Przejdź do zawartości

Powiastka o złotych korkach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Powiastka o złotych korkach
Pochodzenie Sosenka z wydm
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha w Poznaniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Powiastka o złotych korkach.

Kiedy rybacy nie wyjeżdżają na morze, w dzień powszedni nie noszą skorzni ani trzewików, lecz chodzą w korkach, to znaczy chodakach, składających się z grubej na cal podeszwy drewnianej i skórzanego noska na palce. W tych korkach chodzić trudno nieprzyzwyczajonemu i one to powodują, że rybacy mają taki chód, jakgdyby nogi za sobą wlekli, przyczem zawsze są nieco zgarbieni. Ale tu już małe dzieci zwijają się w korkach raźno i biegają w nich tak, jak inne dzieci w sandałkach lub pantofelkach. W lecie wkłada się korki przeważnie na bose stopy, w zimie na grube wełniane pończochy. Obuwie to, zdawałoby się, bardzo pierwotne, ma tę dobrą stronę, iż jest trwałe, a znacznie lepiej od skórzanego, zwłaszcza dziurawego, chroni stopę od zetknięcia się z przemarzniętym lub mokrym piaskiem.
W wioskach rybackich powszechnie przyjęty jest zwyczaj zostawiania korków przed drzwiami lub w sieni, aby nie zanieczyścić błotem podłogi. Gość wchodzi do pokoju cicho, boso lub w pończochach. Taka wystawa korków wygląda bardzo pociesznie, zwłaszcza tam, gdzie rodzina jest liczna, co się często zdarza. Gdy się wejdzie do sieni o zmroku lub wieczorem, a światła niema, łatwo można się potknąć o czternaście lub piętnaście par pozostawionych tam korków. Tym, którzy znają dalekie strony, widok ten przypomina Japonję, gdzie przed każdym domem stoją pary drewnianych „getów“, albo Turcję, gdzie znów przed meczetami ciągną się długie rzędy pantofli.
Otóż w jednej wiosce rybackiej na półwyspie Helskim mieszkał młody nauczyciel z głębokiego lądu. Morza ani życia morskiego nie znał i nie rozumiał. Nazywał się bardzo pięknie, przypuśćmy Ryszard Marja Sobieski, i wprawdzie z rodu królewskiego nie pochodził, ale chętnie wyobrażał sobie, że tak jest. Dlatego też najchętniej mówił z ludźmi o królu Sobieskim i jego czasach, nawet „Tarczę Sobieskiego“ dzieciom na niebie pokazywał, aby wciąż swe nazwisko słyszeć i aby ten i ów pomyślał, iż on, choć skromny nauczyciel, ma w żyłach krew bohaterskiego króla.
Rozumie się, że pan nauczyciel Sobieski marzył o wielkiej karjerze i o wielkiem mieście, zwłaszcza, że był sprytny, zgrabny, naprawdę bardzo przystojny, taki ładniutki, gładki, rumiany, z małemi czerwonemi usteczkami i ślicznym noskiem. Przytem umiał się dobrze ubierać, miał bardzo dobre maniery, a także doskonale tańczył. Słowem, gdyby na świecie istniała jakaś sprawiedliwość, pan nauczyciel Sobieski byłby człowiekiem światowym. Zamiast tego musiał siedzieć w zapadłej wioszczynie rybackiej, gdzie „ludzi“ wcale nie było, tylko nieokrzesani rybacy, mówiący źle po polsku, a tak wszelkiej ogłady pozbawieni, iż pana Sobieskiego nawet nauczycielem nie nazywali, lecz poprostu „szkólnym“. Oczywiście, panu „szkólnemu“ Sobieskiemu bardzo się to nie podobało, ale nie śmiał nic powiedzieć, ponieważ bał się zrazić sobie rybaków, wśród których żyć musiał.
Mieszkał szkólny w gmachu szkolnym, w małym pokoiku na górze, z oknem zwróconem na północ, co było bardzo przykre wogóle, bo rzadko zaglądało tu słońce, szczególnie zaś dawało się we znaki, gdy zawyła straszliwa norda. Widok też nie był nadzwyczajny. Szkólny widział ze swego okna tylko oberżę i drażniący go na niej wiecznie nieortograficzny napis „Pod Bałtyckiem Łososiem“. To „kiem“ doprowadzało go czasami do szalu, ale nie było na to rady, bo Papaszk, stary oberżysta, miał węża w kieszeni i ani nawet na myśl nie byłoby mu przyszło przemalowywać cały szyld dla jednej głupiej litery. Czasem, gdy połowy były lepsze i urządzano zabawy, szkólny mógł przyglądać się czarnym sylwetkom tańczących par, widocznym przez okno rzęsiście oświetlonej sali. Widok ten jednak martwił go tylko. Pomyślałby kto, że niesłusznie, bo przecie widok ludzi tańczących jest wesoły. To prawda. Ale szkólny był młody i lubił sam tańczyć, a skoro ze swego okna przyglądał się, jak drudzy tańczą, to znaczyło, że nie miał pieniędzy, aby móc pójść na zabawę. Wtenczas widok weselących się ludzi nie jest wesoły i budzi myśli wielce smętne.
Wiele kłopotów miał też szkólny z dziećmi. Dzieci rybackie są bardzo chętne, zdolne, naogół grzeczne, dobre i bardzo pracowite. Rodziców bardzo kochają, starszych szanują, małe chłopaczki całemi dniami rąbią drzewo, dziewczynki noszą piasek ze strądu i wogóle wszystko pracuje. Ale, oczywiście, chłopcy, w których płynie krew rybacka, ze szczególnem upodobaniem zajmują się wszystkiem, co się odnosi do rybołówstwa, marząc tylko o tem, aby wypłynąć na morze. „Izaks“, „beka“, „antryba“, „paczena“, „kaszyrz“, „elmąt“, „stewa“, „rema“ i inne takie, szkólnemu niezrozumiałe rzeczy, znacznie więcej zajmują dziecko rybackie. niż naprzykład opis pługa, którego ono tu nigdy nie widzi. Dlatego szkólny pracował z wielkim trudem i źle mu było wśród tych dzieci, bo musiał wbijać im w głowę rzeczy, których one zapamiętać nie chciały, a zupełnie nie rozumiał się na tem, co najwięcej dzieci zajmowało. Przytem, jako człowiek lądowy, nie umiał po kaszubsku, skutkiem czego nieraz nie rozumiał, co dzieci między sobą mówiły, zwłaszcza, gdy mówiły prędko. I to wzbudzało znów jego nieufność.
Nie wiedział też, jak ma postępować z rybakami. Dawniej, za niemieckich czasów, szkólny był tu potęgą. Walił trzciną bez najmniejszego miłosierdzia. Za jedno słowo polskie, wymówione w szkole, kazał dziecku pięć tysięcy razy napisać: „Ich darf in der Schule nicht polnisch sprechen!“. On miał dodatek do pensji za niemczenie dzieci, on był kierownikiem stacji meteorologicznej, mężem zaufania landrata, on stanowił o wszystkich sprawach i wszystkich prośbach rybackich do rządu. On był panem. Ale czemże jest szkólny za łagodnych polskich rządów? Musi liczyć dzieci, nie ma najmniejszej chęci bić ich, musi i chce być dla wszystkich uprzejmy, a ponieważ przytem jest człowiekiem „krajowym“, to jest z lądu, nikt się z nim nie liczy. Ale podania różne pisać rybakom musi, bo jakże, inaczej nie wypada. Listy im również pisze, bo dziś trzeba pisać po polsku, a cóż oni winni, że umieją pisać tylko po niemiecku? Za to wielka łaska, jeśli rybak raczy sprzedać parę funtów ryby szkólnemu, a nic do wędzarni. Taka to jest zacha.
