Powojenni/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Czy my to wszystko mamy zabrać z sobą i z tem uciekać? — spytał Pobóg patrząc na otwartą szkatułę pełną bezcennych klejnotów.
W głosie jego była wątpliwość i niechęć. Olga patrzała także na migotliwe kamienie i kręciła głową niepewnie.
— Przecie tego zostawić nie możecie — rzekła Chazmara. — Toż cały majątek Olgi do zabrania. W Zrubie i bez tego zostaje dużo, ale tamtego dobra nie weźmiecie, a to można.
— Ale jak? To będzie ciężki kamień u naszych nóg. W szkatule to zabrać niemożliwe, a jak schować? W razie rewizji jesteśmy zgubieni — mówił Pobóg zgryźliwie.
— Ja to poniosę, pójdę z wami jako żebraczka, aż na Kaukaz i do Gruzji, w nasze góry, do Tataryjska — rzekła Tatarka.
— Ty pójdziesz z nami? — zdumiała się Olga.
— Pójdę! Taj co? Ja tu sama nie zostanę już więcej. Poradziłam wam dobrze, żeby uciekać do niepodległej Gruzji, w nasze strony, tam najbezpieczniej dla was i ja z wami pójdę! Czekałam na ciebie, to i byłam w Zrubie, ale teraz poco! Do Żruba zawsze trafisz jak pogoda nadejdzie. Wszystko dobro co tu jest zamknę i schowam tak, że nikt tego nie znajdzie. Niech rozbierają nawet mury ruin, to tego nie znajdą. A ty jak kiedy przyjdziesz, znajdziesz.
— Ale czy zdołasz Chazmaro, to daleka droga!
— Pójdę! Ja Tatarka, ja wszystko wytrzymam. Wy kniazie, pany wielkie i tyle trudów i nędzy wytrzymali, a ja nie wytrzymam?? O to się nie bójcie. Jeszcze wam dużą będę pomocą. A teraz trzeba to spakować.
Zaczęły się przygotowania do podróży. Chazmara zaprowadziła Poboga i Olgę do skrytki w tajnem miejscu podziemnem. Było tam jeszcze dużo srebrnych naczyń, serwisów ze starej porcelany, makat, gobelinów, futer i innych rzeczy cennych, chowanych widocznie na prędce. Ujrzawszy płaszcz z szenszyli Olga zawołała:
— To jeden z cennych prezentów mojego ojca dla matki! Ten płaszcz tobym wzięła. Co?
Pobóg wzruszył ramionami.
Olga nałożyła płaszcz na siebie, otuliła się nim.
— Eh, niema lustra, żeby się przejrzyć! Ładnie mi, co? — spytała Poboga.
Ale zanim odpowiedział zrzuciła płaszcz ze wstrętem.
— Pfe! Czuć naftaliną! Uperfumowała go Chazmara po czortowsku.
— W tych perfumach i w tej skrzyni może on jeszcze wnuków twoich doczekać, albo ciebie jak tu wrócisz.
— Chyba jak za Borysa wyjdę zamąż — sarknęła Olga.
— Nie wyzywaj wilka z lasu! — zawołała baba z gniewem.
— Durna ty Tatarczycha, a kto od tego wilka uciekł?
— Ale on ciebie szuka, ja czuję, że on już blizko.
— Kto?? — padły jednocześnie dwa pytania.
— Borys!
Olga zadrżała. Spojrzała na Poboga z lękiem. Brwi jego były ściągnięte groźnie, usta miały wyraz zacięty.
— Uważam, że wogóle zadługo przebywamy w Zrubie. Te wszystkie rupiecie mogą nas zgubić.
— Nie bójś pan, tu nas nikt nie znajdzie. Jak ubiją, to mnie. Olga zna tajemne przejście, a tam, gdzie ono wychodzi na świat, ho, ho, to daleko stąd. Nic wam nie będzie sokoliki.
Jednak wszyscy podnieceni jakby jakiemś przeczuciem, zaczęli prędko zamykać skrzynie, do których Chazmara pakowała resztę dobytku, pozostałego po rabunku pałacu. Potem w izbie sklepionej Olga z Chazmarą zaszywały klejnoty w stare watowane łachmany, w które Tatarka miała się ubrać. Kilka płaskich brylantowych bransolet i pierścionków, Olga zaszyła w swoje ubranie i w ubranie Poboga. Trwało to dosyć długo. Potem przyszła kolej na żywność. Wzięto ją w sakwy Chazmary i Romana. Ogarniała ich gorączka dziwna, jakby ich ktoś gonił i popędzał. Gdy wszystko było skończone, nagle Chazmara zaczęła zdejmować ze ściany obraz Chrystusa.
— Co ty robisz, gdzie to podziejesz? — zdziwiła się Olga.
— Ja bez tego obrazu nie pójdę. Mogą nawet obraz ten u mnie znaleźć; jako u żebraczki nie będzie to dziwne, powiem, żem go kupiła za kwartę wódki u pijanego „towaryszcza“. Taj co! teraz takie rzeczy są częste. A nam opieka Jego potrzebna. Już niech was o to głowa nie bolil
Przeżegnała obrazem obecnych, zawinęła go szczelnie w łachmany i umieściła z boku w sakwie głębokiej.
Dużo jeszcze zajęło im czasu zawalenie wejścia z ruin do korytarza, prowadzącego do sklepionej izby. Wejście było istotnie trudne do odgadnięcia, z tylokrotnemi zakrętami i załomami, że nikt trafić by nie mógł, kto nie znał tych kombinacji. Zawalili tak otwór, że została tylko wąska szczelina do przejścia w podziemie, poczem zewnętrzny głaz trzymany na żelaznym pręcie miał się na nią opuścić. Nagle Chazmara dała znak, by być cicho i jęła nasłuchiwać. Zdrętwieli na sam jej widok.
— Idą! są blizko, przy ruinach! — zawołała głucho i wepchnęła gwałtownie do szczeliny Olgę i Poboga.
— Czekajcie na mnie przy skrytce.
— Chazmarka! — krzyknęła Olga.
Ale Pobóg położył jej rękę na ustach. Kamień zsunął się na szczelinę nad ich głowami z tępem łomotem Roman pociągnął Olgę w głąb lochu.
— Oni ją zabiją! — jęknęła księżniczka.
— Cicho! Uważajmy tu. Na tych zakrętach na każdym kroku można głowę rozbić. Musimy czekać na nią przy skrytce. Skoro tak poleciła, to znaczy, że wróci. Uspokój się Olga — rzekł Roman łagodniej, bo trzęsła się jak liść i zęby jej szczękały.
— Romanie, ty mnie ratuj od Borysa, on mnie teraz nie będzie oszczędzał. On mnie, o Boże!... lepiej mnie zastrzel, jeśli nie będzie ratunku.
— Przysięgam ci, że cię nie dam w jego ręce, chyba sam polegnę.
— To mnie najpierw zastrzel.
— Cicho, na Boga!
— Chryste miłosierny! — złożyła ręce Olga — miej nas w opiece.
Posuwali się wolno poomacku w zupełnej ciemności. Gdy nareszcie znaleźli się w izbie sklepionej, Olga zgasiła lampę. Pobóg uśmiechnął się.
