Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cicho! Uważajmy tu. Na tych zakrętach na każdym kroku można głowę rozbić. Musimy czekać na nią przy skrytce. Skoro tak poleciła, to znaczy, że wróci. Uspokój się Olga — rzekł Roman łagodniej, bo trzęsła się jak liść i zęby jej szczękały.
— Romanie, ty mnie ratuj od Borysa, on mnie teraz nie będzie oszczędzał. On mnie, o Boże!... lepiej mnie zastrzel, jeśli nie będzie ratunku.
— Przysięgam ci, że cię nie dam w jego ręce, chyba sam polegnę.
— To mnie najpierw zastrzel.
— Cicho, na Boga!
— Chryste miłosierny! — złożyła ręce Olga — miej nas w opiece.
Posuwali się wolno poomacku w zupełnej ciemności. Gdy nareszcie znaleźli się w izbie sklepionej, Olga zgasiła lampę. Pobóg uśmiechnął się.
— To już zbyteczne, Chazmara nie paliłaby lampy, gdyby nie była pewna, że jej blask żadną się szczeliną nie przesączy:
— Chodźmy dalej, ja tu nie zostanę, tu za blizko.
Niepokój Olgi udzielił się i Pobogowi. Ale on jął nasłuchiwać.
— Chyba strzały? — szepnęła księżniczka.
— Tak, strzelają.
— Chryste! pewno Chazmarę rozstrzelali!
— Nie, to są pojedyńcze odgłosy. Możliwe wszystko, ale wiesz, mam przeczucie, że ona nie da się wziąć, że im się nawet nie pokaże.
— Pocóżby strzelali?
— Poprostu Borys chce wywołać kogo z pustych ruin. Zresztą nie wiem?
— Sądzisz, że to Borys?
— Nikt inny!
Posuwając się coraz dalej, znaleźli się przy wnęce, w której była skrytka zawalona kamieniami. Ale Olga chciała iść dalej. Pobóg ją zatrzymał.