły oddawna różne przedmioty i pieniądze. Dojniak vel Dojczyński — bo i nazwisko „spańszczył“ — został wydalony ze służby i tylko to uzyskał, że nie został oddany pod sąd. Byli tedy na bruku z trzema pannami, fortepianem i synem, który właśnie skończył gimnazjum. Przybyło społeczeństwu, które ich żywiło i wychowywało, sześcioro malkontentów, proletarjuszów uczonych, a nie umiejących nic robić, nikomu służyć. Syn za ujmę sobie miał pracę ręczną, wyrobniczą lub rzemieślniczą; zresztą nie miał do tego muskułów i umiejętności. Miał tylko naukę i patent gimnazjalny, czyli w rzeczywistości mógł czytać i pisać, no i mógł dawać innym lekcje z tego mnóstwa przedmiotów, które mu wkuto przez lat siedem. Zaczął tedy poszukiwać korepetycyj wraz z legjonem sobie podobnych, i zaczął szukać posady do pisania i rachunków, bo te tylko umiejętności mógł praktycznie zużyć. I legjon podobnych sobie spotykał w tem poszukiwaniu. A legjon ten się nienawidził, bo był głodny i szukał żeru, i nienawidził społeczeństwo, które dało naukę, a nie miało dla tych uczonych panów stosownego stanowiska. Stary Dojniak, po długich staraniach, otrzymał posadę woźnego, żona zajęła się szyciem, fortepian sprzedano, mieszkali w jednym pokoju. Młodzi szukali miejsca, któreby nie ubliżało ich wyższemu wychowaniu. Szwaczką nie godziło się żadnej być, służącą — uchowaj Boże! Posady buchalterek i kasjerek nie łatwo dostać. Mogły być nauczycielkami, ale podobnych im był także legjon, konkurencja szalona. Więc zaczęły szukać mężów, no i nie wiem ich losów, bo nie zawiodły ich przed kratki sądowe. Ale młody Dojniak tam zaszedł, staczając się powoli w głąb. Dostał po wielu staraniach miejsce w biurze i trzydzieści rubli miesięcznie. To było niewystarczające, żeby żyć wedle jego wymagań i pojęć. Musiał być ubrany jak pan, jadać jak pan, bawić się jak pan, mieszkać jak pan. Z rodzicami zerwał stosunki: wstyd mu było woźnego i szwaczki; zamieszkał sam, znalazł kolegów, stosunki — nareszcie wypłynął. Trwało to lat parę, wreszcie lód się załamał. Odkryto w biurze defraudację, jakieś fałszowanie frachtów kolejowych, całą szajkę żydowską, na której żołdzie i jej narzędziem był pan Dojczyński. Broniłem go z urzędu parę dni temu. Został skazany na kilka lat więzienia. Wróci bieglejszy w swym fachu fałszerza. Jeszcze będzie panować!...
— Więc pan z tego wyciąga wniosek, że nauka jest szkodliwa. Niech wszyscy będą głupi! — oburzył się ktoś.
— Żadnego nie wyciągam wniosku. Przyznaję, że wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów: i system szkolny, i pęd do lekkiego życia, i wstręt do pracy, i wstyd niższego stanowiska, i dążenie do dobrobytu i renty, i nawet przestępstwo Dojniaka. Wszystko jest dobre, bo cała ludzkość tak żyje, taki ustrój zbudowała, w tym kierunku idzie dalej. Tak jest wygodnie, wszystko ułożone i obmyślane, niech tak trwa, bo większości dogadza.
— Jackowski, mam u ciebie honorarjum za te artykuły, coś to nie chciał oddać memu księdzu. Ofiarowuję całość na wpisy. W swoim czasie korzystałem ze stypendjum. Otrzymałem ogółem zasiłku na nauki okołu czterystu rubli. Gdym zaczął zarabiać, zwróciłem ten dług. Oto macie kwity. Oddałem całą sumę na te wpisy. Myślę, że gdyby każdy stypendysta podobnie uczynił, mniejbyście mieli w tej chwili kłopotu. Ale że co rok rozlega się lament, to tylko dowód, że takich Dojniaków wielu się wychowuje. A kto temu winien, nie warto badać, bo od tego myślenia dostaniemy zawrotu głowy, jak gdy się spojrzy w przepaść dymiącego krateru. Ludzie jednak na stokach wulkanu hodują kwiaty i wino, można o nim zapomnieć i oswoić się!...