Nic tedy dziwnego, że szkólny źle się czuł w tej małej wiosce rybackiej i znienawidził odgłos drewnianych korków. A trzeba wiedzieć, że kłapanie tych korków bywa bardzo donośne, zwłaszcza jesienią i zimą, gdy piasek stwardnieje, a ludzie w posępnej godzinie zmierzchu gromadami śpieszą do kościoła na nieszpory. Od tych licznych korków taka ponura powstaje wówczas muzyka, jakby to szkielety własnemi kośćmi trzaskały. Takie przynajmniej miał wrażenie szkólny Ryszard Marja Sobieski. To też jedyną jego pociechą było przecie od czasu do czasu zajść pod „Bałtyckiego Łososia“ z tem przeklętem, nieortograficznem „kiem“, wypić coś dobrego i zatańczyć z Mariczką przy dźwiękach harmonji. Mariczka była panienką przystojną, zgrabną, daleką krewną starego Papaszka.
Ale pewnego dnia zdarzyła się szkólnemu dziwna historja. Idąc z dziećmi na małą przechadzkę do lasu, spotkał po drodze dziewczynę, zwykłą rybaczkę. Była to dziewczyna smukła i zgrabna, w płomienistym swetrze, czarnej, krótkiej, obcisłej spódniczce i w grubych wełnianych pończochach. Twarz miała przewiązaną czarnym koronkowym szalem, z pod którego wymykały się włosy tak płowe, że niemal białopopielate. Oczy jej były ciemnoszafirowe, ni to śmiejące się, ni to drwiące. Nic w tem nadzwyczajnego nie było, wyjąwszy jedną tylko rzecz: noski na korkach tej dziewczyny były czerwone, czego szkólny nigdy jeszcze nie widział.
— Co to za dziewczyna? — zapytał dzieci.
Naturalnie stanęły zaraz całą gromadą i wszystkie odwróciły się za młodą rybaczką. Stały tak długo w milczeniu, a potem któreś z nich bąknęło:
— To Agnes! Z Kuźnicy!
Lecz czyżby szkólny oglądał się za czerwonemi noskami korków jakiejś rybaczki?
Nie. O tem mowy nawet być nie może.
Więc za czemże się oglądał?
Otóż właśnie najdziwniejsze było to, że sam tego nie wiedział. Coś go jednak dziwnie silnie tknęło.
Przyszła jesień, ponura, żałośnie wichrami wyjąca. Szyby w oknach pokoju szkólnego Sobieskiego łkały, smagane deszczem i wichrem północnym. Było mnóstwo zmartwień z dziećmi, które przychodziły do szkoły niewłaściwie ubrane. Takie dzieci szkólny z obowiązku musiał odsyłać do domu, o co się znów rodzice obrażali i robili mu na złość. Nieporozumienie pochodziło stąd, że w wioskach rybackich szmaty nawet są rzadkością, i o ile nie przyjdzie „tychowy“, to jest handlarz manufaktury, nieraz naprawdę niema czem spodeńków podartych załatać. Ale i szkólny nie był temu nic winien i musiał przy swojem obstawać. Wynikały z tego nieprzyjemności, które panu Sobieskiemu zatruwały życie. Prócz tego przyszły też nieuniknione wydatki jesienne, pieniędzy było mało i nie można było zaglądać pod „Łososia“ z nieortograficznem „kiem“.
Wówczas zaczął szkólny chodzić na dalekie, samotne przechadzki. Potrzebował ruchu, rozpierała go tęsknota, gorycz zatruwała serce, było mu smutno, czuł się straszliwie biednym, a w takim stanie cóż lepszego nad dłuższą przechadzkę, po której przychodzi błogie zmęczenie, doskonały apetyt na te jakieś szproty z bulwą i sen, mimo wszystko, znakomity. Na drugi dzień od rana orka z dziećmi i znowu przykrości. Ale mniejsza z tem. Po południu kapelusik modny, ciepły płaszcz, szal na szyję i marsz do lasu!
Lecz w wiosce rybackiej na półwyspie Helskim niebardzo jest gdzie chodzić, zwłaszcza jeśli człowiek nie zajmuje się rybołówstwem i nic go nie obchodzi, ile kto ma ryb i jakie. W lesie są dwie długie aleje, połączone ze sobą głębokiemi rowami poprzecznemi, w których lśni czarna deszczówka, pokryta jesienią strząśniętemi przez drzewa zwiędłemi liśćmi. Las nie jest gęsty, a w tej części, gdzie brzóz jest więcej, wypełnia go jakaś niepokojąca, biała jasność. Druga aleja wiedzie ku zatoce. Zimą rzadko kiedy można tu spotkać człowieka, w jesieni chodzą tędy maszoperje węgorzowe na tonie, które się znajdują na zatoce, ale to dzieje się zwykle bardzo rano, kiedy szkólny śpi.
Temi alejami przechadzał się samotnie biedny szkólny. A ponieważ zauważył, że aleja wiodąca do zatoki jest zupełnie martwa, chadzał aleją wzdłuż morza, prowadzącą do wioski sąsiedniej, nic nie wiedząc o tem, iż rybacy ogłosili te właśnie strony jako niesamowite. Miało się tu coś pokazywać, straszyć ludzi, miało ich coś zatrzymywać, nie pozwalać przejść, słowem różne cuda nieprzyjemne miały się tu ludziom przytrafiać. Ot, bajdy!
Jest w tych stronach okolica, zwana Libekiem. W gęstym lesie stoi tam samotna, stara, opuszczona wieża, dawniej sygnałowa, dziś już nikomu na nic nie potrzebna. Dziw, że rybacy, na drzewo wielce łakomi, dotychczas jej nie rozebrali. Już to samo powinnoby być szkólnemu przestrogą i dać mu do zrozumienia, że coś tu musi być nie w porządku, że miejsce to jest nieczyste. Bo trzeba umieć myśleć. Dlaczegoż rybacy wieży tej nie rozebrali? Rozumie się, w dzień zrobić tego nie mogli, tylko w nocy, a skoro oni w nocy tu nie zaglądali, rzecz jasna, że tylko ze strachu. Bali się sił nieczystych.
I to właśnie miejsce upodobał sobie szkólny, pan Ryszard Marja Sobieski. Nie było tu nic nadzwyczajnego. Las, stara wieża i Bałtyk huczący. Ale uczucie osamotnienia było tu tak wielkie, że gęstniało w jakąś skamieniałość. Szkólny zapominał tu o wszystkiem, przestawał myśleć, istnieć, przechodził jakby w jakąś nicość, w której nie czuł już ani radości, ani smutku. I z tem było mu dobrze.
Zauważył te jego wycieczki na Libek do opuszczonej wieży stary Florjan, leśniczy, były rybak i marynarz z tatuowanemi rękami, człowiek, który dużo i przez wiele lat z obowiązku swego stanowiska wałęsał się po lesie czy to w dzień, czy w nocy, niejedno widział i niejedno wiedział, o czem w zimowe wieczory, gdy za oknami leśniczówki las huczał, chętnie gościom opowiadał. A były to opowieści niesamowite i tak straszne, że gościom włosy dębem na głowie stawały, bo Florjan, który zresztą chętnie czasem łyknął o jednego za wiele, miał szczególne szczęście widywać takie rzeczy, jakich nikt nigdy nie widział.
Florjan, krzepki starzec, przeszło osiemdziesięcioletni, młodego szkólnego lubił, rozumiał i miał dla niego współczucie, prócz tego, jako człowiek uczciwy, doznawał czasem wyrzutu sumienia na myśl, że on to właśnie jest teraz kierownikiem stacji meteorologicznej i pobiera za to pensję, gdy za Niemca urząd ten miał szkólny, leśniczy zaś pilnował tylko lasu. Tedy pewnego razu wyszedł z leśniczówki tak, żeby się móc ze szkólnym spotkać, a gdy mu się to udało, zaczął chytrze, po rybacku, zdaleka, napomykać coś o niebezpieczeństwach różnych i różnych niebezpiecznych spotkaniach.
