Strona:PL Čech - Pieśni niewolnika.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przejęty zgrozą pochwyciłem bronie,
Które siepacza wypuściły dłonie
I biec począłem naoślep przed siebie,
Byle bór minąć, zanim noc na niebie
Rozwiesi mroki czarne i ponure.
Byle bór minąć! — Ot, i rzedną liany
I coś jak ścieżka wije się pod górę.
Może z niej dojrzę ślad zgubionej drogi?
Tam jakaś grota pod załomem ściany...
Ku jej kolebie wspinam się po perci,
A wtem dzień zgasnął. Omdlały mi nogi
I w sen zapadłem, cięższy od snu śmierci.

Kiedym nazajutrz przecknął z odrętwienia,
Świat cały garnął się ku moim stopom,
Cudny jak w pierwszym dniu swego stworzenia.
W dal rozciągnięty ku morza zatopom,
W którego toni złocisty krąg słońca
Skrzył się jak bogów tarcza gorejąca,
Bór, co nikomu nie bywał komyszą,
Dumał nakryty uroczystą ciszą.
Gdziemkolwiek posłał zachwycone oczy,
Czy to przed siebie, czy też po uboczy,
Wszędzie a wszędzie na całym przestworze
Jedno szumiało wkrąg zieleni morze
Świeżej, spojrzeniem człowieka nietkniętej,
Płynnym szmaragdem nawskróś przesiąkniętej,
Nad nią cień orła czy też albatrosa,
A jeszcze wyżej już tylko niebiosa.
Zaś za mną w dali z wiecznym śniegiem w żlebie
Zza wieńca regli poprzez mgieł rańtuchy,
Szczyt granitowy majaczał na niebie
I hen! aż ku mnie słał rzeźwe podmuchy,