Pożegnał ich i wyszedł. Deszcz siekący twarz i wicher nie usposabiał do spaceru, a w biurze, z powodu niedzieli, nie było roboty. Wrócił więc do domu, otworzył dawno nieruszane pianino i począł przypominać dawno słyszane melodje.
W pałacu dnia tego miało być wielkie przyjęcie dla narzeczonych, więc ruch służbowy był zdwojony i nastrój świąteczny. Termin ślubu naznaczony był na następną niedzielę. Zmierzch zapadł bardzo prędko i, kiedy Niemirycz chciał zapalić lampę i zasiąść do roboty, zjawił się ksiądz Michał, wołając już od progu:
— Żebyś wiedział, co mnie dzisiaj spotkało, jaka pomyślność! Patrz!
I wydobył czerwoną bawełnianą chustkę, rozwiązał supeł i rozłożył na stole. Była pełna złotych pięciorublówek.
Ksiądz patrzał na to z lubością i śmiał się.
— To twoja hrabina mi dziś wręczyła na upamiętnienie małżeństwa syna. Pomodlę się za nich jutro, przy Mszy św., a dziś to wszystko rozdam. Pomyśl, ile to będzie chleba, i odzieży, i węgla, i komorne, i lekarstwo. Nie mogłem się z tobą nie podzielić taką uciechą.
— Czy ksiądz już dzisiaj co jadł? — spytał Niemirycz?
— Czy jadłem? Nie pamiętam. Pewnie jadłem. A może i nie — począł przypominać. — Po Mszy odprowadziłem na Brudno tę biedaczkę, a potem byłem u św. Łazarza, u tej niebogi Józi, a potem wróciłem do domu i zastałem to...
— I ksiądz to porwał i tu przybiegł. Ksiądz nie ma na sobie suchej nitki, zrobił na piechotę mil parę i nic nie jadł. Proszę więc paść oczy widokiem złota, a tymczasem płaszcz wyschnie, i ksiądz zje i wypije. Ksiądz blaszany być musi!
— Blaszany? A może i nie, bo dopiero poczułem, żem naprawdę głodny. Ano, dobrze. Trzeba zjeść, bo nim to się rozdzieli, to i noc się przedrepce.
Rozebrał się z płaszcza i począł go oglądać frasobliwie.
— Jakie to nietrwałe. Ot, nie donoszę do wiosny! A pomyśleć, jak to się drze na wyrobniku!
Niemirycz posłał stróża do restauracji, nagotował herbaty, a ksiądz, susząc się przy piecu, rozpowiadał, co to on sprawi za to złoto. Promieniał szczęściem. Potem się posilił, ogrzał i zdrzemnął na chwilę, ogarnięty znużeniem i ciepłem. Na dworze deszcz siekł szyby i wicher zawodził.
— Niech ksiądz odłoży do jutra. Toć pora, że psa nie wypędzić! — wzdrygnął się Niemirycz.
— Aha, ale bieda i głód człowieka często na gorszą burzę i ziąb wypędza. Co to za rachuba! Żeby mnie jednemu było ciepło i sucho, to za to może stu niech ziębnie i moknie o głodzie noc całą. Zresztą mnie z samej radości będzie ciepło, a że leje, no to się osuszę. Niech będzie Chrystusowi cześć!
I wyszedł, zabrawszy swój skarb.
Zaraz potem zaczęły karety zajeżdżać do pałacu i ozwały się, zgłuszone wichrem i ulewą, tony orkiestry. Rozpoczął się bal.
Niemirycz napisał parę listów i wziął się do roboty. Ale mu nie szło. Wicher i ta muzyka rozdrażniały go. Żałował, że z księdzem nie poszedł, tak mu ciężko i powoli płynął czas. Ubiegło od wyjścia księdza godzin parę, gdy posłyszał trąbkę Pogotowia; przejechało, na chwilę tylko rzuciwszy swe hasło idei w zwykły huk ulicy. Znowu dłuższy czas tylko wicher i balowa muzyka mieszały się z turkotem i dzwonkami tramwajów, gdy naraz Niemirycz drgnął.
Gwałtownie, ostro ktoś do jego drzwi zadzwonił. W sieni słychać było niezwykły ruch i głosy.
Otworzył.
— Czy tu mieszka pan Niemirycz? — spytał go żywo nieznajomy mężczyzna. Za nim stało kilku ludzi.
— Tutaj.
