Powrót do gniazda/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Pusto było i smutno w Wittemberdze po odjeździe wojewodzica. Z nim razem z domku złotnika uciekło życie i wesele. Fryda siedziała po całych dniach nieruchoma w oknie, a ciocia Truda słowa się od niej dopytać nie mogła. Zmianę tę w córce musiał pewnie widzieć ojciec, lecz udawał, że jej nie rozumie; chciał być weselszym teraz niż kiedykolwiek, z twarzą śmiejącą się przychodził na górę i usiłował rozbawić dziewczę, wymyślając dla niej rozrywki. Lecz gdy zszedł do swego mieszkania na dół, chmurą okrywała się twarz jego i posępnie też w oknie siadywał zamyślony, jakby wyczekując wieści. Tak płynęły tygodnie i miesiące bez żadnej zmiany, a Fryda coraz stawała się smutniejszą. Żaden list nie przychodził. Pochwycony wypadkami wojewodzic nie mógł i nie miał zręczności napisać. Nierychło dopiero przyniesiono list Tiliusa z opisem tego co im się obu trafiło. Pismo było obszerne, ciekawe, towarzysze dawni wojewodzica wyrywali je sobie, poszło od nich do starszych; lecz choć wiele zawierało zajmujących szczegółów, które rodzinę Hennichenów obchodziły, te tak były smutne, iż je przed nimi długo tajono. Ciocia Truda coś o liście zasłyszawszy, będąc niezmiernie ciekawą, potajemnie starała się tak długo by go dostać, iż nareszcie grzeczny staruszek przyniósł go jej jednego wieczora.
W liście tym Tilius opisywał zaszłe wypadki tragiczne i los wojewodzica, kreślił obraz kraju, który mu się dzikim i strasznym wydawał, mówił o osobach, które poznał i o których słyszał. Słowem nie zataił nic, osobliwie złego. Pisząc do obcego nie szczędził też szczegółów o miłości wojewodzica, która tak źle przyjętą została nawet przez pana pisarza. Były tam i przesadzone szczegóły o więzieniu i ucieczce z Rochowa i wiele baśni, które się z tych wypadków zrodziły.
Truda z pomocą staruszka przeczytała gęsto zapisany arkusz z końca w koniec i mocno się zamyśliła co z nim i z temi wiadomościami ma uczynić. Mówić o tem pieszczonemu dziecięciu nie było sposobu. Ale ojcu? Ojca należało koniecznie uwiadomić o wszystkiem. Nie sprzeciwiał się temu usłużny mieszczanin, który list przyniósł, i zeszli z nim razem na dół do starego Hennichena, który w swoich rachunkach pogrążony siedział.
Ciocia wzięła go naprzód na stronę dla uczynienia stosownego wstępu i przedmowy do rzeczy, aby zyskać zasługę, iż ona mu się postarała o te wieści; potem przedstawiono list. Omyliła się jednak ciotka sądząc, że Hennichen czytać go będzie głośno i da się pochwycić na wrażeniu, jakie on sprawi na nim. Stary był ostrożny i w sobie zamknięty, nie lubił się zwierzać nikomu, a najczęściej smutek pokrywał weselem a radość chmurą. I tym razem, niby nie przywiązując zbytniej wagi do pisma, uprosił je sobie na godzinę do spokojnego przejrzenia, cioci podziękowawszy odprawił ją, zbył się mieszczanina, zamknął na klucz i przystąpił do czytania sam na sam.
Czatowała na wychodzącego ciocia Truda sądząc, że pochwyci jego uczucia, i że się jej zwierzy ze swych myśli. I na tem się wszakże zawiodła. Hennichen wyszedł ze spokojną twarzą, na pytania natrętne odpowiedział dwuznacznie i lekceważąco.
— To są zwykłe plotki z krajów dalekich, — rzekł. — Tilius był i umrze bałamutem. Przesadzone, powiększone; dziecku o tem ani słowa, na coby się daremnie gryźć miało, wszystko się to przemieni.
