Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ragnarök.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

domi mnie pan depeszą. Jak pan myśli, czy on zechce wracać? Może on z nimi trzyma! To okropne!
— Nie. Hrabia Andrzej przyjedzie ze mną.
— Dziękuję panu za otuchę. Pana spokój działa na mnie zawsze dodatnio. I dziękuję panu za tak chętną ofiarność i poświęcenie.
Krew zabarwiła czoło Niemirycza. Spuścił oczy.
— Tej zasługi nie mam i zato niech mi pan hrabia nie dziękuje. Mam w Wiedniu osobisty interes, bardzo ważny, i chciałem tam być.
— No, to mnie cieszy. Obyż pan oba pomyślnie zakończył — rzekł hrabia, podajęc mu rękę. — Zobaczymy się jeszcze przed pana odjazdem, a zatem do widzenia.
Zaledwie wyszedł, Niemirycz zgarnął i uporządkował żywo papiery, biuro zamknął i ruszył do swego mieszkania.
Gdy wszedł, zastał już lampę zapaloną i księdza Michała, zajętego, jak u siebie, czytaniem brewiarza.
Taką to się stało widocznie codzienną zwykłą wizytą, że młody człowiek nie przerywał mu modlitwy powitaniem i począł się krzątać około swego kawalerskiego gospodarstwa. Zaparzył herbatę i postawił na stole dwie filiżanki; szperał po szufladach biurka, liczył pieniądze, porządkował pugilares, wchodził do sypialni, wreszcie począł zcicha grać na pianinie.
Ksiądz pacierze skończył, ręce założył na wytartej książczynie i słuchał. I tak milczeli.
Nagłe Niemirycz grać przestał i rzekł:
— Ojcze!
I to był ksiądz, do którego mówił tak ateusz.
— Co synu?