— No to wnoście! Powoli, ostrożnie! — zwrócił się do tych ludzi mężczyzna i dodał objaśniając Niemiryczowi:
— Przywieźliśmy do pana rannego. Wskazał pański adres i nazwisko. To ksiądz. Zraniono go nożem w brzuch, zdaje mi się nie śmiertelnie. Opatrunek na razie zrobiony, ale dużo krwi utracił. Czy to pana krewny?
Niemirycz nie odpowiedział, nie dosłuchał. Skoczył naprzód, z jękiem wściekłości i rozpaczy. Ujrzał sanitarjuszów. Ksiądz leżał na noszach bez ruchu, z zamkniętemi oczyma, biały jak papier. Płaszcz miał obłocony i poszarpany, w ręce trzymał kawałek, strzępek czerwonej chustki.
Wniesiono go i ułożono na łóżku. Wtedy się ocknął i począł stękać. Mieszkanie napełniło się ludźmi, chłodem, wilgocią, wonią apteki, gwarem gawiedzi podwórzowej. Na razie Niemirycz był jak nieprzytomny z żalu, miał oczy i uwagę tylko dla doktora.
Lekarz obejrzał jeszcze raz chorego, rozebrano go, ocucono z omdlenia. Poznał Niemirycza, uśmiechnął się do niego, ale nic nie rzeki.
— Tymczasem trzeba go do rana tak zostawić — rzekł lekarz. — Krwotok ustał, niech spocznie. Rano trzeba będzie zobaczyć, co jest do zrobienia.
— Niebezpieczeństwa nagłego niema? — spytał Niemirycz.
— Nie zdaje mi się — rzekł z namysłem doktor, patrząc na chorego i raz jeszcze próbując pulsu. — Poproszę pana o imię i nazwisko do księgi.
Niemirycz spełnił życzenie i spytał o przebieg wypadku. Wezwane Pogotowie znalazło rannego w jakimś pustym zaułku. Patrol policyjny go podniósł z kałuży krwi. Złoczyńcy snać ograbili i zbiegli. Sam ranny, ocucony, nie potrafił nic na pytania odpowiedzieć, policja rozpoczęła na chybił trafił poszukiwania.
Lekarz udzielił Niemiryczowi wskazówek, co ma przy chorym do rana czynić, i odjechał. Gawiedź Niemirycz rozpędził, drzwi zaryglował i usiadł przy chorym. Nie odpowiedział doktorowi na pytanie, kim dla niego był ranny, ale czuł po bólu, strachu, niepokoju o to życie, że takby cierpiał nad ojcem.
Ksiądz leżał, zda się, zupełnie wyczerpany, nieświadomy co się z nim dzieje. Tak rozebrany z swej czarnej odzieży, wyglądał jeszcze marniejszy i mniejszy. Bielizna jego, stara i dziurawa, osłaniała kształty szkieletu. Obok, na krześle, jak szmaty nędzarza, leżał ów płaszcz, którego nietrwałość tak go frasowała przed chwilą. Ściekało z niego z krwią zmieszane błoto ulicy. Niemirycz popatrzał i gardło mu ścisnął jakiś spazm. Miał ochotę wyć przekleństwa, a zarazem pamięć jego poczęła powtarzać, powtarzać bez końca:
— O Jeruzalem, co kamienujesz proroki i mordujesz te, które są do ciebie posłane... Nic nie miał w głowie, oderwać do czego innego nie mógł myśli, tylko powtarzał, powtarzał bez dźwięku: „O Jeruzalem, co kamienujesz proroki...“
— Już niema nikogo? — szepnął nagle ksiądz.
— Niema. Jakże się ksiądz czuje?
— Jakoś nic nie czuję. A ty się nie gniewasz?
— Zaco?
— A żem dał twój adres? Myślę: Księżom kłopot i nieprzyjemność zrobię, a oni tacy dla mnie byli łaskawi. A z nim my razem do Emmaus chodzili, to już on mnie pozwoli trochę poleżeć. Nie gniewasz się?
— Co też ksiądz mówi! Kto to księdza zranił?
— To nie mnie! Co ty gadasz? To z wypadku! Dwóch się pobiło, chciałem rozbroić i tak się nawinąłem nieszczęśliwie.
— Którzy to byli?
Ksiądz umilkł, oczy przymknął.
— Ty ich nie znasz. Tacy obcy jacyś.