To powiedziawszy wyszedł z listem i podarkiem do jego właściciela i pismo nazajutrz znikło z obiegu. Domyślano się, że Hennichen je wycofał.
Z wielką pilnością ciotka badała twarz jego, gdy później przyszedł do córki. Nie stracił nic a nic z wesołości dawnej; tak się przynajmniej zdawało, bo doskonale spokojnego udawał.
Trzeciego czy czwartego dnia dopiero, u obiadu, Hennichen miał jakiś papier w ręku i dziwnie się uśmiechał.
— Trafia mi się dziwna przygoda — odezwał się do córki. Oto może być bardzo, iż odbędę podróż do Polski, czemum dosyć rad, bom w tym kraju oddawna nie bywał, i miło mi go widzieć będzie. Król jegomość lubi bardzo kamienie drogie i roboty złotnicze kunsztowne, zbiera je, choć dzieci biedak nie ma. Ale to pono jedyna jego pociecha. Moi dawni znajomi z Krakowa piszą mi, żebym mu moje ametysty i szmaragdy wschodnie zawiózł, a pewniebym je posprzedawał. To mi się bardzo uśmiecha.
Spojrzał na córkę, która się mocno zarumieniła, patrzała na ojca długo i zawstydzona spuściła oczy.
— Przykro mi będzie dom opuszczać, — dodał — ale przy opiece ciotek dziecku mojemu nic nie zabraknie, a podróż ta nie naraża na żadne niebezpieczeństwo. Niewygód tylko się doznaje, ale gościńce pewne jak nigdzie na świecie.
Fryda milczała.
— Może też — mówił powoli Hennichen — gdzieś tam się spotkam z naszym dobrym znajomym, grafem Janem, to go od was pozdrowię.
Dziewczę pokraśniało jak wiśnia i wnet pobladło jak marmur, oddechu jej zabrakło. Stary coraz weselej ciągnął dalej.
— Niedługo się pono namyślać trzeba, a kuć żelazo póki gorące, i póki fantazya pańska służy, korzystać z ochoty do kamieni. Wezmę dwu pacholików i za dni parę wyruszę.
Czy się córka domyśliła innych jakich ojca zamiarów, czy nie? odgadnąć było trudno; zamruczała tylko, że jej bez rodzica będzie smutno i że powinien rychło powracać. Mówiła to urywanym głosem, spoglądając mu w oczy, pragnąc może coś więcej wyciągnąć z niego; stary Hennichen nie dał się wybadać, począł gwarzyć o domu i na tem się skończyło.
Ciocia Truda nie wydała się też ze świadomością listu, i nikt się nie spodziewał, ażeby Fryda mogła się o nim od kogo dowiedzieć. Szeroko po mieście rozprawiano o nim, a szczególniej kobiety.
Miało dziewczę wiele rówieśnic i przyjaciółek a między temi i zazdrośnice, które jej pięknego wojewodzica odebrać byłyby rade dawniej, a teraz się pomścić trochę za miłość jego dla Frydy. I jednego wieczora najlepsza z przyjaciółek tych, córka burmistrza Sachsa, pod wielką tajemnicą, bolesną plotkę wsypała w uszko biednej dziewczynie. Truciznę tę lała w nią po kropelce, i widząc jak się wiła w męczarniach, nie oszczędziła ani odrobiny. Fryda wysłuchała opowiadania z bijącem sercem, zebrało się jej na łzy, — zwyciężyła się przecie, a gdy rówieśnice się rozeszły, sama nie wiedząc przed kim ma wylać tę boleść swoją, zwierzyła ją cioci Trudzie. Ta udała nieświadomą i nadzwyczaj zdziwioną, ale nieco dziecię pieszczone ukołysała. Ojcu nie było co mówić, bo ojciec wiedzieć już musiał, i teraz podróż jego do Polski wydała się Frydzie zrozumiałą.