— To już zbyteczne, Chazmara nie paliłaby lampy, gdyby nie była pewna, że jej blask żadną się szczeliną nie przesączy.
— Chodźmy dalej, ja tu nie zostanę, tu za blizko.
Niepokój Olgi udzielił się i Pobogowi. Ale on jął nasłuchiwać.
— Chyba strzały? — szepnęła księżniczka.
— Tak, strzelają.
— Chryste! pewno Chazmarę rozstrzelali!
— Nie, to są pojedyńcze odgłosy. Możliwe wszystko, ale wiesz, mam przeczucie, że ona nie da się wziąć, że im się nawet nie pokaże.
— Pocóżby strzelali?
— Poprostu Borys chce wywołać kogo z pustych ruin. Zresztą nie wiem?
— Sądzisz, że to Borys?
— Nikt inny!
Posuwając się coraz dalej, znaleźli się przy wnęce, w której była skrytka zawalona kamieniami. Ale Olga chciała iść dalej. Pobóg ją zatrzymał.
— Zostań tu, ja pójdę z powrotem, bo Chazmara, jeśli zdołała uciekać do nas, nie da sobie rady z kamieniem.
— Romanie, tyś oszalał! Chcesz iść tam?
— Chcę iść do wylotu, przez który weszliśmy, aby ocalić Chazmarę, gdy będzie uciekała.
— A samemu zginąć! Za nic cię nie puszczę! Ja się boję sama tu zostać! Za nic!
— Ależ my bezpieczni, a ona tam może być w opałach.
Olga uczepiła się ramienia Poboga i jęła go błagać, by nie szedł.
— Ty chcesz uciec odemnie, ja wiem — jęknęła z żalem.
— Nie chcę uciec, tylko chciałbym się oko w oko spotkać z Borysem. Mam go już dosyć! Gdybym wiedział, że to on istotnie.
— On sam przecie nie jest, tylko z kozakami, a zresztą dla takiego drania będziesz życie narażał?
Wtem głuchy łoskot przebił się poprzez mury, odczuli silny wstrząs.
— Co to, mury prochem wysadzają?! — zawołała Olga.
— Eee, nie! przecie on tu ciebie szuka, nie będzie więc wysadzał.
— Ale coś się zawaliło!
Nasłuchiwali oboje długi czas z zapartym oddechem. Cisza panowała grobowa i zapach stęchlizny aż dusił. Jak długo to trwało nie mogliby określić. Olga przytulona do ramienia Poboga, krępowała go coraz mocniej swojem objęciem. Czuł jej gorący oddech na swej szyi, odczuwał jei młode, ponętne piersi wgniecione w jego pierś i, nowa niepokojąca fala zaczęła go ogarniać wichrem zmysłów. Ona drżała w jego ramionach, a oddech jej stawał się coraz prędszy i gorętszy. Żar ten unosił Romana, pochylił głowę niżej, przygarnął Olgę mocno do siebie. Jęknęła z rozkoszy, uniosła się. Pobóg dotknął ustami jej powiek i wpił się w nie na sekundę. Płomień jej ust palił i nęcił. Zachłanne wargi Romana pochwyciły je żarłocznie, z szaloną namiętnością. Zwarli się w tym pocałunku prawie dzikim i trwali w nim bez tchu, bez pamięci, skuci jednym łańcuchem przeogromnego pragnienia. Mogliby zginąć w onej minucie nieświadomi, że giną. Czuli tylko szum w głowach coraz potężniejszy, walenie pulsów w żyłach, w których krew bulgocząca płynęła kaskadą rozpętanego żywiołu.
Wtem Pobóg zadrżał gwałtownie i oderwał nienasycone usta od ust Olgi.
— Kto to?!
— Cicho! to ja, Chazmara!
Baba ściskała mocno ramię Poboga. Szepnęła.
— Borys!... cały skład „czeki“ kozacy.
— Kto strzelał?
— Borys strzelał do chłopów okolicznych, którzy się za tym zabitym upominali i przyszli mnie szukać, bo myślą, że ja go zabiłam.
— Znaleźli chłopa?
— Znaleźli!... za śladem szli, bo koń wrócił do wioski.
— Zapomnieliśmy o koniu zupełnie — rzekł Pobóg tępym głosem. — Przywiązałem go tam przy tym dużym kamieniu.
— Ja durna także zapomniałam o koniu — rzekła Chazmara. — Ale teraz uciekajmy podziemiem aż do wylotu tej nory. Nikt mnie co prawda nie widział, bo już był mrok, ale zawsze im dalej tem lepiej.
— A jak nas tam złapią? Borys pewno obstawił ruiny szerokim wałem.
— Nie bojś, pan!... ten wylot jest wiorst dziesięć stąd. Ja niedawno sprawdzałam tę drogę, czy się co nie zawaliło, wszystko w porządku. Tą oto sklepioną szyją dojdziemy do końca, a tam bór odwieczny ze trzy wiorsty, taj rzeka. Tam my od Borysa bezpieczni.
— A jakżeś ty uciekła? Co to się zawaliło? Czy widziała Borysa? — pytała Olga.
— Zawalił się cokół tej baszty narożnej, której resztki sterczały... runął razem z kozakami, bo poszli tam szukać nas. Skusiło Borysa okienko, zasłonięte firanką. Umyślnie ja to okienko tak wyszykowała, żeby ich zdurzyć. Ot i udało się! Może tam i Borys był? Ale on ostrożny! Jak się zrobił krzyk i pobiegli wszyscy do zwaliska, tak ja wtedy pod nasz kamień. Odsunęłam go trochę, tylko szparą prawie wlazłam, daj zasunęłam go na amen. Tam do niego nie dojdą, bo tam tak, jak wy widzieli ułożone kamienie, że każdy się trzęsie jak nad przepaścią.
— A nikt ciebie nie widział?
— Ba!... żeby oni mnie widzieli, to jużby i po mnie było! A czy ja durna? Ale ja ich widziała zdaleka, Borysa, daj jego towarzyszy i chłopów. Słyszała jak się o mnie upominali. Ot tobie i czarownica! ją Chrystus ocali, a was czort weźmie, nie dziś to jutro. Osobliwie Borysa.
— Chłopi coprawda niewinni, upominali się o swego — rzekł Pobóg.
— Borys jak obejrzy tego chłopa będzie wiedziały że to ja, albo Roman go zabił, pozna że z browninga — dodała Olga.
— A cóż to ja nie mogę mieć także takiego rewolweru?
— Uciekajmy, bo ja mam przeczucie, że oni do podziemi trafią — rzekł Pobóg. — Jeśli nie Borys, to chłopi im wskażą. Niemożliwe, żeby nie wiedzieli o podziemiach.
— Czort ich wie! Ale są tu jeszcze inne lochy, bez wyjścia, jak tam wpadną, tak już amen!
Szli wolno, bo z powodu ciemności i rozmaitych zakrętów z trudem mogli się posuwać. Brak powietrza najwięcej dawał się im we znaki. Parokrotnie słyszeli nad sobą głuche odgłosy, które mogły być strzałami, lub zawalaniem się resztek ruin. Zdawało się im, że szli tak wieki.