— Zadźgali księdza nożem i ograbili! — z goryczą, z wściekłością wybuchnął Niemirycz.
— Nie, nie ograbili! Nie, nie! To z wypadku.
— Z wypadku została w ręku księdza resztka tej czerwonej chustki, w której złoto było.
— Ty zaraz potępiasz! Nie można tak. Złoto rozdałem. Poco się tak gniewasz i unosisz? Ileż to razy człowiek w zapamiętaniu coś zrobi, a potem żałuje.
— Więc to było w zapamiętaniu, nie z premedytacją zbrodnia?
— Jaka zbrodnia? Kto ci mówił? Dajże pokój! Zranili mnie przypadkiem, żyję, mogę się z Bogiem pojednać. Czyś ty posłał po księdza?
— Poco?
— Zawsze trzeba się wyspowiadać, wiatyk dostać. Może jeszcze Pan Jezus zostawi, a może już zawoła. Na wszystko trzeba być w pogotowiu.
— Ksiądz myśli, że ktokolwiek w taką noc zechce się fatygować do chorego.
— Nie gadaj. Zmartwiłeś się mną i cały świat czernisz. Poślijno, poślij. Zobaczysz, że zaraz ksiądz będzie.
Niemirycz posłał stróża, obiecawszy mu gruby napiwek, do parafji, po księdza.
Chory tymczasem oczy zamknął, wyczerpany, i zdawał się drzemać. Po chwili spytał:
— Co to gdzieś jakby gra?
— To muzyka na balu w pałacu.
— Aha, prawda. Hrabinie obiecałem jutro Mszę. No i widzisz, nie dotrzymam. Tak się chyba pomodlę. Nie wiesz? Brewiarz jest w płaszczu?
Niemirycz obszukał i znalazł lepką od krwi książkę.
— Aj, tak ją zabrudziłem niechcący! — zafrasował się chory. — Obetrzyj!
Ale Niemiryczowi zdało się świętokradztwem tę krew z tej książki ścierać, a ksiądz oczy zamknął i szepnął:
— Przeczytaj, gdzie zakładka. Ja bardzo zmęczony...
Roman otworzył brewiarz i zcicha począł łacińskie psalmy mówić. Ulica uciszyła się prawie zupełnie, tylko wicher i muzyka balowa stanowiły wtór.
Ksiądz zdawał się spać, tylko chwilami ruch ust zdradzał, że powtarza za czytającym.
Raptem przerwał mu czytanie i przemówił:
— Posłałeś po księdza?
— Posłałem.
— Co powiedział?
Niemirycz wyszedł, by rozpytać stróża.
— Proboszcz obiecał przysłać wikarego, jak z miasta wróci.
— A widzisz, przyjdzie! — ucieszył się chory.
— A jakby i dziś nie przyszedł, to jutra sam go księdzu sprowadzę, po wizycie doktora. Nie czuje ksiądz pragnienia.
— Pić? Nie. Bardzo mnie trapi, jak oni sobie dadzą radę beze mnie. W najgorszy czas to przyszło. Żeby tak latem, ale teraz zima idzie!
Stęknął głęboko, westchnął i dodał:
— Jałowa troska. Poczytaj jeszcze. Może ja zasnę. To już Pan Jezus odpuści, bom bardzo zmęczony..
Powoli Niemirycz mówił psalmy. Jego rozpacz i wściekłość przeszła w odrętwienie.
Machinalnie powtarzał słowa.
Ksiądz usnął, ale on czytać nie przestał: wolał słyszeć swój głos, niż swoje myśli.
Nagle zdało mu się, że do drzwi ktoś się skrobie, lecz że było to bardzo delikatnie, czekał, żeby zadzwoniono. Ale hałas ustał, powtórzył się po chwili, znowu ustał. Wreszcie Niemirycz przestał nań zwracać uwagę, gdy wtem odczuł, że w pokoju ktoś jest. Podniósł oczy i zdumiał. Jakiś drab stał w progu i patrzał na chorego.
Niemirycz wstał i oczy przetarł, myśląc, że ma halucynację, ale na ten jego ruch drab o krok postąpił i wtedy poznał Kacperka.
— Skąd wyście się wzięli? — spytał szeptem.
— Więc to on? Jego hycle zarznęli! Nie chciałem wierzyć. Nie bydło to, nie świnie, nie cholera? — odpowiedział Kacperek świszczącym, głuchym głosem.
— Kto zarżnął?
— Lampa z Frankiem Dziobatym.