Hennichen nazajutrz dostrzegł na oczach córki że płakała, domyślił się przyczyny i przy obiedzie nie mówił o niczem tylko o niezdarnych bajkach, jakie z zagranicy ludzie często przynosili, o listach bałamutnych, którymi zdaleka kłamano niestworzone rzeczy. Potem wrócił do swej podróży, której pierwszy plan był znacznie zmieniony. Miał jechać z dwoma pachołkami tylko, rozmyślił się.
— Kraj to taki — mówił — gdzie wiele na pokazaniu się zależy, a do króla i na dwór jadać jeszcze bardziej wystąpić potrzeba. Nie mogę też zapominać, żem teraz szlachcicem z łaski cesarskiej, i że jako szlachcic pokazać się jestem obowiązany. Bezpieczeństwo też tego co z sobą zabieram wymaga większego pocztu; zamiast dwu, bodaj dziesięciu ludzi wziąć przyjdzie i poczet piękny, aby się panowie Polacy, którzy wspaniałość lubią, ze szlachcica niemieckiego nie wyśmiewali.
Fryda słuchała z zajęciem i potakiwała główką. Ciocia uczyniła uwagę, że to niezmiernie wiele będzie kosztować.
Uśmiechnął się na to Hennichen i dodał:
— Wszystko to król polski opłacić musi.
Od tego dnia rozpoczęły się przygotowania, które w całej Wittemberdze niepospolite uczyniły wrażenie. Ludzie za złe bardzo mieli ten przepych nowemu szlachcicowi i zazdrościli mu go, a z przekąsem mówili o tem, na co Hennichen nie zważał. Burmistrze i starszyzna szczególniej nie mogli mu darować, iż tak pańsko w podróż się zbierał, a co gorzej nowe swe herby szyć kazał na derach i ryć na blachach. Strój nawet podróżny ich raził, bo się Hennichen w zbroiczkę lekką i żelaztwo zaopatrzył i ludzi jednakowo uzbroił. Konie same nie mało kosztowały, a były ciężkie, grube, mocne, karczyste, jakich naówczas i do parady i do podróży w Niemczech używano.
Gdy nadszedł dzień wyjazdu, a cała kawalkata, mająca Hennichenowi towarzyszyć, przed kamienicą stanęła, zbiegło się pół miasta patrzeć, aby miało później się z czego wyśmiewać, jak nowo wyszlachcony mieszczanin, którego dziad prostym był rzemieślnikiem, grafów chciał naśladować. Hennichen nie zwykł był na nic uważać i ludzkie paplanie a złość wcale go nie obchodziły. Zaopatrzywszy się w listy i pieniądze, ucałowawszy płaczącą Frydę i poleciwszy ją dwom ciotkom, szczególniej na oko Trudzie, a po cichu drugiej, której więcej ufał, mężnie siadł na koń i przeprowadzony przez uliczną gawiedź puścił się w tę drogę. Za murami dopiero twarz którą do wesołości przymuszał, nabrała wyrazu smutku i powagi.
Fryda długo z okna patrząc, płakała, ręką cisnąc bijące serce.
Wprzódy niżeli z domu ruszył, stary Hennichen dowiedział się dobrze, w której stronie miał szukać wojewodzica. Wyobraził on go sobie może opuszczonym od rodziny, prześladowanym przez nią i miał na myśli go ratować, wziąć może nawet i uprowadzić. Trudne to było przedsięwzięcie przy małej kraju i stosunków, a żadnej języka znajomości. Z tego powodu, wiedząc o wielu Niemcach osiadłych w Krakowie i na ich pomoc rachując, choć mu to nie było po drodze, musiał się ku stolicy skierować. Miał on tam i dawnych przyjaciół i uczniów, a za pozór wyprawy służyły mu istotnie kamienie, które wiózł z sobą. Znane było wówczas w całej Europie upodobanie w nich Zygmunta Augusta i zbiory jego, którym się cudzoziemcy wydziwić nie mogli.
