Pieśni niewolnika/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Pieśni niewolnika
Wydawca Skład Główny w Księgarni Jagiellońskiej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Związkowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Maciej Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Raz dwaj otrocy z dozorcą samotrzeć
Z dalekiej drogi wracaliśmy puszczą,
Której stuletnie drzewa tak się bluszczą,
Że nigdy dniowi pod ich dach nie dotrzeć.
Z worem na drągu z ramienia na ramię,
Czujnie strzeżeni i pod grozą pięści
Albo cogorsza ostrej draba włóczni,
Jeden za drugim szliśmy obaj juczni,
Ledwo już dysząc. Wtem gałąź zachrzęści
I suchy konar z łoskotem się złamie
I sierść złocista, pręgowata cała,
Mignie znienacka szybciej niźli strzała.
Jeden krzyk trwogi i już drąg i brzemię
Lecą nam z ramion na skrwawioną ziemię,
A mój towarzysz, co zdążał przedemną,
Patrzę: kłom bestji broni się daremno.
Stróż nasz oszczepem potrząsnął i mierzy...
Zwierz powalonym nie bawiąc się trupem
Skoczył i łapy w krwi ubroczył świeżej
I pomknął w dżunglę z nowym swoim łupem.

Przejęty zgrozą pochwyciłem bronie,
Które siepacza wypuściły dłonie
I biec począłem naoślep przed siebie,
Byle bór minąć, zanim noc na niebie
Rozwiesi mroki czarne i ponure.
Byle bór minąć! — Ot, i rzedną liany
I coś jak ścieżka wije się pod górę.
Może z niej dojrzę ślad zgubionej drogi?
Tam jakaś grota pod załomem ściany...
Ku jej kolebie wspinam się po perci,
A wtem dzień zgasnął. Omdlały mi nogi
I w sen zapadłem, cięższy od snu śmierci.

Kiedym nazajutrz przecknął z odrętwienia,
Świat cały garnął się ku moim stopom,
Cudny jak w pierwszym dniu swego stworzenia.
W dal rozciągnięty ku morza zatopom,
W którego toni złocisty krąg słońca
Skrzył się jak bogów tarcza gorejąca,
Bór, co nikomu nie bywał komyszą,
Dumał nakryty uroczystą ciszą.
Gdziemkolwiek posłał zachwycone oczy,
Czy to przed siebie, czy też po uboczy,
Wszędzie a wszędzie na całym przestworze
Jedno szumiało wkrąg zieleni morze
Świeżej, spojrzeniem człowieka nietkniętej,
Płynnym szmaragdem nawskróś przesiąkniętej,
Nad nią cień orła czy też albatrosa,
A jeszcze wyżej już tylko niebiosa.
Zaś za mną w dali z wiecznym śniegiem w żlebie
Zza wieńca regli poprzez mgieł rańtuchy,
Szczyt granitowy majaczał na niebie
I hen! aż ku mnie słał rzeźwe podmuchy,

Co palm wierzchołki w rytm kołysząc senny,
Ku leśnym jarom i wzgórz widnokręgom
Wiły się liścia rozchwianego wstęgą,
Aż przepadały w kniei smukłopiennej.
Ówdzie, rzuciwszy gniazdo swe podniebne,
Śpiewne siklawy, niby kryształ ciekły,
Wsnuwały pasma tęczowe i srebrne
W aksamit polan, których nie urzekły
Ludzkie spojrzenia. Tutaj kwiatów wdzięki
Jeszcze człowieczej nie zaznały ręki.
Dziewicza ziemia ta od lat tysięcy
Śni nieprzerwanie sen swój niemowlęcy.
Zdana na czujne śmigłych palm wigilje
Na mchach puszystych położyła skronie;
Nad nią storczyki złote i wanilje
Sieją z kielichów upojne swe wonie,
Albo winorośl, ręką niedotkniona,
Otrząsa na nią źrałe sokiem grona...
Tak, to kontyna dziewiczej przyrody,
Tu niema jarzma, tu jest raj swobody.

Przebóg, czy nie jest ułudy igraszką
Ta błogość w piersiach i ten grom pod czaszką:
Tyś wolny, wolny! tu cię nic nie pęta!
Za tobą hańba i kaźń twa przeklęta,
Sam sobie jesteś w tej kryjówce gazdą,
Tutaj ci w skałach uwić orle gniazdo.
Za tobą nędznych siepaczów czereda,
Jarzmo i dyby i krzywda i bieda,
Za tobą rabów kłótliwa gromada,
Na której plecy batog dzień w dzień spada, —
Wszystek jad duszy, z jej bezsilną złobą,
Lęk, zawiść, podłość, — wszystko poza tobą

Niby gryzący dym, brudny i smolny,
Pierzchło na myśl tę jednę: jesteś wolny!