Sprawdzając godziny na zegarku przy pomocy lampki elektrycznej, przekonali się, że szli tak całą dobę. Loch zdawał się nieskończony. Wreszcie ogarnęło ich znużenie silne, musieli odpocząć. Siedząc na chłodnej, wilgotnej ziemi, przytuleni wszyscy do siebie, przespali się kamiennym snem. Pierwszy ocknął się Pobóg i odrazu zauważył słaby brzask przesiąkający w ogólnej ciemności lochu. Nie budząc Olgi powstał, by znaleźć źródło światła. Trafił na wąski komin, wychodzący na zewnątrz. Z lubością wciągnął świeżego powietrza w ściśnięte płuca i zapragnął zobaczyć co się tam dzieje na wierzchu i gdzie są. Dźwignął się na kamieniach oślizgłych, tępych i wkrótce dosięgnął głową wylotu otworu. Zachowując ogromne ostrożności wysunął głowę ponad otwór. Uczynił to z trudem wielkim, bo otwór był ciasny. Dokoła była pustka. Las gęsty oświecony był wschodem słońca. Roman zapragnął nagle swobody, samotności. Uczuł tak silną pokusę, by wyzwolić się teraz od tych kobiet i samemu uciec w ten las czarny i w świat! w świat!... do Uchani. Był moment jak błysk pioruna gwałtowny, że już dźwignął się, by wyskoczyć z komina. Pokusa wzmagała się, pragnienie ucieczki rosło, wszak Olga i Chazmara dadzą sobie radę bez niego. Pokusa potężniała, ale jednocześnie głos wewnętrzny, uparty mówił mu, że Olgę zdradza, że chce popełnić czyn niezgodny z jego sumieniem i pojęciem honoru. A wszakże przysiągł Oldze, że jej nie odda w ręce Borysa. Czy nie za blisko byli tej grozy, czy ona nie wpadnie w te ręce straszne, z których ocaliła go przed niechybną śmiercią. Wszystkie te rozumowania Pobóg starał się zagłuszyć w sobie, nadaremnie, czuł, że pokusa ucieczki była zbyt silna i że go uniesie. Pobóg drżał jak w febrze, zęby mu szczękały z wrażenia. Był już do połowy wysunięty ponad otwór komina, już rękoma oparł się na suchej trawie, już czuł na twarzy muskanie suchych paproci, rosnących dokoła, już tchnienie swobody owiało go huraganem szczęścia, gdy nagle jak grom spadła nań świadomość straszna.
— A klejnoty Olgi?
Jakby go kto taranem huknął w głowę. Pociemniało mu w oczach. Głuchy jęk wydobył się z jego piersi, jęk bólu, wstydu i ulgi, że świadomość ta przyszła w porę. Bez chwili namysłu, odrazu, posłuszny nakazowi własnej woli, Pobóg wsunął się z powrotem w otwór komina i w parę minut był już znowu przy Oldze, śpiącej twardo.
Wtem znienacka odezwał się ponury głos Chazmary:
— A co wy tam, pan, widzieli w lesie. Ha?
— Las i pustka, można byłoby i tędy już uciekać. Żywego ducha niema dokoła.
...Boże, dzięki ci żeś zesłał na mnie opamiętanie dość wcześnie, że nie zostałem mimowoli posądzony o złodziejstwo — westchnął Roman w głębi duszy.
— Wy, pan, mogliby tędy przejść i Olga też i sakwy, ale ja nie, zresztą tu za blizko Zruba.
— Czy prędko dojdziemy do wylotu?
— Dziś wieczorem.
Po całodziennej wędrówce, po załomach podziemi dotarli wreszcie do miejsca, gdzie loch zwężał się nagle bardzo i zniżał tak, że musieli pełznąć na kolanach jedno za drugiem z pochylonemi głowami. Chazmara pełzła pierwsza i pierwsza dosięgła końca ciasnej kamiennej nory, przypominającej kształtem borsuczą jamę. Gdy wreszcie postać Chazmary wyłoniła się nazewnątrz, odsłaniając sobą wylot, Pobóg wysunął się prędko za nią i wyciągnął Olgę nawpół zduszoną ze zmęczenia i braku powietrza. Wszyscy troje wyciągnęli się z ulgą na suchej ziemi wzgórza, oddychając jak ryby wyrzucone z wody. Olga była blizka omdlenia. Pobóg wydobył z plecaka butelkę wina i napoiwszy niem Olgę, natarł jej skronie. Uśmiechnęła się do niego słabo i szepnęła.
— Odpocznij, Romanie sam, dziękuję ci, już mi lepiej, tylko bolą mnie wszystkie mięśnie i kości.
— Tu wypoczniemy przez całą noc i jutrzejszy dzień. Przy tej norze jesteśmy bezpieczni, w każdej chwili ukryć się możemy.
— Dziękuję! — jęknęła Olga. — Za nic na świecie drugi raz do tej nory nie wejdę!
— Wejdziesz, doniu, jak byłoby źle! Człowiek w grób się schowa kiedy bieda, a strach opęta.
Chazmara obeszła las dokoła nory, ale cisza panowała tu głucha, tylko sosny szumiały, poruszane podmuchem wieczornego wiatru. Noc zapadła wreszcie dość jasna, choć bez księżyca. Chazmara wydobyła żywność z sakwy, ale jeść nie mogli. Posilili się winem. Zachowywali zupełną ciszę, nie paląc ognia. Wkrótce legli spać. Pobóg ofiarował się pierwszy stróżować, po północy miała go zastąpić Chazmara. Olga spała mocno, jęcząc czasami przez sen. Roman zapatrzony w gwiazdy rozmyślał. Ale myślami był teraz daleko od własnych tęsknot i umiłowań. Myślał o Oldze. Los tej bogatej gruzinki, rzuconej oto w lesie, bezdomnej, ściganej, wzruszał go daleko więcej niż jej miłość dla niego, którą uważał za zmysłowy popęd, nie zaś za prawdziwe, szczere uczucie duchowe. Sądził zresztą po sobie, bo czuł to wyraźnie, że Olgi nie kochał ani jednem drgnieniem serca, ale pożądanie jej przekraczało siłę jego woli. Były to pęta, które ciągnęły go w przepaść, wiedział, że trudno mu będzie wyzwolić się z nich. Czar Olgi, jakkolwiek tylko fizyczny ujarzmiał go, nie przygaszając jednak tęsknoty do swoich. Pobóg całą swoją istotą duchową trwał przy Tereni, fizyczną był przy gruzince i wiedział, że czar jej pójdzie za nim nawet wtedy, gdy się od niej wyzwoli. To go niepokoiło, tembardziej, że wspólna ich ucieczka zapowiadała się jeszcze na czas dłuższy. Postanowili bowiem uciekać do Gruzji, gdzie Olga miała swoich bliskich krewnych i skąd przy ich pomocy o wiele łatwiej i bezpieczniej mogliby opuścić Rosję. Sama zapowiedź tej podróży, była dla Poboga męką dręczącą. Mogła przytem podróż trwać bardzo długo i coraz bardziej przywiązać go do Olgi. Bał się tego a wiedział, że już jest związany z temi kobietami do końca ich ucieczki. Postanowił sobie, że gdy tylko opuszczą Rosję, natychmiast pożegna Olgę i przez Rumunję powróci do Polski, do siebie. Wyobrażał sobie nieprzyjemny moment rozstania z księżniczką, lecz jednocześnie czuł w sobie siły niezmożone do walki i pewność zwycięswa.