Wszędzie po drodze stary złotnik za coś innego niż był w istocie uchodził; liczny dwór, zamożność, która go otaczała, szlacheckie godła, kazały się w nim domyślać raczej majętnego barona gdzieś z lasów Turyngii w świat się puszczającego, niż mieszczanina co życie spędził nad warstatem.
Nie spiesząc zbytnio Hennichen stanął w Krakowie, nie doznawszy żadnej przygody w podróży, a nazajutrz sam jeden poszedł na miasto, do dawnego ucznia, który się tu był przeniósł i ożenił.
Georg Wilms był tu już złotnikiem nadwornym, dobrze mu się działo, i po żonie wziął był dom w rynku, który cale pokaźnie wyglądał.
Gdy Hennichen niespodzianie doń wszedł, po latach dziesięciu niewidzenia, prawie oczom Wilms wierzyć nie chciał, ujrzawszy go. Złożył ręce i mało nie pokląkł przed mistrzem, któremu wyzwolenie swe i naukę był winien. Zastał go Hennichen nad robotą dzbana, zajętego trybowaniem, wśród czeladzi i w warsztacie.
Po radosnem przywitaniu stary poszedł zaraz ciekawie w robotę zajrzeć i pochwalił ją. Zadziwił się tylko rozmiarom rozpoczętych mis, roztruchanów, dzbanów, nalewek i miednic; bo w Niemczech mniejsze wolano, a tu olbrzymich one były miar i poczwarnie rozrosłe. Jął mu, śmiejąc się, tłumaczyć to Wilms: iż co kraj to obyczaj, że w Polsce właśnie, choć cienkie kuto naczynia, ale wielkie, aby się z czem popisać było. Większa ich część przeznaczona na dary dla obcych, na przyjacielskie pamiątki, na nagrody za dworskie posługi, musiała lśnić i dużo miejsca zajmować.
Starszego czeladnika zostawiwszy przy dozorze warstatu, Wilms odpasał fartuch i poprowadził Hennichena do żony swej i dzieci, aby dobroczyńcy swojemu domowe szczęście pokazał. Przyniesiono wino osłodzone i przekąski, zasiedli gwarzyć, a wprzód Wilms się rad był dobadać co tu sprowadzało spokojnego Wittembergi mieszkańca.
Dopiero gdy się we dwu zostali sami, Hennichen mógł mu odpowiedzieć na to. Począł od kamieni na sprzedaż przywiezionych, i że się rad był z nimi królowi jegomości stawić. Lecz trafiał właśnie na chwilę, gdy już król chorzał, z żoną się zupełnie rozstawszy, a przystęp doń nie był łatwy. Pieniędzy też w skarbie królewskim nie było, o czem Wilms najlepiej wiedział, bo za dostarczone srebra na przyjęcie posłów ruskich nie był zapłacony.
Sprawa ta więc zdawała mu się do załatwienia trudną.
Kołując dopiero i nie rychło Hennichen począł dopytywać o rodzinę Rochitów, o którejby się rad był coś dowiedzieć, bo miał jednego z nich u siebie w domu, a chłopię mu do serca przystało. Udał też, żeby mu się może do dworu opieka wojewody przydała.
Na wspomnienie dopiero familii tej i wojewody uderzył w ręce Wilms i bystro spojrzał w oczy Hennichenowi, który się nieco zmieszał, bo go uczeń odgadnął.
Ten go w ramię pocałowawszy, dodał z westchnieniem:
— Teraz już wszystko wiem.
— No to mów — odparł Hennichen.