Matko naturo! daj mi na twem łonie
Przeżyć połowę życia mego drugą,
Zabliźnić rany, zapaść w czyste tonie,
Zlać się z twą duszą jak struga ze strugą!
Domem mi będzie gościnność tej groty,
Napojem woda z wywierzyska świeża,
Pokarmem owoc twój źrałością złoty,
A oszczep bronią na leśnego zwierza.

Zaledwo pustać oną wziąłem lennem,
Duch mój samotny śród chramów przyrody
Począł w tem życiu beztroskiem i sennem
Tracić czarnego niewolnictwa wrzody,
A wzrok, nawykły do błota i kału,
Z prochów ku niebu dźwigać się pomału.
Jakbym raz pierwszy przyglądał się ziemi,
Świat cały wokół tworami swojemi
Piersi me świętym napełniał podziwem.
O! z jakże słodkim patrzyłem zachwytem
Na zachód słońca, gdy za mgieł przędziwem
Schodziło w morze kręgiem złotolitym,
A z chmur pierzastych szkarłatnej osnowy,
Przetkanej słońca ognistemi ściegi,
Przędły się cudne wyspy i ostrowy,
Ukazujące wciąż odmienne brzegi.
Wieczorem zasię, gdy na firmamencie
Pod siejbą nocy, djament przy djamencie,
Ciche przestwory zażegły się złotem,
Duch mój, jak motyl całujący kwiaty,

Bezdeń błękitów przemierzając lotem
I z tych na inne wstępując znów światy
Z wiszaru sadów niebieskich na ziemię
Dum prometejskich przynosił mi siemię.
Przemyśliwałem: światów tych kołowrót
Jest JEDNIĄ, tylko rozbitą na tony.
W niej drzemie wszystko, co się w kształt obleka,
A potem w nicość zapada napowrót;
W niej gwiazdy wschodzą, palą się i gasną,
W niej dziwów ducha łańcuch nieskończony
I to, co snuje fantazja człowieka,
I to, co tylko przeczuwa niejasno —
W co, choć mu było, będzie niewiadomem,
Nad niepojętym wszechświata ogromem
Myślą swą godzi... Toć ta niestateczność
I te w obrębie JEDNI ciągłe zmiany,
Światów kołowrót, przestrzeń, czas i wieczność,
To płaszcz jedynie gwiazdami dziergany,
Płaszcz i cień CZEGOŚ, co za skrajnem ruchem
Oczom się naszym ustawicznie kryje,
Co nie materją będąc i nie duchem
Nad pojęć naszych zdolność trwa i żyje, —
Czego nie można zmierzyć żadną miarą,
Ani tęsknotą dociec, ani wiarą,
A co dla jego formy różnolicej
Darzymy mianem WIECZNEJ TAJEMNICY.
Nie wiemy o niej nic i tylko dusza
Przeczuwa czasem, a czasem wie iście,
Że za tym światem, gdzieś w górze czy na dnie.
Musi COŚ istnieć, co przestrzenią władnie
I czasem rządzi i gwiazdy porusza, —
Bez czego bylibyśmy jako liście
Strącone wiatrem, a wszechświat ten cały
O, jakże biedny i pusty i mały!

A tak, choć nieba chram gwiazdą nawisły
Tajniami swemi mroczył moje zmysły,
Rozeznawałem natyle atoli,
Że postawione nad czernią szamany
W chytrze zatlonej cudów aureoli
Swoje, nie Boga, jawili nam lico,
Byleby tylko naród okłamany,
Zabobonami zdławion jak pętlicą
Utrzymać w swojej i panów niewoli.

Nietylko jednak ciał kosmicznych ład
Ducha mojego ponosił w niebiosy;
Tosamo sprawiał często mały kwiat
Z główką schyloną pod perłami rosy.
O! jakież nieraz odsłaniał mi dziwy
Zielony trawnik upstrzony podbiałem,
Nikłe stokrotki i liljowe dzwonki, —
Nawet chwast zwykły, lichszy od pokrzywy,
W którym niebaczną stopą tratowałem
Liści subtelne krézy i koronki.
Równie dźwięk każdy nęcił mię i ruch:
Zręczność pająka przędącego sieci
I niestrudzony taniec żwawych much,
Podobny złotej pod słońce zamieci,
I praca mrówek, co karzełków rzeszą
Wciąż się krzątają nad czemś i gdzieś spieszą.