∗             ∗

Gdy błysnął ranek, uciekinierzy stojąc nad brzegiem rzeki, okolonej bujnym lasem, patrzyli tęsknie w dal, na sine, bystre fale, które miały ich unieść ku wolności. Chazmara z tryumfem ładowała sakwy do łodzi, kołyszącej się u brzegu. Na wyrażone przez Poboga słowa podziwu, odrzekła z dumą:
— Coby ja była za rab kniazia nieboszczyka i kniażny sieroty, żeby ja nie przewidziała, że z nią będę uciekać ze Zruba i żeby nie przygotowała wszystko naprzód? Toż prawie całą zimę byłam sama i mogłam robić, co chciałam.
— Ale że tej łodzi nikt nie wypatrzył nawet w takich jak te szuwarach?
— Tu pustka! dokoła błota wielkie, grzęzawiska, tu nikt lądem nie przyjdzie, a rzeką choćby kto i płynął, łodzi nie dojrzy, za dobrze była schowana, a zresztą...
Chazmara podniosła uroczyście palce ku niebu.
— Chrystus chciał, żeby tej łodzi żaden Borys nie znalazł, tak i ocalała! Teraz w drogę sokoliki! Do Gruzji, do Tataryjska w nasze góry! Hej tam wy bezpieczni!
— W drogę! — powtórzył Pobóg.


W atłasowym buduarku ananasowego koloru panował nastrój chmurny. Panna Róża Krongold wciśnięta w róg kanapki szarpała książkę, którą czytała przed chwilą. Postrzępione kartki spadały melancholijnie na puszysty dywan, niby pióra skubanego ptaka. Niektóre wiechetki papieru zaczepione o jedwabną suknię chwiały się i zdawały się uśmiechać ironicznie czarnemi resztkami druku mającemi wygląd wyszczerzonych zębów. Naprzeciw panny Róży wielka postać jej ojca wypełniała doszczętnie głęboki fotel. Krongold ręce trzymał oparte na brzuchu a duże palce zaczepiał jakby dla równowagi o złotą, grubą dewizkę zegarka. Bogaty przemysłowiec patrzał na kawałki papieru, rozlatujące się z książki z filozoficzną miną człowieka, który już nawet nie oburza się na widok marnotrawstwa, dopełnianego w jego oczach. Milczenie trwało długo. Twarz Krongolda ponsowiała coraz bardziej, panna Róża natomiast bladła. Książka nikła w jej rękach, a u jej stóp rósł stożek postrzępionego papieru. Wtem zabrzmiał głos Krongolda, przytłumiony, jakby się wydobywał z pod warstwy tłuszczu.

— A co będzie dalej?? Czy to tak długo może być?
— Będzie dokąd ja zechcę — odrzekła panna obojętnie.
— No pewno! ale ja ci coś powiem, Róziu, że tak jak ty strzępisz tę nieszczęśliwą książkę, tak on strzępi naszą fortunę i twoją opinję.
Panna podniosła na ojca pyszne, czarne oczy z wyrazem zdziwienia.
— Cóż to znowu za porównanie?
— Zastanów się sama. Zebrzydowski bywa tu ciągle, cały karnawał wyprawiałaś dla niego bale, festyny, obiady, rauty. Aj! co to kosztowało i co z tego? Wszyscy wiedzą, że on się tak długo starać o ciebie nie może i wszyscy myślą, że on już dawno twój kochanek. No co to jest za interes?
— Niech sobie myślą! Być kochanką Zebrzydowskiego to wcale nie wstyd i nie jedna mi zazdrości. Może być papa pewny.
— Niech zazdroszczą, ale jak moja kieszeń jęczy, tego mi nikt nie zazdrości. Ten panicz, ten War, to on wystrzępi moją kieszeń tak że aj! i myśleć się nie chce. To jest rozbój, to czysty rozbój!
— Czy jesteśmy miljonerami, czy nie?
— Miljonerami? my? Nie daj Boże, żeby my przy obecnej walucie byli tylko miljonerami! To byłby już koniec z nami! My teraz miljarderzy, ale to wszystko się wystrzępi, jak ta twoja książka. Ona też kosztowała pieniądze a teraz ot, została okładka! Ten War...
— Niech papa nic nie mówi na Wara. On jest Zebrzydowski, jemu wszystko wolno. Wszystko!
— I zrujnować Krongolda też wolno?
— Wolno, skoro Krongoldówna kocha się w nim
— Aj, aj! to jest rozbój, to nieszczęście! A jak on się z tobą nie ożeni? ten panicz, ten jaśnie pan?
— Ożeni się, może być papa spokojny.
— Mówią coś, że on się kochał w mężatce.
— Cóż mnie to obchodzi?
— No, ja myślę, ale czy jemu pozwolą się z tobą ożenić? Jego matka podobno wielka arystokratka, Mohyńska z domu, ma być dumna jak królowa.
— Z czego? wszystkie majątki pod bolszewikami, a ona żyje z renty. Pochleby należą do Wara.
— To prawda co mówisz Róziu! Ty mądra jesteś dziewczyna, ja wiem! Ale te polskie magnaty to one są dumne zawsze, czy mają z czego, czy nie. Taka już w nich natura i taka krew błękitna, jak mówią. Ha! ha!
— Tembardziej potrzeba im purpurowej na domieszkę, żeby nie zwodniała do reszty.
— Ha, ha! Ty mądra jesteś Róziu. Ale czy oni czują tę potrzebę sami, czy oni pozwolą sobie tę krew narzucić?
— Muszą! Z purpurą naszej krwi wniesiemy im, ich zatraconą purpurę świetności, bogactwa. Zebrzydowscy znowu blask magnacki roztoczą dokoła, to wystarczy, żeby ich zjednać, a nawet zachwycić.
— Aj, aj! Dla Wara to tak, ale dla jego matki? Ona podobno nie widziała partji w kraju dla syna, pomiędzy najpierwszemi księżniczkami i hrabiankami.
— Bardzo wierzę, ale to było dawniej, teraz baronówna Krongold będzie świetną partją dla Zebrzydowskiego na Pochlebach. Może papa być spokojny.
Krongold zamyślił się, poczem nagle podniósł ręce w górę i, uśmiechnięty rozkosznie zawołał wesoło:
— Aj, aj! Róziu, ja już ciebie widzę panią Edwardową Zebrzydowską na Pochlebach. Piękna z was będzie para.
— Co tam na Pochlebach? Papo! My kupimy ogromne dobra z pięknemi pałacami, zamkami, stajnią wyścigową. Urządzimy sobie życie lux, pierwsza klasa. Przecie stać nas na to.
Krongold patrzał na córkę rozpromieniony.
— Z Krongoldów Edwardowa Zebrzydowska na Derbyszczach i Hłowatynie, to dopiero brzmiałoby tak jak trzeba. Ale tamto już pewno nie wróci, a zresztą.