— U nas to już głośno o tem, że się ojciec wojewoda syna zaparł po powrocie z Wittembergi, z powodu, że tam wiarę zmienił. Znają ludzie starego i zowią go człowiekiem żelaznym. Do tego przystępu niema ani z nim sprawy. Ale ma on brata, który się pono wydziedziczonym zaopiekował.
Wszczęła się tedy rozmowa długa i szeroka o domu, rodzinie i kraju. Wilms pojęcia bystrego człowiek, poznał był już dobrze stosunki polskie i fantazye panów i szlachty. Nie chciał zupełnie nadziei odbierać Hennichenowi, lecz mu jej też nie dawał, przedstawiając dumę panów i ich zupełną od reszty świata odrębność. Utyskiwał też przed nim na niechęć wogóle ku wszystkiemu co było niemieckie, a nie zapomniał dodać, że do cesarstwa wstręt był teraz większy z powodu żony królewskiej, i że nawet z największemi rodzinami rakuskiemi niechętnie się bratano.
Złe to były nowiny, lecz Hennichen nie łatwo się dawał zbić z drogi i odebrać sobie nadzieję. Szło mu o los dziecięcia, dla którego największe ofiary nicby go nie kosztowały. Chciał się zbliżyć przynajmniej do wojewodzica, albo mu dać znać o sobie, co łatwem nie było, bo niespełna wiedziano nawet gdzie go szukać. Wilms miał wiele stosunków między pany, obiecywał więc dowiedzieć się coś o losie wojewodzica, a gdyby potrzeba było, bodaj posłać kogo na zwiady.
Następny dzień spłynął na rozpytywaniu się po ludziach, a najwięcej we Zborze, bo tu o pisarzu wiedziano: liczono go bowiem do tych niewielu panów, co do nowej wiary wyznawców należeli, choć pisarz w istocie sam dobrze nie wiedział kędy się ma przypisać.
Trafiło się właśnie, iż zbiegły z Zalesia Zaranek szukał teraz szczęścia w Krakowie, lub gdzieś, tam gdzieby jego przeszłość jak najmniej znano; podstawiono go Wilmsowi, a po krótkiej naradzie, gdy się przyznał, iż jakiś czas w Zalesiu był, pociągnął go Wilms do Hennichena. Zaranek nieco po niemiecku szwargotał.
Przychodził on z usposobieniami jak najgorszemi w ogóle dla pisarza i gniewny nań, że się tam utrzymać nie mógł.
Gdy go wprowadzono na te spytki, począł od najgorszych rzeczy.
— Ten człowiek, — mówił — żadnej wiary nie ma, a jego zbór, to jama, w której tylko plugastwo gnieździć się może. Jam tam nie wytrzymał... otrząsłem proch z nóg moich i uszedłem.
— Przecież co za człowiek z pisarza tego? co tam czyni wojewodzic?
— Siedzi na łasce pana stryja, a człowiek to jak księżyc zmienny, u którego nigdy wiedzieć nie można co jutro będzie: katolik z rana a nowochrzczeniec wieczorem.
Trząsł głową i ruszał ramionami Zaranek, a że sobie wyobraził, iż go dla spraw nowej konfesyi badano, w to najwięcej bił, że na pisarza nic rachować nie było podobna.
Zaczepiano go dopiero o rodzinę — i tej nie pożałował.
— Wszyscy, — rzekł — nie spełna rozumu; wojewoda syna precz wypędził a żonę ubił i zamęczył; pisarz, choć wielkie dobra ma, grosza nigdy przy duszy, nie wiele więc synowcowi zostawi, którego ojciec wydziedziczył i pono wszystkie majętności na klasztory rozpisać postanowił.
Dodawał co mógł Zaranek aby zniechęcić, bo mu i o to szło, ażeby się tam nikt nie zbliżał i o nim samym nie powziął wieści. Do odrobiny prawdy obficie domieszawszy fałszu, tak strasznie dzieje Rochitów i ich obyczaje przedstawił Hennichenowi, że mężny starzec, choć po sobie poznać nie dał, upadł całkiem na duchu.