Raz gdym wszedł w wąwóz ciasny, pełen mroku,
Kędy wykrotem obalone drzewa
Ledwo czerniały przez bluszcze i pnącze, —
Kiedym się strwożył, że mię w ich natłoku
Zatopi liścia bujnego ulewa
I że już nigdy nóg z nich nie wyplączę,

Zielone dłonią rozgarnąwszy wieńce
Ujrzałem nagle na kwietnej rówience
Dziwo nad dziwy. — Jak pod baldachinem,
W którego płachty ustawicznie spada
Mżąca szafirem płynnym i rubinem
Stubarwnych kwiatów obfita kaskada,
W mgławym półcieniu olbrzymiego drzewa,
Na traw kobiercu spała cudna dziewa.
Wiotkiem przędziwem od wianka do wianka
Rozpięte wokół promienie poranka,
Jakby siliły się jej krasie sprostać,
Taki rzucały blask na śpiącej postać,
Że chociaż — widno — była z krwi i z ciała
Snem się tęczowym i baśnią zdawała.

Skąd się tu wzięła ta wątła księżniczka
W tak przeźroczyste odziana osłonki,
Że skróś nich widne nietylko jej liczka,
Lecz i ponętnie sformowane członki?
Kwef, potargany tu i tam na cierni,
Nosił na sobie liczne zużyć ślady,
Ale też zato ujawniał tem wierniej
Powaby więzi i skóry blask śniadej.
Kruczych kędziorów u skroni dokółka
Pofalowane opadały grzywy,
Z drogocennego w djademie naczółka
Zwieszał się klejnot jak łza migotliwy;
Rąk obnażonych pod głową poduszka
Leżała spięta w obręcz złotej żmiji,
A kosmyk włosów, poniechawszy uszka
I po łabędziej przemknąwszy się szyji,
Skradał się niżej tam, gdzie rąbek szaty
Kryjąc odsłaniał dwa świeżuchne kwiaty

Dziewczęcej piersi. Jednę z nóg doszczętnie
Kryło odzienie, a na drugiej zasię
Powyżej kostki, na błękitnem tętnie
Sznur pereł mienił się w tęczowej krasie.

Jakiemże drżeniem i trwożnym zachwytem
Pierś mą napełniał ten jej owal twarzy,
Opromieniony snów dziewiczych świtem,
I ta jej smagłość, w której się kojarzy
Patyna bronzu z skóry aksamitem,
I te usteczka przez pół odemknione,
Podobne kwiatom, kiedy się w koronę
Pod ros pieszczotą rozwijają z pąka.
A jak wśród kwiatów luba woń się błąka,
Tak na twarzyczce uśpionej dryady,
Mimo rzęsistych łez wyraźne ślady,
Błądził uśmieszek przesłodki choć blady.

A wtem przelotny motyl nabrał chętki
W dołeczku brody, kędy kupidynek
Ostrzy swe groty, skrzydeł modre centki
Niby wachlarze złożyć na spoczynek.
A gdy stąd senne spędziły go dłonie
Frunął i znów ją załaskotał w skronie.
Dziewczę przecknęło i otwarło oczy...
Wtedy ja widząc, że biedne serduszko
Ledwo jej z drżącej piersi nie wyskoczy,
Rzekłem: Nie lękaj się, nadobna wróżko!
Włosek ci z głowy nie spadnie przezemnie,
Lecz mów, jak zaszłaś w puszcz tych groźne ciemnie?

Wtedy płochliwej wzrokiem antylopy
Zmierzyła postać mą od głów po stopy

I po sekundzie wahania odrzekła:
Gdyś ciekaw, słuchaj. — Byłam niewolnicą,
Znam knut i jarzmo, lecz od tego piekła
Gorsza chuć pańska, której nie nasycą
Same spojrzenia. Dla niej w jedno rano
Zdjęto mi więzy i te suknie dano
I te w kształt węża manele ze złota
I ten sznur pereł, co me stopy mota.
Lecz nim mię, cennym obwieszoną darem,
Zdołano gwałtem zawlec w pański harem,
Rozpacz i podstęp sił mi dały tyle,
Że do ucieczki upatrzywszy chwilę
Zbiegłam w te lasy i wnet tydzień minie,
Jak się samotna błąkam po gęstwinie,
Pijam z potoku, głód sycą owoce,
A ljanów sieć mi łożem w ciemne noce.
Ale cokolwiek jutro mi przyniesie:
Czy z wycieńczenia zginąć mam powoli,
Czy mię rozszarpie zwierz, czy pogoń w lesie —
Wolę to raczej niż hańbę niewoli.