Szkólny nie zrozumiał.
— Bandytów na półwyspie niema — odpowiedział. — Zresztą ja zawsze noszę broń, a wszyscy wiedzą, że jestem biedny. Tamta aleja, która prowadzi ku zatoce, jest zupełnie pusta, tam nigdy żywej duszy spotkać nie można. Tu spotkam przynajmniej od czasu do czasu rybaka, wóz jakiś, jadący z bulwą lub węgorzami, twarz jakąś ludzką zobaczę.
Zrozumiał Florjan, że młody szkólny jest „glupc“, z którym trzeba mówić, jak z dzieckiem. A tedy przystąpił wprost do rzeczy. Posypały się teraz historje okropne o jakichś ogromnych czarnych psach, które się tu na ludzi rzucają, o tem, jak „coś“ w lesie łamie gałęzie i rzuca je przechodniom pod nogi, o gromadach dziwnie ubranych ludzi, którzy niezrozumiałym językiem rozmawiając, giną gdzieś w lesie.
— Mnie się tam raz zdarzyła taka zacha — opowiadał poczciwy Florjan. — Chciałem sobie ustrzelić zająca i wypatrzyłem go. Była zima, noc księżycowa. Siadłem sobie na kopeczku za krzakiem, z fuzją i czekam. Słyszę, a cicho było zupełnie, biegnie zając. Chyc, chyc, po śniegu! Słyszę wyraźnie, patrzę — nie widzę nic. A tu tupot coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie siada przede mną ten zając i dyszy na mnie, czuję dech, a nie widzę zająca. Jest to możliwe? A ja to miałem sam dokonane.
Szkólny pokręcił głową. Bojaźliwy nie był.
— No, wiecie co, Florjanie — odpowiedział. — Przecie zając — nie tygrys i nikt się nie zlęknie zająca żywego. Miałbymże ja bać się takiego zająca. którego nawet nie widać?
— Nei, to jest glupc! — pomyślał Florjan, i zagadawszy zręcznie swoje opowiadanie, przeszedł na inny temat.
A szkólny chodził wciąż do samotnej wieży na Libeku.
Raz po południu. kiedy szedł aleją, a dzień był jasny, jakby powiedzieć, jesienno-zimowy, rzeźwy, ujrzał daleko przed sobą coś niby płomyczek. Ten płomyczek szedł ku niemu, ale nie był wcale groźny, bo gdy się zbliżył, szkólny poznał w nim ową dziewczynę, rybaczkę, którą kiedyś spotkał, idąc z dziećmi na wycieczkę, a która wywarła na nim tak dziwne wrażenie. Przechodząc, spojrzała na niego głęboko szafirowemi oczami i uśmiechnęła się. Ale jak? Szkólny nie wiedział, czy ona się śmieje do niego, czy z niego, czy do siebie. Tak się zmieszał, że choć jej nie znał, ukłonił się jej z całą szarmanterją wielkomiejską, na co ona parsknęła śmiechem, zerwała się nagle i pobiegła.
Stał, patrząc za nią, zdziwiony, bo tak biegnącej dziewczyny jeszcze nie widział.
Były to jakieś nieopisanie miękkie, a równocześnie śmiałe i szybkie podrzuty naprzód, które jednak naraz zatrzymywały się tak, że postać dziewczyny prostowała się w całej smukłości, poczem znów miękkim ruchem mknęła ku przodowi.
Tego dnia szkólny nie czuł się w swej świątyni dumania tak dobrze, jak zwykle.
Morze robiło tu wielki „ok“. Nazwa brzmi dziwnie, ale jest zupełnie zrozumiała, jeśli się wie, że rybacy nie wymawiają litery „h“, a zaś „a“ zmieniają zawsze na „o“, co powoduje różne cuda. Naprzykład ze słowa „Haven“, odrzuciwszy „h“ i zmieniwszy „a“ na „o“, a zaś „en“ na „ing“, zrobili ślicznie brzmiące słowo „owinga“, co znaczy przystań. Tak tedy był tu „ok“, czyli „hak“, z brzegiem wysokim, o który fale się rozbijały. Szkólny do tego widoku przywykł. Nie zwracał uwagi na morze. Nie czuł go. Ale tego dnia zdawało mu się, iż szum fal rozbijających się o brzegi nie jest hucznym tylko rozgłosem, lecz jakąś mową czy tyradą groźną, śpiewaną przez wielki chór.
Kiedy indziej, wracając z Libeku, znów spotkał nieznajomą dziewczynę. Tym razem, obrażony jej śmiechem i ucieczką, nie ukłonił się jej. Szła ku Libekowi. Minął ją obojętnie i aby o niej zapomnieć, bo go niewiadomo dlaczego myśl o niej gniewała, poszedł pod „Łososia“ z tem wściekłem „kiem“, tam kazał sobie dać butelkę wina owocowego, a kiedy Paweł z Kubą zaczęli grać, zatańczył sobie shimmy z Mariczką. Rozerwało go to i rozbawił się tak, że wrócił do domu trochę późno. Mariczka była panienką bardzo miłą i poczciwą, ale mimo to szkólny, położywszy się spać, nie myślał o niej, lecz widział wciąż korki z czerwonemi kapkami, dziwnie wesoło kręcące się w takt „shimmy“.
Przestał chodzić na Libek.
Był raz straszny sztorm nordowy. Szyby w oknie szkólnego zaczęły nad wieczorem dzwonić jak pancerze, okropnie cięte szablami. Szkólnemu zrobiło się tak smutno, że mimo iż w portfelu miał ostatnie detki, nie mógł wytrzymać, i owinąwszy szyję starannie popielatym szalem, poleciał pod „Łososia“ z tem barbarzyńskiem „kiem“. Było tam jasno, Papaszk siedział w kożuchu pod piecem i przebierał bawełnę, jego żona przędła na kołowrotku, Tuna zaś z Pawłem wiązali nowy żak. Szkólny usiadł w kącie i popijając skromnie coś tam, rozmawiał, palił papierosy, wzdrygał się czasem, gdy norda silniej zawyła, i tak czekał, kiedy przyjdzie czas iść spać.
Rozmawiali.
Wtem wicher zawył tak okropnie, że aż stary Papaszk zdziwiony podniósł głowę, a jego żona zadrżała, otuliła się szczelniej w sweter i powiedziała coś rozwlekłym „belockim“ akcentem, bo wśród Kaszubów narzeczy jest niemało.
A wtedy dały się w sieni słyszeć kroki, które tuż przed drzwiami ucichły. Potem drzwi uchyliły się i cicho wszedł przez nie płomienny sweter. Przybyła, podszedłszy nieśmiało do lady, za którą stała szczerząca w wiecznym dziecinnym uśmiechu białe zęby Mariczka, zażądała czekolady i jeszcze tam czegoś. Szkólnego nie widziała, tylko gdy odchodziła, spojrzała na niego, a jemu błysnęły wówczas w duszy dwie ciemnoszafirowe gwiazdy.
— Znacie tę dziewczynę? — zapytał, gdy rybaczka wyszła.
Rzecz dziwna. Wszyscy ją znali, ale nikt dokładnie nie umiał powiedzieć, czy to Alojza Kąkola „cuerka“, czy Muży Juljusza, czy Budzisza Franca, i tak wymieniano to tego, to tamtego, aż się wreszcie rodzina pokłóciła.
Przyszła zima. Las, którego alejami szkólny wciąż chadzał, pojaśniał, bo drzewa strząsnęły listowie, które śnieg przysypał, woda zaś w rowach zamarzła i teraz dzwoniła rozgłośnie pod łyżwami dziatwy, która uganiała po nich, napełniając las wesołą, dźwięczną wrzawą dziecinnych głosików. A równocześnie z za „gór“ dolatywał ryk rozwścieklonego morza.
Było to właśnie w czas burzy.