Wtem zasępił się i w oczach jego przemknął niepokój.
— Ale jeśli War zacznie po dawnemu hulać i cały świat uważać za swój dom? To będzie gorzej! Tego i nasza fortuna nie wytrzyma.
— Ja go utrzymam przy sobie, ale nie chcę mu zabraniać tego, do czego przywykł i co jest jego naturą. War to wielki pan, jemu potrzeba oprawy i ja mu tę oprawę dam wzamian za jego osobę i za jego nazwisko.
— Co znaczy nazwisko bez pieniędzy? Ty, Róża, pamiętaj zawsze, że ty jemu dajesz górę złota, czyli że o tysiąc procent więcej, niż on tobie. A kiedy tyle dajesz, to możesz tyle również żądać od niego ustępstw rozmaitych. On musi ciebie słuchać, bo ty musisz rządzić majątkiem, nie on. Jakbyś jemu dała prawo do swojej fortuny aj, aj! ja bym już dziś widział płótno w moich kieszeniach. Nawet nasza kasa byłaby za uboga.
Papa Krongold mówił jeszcze długo na temat Wara, ale panna Róża nie bardzo słuchała jego wywodów, zajęta była własnemi myślami. Postępowanie Wara dziwiło ją, nie mogła zrozumieć dlaczego tak zwleka z oświadczynami, których oczekiwała z upragnieniem. Burzyła się w niej gorąca krew wschodnia i duma jej cierpiała nad tem, że dotąd nie może się nazwać narzeczoną Zebrzydowskiego. Kochała go po swojemu namiętnie, a zarazem ambitnie. Zebrzydowski imponował jej urodą, układem, sposobem bycia, tak samo, jak nazwiskiem, lecz trochę się już za długo starał bez żadnych kroków konkretnych.
Panna Róża postanowiła, że wiosenną przejażdżkę zagranicę odbędzie już z narzeczonym. W tym celu, gdy Zebrzydowski tego dnia o zwykłej godzinie zjawił się w bogatem mieszkaniu Krongoldów, panna Róża rozwinęła cały zasób swych wdzięków, kokieterji i czaru, by go nareszcie skłonić do oświadczyn, tak przez nią wymarzonych. Był wieczór dla kilku wybranych osób, z któremi Krongold grał w karty. Panna Róża i Zebrzydowski, pozostawieni sami sobie, pomimo wszelkich starań panny nie doszli jednak do porozumienia. War pił koniak i szampana z wprawą i nonszalancją, jakiej mu niejeden młodzieniec, chcący go naśladować pozazdrościłby, patrzał w oczy panny Róży głęboko, wzrokiem, który działał na nią jak narkotyk. Całował jej wypieszczone ręce aksamitnym dotykiem ust, róże od niego, które ona muskała niedwuznacznie swojemi ustami, przykładał do warg i łapał niemi atłasowe płatki, patrząc na pannę Różę wzrokiem, mówiącym, że pragnie jej ust. Lecz mimo te obopólne manewry do wyznań nie doszło żadnych. Krótkie słówko Wara, gdy mówił pannie Róży o zamierzonym wyjeździe do rodziny i dodał: „a gdy powrócę“... to słówko niedokończone było całą zdobyczą tego wieczoru i uratowało pannę od wybuchu nerwowego, ale nie uspokoiło Krongolda.
— Co to znaczy „gdy powrócę“? Poco on ma powracać, kiedy on tu jest i powinien się oświadczyć. To są głupstwa te wasze gadania i patrzenia sobie w oczy i całowanie głupich róż. Co to jest? Jak ja się oświadczyłem twojej matce, to ją znałem dwa dni przedtem, a potem to jej powiedziałem, że się mnie podoba, że ja mam taki a taki majątek, wiem jaki ona ma i że może być pewna, że go nie zmarnuję. Nu i za tydzień był ślub.
— Papa był papą, a on jest Zebrzydowski — sarknęła panna oburzona.
— Jak on ciebie oskubie do ostatniego grosza, a potem rzuci, to on też będzie Zebrzydowski! Ja jestem Krongold-miljarder, a potem będę Krongold-goły z łaski pana Zebrzydowskiego. Gdzie tu logika, czy to po kupiecku, czy to po naszemu? — irytował się papa, ale córka miała zagadkowy uśmieszek na ustach, który jak zwykle zamykał dyskusję bezapelacyjnie.
Papa odchodził zły, epitetując Zebrzydowskiego w myśli, a panna Róża oddawała się marzeniom.
War zaś wracał do hotelu na nowo podniecony.
— Piekielnie ładna i piekielnie ponętna ta Rózia — myślał. — Chyba już nareszcie palnę najkapitalniejsze głupstwo w życiu i ożenię się. Co tam mama, albo ciocia kalendarz! I jedna i druga miljonów mi do kasy nie nasypią. Umieją tylko moralizować i jęczeć. „Żaden Zebrzydowski nigdy nie popełnił mezaljansu.“ To mi dopiero argument! To właśnie nudne i monotonne. Dla rozmaitości będę nielojalnym względem tradycji, nazwiska i wszelkich tego rodzaju zardzewiałości. Popełnię zbrodnię i naszą tarczę herbową oczyszczę z patyny wieków, wypucuję ją na glans miljonami Krongolda, że będzie błyszczeć jak, jak, jak nowe guzy na liberji Krongoldów. Ha, ha! Ciocia Kalendarz dostanie obłędu, może nawet ataku furji. Wuj August mnie wyszydzi. A mama? Och mama, pompatycznie i majestatycznie wyrzeknie się mnie i... wy... dzie... dziczy! Ha, ha! To ostatnie będzie najzabawniejsze! Wyobrażam sobie jak mama to ładnie zrobi. Ruch będzie taki:
Monologując w myśli podniósł ramiona, by naśladować gest matki, lecz zorjentował się, że jest na ulicy.
— Idjocieję wyraźnie.
W hotelu znalazł na biurku swoim kilka listów. Spojrzał na nie ironicznie.
— Pewno jakieś rachunki. Ktoby tam teraz pisał do takiego hołysza jak ja? Nie przedstawiam interesu.
Jednakże jeden zastanowił go.
— Od kogo to?
Rozerwał kopertę. „Jerzy Strzełecki“ i parę słów. że chciał się z nim widzieć, lecz że nie zastał w hotelu, przeto podaje adres pensjonatu, w którym mieszka i numer telefonu.
— Hm! Jerzy Strzełecki, czego on odemnie chce? i co on tu robi?
Wtem uświadomił sobie, że majątki Strzeleckiego są poza linją demarkacyjną, wszystkie. Zatem i on zrujnowany. Co ten miljoner kresowy robi? czy i on ma jakieś Pochleby?
Na drugi dzień o 12-tej w południe War dzwonił do pensjonatu wskazanego i czytał na tabliczce nazwisko właścicielki, obce mu zupełnie.
Usłyszał za drzwiami głośną rozmowę i zdawało mu się, że jeden głos znajomy. Prędkie kroki, szelest sukni i drzwi się otworzyły. Smukła postać kobieca stała przed nim w mroku przedpokoju w niepokojącem milczeniu. War miał wzrok krótki, jednakże spostrzegł odrazu i odczuł, że to ktoś nie ze służby.