Jednaki — rzekłem — los nas wiódł ku sobie.
I jam gnił dotąd w otrockiej porobie.
Więc gdy tam hańba czeka nas oboje,
Pozostań tutaj i nie gardź mem szatrem.
Jak umiem skórą je zwierząt wystroję,
Aby osłonić cię przed dżdżem i wiatrem
I rad podzielę się tem, co łów zdarzy.
A gdyby wtargnął i tu pościg wraży,
To nimby z tobą uszedł stąd jak z łupem,
Pierwejby musiał mnie rozciągnąć trupem.

Tu Zajma rękę ufnie mi podała
I zamieniliśmy pierwsze spojrzenie.

A mnie się zdało, że ta jej dłoń mała
Serce mi muska i wprawia je w drżenie.
Kwitnąłem wówczas pełnią męskiej siły —
Toteż ramiona kobiet nieraz już
W namiętny uścisk pierś moją tuliły
I niskich uciech nachylając kruż,
Były otrockiej męce ukojeniem.
Lecz nigdy mimo tak zniżone loty,
Opromieniony czystych marzeń tchnieniem,
Nie zgasł mi obraz młodzieńczej tęsknoty.
I to, com dotąd ścigał nadaremno
Stało się — instynkt mi to mówił — ciałem,
Sen długo śniony jawą wstał przedemną, —
Teraz dopiero, co miłość, poznałem.

Baczyłem jednak, by przed Zajmą niczem
Nie zdradzić ognia, którym się zażegłem,
Tem mniej paść oczy wstydem jej dziewiczym.
Sam wziąwszy nocleg w urwisku przyległem
Swoją jej grotę dałem na mieszkanie,
A w niej z mchów miękkich i kwiatów posłanie.
Z oszczepem w dłoni przebiegałem lasy,
Znosząc w dom leśną zwierzynę i płody,
Co pod jej ręką nawet bez okrasy
W przysmak zmieniały się i w istne gody.
Z glin różnobarwnych zręczne jej paluszki
Piękne mi garczki zrobiły i niecki
I kolorowe z sitowia rogóżki,
A z łyka łapcie oraz sprzęt łowiecki.
Zwolna ogniska domowego wdziękiem
Poczęła mi się cała puszcza stroić
I otom poznał jak bardzo maleńkiem
Jest to, co szczęściem mogłoby nas poić

I że ta ziemia wszystkichby żywiła,
Gdyby nie przemoc brutalna i siła
Tych nikczemników, co się obcą pracą,
Wprzężoną w jarzmo, tuczą i bogacą.

Wszystkie niewoli niecnej upominki,
Kosztowne ramion i skroni zapinki
I sznury pereł Zajma odrzuciwszy,
Corano w czarne swe wpinała włosy
Klejnot nad złoto wspanialszy i żywszy:
Wonne storczyki, skrzące się od rosy,
Albo powojów egzotyczne kiście,
Z których lazurów śnieg prószył rzęsiście.
Pod takim żywym klejnotem przyrody
Wzrok jej z dnia na dzień nabierał pogody
I raz był smętny, jak bywa wzrok sarny,
Gdy wyjrzy łzawo zpoza kwiatów wiechy,
To znów dziecinnie wesół i figlarny.
Ale nad wszystkie spojrzeń jej uśmiechy
Piękniejszą była ta promienność twarzy,
Co, niby tajny płomień trybularzy,
Gorzała cicha w jej licach i skroni,
A takie blaski rozlewała po niej
I taką nad nią aureolą trwała
I tyle snuła wokół niej jasności,
Że się jej postać dorodna zdawała
Uosobieniem szczęścia i radości.

I oto zwolna, anim spostrzegł kiedy,
Poczęło jaśnieć i weseleć we mnie;
Piętno mej hańby otrockiej i biedy
Z brózd mego czoła zniknęło bezplemnie.

Innemu-m wokół przyglądał się światu,
Odkąd jak promyk słońca potajemnie
Z ust jej, podobnych do kwiecia granatu.
Na moje usta przylatał mi w gości
Długo nieznany ptak: uśmiech radości.