Szkólny, szalem gardziołko starannie owinąwszy (bo pełnił w wiosce również funkcję organisty i bał się zachrypnąć), szedł ponurą aleją ku Ubekowi, a przed nim szedł — płomyczek. Nie przyśpieszał kroku, właśnie nie chcąc dziewczyny doścignąć. Chciał być sam. Gdy dotarł do swej wieży, wdrapał się na nią, usiadł na zwykłem miejscu i zapatrzył się na morze. Było szarozielone, spienione, złe.
Wtem na strądzie pojawił się płomyczek. Dziewczyna w jaskrawym swetrze.
I otóż stała się dziwna rzecz.
Dziewczyna wyjęła nogi z korków, i pozostawiwszy je na strądzie, weszła, jak była ubrana, w morze i zniknęła.
A podczas gdy całe morze ciskało istne góry wody pod niebiosa, „ok“ uspokoił się i stał się głęboko szafirowy.
Szkólny słusznie osłupiał i stał tak zapatrzony w morze, oniemiały, przerażony. Czyżby się dziewczyna utopiła?
Zbiegł na strąd i machinalnie podniósł pozostawione przez nią na piasku korki.
Gdy się im przyjrzał, wykrzyknął głośno ze zdziwienia.
Korki były szczerozłote, rubinami, jak gwoździkami nabijane, z noskami z czerwonego safjanu, perełkami haftowane.
Teraz już odgadł szkólny bez trudu, że ma do czynienia z jakąś istotą nieziemską, prawdopodobnie z bogunką wodną, mieszkającą w głębinach morskich, gdzie ma swój dom. Fale pochłonęły ją, zakryły, ale ona dobrowolnie w nie weszła i z pewnością nie utonęła, a tylko rybackim zwyczajem pozostawiła korki u wejścia do domu.
Zatem tędy chodziłoby się do jakiegoś podwodnego pałacu, pełnego przeróżnych dziwów i cudów, z tajemniczemi komnatami... Co to być może? Co się tam pod wodą dzieje?
Nikt tego nie wie.
Przypomniał sobie teraz szkólny, jak kiedyś jeden rybak mówił mu, że choć ludzie od tysięcy lat już z morzem obcują, to ich posiadanie mórz nie jest większe, niż opanowanie powietrza, i mimo że uczeni napisali o morzu tysiące grubych książek, właściwie nie wiedzą o niem prawie nic.
Nagle zbudziła się w duszy szkólnego wielka, paląca ciekawość.
Stoi tu na pewno u wrót. U wrót tajemnicy morza. W rękach ma szczerozłote korki którejś z jego mieszkanek. Otóż on te korki weźmie i nie odda ich, póki się wszystkiego nie dowie, póki ta tajemnicza istota wszystkiego mu nie wyda.
— A jeśli morze zacznie się mścić? — pomyślał.
Nie, to niemożliwe. On na morzu nie pracuje, nie ma z niem nic wspólnego. Ono mu nic zrobić nie może. Przecież on, szkólny, pobiera pensję, z ryb nie żyje, jest urzędnikiem i mieszka w gmachu szkolnym, do którego fale nigdy nie dotrą. Niema się czego bać.
— Ale korki są szczerozłote, z rubinami i perełkami, bardzo cenne — odezwał się w duszy jakiś głos. — Czyżbyś ukradł biedne korki z przed domu rybaka? Z pewnością nie. A tu kradniesz klejnoty z przed drzwi morskiej panny. Czy to ładnie?
— Nie kradnę. Ja jej te korki oddam, jeśli mi opowie o swem podwodnem mieszkaniu, jeśli się wszystkiego o niej dowiem. Jeżeli jest mieszkanką morza, to pocóż wychodzi na ląd? Co robi wśród ludzi? To stanowczo należy wyjaśnić. Wszakże ona może być niebezpieczna! Nie, biorę korki, i już!
Jak pomyślał, tak i zrobił, ale po drodze zaczęły go męczyć nowe wątpliwości. Zabrał jej korki, dobrze, ale w czemże ona teraz do niego przyjdzie? Te korki są najwidoczniej zaczarowane, bo we wsi nie widać było, że są złote. To się pokazało dopiero na strądzie niesamowitego Libeku. Nie jest pewne, czy nawet ta nadprzyrodzona istota wodna może mieć drugą taka parę korków, a w samych pończochach nie będzie mogła przyjść. Więc co zrobić?
Ze złotemi korkami w obszernych kieszeniach płaszcza udał się z przechadzki wprost pod „Łososia“ z ignoranckiem „kiem“. Samotny, usiadł w kącie między stołem a ladą, i popijając piwo gdańskie, gawędził bezmyślnie ze starym Papaszkiem. Wtem zakukała kukułka w zegarze, i szkólny machinalnie podniósł głowę. Obok zegara wisiało kilkanaście par zwykłych korków rybackich. To podsunęło mu pewien plan.
— Dużo kosztuje para takich korków? — zapytał.
Staremu Papaszkowi błysnęły oczy. Połowy były liche, mało kto co kupował, a tu szkólny chce kupić parę korków. Nie należy sposobności z rąk wypuszczać.
Więc Papaszk ożywił się natychmiast i zaczął szkólnemu opowiadać, jak to zdrowo chodzić w korkach i że dzięki nim unika się reumatyzmu i że to obuwie bardzo trwałe, a ogromnie tanie, bo parę złotych zaledwie kosztuje...
— Ja nie dla siebie — rzekł szkólny nieostrożnie. — Ja chciałbym dla dziewczyny.
Widzicie! Głupi był. Obraził się na samą myśl o tem, że on, elegancki i wytworny szkólny, Ryszard Marja Sobieski, mógłby chodzić w korkach. A jakże szkólny może kupować korki dla dziewczyny? To nie uchodzi.
To też Papaszk w pierwszej chwili skrzywił się, ale przecie był kupcem, a kupiec jest od tego, aby zarabiał. Więc znów zaczął tłumaczyć szkólnemu, jak to milo słyszeć, gdy znajome kroki ukochanej dzwonią po zmarzniętym piasku coraz głośniej i głośniej, coraz bliżej i bliżej, i jak wtenczas serce żywiej bije, jakgdyby te korki lekko po niem stąpały. Bardzo ładnie opowiadał o tem stary Papaszk.
— Ja nie mam żadnej swojej dziewczyny! — bronił się szkólny. — Ja tylko tak.
— W podarunku, rozumiem! — przytakiwał Papaszk, zdejmując ze ściany cały pęk korków różnej wielkości i kładąc je przed szkólnym. — Jakie wielkie mają być te korki?
Szkólny zmieszał się. Jakżeż — wyjmować przy starym Papaszku złote korki? Niemożliwa rzecz! Co zrobić?
Mimowoli wsunął rękę do kieszeni i położył ją na korku. Zauważył, że podeszwa jest długości jego dłoni. Wtedy śmiało już wybrał odpowiednią parę korków, przyczem Papaszk zdziwił się, że takie malutkie, jakby dla dziecka. Ale szkólny nie wdawał się już z nim w żadne rozmowy, lecz zapłaciwszy trzy złote pięćdziesiąt groszy, zabrał korki i wyszedł.
Na Libeku było źle. Wzburzone fale waliły na strąd, a wicher jęczał nad niemi. Mimo że był już wieczór, w powietrzu wisiała blada pomroka, w której każdy przedmiot nabierał dziwnych kształtów. Pogięte, zniekształcone drzewa nadbrzeżne zdawały się drapieżnie wyciągać po szkólnego ramiona. Wieża sterczała posępnie, a tuż nad brzegiem ujrzał szkólny trzy wielkie czarne zelinty, które na jego widok zaskowytały groźnie.