Odprawiono tego niefortunnego posła. Wittemberczyk pożegnał ucznia i zamknął się w swej gospodzie. Ważył on co począć miał; wreszcie nic nie umiał lepszego wymyśleć nad wysłanie listu do wojewodzica, pod pozorem owych kamieni na sprzedaż, prosząc go o protekcyę, a w rzeczy aby mu dać znać, że w Krakowie był. Z pismem tem nie można było inaczej naówczas tylko umyślnego człeka wyprawić. Wilms się tego podjął, i kręcąc się między szlachtą z okolicy Zalesia, niejakiego Szeligę napytał, który za sprawą w Krakowie był, a przegrawszy ją i zastawiwszy pas, prawie nie miał o czem powracać. Nadzieją dobrej nagrody skłoniono Szeligę do przyjęcia listu i zobowiązania się do przyniesienia odpowiedzi: co tem pewniejszem było, że szlachcic zapamiętały jechał tylko do domu wziąć pieniędzy u żydów, aby do procesu co rychlej powracać.
Podjął się Szeliga do własnych rąk wojewodzica pismo oddać, bez świadków; obwinął je w chustę, na piersiach pod żupanem zapiął, i opatrzony na drogę dobrze wyruszył.
Wojewodzic od śmierci matki siedział przy stryju. Chciałby go był pan pisarz czynniejszym widzieć i szczęśliwszym. Janusz przygnieciony, znękany, niepewny przyszłości, chodził do niepoznania zmieniony. Opuściła go żywość i wesele młodzieńcze, nadzieje, nawet ochota do życia. Wystawiony był na natrętne i złośliwe ludzkie wejrzenia, krył się więc, zamykał i niechętnie nawet do stryja wołany przychodził, gdzie zawsze prawie dosyć było ludzi, a towarzystwo nie inne tylko jak zwykle, złożone ze zbiegowiska różnofarbnego.
Dobrego serca i litościwy pisarz, usiłując czemś zająć synowca, badał jego upodobania, nastręczał konie i myśliwstwo; ale Janusz do niczego nie miał serca. Dni spędzonych w Wittemberdze wspomnienie truło mu wszystkie chwile: przenosił się tam myślami, tęsknił. Kilka razy stryjowi napomykał, że nie mając tu co czynić, radby powrócił do nauk; a no pisarz głową na to potrząsał.
— Na to przyzwolić nie mogę; dosyć już z Niemcami konszachtów i amorów. Niech to waści z głowy wyjdzie; pókim ja żyw, nie zgodzę się na pokumanie z szołdrami.
Przyszło do tego, że mu już pisarz gotów był parę folwarków puścić i swatać go, cały szereg córek szlacheckich zebrawszy do wyboru; lecz Janusz na ożenienie się wzdrygał i mówić nawet o tem nie dawał.
Pomiędzy Rochowem a Zalesiem od pogrzebu nie było najmniejszego stosunku, wcale nawet nie wiedziano co się tam działo, pisarz o bracie mówić zakazał. Stamtąd też nikt się nigdy nie zjawił. Wojewodzic zamyślał chwilami wszystko rzucić i uchodzić do Wittembergi; lecz mógłże przewidzieć, jak tam zbiegiem wydziedziczonym i sierotą będzie przyjęty?
Stryj z siebie wnosząc był pewny, iż synowcowi powoli wszystko wyjdzie z głowy i serca, że się wspomnienia zatrą i o Niemcu mowy nie będzie.
Bawił się czasem pisarz polowaniem, w którem nie zawsze Janusz brał udział, zostawał w domu i zaczytywał się w książkach. Jednego wieczora gdy pisarz do domu powracał samotwór z jednym strzelcem, w wyszarzanej lisiurze i na niepoczesnym koniu, na drodze borowej zjechał się z Szeligą.