Raz przed jaskinią naszą siedząc razem
Paśliśmy oczy cudnym krajobrazem.
Pod nami wdole gór okolnych szczyty,
Wdół coraz niższym opadając grzbietem,
Pod przedwieczornej zorzy fjoletem
W szmaragd zmieniały się i w malachity.
Bujna ich zieleń, przez uskoków głazy
Pocięta w liczne progi i upłazy,
Spływała w jary tu gęstwą tak zbitą,
Że się tkaniną zdała jednolitą,
Tam pniami w niebo drąc się na wyprzodki
Podobna była do olbrzymiej szczotki,
Ówdzie przerwana urwisk nagłym spadem
I grań ich rzeźbiąc w chryzoprasów djadem
Rzucała w przepaść jak zwiski jarzęce,
Rozkwitłych pnączów festony i wieńce.
Tak porośnięty drzew palmowych lasem
Kraj się obniżał taras za tarasem,
Aż gdzie słonecznym toń się skrzyła lontem,
Zlewał się miękko z morza horyzontem.
Nad nim mgły złote śród wieczornej żarzy
Przędły obrazy zwiewniejsze od puchów,
Na których widok myśl stęskniona marzy
O rajskim bycie wyzwolonych duchów...

Nagle poczułem, że w uścisk mięciuchny
Szyję mą garną jedwabiste dłonie,

Że spływa po niej bujny włos mej druhny
I do mej skroni chciwie lgną jej skronie.
A gdym w twarz Zajmy popatrzył z ukosa
Przez rozsypanych włosów czarne sploty,
U rzęs jej łzawa migotała rosa,
A w oczach płomień spragnionej tęsknoty.
Wtedy i po mnie dreszcz przebiegnął słodki
I krew zagrała. Niby kwiatek wiotki
Drżącą w ramiona pochwyciłem swoje —
I tak na wieki zrosło się serc dwoje.

Odtąd mi miłość w raj zmieniła życie,
A czas mię mijał jak wieniec w rozkwicie,
Co każdodziennie nowym kwiatem prószy.
Nietylkom bowiem wielbił Zajmy wdzięki,
Lecz stokroć więcej kochał się w jej duszy,
Czystej i jasnej jak promień jutrzenki.

Razporaz jednak szczęście to zamącał
Cień uprzykrzony. Z początku nieśmiało
Rozradowaną duszę moją trącał,
Aż i nieznacznie opanował całą.
Znałem go dobrze oczyma pamięci...
Widziałem rzeszę mych wczorajszych druhów:
Z posępną twarzą szli pod jarzmem zgięci...
Słyszałem pobrzęk ich ciężkich łańcuchów
I świst batoga i klątwy i zgrzyty.
Głos jakiś szeptał: czyliż ci przystoi
Z lubą kochanką latać przez błękity
I spijać rozkosz z rozkosznych puharów,
Kiedy tam w jarzmie jęczą bracia twoi?
Nie jest-że życie twoje tutaj grzechem?
Takiem sumienie moje drgnęło echem.

Ale to echo gasło w ogniu żarów
Lub zamierało pod Zajmy uśmiechem.

Raz gdyśmy poszli do rzeki po wodę,
Nabrawszy w stągwie, puściłem ją przodem.
Na łów iść miałem, lecz wsparty o kopję
Powracającą w dom oczyma tropię.
Szła jak rusałka, — świeżych kwiatów wianek
Zwisał jej z czoła i w tęcze ją stroił.
Podtrzymywany jedną ręką dzbanek
Chwiał się na głowie i smukłość jej dwoił.
Wzrok zachwycony tą harmonją linij
Śledził wdzięk ruchów, widnych poprzez kwef,
Ten wdzięk, o którym — choć znikła w jaskini —
Świadczył wymownie srebrzysty jej śpiew.
Nieraz-em duszę tą piosenką pasł —
Wówczas zabrzmiała mi ostatni raz:

Jak kwiatów pączki
Ros kryją łzy,
Jak śród obrączki
Blask perły lśni,
jak kryształ w skale
W niebie gwiazd rój,
W sercu mem trwale
Tkwi obraz twój.

Wpierw się w doliny
Zmieni szczyt gór
I księżyc siny
Zgaśnie śród chmur
I pierwej stanie
Słońce na niebie,
Niż pierś przestanie
Miłować ciebie.