— I ograbili?
— Rozumie się! Byli u Wojtusiaków, kiedy ksiądz dzielił. Zobaczyli złoto, wciągnęli go za jakiś parkan i zadźgali. Jabym nic nie wiedział, aż tu wpada Szymek Dykał i powiada: „Gdzieś się Lampa z Frankiem obłowili grubo, piją, u Rozalki, że ha!“ Poszedłem przez ciekawość, bo to fuszery, myślę, gdzie im się tak łatwo udało? Przychodzę: pijani obadwaj, że ledwie ozorem ruszają. Pytam: „Gdzieście byli na robocie?“ Jeden powiada tu, drugi tam, łżą. Aż tu przychodzi Felek Luneta i powiada: „Jakieś łajdaki zadźgali naszego księdza! Żebym wiedział którzy, tobym ostudził kanalje!“ Tak mnie we łbie zrobiło się i jasno i czerwono. Złapałem Lampę za grdykę: „Gadaj, tyś księdza zmajchrował?“ Zapiera się. — „Pokaż majcher!“ A on za cholewę i prosto mnie w bok. Uchwyciłem łapę, wyłuskałem majcher: krwawy był. A Felek Luneta Franka przydusił: i jego majcher czerwony. Felek mówi: „Ostudzić ich i w Wisłę.“ Zaczęli się zapierać, przysięgać. Powiadam: „Trzymajcie ich, ja skoczę po język. Jeśli ksiądz jeszcze żyw, to się dowiem, ale wtedy aus wam, cholery, durnie!“ Poszedłem. W Pogotowiu się dowiedziałem, że ksiądz tutaj, a że drzwi pańskie znam, tom nie dzwonił. Jakże on dostał? Żyw będzie?
— Nie wiadomo. Zasnął. Krwi dużo stracił.
Kacperek popatrzał na leżącego, potem wydobył z za cholewy nóż i pokazał go Niemiryczowi.
— Pokosztują i oni tego smaku, nażłopią się swej własnej juchy.
Wtem ksiądz oczy rozwarł. Chwilę były błędne, niestałe, potem zatrzymały się na Kacperku i wróciła w nie myśl, pamięć i jakiś nagły niepokój. Milczał, widocznie skupiając myśli, a potem rzekł:
— Dobryś, Sadowski, żeś przyszedł się o mnie dowiedzieć. Jakoś nie bardzo mi źle, wyzdrowieję. Przyjdę do was, nie bójcie się! Ale poco ty nóż trzymasz? Rzuć go!
— Trzymam, bo to ten nóż, co go te hycle w księdza wrazili. Gdzie dźgali?
— W brzuch — odparł Niemirycz.
— No to go w swoim poczują.
— Sadowski! — poruszył się ksiądz ze zgrozą. — Co ty mówisz? Nikt mnie nie dźgał, nikt nie winien. To wypadek.
— Lampa i Franek Dziobaty napadli na księdza.
— Ależ broń Boże! Jacyś dwaj podpili zaczęli się kłócić, ja się wmieszałem... i tak nieszczęśliwie się trafiło. Ty się mylisz: nie widziałem Lampy i Franka.
— Co mi ksiądz zawraca gitarę. A to co?
— To moja chustka.
— Aha, jeden rożek, a resztę widziałem u Lampy w kieszeni. Nawet ją tu mam! O, widzi pan?
Ksiądz chciał chustkę ukryć, ale drab już ją porwał, złożył i, kiwając głową, rzekł:
— I poco ksiądz mnie obełguje? Czy ksiądz niespełna rozumu, czy ki djabeł? Zresztą poco mi księdza gadanie? Ot znak! Im więcej nie trzeba!
Ksiądz się skupił w sobie, szukając jakiegoś wyjścia i obrony, wreszcie rzekł z uporem:
— A ja ci mówię, że to nie prawda, nie prawda, nie prawda. Oni niewinni, nie macie prawa ich karać, ani sądzić! Zlitujcie się, co mi Pan Jezus powie, jak za tę moją nieuwagę, ludzka krew popłynie? Zlitujcie się, Sadowski, toć oni może się nawrócą, świętymi zostaną. Lampie przed tygodniem synka chrzciłem, żona taka słaba. Franek ma sparaliżowaną matkę. Zlitujcie się, ludzie! Co śmiecie czynić, jakto? Za mnie moich najmilszych chcecie mordować. Zlitujcie się, ja was błagam! Ach, żebym mógł z tobą do nich pójść! Wszyscy my trzej byśmy jedno mówili...To nie prawda.