Zelint nie jest zwierzem niebezpiecznym i można go z łatwością zabić silnem uderzeniem wiosła w nos. Ale szkólny nie był bynajmniej silny, a w ręce miał tylko cienką laseczkę trzcinową, którą nosił głównie dla szyku i nadania sobie powagi. Wobec tego szkólny trochę się zląkł, zwłaszcza, że zelinty nie uciekały, długie ich ciała wyglądały w ciemnościach potwornie, a skowyt ich był bardzo nieprzyjemny. Gdy na nie jednakże huknął, uciekły. Wówczas szkólny postawił zwykłe rybackie korki na miejscu, z którego wziął złote, i odszedł.
Ale tu znów zdarzyła mu się przygoda. Szedł ścieżką leśną ku alei, zamyślony. Wtem potknął się o coś i upadł. A tuż runęło na niego jakieś cielsko śliskie i mokre i zaczęło go szarpać i dławić. Jako się rzekło, szkólny mocny nie był, ale zato był zwinny, więc wyślizgnął się z pod owego cielska, skoczył i zaczął zmykać, mając w oczach wizję ogromnego zelinta, który mu się podsunął pod nogi. Taki zelint, ważący do ośmiu centnarów, gdy raz lub drugi całą wagą swego ciała padnie człowiekowi na pierś, może ją zmiażdżyć. Tego szkólny uniknął, zauważył jednak, że płaszcz ma w niektórych miejscach podarty.
Tej nocy nie stało się nic.
Na drugi dzień po południu szkólny wyszedł sobie na przechadzkę, ale nie do lasu, lecz nad zatokę, gdzie dymiły wędzarnie i czerniały żagle pomarenków, wracających z połowu. Niedaleko starego krzyża, oznaczającego granicę dwóch rybackich wiosek, spotkał dziewczynę w płomienistym swetrze i z szafirowemi oczami. Nie mówiła nic, patrzyła tylko na niego, on zaś spojrzał na jej nogi i zauważył na nich kupione u Papaszka korki.
— Pasują panience korki? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko.
Chcąc nawiązać z nią rozmowę, pytał dalej:
— Dokąd panienka idzie?
— Do wędzarni Hermańskiego szproty wytykać. Trzeba pracować, a on daje czterdzieści groszy za godzinę.
Szkólny zdębiał. Złote korki i czterdzieści groszy za godzinę za wytykanie zimnych jak lód szprotów w wędzarni nieopalonej i pełnej dymu gryzącego w oczy.
— Czterdzieści groszy za godzinę! — wykrzyknął. — I pocóż to?
— Na morzu trzeba pracować! — odpowiedziała z powagą dziewczyna.
Stał przez chwilę w milczeniu, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— A tamte korki zdarły się, dlatego kupiłem nowe — rzekł wreszcie.
— Bardzo dziękuję! — odrzekła dziewczyna z uśmiechem. — Ale tamte korki jeszcze się nie zdarły.
Szkólny wziął „na odwagę“ i zapytał:
— Powiedz mi, panienko, kim ty jesteś?
— Dzieckiem morza — odpowiedziała dziewczyna poprostu.
— To ja sam wiem. Bo przecie widziałem... I ty wiesz, że widziałem. Ale musisz mi więcej o tem wszystkiem powiedzieć.
— O czem?
— O tem wszystkiem.
— Niech pan zapyta. kogo pan chce, powie panu to samo, co wiem ja. Tu niema nikogo, prócz dzieci morza.
— Tak, ale dzieci morza są biedne, a twoje korki są ze złota.
— Na pewno?
Zachichotała i odeszła.
Wtedy szkólny, wielce zaniepokojony, popędził do domu, wyjął z szafy korki, i podszedłszy z niemi ku oknu, zaczął się im uważnie przyglądać. Wątpliwości najmniejszej nie ulegało, że korki były szczerozłote, z rubinami i perełkami.
Co za niezrozumiała historja!
Tego samego wieczora jeszcze szkólny pod jakimś pretekstem odwiedził wędzarnię Hermańskiego i istotnie ujrzał w niej dziewczynę w płomienistym swetrze, właśnie zanurzającą zmarznięte palce w dymiący kubełek z gorącą wodą. Stała wśród innych dziewcząt przy stole, na którym piętrzył się stos srebrnych szprotek.
Widok ten tak na szkólnego podziałał, że młodzieniec poszedł wprost pod „Łososia“ z tem niedorzecznem „kiem“ i długo siedział w mrocznym kącie, między ladą a stołem, nie odpowiadając nawet na uprzejme pytania starego Papaszka. Patrzył tylko w pęki, czyli „buńty“ korków, wiszących na ścianie, i zdawało mu się, że każdy korek z niego się śmieje.
A tego się zląkł. Bo trzeba wiedzieć, że na rybakach korki służą nietylko jako obuwie. Gdy mąż się upije lub gdy syn jest nieposłuszny i zrobi jakie głupstwo, to neńka, niewiele mówiąc, zdejmuje korek z nogi i wtenczas dochodzi do trzaskających stosunków policzka z drewnianą podeszwą. A to miłe nie jest. I dlatego szkólny zaniepokoił się, widząc, iż wdał się w awanturę korkową.
Następnym razem znów spotkał dziewczynę na strądzie właśnie, gdy rybacy w słoneczny, mroźny dzieli zimowy łowili niewodem śledziki. Stała koło kist, pełnych lśniących, zielonych rybek, i śmiejąc się, rozmawiała z rybakami.
— Co to za dziewczyna? Znacie ją? — zapytał jednego ze znajomych rybaków.
— To Agnes Budziszów, z Kuźnicy — odpowiedział rybak.
Ba, kiedy drugi znów powiedział, że to Agnes Hermanów z Boru, jeszcze inny, że to Agnes Muży z Chałup, słowem tyle się tylko dowiedział pewnego, że dziewczyna nazywa się Agnes.
— Powiedz, gdzie ty właściwie mieszkasz? — zapytał ją szkólny, znowu się z nią przypadkiem spotkawszy.
— Pan przecie wie — rzekła, śmiejąc się doń szafirowemi oczami.
— A czy ty jesteś chrzczona, że nazywają cię Agnes? Czy to prawdziwe twoje imię?
— Jestem chrzczona i naprawdę nazywam się Agnes.
— Nie, to niemożliwe! Człowiek w morzu mieszkać nie może.
— U Boga niema nic niemożliwego.
— A czy rybacy wiedzą o tem?
— Nie.
— A gdybym ja im powiedział?
— Nie uwierzyliby i wyśmialiby pana. Zresztą — pan nie powie.
— Dlaczego?
— Bo pan chce się ode mnie dowiedzieć, jak to wszystko jest możliwe, a ja panu mówię, że jeśli pan choć słówko komu powie, przyjdę w tak zmienionej postaci, że pan mnie już nie pozna i nie będzie pan mógł za mną chodzić. Wtedy już nigdy nie dowie się pan nic, a teraz — kto wie...
— Czegoż ja mógłbym się od ciebie dowiedzieć? Przecież do swego podwodnego domu mnie nie wprowadzisz!
Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo i pokręciła figlarnie głową.
— Kto wie... — rzekła. — Jeśli mój ojciec pozwoli i jeśli mi pan na jeden dzień odda moje korki —

Fot. Jan Bułhak, Wilno.
— Korków nie oddam! — wykrzyknął szkólny. — A któż jest twoim ojcem?
— Moim ojcem jest pan na Wielkim Szurze, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kulach i Drugiej Rewie.
— Co to wszystko znaczy?
Dziewczyna uśmiechnęła się pobłażliwie, trochę zdziwiona spojrzała na szkólnego i rzekła:
— Pan jest szkólny, a nawet takich rzeczy pan nie wie! Zielenica, to głębokie miejsce w morzu, gdzie woda jest zielona, szur — to wielka głębina, kule — to jamy w dnie morskiem, rewa — mielizna, o którą fale się łamią, i dlatego w tem miejscu morze chrapie. Każdy rybak o tem wie.
To rzekłszy, odwróciła się i poszła w kierunku wędzarni Hermańskich.