— Czy zastałem pana Strzełeckiego?
— Wyszedł, ale za chwilę wróci, pozwoli pan, proszę.
Otworzyła drzwi salonu i sama w nim znikła. Zebrzydowski zdjął palto, uderzony dźwiękiem głosu tej kobiety.
Wszedł do salonu i... oniemiał. W pełni światła stała przed nim pani Teresa Pobożyna. Uśmiechała się do niego tym swoim wdzięcznym, dawnym uśmiechem.
— Pan mnie nie poznaje?
War rzucił się do jej rąk i całował je zachłannie.
— Cóż za niespodzianka, co za radość! Tyle lat! — powtarzał, czując, że od tych pocałunków przenikają go dreszcze, jakby go kto iskrami obsypywał. Ale pani Teresa po chwili wysunęła dłonie z jego rąk grzecznie, lecz stanowczo i jęła go wypytywać o męża. War doznał wrażenia, że oblano go zimną wodą, ostygł i opamiętał się odrazu.
— Podobno pan był w jednym pułku z Romkiem. Wiem o tem od Ganiewicza, który w zimie wrócił z wojny do Krąża. Stracił nogę biedak i humor już nie dawniejszy, ale jednak wrócił, a Romana dotąd niema.
Głos jej załamał się, w oczach stanęły łzy.
Pochyliła się wdzięcznie w stronę Zebrzydowskiego i mówiła głuchym głosem.
— Może pan coś wie o Romku. Proszę niech mi pan nic nie ukrywa, choćby ta prawda była najgorsza.
War złożył ręce jak do modlitwy.
— Pani najdroższa, nie wiem nic o panu Romanie. To omyłka, nie byliśmy w jednym pułku, lecz tylko w ułanach. Przez cały czas wojny oraz inwazji ostatniej, nie spotykałem pana Romana ani razu. Czy pani nie czyniła starań w celu dowiedzenia sic w sztabie o losie pana Poboga?
— Ach panie! wyczerpałam już wszystko co możliwe. Nie mają żadnej wiadomości, a to przecie już marzec. W kwietniu poszedł na Kijów, do lipca wieści od niego miewałam, potem już ani słowa.
Łzy obfite spłynęły z oczu pani Teresy. Twarz jej miała taki wyraz bólu i męki, że Zebrzydowskiemu ścisnęło się serce. Patrzał na panią Teresę i znajdował ją cudowną po dawnemu i po dawnemu ponętną dla siebie. Ale jednakże dałby dużo za to, gdyby mógł udzielić jej wieści dobrej o jej zaginionym mężu. Patrzał na nią, patrzał i wydawała mu się uosobieniem słodyczy i piękna. Poczuł się tu dziwnie dobrze w tym zacisznym saloniku, wobec tej kobiety, która odegrała tak wielką rolę w jego życiu, a którą na tak długo stracił z oczu. I oto znowu Edward zapomniał o pannie Róży, o swoich troskach, o całym świecie i widział tylko panią Teresę i jej łzy, które go nie bolały jako łzy, wylewane za mężem i rywalem, lecz raniły dlatego, że nie mógł powstrzymać ich jakąś dobrą wieścią, że nie mógł jej powiedzieć: „Wiem gdzie jest pani mąż, niech pani nie płacze“.
Edward uczuł w piersi tyle uczucia, pozbawionego całkowicie egoizmu, że żałował serdecznie, iż nie był w możności zadość uczynienia swoim pragnieniom. Nasycał się tylko obecnością pani Teresy. Odpowiadał na jej pytania i chłonął ją oczami jak istotę ukochaną i odnalezioną cudownie. Rozpytywał ją o Uchanie i rodzinę, o Krąż i w trakcie tej rozmowy chwytał z rozkoszą każdy dźwięk jej głosu, każdy znajomy dawniej rys na jej twarzy, każde drgnienie ust, lub mrugnięcie oka. Uśmiech jej był teraz inny, nie ten dawny, pełen słońca i promieni, był dobry, jak zawsze, lecz smutny, trochę melancholijny. Edward czuł, że za ten uśmiech bolesny oddałby życie. Pochylony ku niej był w nią tak zapatrzony, że wreszcie ona to spostrzegła. Odsunęła się nieco i spytała:
— A pan? Cóż z panem? Pana także wojna skrzywdziła okropnie. Hłowatyn, Derbyszcze, po tamtej stronie?
— Jestem nędzarz zupełny.
Edward machnął ręką.
— Jakto? przecież Pochleby...
— Pochleby to sakwa żebracza, proszę pani. Nie mówmy o tem, bo nie warto! Cóż ja teraz? Jestem niczem, parjasem, nędzarzem.
— Czy Pochleby są tak zniszczone? Przecie są na lewym brzegu Wisły. Inwazja tam na szczęście nie doszła, więc dlaczego nazywa się pan nędzarzem?
— Ach, proszę pani, cóż te Pochleby?
Pobożyna patrzyła na Edwarda poważnie.
— Pochleby to doskonały warsztat, na którym pan może pracować i żyć dostatnio, gdyby pan pracować chciał.
— Eh, proszę pani, to temat za błahy na rozmowę naszą! — pochylił się do jej ręki — mówmy lepiej o pani, o... o tem co panią interesuje.
— Dziękuję panu za serce, lecz...
Pani Teresa wysunęła rękę z zaborczych rąk Wara, gdyż pocałunki jego stawały się zbyt gorące.
— Chciałabym wiedzieć o panu coś dobrego, bo tyle się widzi dokoła nieszczęścia po tej wojnie strasznej, że doprawdy jakby nad ludzkością przeminął wiek, takie wszędzie zmiany, tyle ruin i łez. Pan znał Jerzego Strzełeckiego, nieprawdaż?
— Owszem znałem, ale mało, spotykałem go u państwa.
— No tak, dziś on jest zrujnowany zupełnie. Cały klucz Nowosiółecki przepadł. Wszystko w gruzach. Jerzy jest rzeczywisty bankrut, a jednak nie nazywa się już nędzarzem i zbudził się do czynu. Szuka posady, pragnienie pracy rozsadza go. Nie traci nadziei w przyszłość.
— Gdzie obecnie jest pan Strzełecki?
— Był u nas przez całą zimę od listopada.
— Ach, był w Uchaniach... na więc mu się nie dziwię, że posiada zapał do życia i...
— Dlaczego pan to mówi?
Zmierzyli się wzrokiem.
Poważny pytający wzrok Teresy zmieszał nieco Wara. Spuścił oczy pod mocą wyrazu jej oczów i odrzekł ciszej:
— Gdy się jest blizko pani, gdy się jest pod jej wpływami, to wystarczy by człowiek nabrał wiary i zapału do życia. Niech się pani za moją szczerość nie obraża. Ja wiem, że gdybym był w położeniu pana Strzeleckiego, czułbym się także inaczej. Ale ja jestem fatalista, wykolejeniec, nędzarz materjalny i duchowy. Dla mnie ratunku już niema!
War zerwał się z krzesła i podszedł do okna.