Kacperek spojrzał na Niemirycza.
— Jego maligna objęła. Już nie wie, co gada — szepnął.
A ksiądz aż się dźwignął, wyciągnął ręce.
— Chodź, Sadowski, chodź. Dobryś, żeś przyszedł. Bardzo ci dziękuję. Tobie żal, że mi się tam od was krzywda stała, i zaraz złość cię ogarnia. Nie trzeba się złościć. To żadna krzywda, to wypadek... Przecie mi wierz: pocobym się zapierał? Doprawdy. Daj mi ten nóż, daj. Lampie go odebrałeś? To dobrze, ale mnie go podaruj, a Lampie ot, zanieś ode mnie te moje medaliki. Widzisz, to też będzie znak, że go fałszywie potępiacie. Pieniądze u niego widzieliście: może znalazł, a może i ukradł, ale nie mnie. To tylko tak się jedno z drugiem zeszło... Wierz mi, ja nigdy fałszu nie mówię. Ach, żebym ja mógł z tobą do nich pójść! Zlitujcie się, zresztą przyprowadźcie ich tutaj. Przysięgniemy wam. Nie karzcie ich, niewinni są! Sadowski, chcesz, ja napiszę... Jakże ty możesz mi nie wierzyć? Ty ich zostaw w spokoju, ty się dowiedz do Żuławskich, do Herzów, do Drewnów, tam, gdzie ja nie zdążyłem być dzisiaj, i powiedz, że będę, jak się tylko podźwignę. Poczekajcie na mnie. Kochany mój, ty nie popełnisz takiej strasznej zbrodni bez racji. Oni niewinni. Pozory kłamią!
Kacperek stał oszołomiony, zachwiany, może poruszony gdzieś na dnie duszy. Ksiądz go trzymał za rękę, nie puszczał i błagał.
— Powiedz, obiecaj! Nie ruszysz ich? Proszę cię, i innych przekonaj, uspokój. Ja was wszystkich proszę, nie róbcie mi wstydu przed Panem Jezusem. Co ja Mu rzeknę, jak przeze mnie, niesłusznie taki gwałt się stanie? Mój Boże, żebym ja tam z wami mógł być! Zanieście mnie tam...
Ogarnął go niepokój, począł się dźwigać. Niemirycz się zbliżył.
— Nie powiecie, Kacperku! Nie godzi się, kiedy ksiądz tak chce. Uspokójcie go!
— Ano, jak ksiądz chce, to niech hycle żyją.
— Zostawcie chustkę i nóż. Idźcie, uspokójcie ich. Ja trochę tylko draśnięty. To głustwo. Idźcie, żeby im tam po pijanemu krzywdy nie robili.
— Idźcie! — szepnął Niemirycz.
Kacperek pochylił się nad ręką księdza i pocałował. Ten zaś był tak wyczerpany, że się tylko do niego uśmiechnął, opadł na posłanie i oczy zamknął.
Drab wysunął się pocichu.
— Przyjdę dowiedzieć się po dniu. Może panu co potrzeba? — szepnął.
— Nie. Może zaśnie, jak się upewnił co do tych...
Kacperek wyszedł. Niemirycz wrócił na swe miejsce i z niepokojem spojrzał na chorego. Zdawał się drzemać, ale nie spał, bo po chwili rzekł:
— Jeszcze niema księdza z Panem Jezusem? Wielki wicher i ulewa. Jak myślisz, nic im się złego nie stanie?
— Komu?
— Tym biedakom, Lampie i Frankowi?
— Nie.
— Oj, to mi bardzo teraz spokojnie. Już się niczego nie lękam, byle Pan Jezus przyszedł.
Chwila... Nagle roztworzył szeroko swe oczy jak niebo błękitne i jasne, w dal jakąś je utkwił. Jakby zdziwienie, potem radość, wreszcie uśmiech dziecinnie wesoły objął jego całą twarz. Poderwał się pół ciałem z posłania, ręce podniósł do piersi i pełnym głosem, z jakiemś rozradowaniem bezmiernem zawołał:
— Ty, Panie! Ty, Panie!... Idę, idę!
Naprzód się rzucił prawie wstał i opadł z powrotem na posłanie... ale już nie on, nie ksiądz Michał, tylko szmata, tylko glina, tylko forma.