Od tego czasu szkólnego zaczęła dręczyć ciekawość. Dziwna dziewczyna powiedziała mu przecie, że gdyby jej oddał korki, mogłaby go wprowadzić do swego podwodnego mieszkania. Uważał to wprawdzie tylko za podstęp, mający na celu wyłudzenie zpowrotem korków, ale przecie ona sama mu powiedziała, że pragnie ich tylko na jeden dzień. Możeby jednak spróbować...
— Naco ci te korki? Przecie i tak, wchodząc do swego domu, zostawiałaś je przed podwodnemi drzwiami.
— Nie zawsze, tylko wówczas, gdy miałam zamiar prędko wrócić. Korki są mi potrzebne.
— A czyż bez nich teraz do domu nie wracasz?
Dziewczyna uśmiechnęła się trochę smutno.
— Tak — odpowiedziała. — Ale nie widuję już ojca, do którego bez korków iść nie mogę.
— Dziwne historje! — pokręcił szkólny głową. — Czemuż nie powiesz ludziom, że ci ukradłem złote korki?
— Niktby nie uwierzył, żem je miała — odrzekła dziewczyna.
— A jeśli ja im pokażę?
— Po pierwsze, nie uwierzą, że to moje, a po drugie, czy to ładnie, żeby szkólny kradł złote korki?
— Pannie morskiej korki ukraść można — odparł szkólny.
— Ale przecie nikt nie uwierzy, że ja naprawdę jestem panną morską, któraby nosiła złote korki. Ludzie wiedzą, że pracuję w wędzarni. Panu się udało biedną bogunkę podpatrzeć i okraść, a ja się mścić nie mogę, bo moje panowanie jest w morzu, nie na lądzie. Ale ładnie to z pana strony nie jest. Lecz ludzie zawsze tak z nami postępują.
Szkólnemu zrobiło się przykro.
— Więc zróbmy tak — rzekł. — Ja ci na dobę twoje korki oddam, ale ty na ojca swego przysięgniesz, że mi pokażesz swój dom, a potem korki mi zwrócisz. Wtedy ja się zastanowię, co mam zrobić, bo złodziejem nie jestem i nigdy nie byłem, ale szczerozłote korki prawdziwej panny morskiej, to rzecz tak rzadka, że trudno żądać, żebym się jej wyrzekł.
Zrobiła, jak żądał. Przysięgła.
— Kiedy ci oddać korki? — zapytał szkólny. — Czy zaraz?
— Nie, sama po nie przyjdę.
Nie przychodziła przez dłuższy czas, a szkólny nie zauważył, że przez cały ten czas wiał silny wiatr południowy, który odpędza rybę i pozbawia rybaka zarobku. W wiosce była nędza. Wiatr rwał się to ku zachodowi, to ku wschodowi, ale coś go znowu na południe zawracało, jakby tam był przywiązany.
Aż wreszcie dmuchnął potężny wiatr od morza.
Był wieczór. Mała elektrownia wioskowa nie pracowała, bo motor się zepsuł, więc szkólny siedział w swej izdebce przy zepsutej, kopcącej lampie naftowej, czytając „Hrabiego Monte Christo“. Wtem usłyszał, jak na dole ktoś trzasnął drzwiami, które były ciężkie i trudno się zamykały. Późnym odwiedzinom szkólny nie zdziwił się. Nieraz rybacy przychodzili do niego z jakąś sprawą tak, żeby ich nikt nie widział. Nie zdziwił się też, słysząc skrzypienie schodów, oznaczających, że ktoś do niego idzie, i spokojnie odpowiedział „proszę“, gdy do drzwi zapukano.
Weszła Agnes.
— Ty? Tu? W nocy? — wykrzyknął szkólny na jej widok.
— Przyszłam po korki — odpowiedziała dziewczyna łagodnie. — Pójdziemy dziś w odwiedziny do mego ojca.
— W taki straszny sztorm? W nocy? Do lasu, a potem w to mokre morze? — wołał szkólny przerażony. — Czyś ty oszalała!
— W morzu jest cicho, w lesie nic się nam przecie nie stanie.
Szkólny przypomniał sobie zelinty na brzegu i zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie.
— No, jeśli ty pójdziesz, to pójdę i ja — powiedział po namyśle. — Ale żeby mi to miało zrobić przyjemność, nie powiem.
Wyjął z szafy szczerozłote korki, obejrzał je, nacieszył oczy ich skrzącym blaskiem i podał je Agnes.
Kiedy dziewczyna wkładała je na nogi, szkólny ubierał się do wyjścia.
Wichura była tak straszna, że gdy wyszli przed dom, wiatr wyrwał szkólnemu ciężkie drzwi i zatrzasnął je z taką mocą, że aż wszystkie szyby w wielkich izbach szkolnych zadzwoniły. Drzewa przy kościele, nisko pochylone, szumiały, a zdaleka już słychać było ryk wzburzonego morza.
— To niemożliwe — rzekł szkólny, zatrzymawszy się, bo wiatr rzucił mu w usta tyle powietrza i z taką siłą, że mało mu płuc nie rozsadził. — Nie dojdziemy. Przecież to daleko, parę kilometrów, a wicher z nóg zbija i przytem tak ciemno, że ciebie nawet nie widzę.
— Dojdziemy — odrzekła. — Niech mi pan tylko rękę poda.
Wzięli się za ręce jak małe dzieci i poszli w czarną noc.
I o dziwo, doszli bez najmniejszych trudności do „oka“, w którym fale wrzały, że aż cały strąd jęczał głośno. Ale nie było tu ciemno, przeciwnie jasność jakaś blada, jakby fosforyczna, oświetlała strąd i morze.
— Skąd to światło? — zapytał szkólny.
— To w pałacu mego ojca zapalono światła na nasze przyjęcie.
Z morza wyszło na ląd dwanaście czarnych zelintów, które ustawiły się w dwa rzędy.
Na szkólnym skóra ścierpła. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widział.
— Boże! Cóż to za okropne gady! — zawołał.
— To gwardja przyboczna mego ojca! — objaśniła dziewczyna.
— Więc twój ojciec ma pałac i gwardję przyboczną?
— Ma swoje państwo podmorskie w tych stronach, jest królem — rzekła z godnością Agnes. — Lecz chodźmy, brama otwarta.
— Jakże ja pójdę! Nie widzę tu żadnej bramy, tylko spienione, wzburzone bałwany!
— Podaj mi rękę, nie bój się niczego i chodź ze mną.
Szkólny mimowoli postąpił trochę ku wodzie i naraz zrobiło mu się niewypowiedzianie zimno.
A potem — nic.
I znowu — czuje, że idzie. Przed nim — łagodna światłość, coraz bliższa. Dokoła niego cicha, szmaragdowa toń. Nad nim żywe, miękko kołyszące się sklepienie, obok zaś niego kroczy prawdziwa królewna, w przecudnym płaszczu modropawim, haftowanym srebrem i obszytym u dołu wielkiemi perłami. Na płowych włosach diadem ze szmaragdów, z wielką, jak kurze jaje, perłą nad czołem. Stąpa lekko, a od jej złotych korków bije łuna tak, iż zdaje się, jakby to dwa płomienie ją niosły, gasnące czasem tylko, gdy je zasłoni skraj szaty.
A tuż obok płyną dwoma rzędami czarne foki.
Lecz oto ukazuje się szwadron wesoło brykających, małych, pękatych morszwinów. Szkólny nie słyszy, lecz rozumie, że one coś wołają, i zdaje mu się, że wołają: Hura!
— To jazda mego ojca — mówi idąca obok niego królewna.