— Widzę, że muszę pana wyspowiadać, bo pan ma przedewszystkiem chorą duszę. Nie wiem jaki powód realny tej strasznej choroby, bo utrata majątków kresowych to wielka krzywda, ale ani nędza, ani nieszczęście. Pogadamy o tem, dobrze panie Edwardzie? Ale najpierw niech się pan uspokoi, proszę. Ma pan we mnie zawsze szczerą przyjaciółkę, proszę wierzyć.
Podskoczył i chwycił jej rękę, którą ucałował niemal z nabożeństwem. W tej chwili odezwał się dzwonek.
— Pewno Jerzy — rzekła pani Teresa.
War ochłódł, spojrzał na wchodzącego niechętnie. Strzelecki przywitał Wara chmurnie. Patrzył na niego dziwnie jakoś, badawczo i pytająco.
— Byłem u pana wczoraj w Bristolu, lecz nie zastałem, Dziękuję za rewizytę i... mogę podobno złożyć życzenia?
— Życzenia?... czego?
War zrobił wielkie oczy.
— Dowiedziałem się przed godziną na mieście, że pan zaręczony.
— Ja?!
Krwawy jak ogień rumieniec oblał twarz Edwarda.
— A niedobry pan War, nic nie mówił — zawołała pani Teresa.
Ale uśmiech zgasł na jej ustach. Ona i Jerzy patrzyli na twarz Wara, poruszoną niebywale i płonącą, Teresa ze zdziwieniem, Jerzy z nagłem zakłopotaniem. Wreszcie Strzelecki rzekł nieco innym tonem, trochę cieplej.
— Przepraszam pana, widzę, że byłem niedyskretny, lecz ponieważ mówią o tem głośno...
— Kto to panu mówił? — wykrztusił War.
— Słyszałem od kilku panów w cukierni, gdzie umawiałem się z moim przyszłym chlebodawcą. On mi także mówił, że słyszał o tem rano, na giełdzie.
— Jak o nowej walucie — syknął War i chwycił ręce pani Teresy.
— Żegnam panią!
— Panie Edwardzie, co panu? Niech pan zostanie, pan taki wzburzony.
— Jeszcze raz przepraszam pana bardzo, bardzo — rzekł Jerzy serdecznie — powtórzyłem jakąś plotkę i szczerze tego żałuję. Proszę mi wybaczyć.
Edward stał jak skamieniały, więc pani Teresa posadziła go na fotelu i usiadła obok. Ale War ukrył twarz w dłoniach i rzekł głosem cichym:
— To plotka, choć właściwie, może i nie plotka.
— Więc nie mówmy o tem — przerwała Pobożyna.
— Niech się pan, uspokoi, proszę.
Teresa zwróciła się do Jerzego.
— Pan mówił o przyszłym chlebodawcy? Więc pan już znalazł posadę?
— Tak, droga pani, dziś przed godziną umówiłem się z panem Bójskim ze Zdołczyc na posadę rządcy.
— Rządcy? Pan?
— Niestety tylko, na razie. Muszę się dać poznać, niech ocenią moją pracę. Wczoraj kołatałem do pana w tej sprawie — rzekł Jerzy do Wara — chcąc prosić o protekcję i rekomendację w znalezieniu pracy. Dziś ją znalazłem.
Zebrzydowski odkrył twarz. Oczy mu gorzały, na ustach miał dziwny uśmiech.
— Do mnie o protekcję? Pan ze mnie żartuje! Przecie my koledzy w niedoli powojennej. Skądże ja teraz?
— Ma pan Pochleby, stosunki, niech pan nie bluźni.
— Ha, ha! Ja nie bluźnię! Będę miał stosunki, nawet wpływy o... ogromne! Teściem moim ma być baron Krongold... wszak pan o tem słyszał już? pomimo, że jeszcze rodowego brylantu Krongoldów na palcu nie noszę. Ale panna Róża zapewne go już obstalowała, takiej wielkości! — zakreślił palcem duże kółko — musi być przecież brylant, godny narzeczonej, bo narzeczony, — machnął ręką — djabła wart! Żeby nie to, że się nazywa Zebrzydowski...
— Panie Edwardzie, mówi pan jak w gorączce. Jaki Krongold, jaka panna Róża? nic nie rozumiem.
— Moja narzeczona.
— Krongoldówna?
— Właśnie, właśnie!
Pani Teresa spojrzała zdumiona na Jerzego, on skinął głową potakująco.
— O, widzi pani — zawołał Edward — to już sprawa przesądzona!
Rozłożył ręce szeroko i wykonywał niemi ruchy pływackie.
— Ja jestem proszę państwa w czepku urodzony. Straciłem kresową fortunę, ale za to włażę na kupę złota finansisty Krongolda! Los się zrehabilitował.
Zebrzydowski ukłonił się Teresie i Jerzemu i wybiegł z salonu. Wyszli za nim, lecz nie pomogły żadne perswazje pani Teresy. War odszedł.
— Poco pan mu składał te życzenia, panie Jurku. Może jakaś niedorzeczna plotka, a jeśli prawda, to go widocznie boli.
Strzełecki zmarszczył brwi.
— Niech boli, skoro się zaawanturował, niech ponosi konsekwencje. To wstyd, aby chłop młody, zamożny, był takim niedołęgą, żeby włazić do kieszeni żyda dlatego, że stracił fortunę, zresztą nie całą. Pochleby śliczny majątek i przez wojnę nietknięty. Warsztat pracy ogromny, a ten? Po jego początkowem zachowaniu się sądziłem, że to istotnie płotka i było mi bardzo przykro, ale pani sama słyszała, nie zaprzeczył.
— Słowa jego były jednak gorzkie. A może powoduje nim nie tylko interes? Jakaż ona jest ta Róża Krongold?
— Nie wiem, proszę pani, wiem tylko, że Edward Zebrzydowski takiego głupstwa robić nie powinien. Powoduje nim zwykłe próżniactwo i chęć użycia, więc jak sam mówił włazi na kupę złota Krongolda, gdzie osiągnie to, do czego dąży. Gdybym był wiedział o tem wczoraj, nie chodziłbym do niego z prośbą o protekcję. Usłyszana dziś wiadomość oburzyła mnie. Jeśli istotnie ożeni się z tą bankierówną to...
— Panie Jurku pomału! — zawołała pani Teresa. Nie osądzajmy go przedwcześnie. Jego słowa były tego rodzaju, że mogły wyrażać również dobrze ironję, jak i prawdę. Pan nie zna Wara. W jego ustach często fałsz staje się prawdą, a prawda fałszem. Może tylko słowami swemi wyszydził plotkę usłyszaną z ust pana, tembardziej, że te życzenia składał pan tonem lodowatoironicznym. Gdyby nie wrócił do nas, byłoby mi bardzo przykro.
— Jeśli pani każe, pójdę do niego i dokładnie zbadam sprawę.
— On panu nic nie powie więcej nad to, co tu mówił. Wydał mi się niebywale rozdrażniony, nigdy go takim dawniej nie widywałam.
— Ba! dawniej przed wojną był magnatem, a teraz jest zamożnym ziemianinem. Różnica!
Strzełecki spochmurniał i zwiesił głowę.
