Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

biety. Na żelzanym kominku żarzył się węgiel, na podłodze dywany i przepyszna skóra tygrysia.
Willa usiadła w fotelu, on zajął naprzeciw niej miejsce i rzekł:
— Pani dziś nie śpiewa?
— W operze nie, ale mam koncert u dworu. Pan był wczoraj na Lohengrinie?
— Byłem — i zawczoraj na Hugenotach.
— No, nie pilno było panu mnie odwiedzić. Ręczę, że jutro pan wyjeżdża?
— Może, nie wiem.
Poruszyła się niecierpliwie i umilkła, patrząc w żar kominka. Znowu fale wrażeń łamały się i mieniły na twarzy.
— Wiec pan mego listu nie otrzymał? — powtórzyła. — Wysłałam go w zeszły wtorek.
— Wyjechałem w czwartek. Znajdę za powrotem.
— Niech mi go pan odeśle, nie czytając.
— Nie, pani — odparł spokojnie.
— Kiedy to, com pisała, nie ma najmniejszego sensu. Plotłam, jak w malignie. To dziwne... pisałam do pana, a w tej chwili widzę, żem miała w myśli i oczach nie pana, ale utwór swej fantazji. Je me détraque décidément.
— Jam się nie zmienił chyba? — spytał, oczy na nią podnosząc.
— Nie, może pan tylko, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej sztywny. Ale ja tyle myślałam o panu, że powoli uczyniłam sobie z pana to, com chciała, by było. Dlatego z rzeczywistością pogodzić się na razie nie mogę. To przejdzie. Nie, pan się nie zmienił.
— Co pani pisała do mnie?