Szeliga wiele o pisarzu słyszał, a nigdy go nie widział w oczy, sądził że ma ze szlachcicem jak sam do czynienia. Pisarz się bawił tem, gdy kogo tak w błąd wprowadził i nie dał się poznać. Poczęli więc, jadąc razem, poufale gawędzić. Spytał dokąd dąży — szlachcica. Ten byt nieco świeżymi parą kubkami miodu rozweselony.
— Jadę do Zalesia, mospanie — odezwał się — i to jeszcze z pismami, a zapewne bardzo ważnemi, bo mi za ich oddanie sowicie zapłacono i polecono w ręce oddać na cztery oczy młodemu wojewodzicowi.
Tknęło to bardzo pisarza.
— A od kogoż to? — spytał.
— Od jakiegoś Niemca.
Stary aż się zatrząsł.
— A niedoczekanie twe żebyś ty mu je oddał; to ani chybi, niemieckie amory mu się przypominają — pomyślał.
Wziął się tedy na wykręt, zaręczając szlachcicowi, iż tego dokazać nie podobna, bo we dworze jest pilność wielka i oko na wojewodzica; ale że on mu się podejmie pośrednictwa za małą nagrodę.
To żądanie dołożył, aby podejrzenie usunąć. Dał się szlachcic dobroduszny ująć, i pisarz w miasteczku go zostawiwszy, sam z listem do domu ruszył.
Nie miał bynajmniej na sumieniu pismo otworzyć i czytać, bo Janusza jako własne dziecię uważał i pragnął jego dobra; nie skrupulizując więc, gotów był wszelkimi sposoby Niemców od niego precz gnać.
Zamknął się pan pisarz w kancelaryi swej, wezwawszy Tiliusa, który przy nim wisiał, i zakląwszy go by mu tajemnicy dochował. Poczęło się czytanie listu i komentarze nad nim.
Nie było nic podejrzanego w piśmie, ale sama wiadomość o Hennichenie niebezpieczną się zdała. Namówiony więc Tilius, który przesadną delikatnością nie grzeszył, na pismo miał, nieco rękę udając, odpowiedzieć od Janusza: iż do króla JMci przystęp był trudny teraz, że mu tu w żaden sposób nikt ku temu służyć nie mógł. Przez Tiliusa też dowiedziawszy się pisarz, iż Janusz na drogę miał pieniądze pożyczone, do listu kartę dołączył na krakowskiego kupca, by mu je zwrócił. List napisany był umyślnie zimno i odstręczająco, aby Hennichen nie miał na co czekać ani spodziewać się.
Cała ta niebardzo czysta sprawa panu pisarzowi zdawała się prawowitą i uczciwą, w sumieniu był spokojnym, a dla usunięcia reszty skrupułów mówił sobie, iż kiedyś, później, ze wszystkiego się Januszowi wyspowiada.
Nakazał milczenie Niemcowi, a sam pod pozorem przechadzki z listem do Szeligi poszedł i uśmiawszy się w duchu z jego łatwowierności, tak wszystko załatwił, że nie wprzód do dworu powrócił, aż szlachcica odprawił i zobaczył go kłusującego gościńcem od Zalesia ku domowi. Niezmiernie był rad swej sztuce i choć zwykle trudno mu bywało utrzymać języka, tym razem cale po sobie poznać nie dał nic, większą tylko czułość okazując wojewodzicowi i większą o niego troskliwość.
Szeliga znowu w chustę tęż samą obwinąwszy pismo, szczęśliwie pieniędzy od żyda pożyczywszy, cum noviter repertis z archiwum pospieszył do Krakowa proces wznowić i nie dać się zjeść w kaszy. Miał najmocniejsze postanowienie, choćby przyszło ostatnią poświęcić koszulę a dzieci żebrakami zostawić, nie przystać na zgodę żadną a nieprzyjaciela znękać. Znaj Szeligę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.