— Pamięta pani moje przyjście do Uchani w jesieni, wyglądałem nieco gorzej, niż Zebrzydowski.
— Co tam wspominać takie smutne chwile! Ale wtedy pan także nazywał siebie nędzarzem i różnie tak, a jednak osiągnął pan równowagę ducha. Miejmy tedy nadzieję, że i Zebrzydowski...
Strzełecki błysnął oczami.
— Niech go droga pani zaprosi do Uchani, jestem pewny, że tam wszystkie głupstwa wyparują mu z głowy i nabierze rozsądku.
Teresa uśmiechnęła się.
— Krongoldówna będzie może zbyt trudną do usunięcia, jeśli nią zajęty. Gdy go zobaczę, jeszcze wysąduję tę sprawę. Zaprosiłabym go do nas na Wielkanoc, jedziemy w Wielki Poniedziałek. Ale Zebrzydowski ma tu przecie matkę, więc może zostanie z nią. Pan jedzie ze mną nieprawdaż?
— Tak, droga pani. Korzystam jeszcze raz z dobroczynnego wpływu pani i jej serca. Chcę pożegnać pana Pawła i ukochane dzieciaki. Tęskno mi będzie bez Uchańskich mieszkańców, ale rad jestem, że zacznę pracować. Tak pragnę pracy. A pan Orlicz?
— On przyjeżdża dopiero w Wielką Sobotę na dwa dni tylko. Stryj czuje się zdrów, energja i siła woli trzyma go mocno.
— Stryj pani zawstydza mnie, bo nie chce przyjechać na rezydenta, podczas gdy ja byłem całą zimę.
— Pan był ranny i chory, niech pan nie nudzi, panie Jurku, bo się będę gniewała. Stryj zawziął się na siebie, jest na szczęście zdrowy i pełen energji, ale to wstawanie ranne do biura i siedzenie do czwartej, piątej, nie wpływa na niego dobrze. Zmizerniał, postarzał. Radzimy właśnie z Renatą, żeby zamieszkał tu, w jej pensjonacie, miałby opiekę serdeczną, dobre życie i mieszkanie, bo ten jego pokoik na czwartem piętrze bez windy, to zabójstwo.
— Pani Palicka to także dzielna kobieta, jak sobie umie radzić. Wszakże po zgonie kapitana Palickiego została na bruku.
— Renata? — zawołała z zapałem Teresa — przykład z niej brać! Przecie ona sama chodzi na targ po sprawunki z dziewczyną. A jak urządziła pensjonat, jak sama o wszystko dba! Dawniej nie wiedziała co znaczy gospodarstwo! Po stracie Kunakowa nie opuściła rąk, lecz zabrała się odrazu do pracy. Musimy i Zebrzydowskiego przerobić, panie Jurku, na nasz styl, bo on przecie nasz, kresowiak.
— Jaki on tam kresowiak! Kosmopolita w całem słowa znaczeniu.
Wtem wbiegła do salonu pani Reneta Palicka, piękna brunetka z twarzą madonny. Ubrana bardzo skromnie, lecz gustownie. Powitała wesoło Pobożynę i Strzełeckiego i zdejmując kapelusz przed lustrem mówiła z ożywieniem.
— No, nareszcie załatwiłam sprawunki wielkanocne, drożyzna niemożliwa! bierze się walizę pieniędzy, a przynosi się sprawunki w małej paczce. Skandal! O czem radzicie? Ale, ale, spotkałam Szrenicza i zgadnijcie z kim jeszcze? Szli razem i budowali nową Polską
— No, to naturalnie z Kołomyjskim — zawołała Teresa. On córkę i zięcia swego morduje stale swojemi doktrynami. A gdy się zjadą z Czymielskim, tedy już nikt do głosu nie dojdzie. Ale zacny człowiek! A cóż porabia Szrenicz?
— Został nauczycielem w domu jakiegoś nouveauriche‘a. Klnie na cały porządek świata, bo sądził, że w nowym ustroju państwowym zostanie, za swoje cierpienia wojenne, co najmniej ministrem.
— No, o to nie trudno, nawet bez uprzednich cierpień — rzekł Strzełecki — tylko trzeba umieć ruszać się politycznie, o czem Szrenicz obecnie pewno nie myśli i pojęcia nie ma.
— Ale u nas tu był ktoś ciekawszy niż Szrenicz, razem z całym jego patosem — uśmiechnęła się Teresa.
— Któż to taki?
— Edward Zebrzydowski.
Pani Renata aż skoczyła na krześle.
— Co mówicie! Och, czemuż go nie widziałam. Moja sympatja!
— Żeni się z bankierówną Krongold.
— To niemożliwe! War! ten wybredny War z żydówką?
— Cóż pani chce, żydówki bywają bardzo piękne, a w dodatku ta jest bogata jak Krezus.
— Terenia mu wyperswaduje takie małżeństwo.
— A co, i ja mówię to samo! — zawołał Jerzy.
— Ratuj go zatem, Teruś, szkoda tak świetnego chłopca. Ale przedewszystkiem wciągnijcie go tu, do pensjonatu, to reklama i wabik dla panien. Znajdę dla niego parę doskonałych partji. Tylko, obiecaj...
— Co mam obiecać? — spytała Terenia zauważywszy figlarny uśmiech kuzynki.
— Obiecaj, że go nie zatrzymasz pod swoim urokiem.
— Daj pokój Reno. — odrzekła Pobożyna tonem tak smutnym i bolesnym, że pani Renata zmieszała się nieco.
— Wybacz Teruś, człowiek lubi przypomnieć sobie dawne, wesołe chwile. A zresztą, dlaczego tak tragicznie przesądzasz sprawę? Roman żyje i wróci, bo inaczej byłyby już dawno oficjalne zawiadomienia. A czy dzisiejsze twoje starania nie dały nic nowego?
— Nie! Przyjadę tu jeszcze w końcu kwietnia. Może wtedy?
W tej chwili służąca wniosła list i oddała go Strzełeckiemu. Jerzy rzucił okiem na adres, szybko rozerwał kopertę, przeczytał i podnosząc błyszczące oczy na panią Teresę rzekł matowym głosem.
— Umarł stary Tur. Pani Dada pisze, że zabiła go nagła wieść o zgonie syna, nie zdołała przewidzieć ciosu i czyni sobie z tego powodu wyrzuty.
Przetarł dłonią czoło.
— Została teraz sama jedna. Pisze, że musi dobyć na stanowisku swojem aż do czasu zanim naznaczą nowego gajowego. Za nic na to nie pozwolę! Wyrobię dla niej łatwo zwolnienie w zarządzie leśnictwa, bo ona przecież tylko zastępowała chorego teścia i zaraz po nią jadę.
— Az nią do Uchań na święta, panie Jurku. Koniecznie!
Pani Teresa wyciągnęła ku niemu ręce z serdeczną prośbą w głosie.
— Proszę mi ją przywieźć, chcę ją poznać i zatrzymać u nas na dłużej. Zawiezie jej pan mój list, będę oczekiwała całem sercem.
Strzełecki schylił się głęboko i przytulił usta do rąk Teresy. Całował je długo.
— Jeszcze i to, jeszcze i to, droga pani? Czemże się wam odwdzięczę?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.