Wkrótce zajaśniał przed nimi wspaniały pałac o zielonych, rzęsiście oświetlonych oknach, przysłoniętych zasłonami z trawy morskiej, przez które jednak przenikał miły blask. Ku szeroko otwartym podwojom wielkiej bramy wiodły czarne schody z fok, które się tam poddańczo ułożyły. Dalej widać było amfiladę ogromnych sal pełnych światłości, niewiadomo skąd pochodzącej, bo lamp nigdzie nie było. Na samym końcu amfilady znajdowała się sala tronowa, gdzie na złotym tronie siedział potężny starzec z długą zieloną brodą i zielonemi włosami. Oczy miał trochę rybie, ale poczciwe, rysy twarzy poważne, budowę potężną. W prawej ręce dzierżył złoty trójząb. Obok jego tronu stał drugi tron, również złoty, tylko trochę mniejszy, tuż zaś przygotowany był fotel, jakiego używa się na lądzie, z tem tylko, iż znajdowała się na nim blaszka z napisem „Sachsen“, widać z rozbitego statku.
Król powstał na powitanie gościa i szerokim ruchem wskazał mu fotel, potem usiadł, a przy nim usiadła na mniejszym tronie Agnes. I teraz dopiero szkólny zobaczył, że jest to istotnie dama królewskiego rodu, taka od całej jej postaci biła świetność, połączona z wdziękiem, i taka piękna była jej biała twarz z gorejącemi szafirowemi oczami.
Po uroczystej audjencji, podczas której rozmawiano z ożywieniem o wielu miłych rzeczach, odbyło się przedstawienie galowe. Naprzód specjalną kantatę odśpiewał chór morskich kurów, poczem odtańczyły swój poważny gawot wielkie czarne węgorze. Nastąpił taniec szprotów i śledzi, których wyborowe oddziały odtworzyły manewry ławicy na morzu. W manewrach tych wzięły udział także foki i delfiny, które rzucały się między ławice i pląsały wśród nich. Przedstawienie zakończył wspaniały balet wielkich dorodnych łososi. Balet ten nazywał się „Pieśń o Słońcu w szumiących wodach gór“. Wszystko to było nadzwyczaj piękne i zajmujące. Po przedstawieniu oprowadzono szkólnego po państwie podwodnem. Pokazano mu Wielki Szur, pełen fląderek i ogromnych turbotów, dalej również siedem Srebrnych Kul, pełnych ryb różnych.
— Na Drugą Rewę nie mamy poco iść — mówił król. — Jest to rewir, który trzymam wyłącznie dla własnej przyjemności, bo dochodu żadnego nie daje. Lubię tam jednak przebywać w czas burzy, gdy morze gra.
Zabawiano się tak do późnej nocy, ale czem i jak się zabawa skończyła i w jaki sposób z podwodnego pałacu się wydostał, tego szkólny zupełnie już nie pamiętał, bo kiedy odzyskał świadomość, dzwoniono właśnie na Anioł Pański i trzeba było wstawać, aby zdążyć na czas z ubraniem się, przygotowaniem sobie śniadania i choć pobieżnem przygotowaniem się do lekcyj. Norda wyła, w pokoju było zimno, szkólny dzwonił zębami i tak w smętku zimowego poranka zapomniał o odwiedzinach w pałacu króla Wielkiego Szuru z przyległościami.
Ale od tego czasu unikał Agnes, jakby się jej bał. Wprawdzie złote korki wciąż leżały na swem miejscu w szafie i królewna nie dopominała się o nie, jednak szkólnemu było wstyd. Przyjęto go gościnnie, a on korków nie oddaje. Z drugiej strony jakże pozbywać się złotych korków autentycznej królewny podwodnego państwa? Nawet gdyby nie były złote, stanowiłyby majątek, o ile autentyczność ich zostałaby należycie stwierdzona. Z całego świata ludzie zjeżdżaliby się, aby je zobaczyć. W dodatku napis nad gablotką muzealną z korkami: „Dar profesora Ryszarda Marji Sobieskiego, który korki zdobył i zwiedził podwodny pałac królewny“.
Trudno było znaleźć wyjście z tego zawikłanego położenia.
Aż wreszcie strzelił szkólnemu szczęśliwy pomysł do głowy.
Wszakże on nosi królewskie nazwisko, zaś ona, jak się naocznie przekonał, jest królewną, zasiadającą na złotym tronie. Dlaczegożby się z nią nie miał ożenić, zwłaszcza, że taka śliczna była tam u boku ojca, i że wówczas z czystem sumieniem mógłby sobie jako posag wyprosić jej złote korki. Prawda, na lądzie ona uchodzi za zwykłą rybaczkę i istotnie pracuje w wędzarni, ale jest niewątpliwą królewną. Trzebaby tylko, aby ojciec jej zechciał to potwierdzić jakiemś odręcznem pismem, żeby ludzie wiedzieli, a wtedy wszystko jedno, niech sobie będzie rybaczką, cały świat się dowie, że on, szkólny, żonaty jest z królewną morza i że właściwie do niego należy i Wielki Szur, i Zielenica, i Siedem Kul Srebrnych. Wtenczas rybacy z pewnością spokornieją trochę, a w dodatku te złote korki!...
Myśl wydała mu się tak dobrą, że się jej zląkł. Nie wiedząc, co począć, udał się do księdza proboszcza z prośbą o radę. Jegomość przyjął szkólnego, jak zwykle, bardzo uprzejmie, dał mu kieliszek wina i gawędził o różnych szkolnych sprawach, tak że szkólny nie wiedział, jak przystąpić do rzeczy. Po dłuższem wahaniu rąbnął wprost:
— Czy z Agnes — tu szkólny zaciął się, bo nie wiedział, które z nazwisk wymienić — z tą Agnes z płowemi włosami, co to chodzi w płomienistym swetrze?
— Agnes Budziszów, z Kuźnicy? — domyślił się ksiądz i bystro spojrzał na szkólnego. — Więc co z tą Agnes?
— Jak ksiądz proboszcz myśli? Można się z nią żenić?
Jegomość zdumiał się.
— A dlaczegożby nie? — wykrzyknął. — Dziewczyna cnotliwa, pracowita, niczego sobie, każdy rybak chętnie ją weźmie.
— A czy ksiądz proboszcz wie, kto to właściwie jest?
Jegomość podniósł złote okulary na czoło i przenikliwym, pytającym wzrokiem spojrzał na młodego mężczyznę.
A wówczas szkólny w wielkiej tajemnicy zwierzył się jegomości ze wszystkiego, co wiedział i widział, i że to jest córka króla Wielkiego Szuru i Zielenicy i Siedmiu Srebrnych Kul, i że on był w jej pałacu — tylko o złotych korkach ostrożnie ani słowem nie wspomniał.
Jegomość długo słuchał w milczeniu, a potem pogroził mu wskazującym palcem i rzekł ostrzegawczo:
— Panie profesorze! Chyba, że pan w ostatnich czasach za często do Papaszka zagląda. Ta dziewczyna, to Agnes Budziszów z Kuźnicy. Rodzice jej nie żyją. Dziewczyna jest biedna, a ponieważ w Kuźnicy wędzarń prawie że niema, przychodzi tu na robotę, jeśli jest jaka. Dlatego spotkał ją pan, chodząc na Libek, bo to przecie droga do Kuźnicy. Ja tę małą znam od dziecka, tak samo, jak znałem jej rodziców.
Szkólny wyszedł zawstydzony.
— A jednak ja wiem, że to królewska córka, i potrafię przekonać o tem cały świat!
Co tu długo opowiadać! Szkólny nietylko postanowił się z Agnes ożenić, ale zakochał się w niej. Ona zgodziła się zostać jego żoną, wytłumaczywszy mu jednak poprzednio, iż z chwilą, gdy nią zostanie, przestanie być królewną i dziedziczką podwodnego państwa.
— To nic! — wykrzyknął szkólny. — Przecież i ja nazywam się Sobieski i to w dodatku Ryszard Marja, a królem nie jestem. Wystarczy mi tylko, aby ojciec twój odręcznem pismem potwierdził mi, że on, król Wielkiego Szuru, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kul i Drugiej Rewy ciebie, swą córkę, oddaje mi za żonę. Tyle chyba dla nas zrobi.
Agnes kiwnęła głową na znak, że tak.