Jeszcze nie przebrzmiał całkiem Zajmy śpiew,
Gdy niespodzianie rozległ się po lesie
Pośpieszny tupot nóg i łomot drzew,
Jak gdy zwierz dziki przez gąszcze się niesie.
Choć zbrojny byłem przebiegły mię ciarki.
A wtem pobliski rozstąpił się krzew
I puścił z głębi postać jakiejś starki,
Odzianej w łachman. Zmierzwiony na chróście
Włos bielił śniegiem jej zapadłe skronie.
Lepki od potu pył i stęgła krew
Rdzawiły ciało, zawiniętą w chuście
Drobną dziecinę tuliła na łonie
Jak ktoś, co skarbu najdroższego strzeże —
Był-że to człowiek czy uszczwane zwierzę?

W lot rozpoznałem: nie tak dawno jeszcze
Kark nam tesame do krwi gniotły kleszcze.
Znać mąk uchodząc i rozpaczą gnana,
Szuka tu schrony przed wściekłością pana,
Co zaślepiony chciwością kupiecką
Wszystko jej wziąwszy, chce jeszcze wziąć dziecko!
Bo oto draby wysłane tu po nią
Wybiegły z krzaków zziajane pogonią.

Ukryty całkiem za pniem sykomory
Mogłem napaści tej być niemym świadkiem.
Toć ten ich pościg, podobny do zmory,
Błahym-by z czasem wydał się przypadkiem,
Co zamąciwszy spokojność komyszy,
Przeszedłby obok i rozpłynął w ciszy.
Ale na widok nieszczęsnej staruchy,
Z którą pospołu nosiłem łańcuchy

I wobec zbirów, co ze sercem lutem
— Jak do niedawna mnie — siekli ją knutem,
Uległem fali wzbierającej juchy
I z gromem gniewu w pałającem oku,
Zbrojny rzuciłem się na nich w poskoku.
Widno zdumieni nagłym napastnikiem
Przez krótką chwilę zatrzymali kroku,
A potem ku mnie rzucili się z rykiem.
Wtem mi cień Zajmy mignął między pniami...
Dotąd ją widzę jak nawpół przytomnie
Z rozwichrzonemi od pędu włosami
Nadbiega blada, zatrwożona o mnie.
Oczy jej płoną, — dorwawszy bierwiona
W pomoc mnie wznosi cudne swe ramiona.
Nie była to już słodka gołębica,
Jeno broniąca swoich kociąt lwica.

Podniósłszy tedy suchą gałąź w biegu,
Wręcz nią natarła na pierwszego z brzegu,
Ale za wiotka była i za słaba,
By taką bronią w proch powalić draba.
Ledwo draśnięty siepacz się pośpieszył
I nim nadbiegłem dzidą ją wskroś przeszył.
Padła bez jęku jak kwiaty pachnące
Pod sierpem żeńców padają na łące,
U stóp mych legła swem młodziuchnem ciałem...!
Niepomny starki i żem sam jest w matni,
Skroń jej dźwignąwszy z lic gasnących ssałem
Uśmiech miłości, słodki a ostatni...

Martwym kamieniom podobny i kłodom
Dałem się zbirom znowu gnać przez las,
Wszystko mi jedno było, gdzie mnie wiodą.

I otom znowu znalazł się wśród was
I znowu w jarzmie. Dziś już nie dolega
Podyktowana dzikością okrutną
Chłosta, na którą tu skazano zbiega.
Mnie już nie boli nic, tylko mi smutno,
Że nic nie boli... W otępiałej duszy
Coraz posępniej jest i coraz głuszej.
Do jarzm nawykła nie pręży się szyja,
Jednako gnuśny dzień mi za dniem mija
I tylko czasem, kiedy uśnie żmija,
O zmierzchu, jakby poświatą księżyca,
Zwiewny mi obraz maluje tęsknica.
Zgiętego wiekiem już mię od mogiły
Wąziutka tylko odgranicza miedza,
Lecz nieraz jeszcze obraz Zajmy miłej,
Gdy w struny trącam, duszę mą nawiedza.
Taka jak była w pierwszym dniu spotkania
W marzeniu mi się zwiduje najczęściej.
Powabną twarz jej kruczy włos osłania,
A białych pereł sznur u kostek chrzęści.
Z śpiewem na ustach nademnie się skłania...
Wtedy mi serce balsamem opływa
Jakbym miał zasiąść do godów miłości
I zdaje mi się, że mię cień ten wzywa
Tam w cichy grób swój, w kraj wiecznej wolności..




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Maciej Szukiewicz.