Nad ranem było, gdy drzwi, pozostawione otwarte przez Kacperka, rozwarły się i wszedł ksiądz z Panem Bogiem. Rozejrzał się w półciemnym pokoju, dostrzegł posłanie, na posłaniu nieruchome kształty człowiecze, zresztą nic.
— Kto tu jest? — spytał.
Wtedy z ziemi, koło posłania podniosła się głowa ludzka i bezdźwięczny głos spytał:
— Czego?
— Do chorego mnie wezwano tutaj.
— Już niema nikogo. Chory nie doczekał was — odparł Niemirycz.
— Ach, to bardzo nieprzyjemnie. Trzeba było uprzedzić, że wypadek nagły, niecierpiący zwłoki.
— Nie wiem, co trzeba było. On chciał księdza, posłałem o północy. Ktoś większy przyszedł wcześniej po niego. I już niema nikogo, nikogo... — powtórzył.
Ksiądz się zbliżył do zwłok.
— To był kapłan. Skąd on tutaj? Kto? Ranny? Co się to stało?
— Co? Rzecz prosta. Zabili go chrześcijanie.
Położył głowę na krawędzi łóżka, tak śmiertelnie zraniony, tak zmiażdżony, że każde słowo sprawiało mu ból nie do zniesienia.
— To pana krewny? Tu się trafiło nieszczęście? — badał ksiądz dalej.
— Ja jestem Roman Niemirycz.
— Aaa! — rzekł ksiądz, cofając się. — Bardzo przykry wypadek. Może pan chce, zawiadomię parafję. To zapewne ten ksiądz, co to u Bernardynów? Zaraz się tem zajmiemy.
I wyszedł szybko.
Niemirycz zapadł napowrót w nieruchomość i odrętwienie. Wszystko mu zobojętniało, nic nie odczuwał, tylko to, że wszystko się wali, usuwa, że on sam jest w jakieś szarości skłębionego chaosu, i że już nic niema i nikogo, tylko jakieś zgliszcza, jakieś ruiny, jakieś szczątki, drzazgi, łachmany, tumany, kurz, chmury, dymy; wszystko zdruzgotane, pogięte, poplamione, podarte, i wszystko leci w przepaść bez dna, w noc, w mróz, w głuszę, w pustkę nicości...
I on się stacza, nie mając głosu, oporu, nadziei ratunku, woli do walki i nie mając nikogo!
Zdało się mu, że ktoś dzwoni, ale słyszał, a nie rozumiał, nie ruszył się. Wtem owionął go chłód i prąd świeżego powietrza. Otrzeźwiał, podniósł głowę. W drzwiach stały dwie postacie. Przez okno już świecił dzień, lampa zgasła. Niemirycz począł oczy mrużyć, zbierać zmysły. Myślał, że spał, był w szponach zmory, że tej nocy nie było. Spojrzał na posłanie. Ksiądz leżał cichy i zimny, z oczyma zgasłemi, z pogodą w niezmienionych jeszcze rysach. Obok niego leżała czerwona chustka podarta, nóż i skrwawiony brewiarz. Wszystko było prawdą, tylko świat stał, dzień się budził, ulica poczynała żyć, gdzieś dzwony biły. Wszystko stało, nie było chaosu, ni kataklizmu żadnego, i on był wśród tego świata. Tedy zwrócił oczy na drzwi i na ludzi, co weszli, i nagle się podniósł. Poznał Hildę i Nielsa Stenów. Stali w swych płaszczach podróżnych, przejęci uroczystym widokiem śmierci. A on doznał na ich widok jakby ulgi, jakby przeczucia, że go ci zrozumieją.
— Witajcie! — rzekł, — ludzie północy! W stosowną przychodzicie chwilę, bo oto wasz Baldur leży!
Stenowie postąpili naprzód, wyciągnęli doń dłonie.
— Przyszliśmy po ciebie — rzekła Hilda spokojnie. — Kto to umarł?
— Słońce, miłość, życie... Baldur wasz! Na świat zmierzch idzie i noc — i noc... Ragnaröku!
— Pójdź z nami! — rzekła.
— Weźcie mnie, zaprowadźcie kędyś, gdziebym nie cierpiał, wskażcie coś niewzruszonego, dobrego, nieskażonego, dajcie wiarę i spokój... Ragnarök, Ragnarök!
I zmożony bólem i męką, osunął się zemdlony na ziemię...

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.