— Ale my będziemy bardzo biedni, bo ja z ojcowskiego domu nic wziąć nie mogę zauważyła po chwili.
— Jakto nic? A złote korki, które ja mam? Korki królewny morskiej, to nic? Wszak to majątek!
Stanęło na tem, że dali na zapowiedzi i w oznaczonym czasie po Wielkiej Nocy odbył się ślub, po którym urządzono u Papaszka huczne wesele. Przygrywała cała orkiestra rybacka, a dęła w trąby z taką mocą i zapałem, że pół wioski drżało, jak podczas nordowego sztormu. Tańczono do upadłego. Gdy zaś przyszedł wieczór, cała ludność wioski uszykowała się na placu przed kościołem za orkiestrą. Więc przedewszystkiem Związek Wojaków i Powstańców z barczystym wójtem na czele, potem Związek Młodzieży z karabinami na ramionach i w czapkach wojskowych, maszerujący równym krokiem, a prowadzony przez dziarskiego komendanta w eleganckim płaszczu gumowym piaskowego koloru. Za tym oddziałem szła krokiem sprężystym „Liga Morska i Rzeczna“ z powiewającą wysoko biało-czerwoną banderą z żółtym okrętem. Teraz dopiero kroczyła para młoda ze swym orszakiem weselnym, a za nim ustawiona w czwórki — cała ludność wioski. Wszystko to pomaszerowało ku Libekowi.
Gdy tam przyszli, ujrzeli, że stara wieża drewniana świeci, jak wielki słup ognia, tak iż cale morze było od niej jasne. W pierwszej chwili myślano, że wieża się pali, że stoi w płomieniach, ale były to płomienie zimne, które świeciły, lecz nie grzały. Na strądzie pod lasem czekały już liczne stoły, ławy, beczki piwa i wielkie butle, pełne czerwonego wina. Po gładkiej powierzchni wody uganiały zelinty w kunsztownie ułożonym, ozdobnym korowodzie, to znów stadami całemi przeskakiwały przez fale łososie, tak że rybakom aż oczy się na ten widok zaświeciły. Ale cóż, niewodów tu nie było, a zresztą i tak była niedziela, a w niedzielę grzech zajmować się rybołówstwem.
Podczas gdy tak stali na strądzie, zdumieni i zachwyceni, naraz odezwała się muzyka tak piękna, jakiej nigdy nie słyszeli. Oto delikatnie, niby flety, skrzypce, harfy i lutnie, zagrały wszystkie cztery wiatry naraz: Norda i Zyda, Ost i West. A wtedy otchłanie morza rozwarły się jak wrota i wychynął z nich na powierzchnię król podwodnego państwa. Pięknie ubrany, w całej swej morskiej wspaniałości, płynął na tratwie, jakiej świat nie widział, bo cała ukształtowana była z ryb. Belkami tratwy były foki, powiązane długiemi splotami węgorzy, brzegi zaś tratwy zdobiły girlandy z żywych śledzików, szprotów i fląderek. A wszystko to trzepotało wesoło i migało pięknie w tajemniczym blasku świecącej wieży.
Dopłynąwszy do strądu, król podniósł trójzębne berło i podał szkólnemu zatknięte na niem pismo. Szkólny zdjął je z berła, rozwinął i przeczytał głośno.
Tak, było tu wszystko, czego żądał.
Ledwie jednak doczytał dokument do końca, tratwa z królem zniknęła, wieża zaczęła gasnąć, zrobiło się ciemno, ale z tych ciemności wyłoniły się znowu naprzód skoczne dźwięki muzyki, później pary tańczące w sali „Pod Bałtyckiem Łososiem“ (— A niech mu już będzie „kiem“! — pomyślał szkólny tym razem pobłażliwie), wreszcie jakieś czerwone twarze podwiązane czarnemi krawatkami na białych gorsach, krzyczące „wiwat“ i dziwne uczucie kołysania, jakgdyby na pełnem morzu.
To szkólnego podnoszono w górę.
Na drugi dzień był śliczny poranek. Szkólny rozmawiał z żoną o wszystkiem, co razem przeżyli. Śmiała się, rozbawiona. Przyszło mu na myśl włożyć złote korki na jej stópki. Nie chciała, ale gdy nalegał, uczyniła, jak prosił.
W tej chwili korki błysnęły, coś w nich trzasło i oto szkólny ujrzał na nogach Agnes zwykłe drewniane korki z czerwonemi noskami.
— A to co? — wykrzyknął przerażony.
— Pamiętasz przecie, że chodziłam dawniej w tych korkach.
— Ależ one były szczerozłote!
— Może na Libeku, o którym w ostatnich czasach tyle mi naopowiadałeś.
— Co to znaczy?
Tknięty złem przeczuciem, poskoczył szkólny ku szafie i wyjął z niej królewskie pismo odręczne. Był to wielki arkusz pokreślony takiemi krzywemi przecinającemi się linjami, jakie widujemy na strądzie, po odpływie fal. Jest to jedyne pismo morza.
Szkólny, wpatrzony w zasmarowany papier, skrzywił się boleśnie, złapał się prawą ręką za tył głowy i poskrobał się w nią bardzo mocno.
— To znaczy — ani królewny, ani korków, ani odręcznego pisma królewskiego! — zawołał żałosnym głosem.
Szafirowe oczy młodej żony zaszły brylantowemi łzami.
— Nie przypuszczałam — rzekła głosem, w którym drgał ból — żeby komu tak niedorzeczne gadki morskie mogły w głowie przewrócić.
A wtedy pan Ryszard Marja Sobieski wybuchnął wesołym śmiechem i wykrzyknął:
— Nie wyobrażasz sobie nawet, jak smutno żyć nad morzem człowiekowi, który go nie zna i nie kocha.
Tu spojrzał Agnes w oczy.
Były modropawie, jak morze w pogodny dzień jesienny, i taki sam miały promienisty uśmiech, i takie same ciągnęły się nad niemi fale brwi i taki sam był w nich pogodny, niczem nie zmącony blask.
— Te twoje oczy! — mówił dalej. — Nie wiesz nawet, że jest w nich tyle nieba i tyle morza, iż mógłbym w nich znowu ujrzeć pałac morskiego króla, pana na Szurze, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kulach i Drugiej Rewie.
— Znowu zaczynasz! — rzekła Agnes z wyrzutem.
— Nie zaczynam, przeciwnie, kończę. Otóż, kiedy przechodząc koło mnie, trąciłaś mnie temi morskiemi ślepkami, zbudziłaś we mnie miłość morza i tęsknotę za niem. Chciałem je poznać, chciałem o niem napisać powiastkę. Ale choć wszystko szło dobrze, zgubiły mnie złote korki, których tu nigdy nikt nie miał i z któremi pod koniec nie wiedziałem, co zrobić. Dlatego powiastkę urywam, tę jednak naukę głęboką z niej wynosząc, że na morzu nierzeczywistość nie prowadzi do niczego, bo tu wszystko jest najzupełniej rzeczywiste. A w tej rzeczywistości morskiej jest znacznie więcej fantazji i poezji, niż w najcudowniejszych wierszach poetów.
— Nic nie rozumiem! — wykrzyknęła Agnes.
— Chwała Bogu! Ale zato wiesz, gdzie i kiedy szukać bursztynów, potrafisz dojrzeć ławicę śledzi na morzu, wiesz, dlaczego wrony ze strądu przelatują nad zatoką, wiesz, gdzie we wiku siedzą łabędzie?
— To, jo, to ci wszystko powiem. Byleś tylko o tych korkach nie wspominał.
— Ach, ty, dziecko! Czyż ja nie wiem, że wierne serce więcej jest warte od korków choćby nawet brylantowych!
Po chwili widziano ich, jak trzymając się pod ręce, szli ku lasowi, ku długiej, samotnej alei, prowadzącej na uroczysko Libeku.
Czyżby jednak chcieli szukać złotych korków?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.