Pieśń o głodźe/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Pieśń o głodźe
Wydawca Instytut Wydawniczy Niezależnych
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Kraków
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PIEŚŃ O GŁODŹE
pierwszy tyśąc
204
egzemplaże ńenumerowane będą
prawńe śćigane
wszelkie prawa autorskie co do tłumaczeń i pszedrukuw zastszeżone.
copyright by bruno jasieński nineteen hundred twenty-two.


BRUNO JAŚEŃSKI
PIEŚŃ
O GŁODŹE
WYDAŁ: INSTYTUT WYDAWŃICZY
„ŃEZALEŻNYH” — KRAKUW — 1922.







R E Ń I

W ROCZŃICĘ ŚMIERĆI

7 — V — 1922

ZAMIAST KWIATUW




libres de tous liens
donnons-nous la main
apollinaire





Prolog


w wielotyśęcznyh, stuulicyh miastah
wyhodzą codźenńe tyśące gazet,
długie, czarne kolumny słuw,
wykszykiwane głośno po wszystkih bulwarah.
piszą je mali, starśi ludźe w okularah.
ńeprawda,
pisze je Miasto
stenografją tyśąca wypadkuw.
rytmem. tętnem. krwią.
długie czterdźestoszpaltowe poematy.
wystukują je stutyśęczne aparaty,
kture słyszą puls świata za miljony mil,
agencje reutera, havasa, paty,
długie, kilometrowe papierowe zwitki.
komuńikaty.

miasto słyszy wszystko.
wie za kogo wyhodźi kśężńiczka hiszpańska
i co spiskują w gdańsku ńemcy wćąż ńesforńi,
o budowie w himalajah nowego wiaduktu,
radiodepesze z kaliforńji
i stan pogody w timbuktu.
o wszystkim pisze miasto w swoih 40-szpaltowyh poematah:
strajki w elektrowńah. pszejehańa. samobujstwa.
oto jest prawdźiwa gigantyczna poezja.
jedyna. dwudźestoczterogodźinna. wieczńe nowa.
ktura dźała na mńe, jak śilny elektryczny prąd.
jak śmieszne są wobec ńej wszystkie poezje.
poeći, jesteśće ńepotszebńi !
ja ńe czytam strinberga, ańi norwida,
ńe pszyznaję śę do żadnego spadku.
czytam świeże, pahnące farbą dźenńiki,
z bijącym sercem pszeglądam rubryki wypadkuw,
kture mńe kłują, jak ostre pilńiki.

o, nadzwyczajne wypadki.
samobujstwa. podżuceńa. katastrofy.
krutkie spięća. tajemńicze pożary.
czarne strajki. rozstszelańa. napady.
jaka ogromna kryje śę w was tajemńica.
ńepszetłumaczalna.
tajemńica pulsującyh miast.

kszyczy w was ukszyżowana ulica.
żywe, odpreparowane od naskurka mięso.
ja,
ktury śpię,
kiedy otello morduje desdemonę,
czuję, jak mi śę nogi pszerażone tszęsą,
gdy na rogu, otoczony gawiedźą
zdyha ślepy, zajeżdżony koń.
oto jest prawdźiwy, ńemalowany teatr.
wielobarwne, heraklitowskie wszystko,
walące konkretnośćą, jak obuhem, z nug.
wie o tem dobże i motłoh,
kiedy gapi śę na bezpłatne widowisko.
ńe wiedzą tego pańe i panowie
z taktem
pszehodzący na drugą stronę, gdy na płytah
wśrud grobowej, naprężonej ćiszy
idźe ćężki, pszedśmiertelny balet.
panowie ńe mogą pogodźić śę z faktem
że teatr ten ma wiele ńewątpliwyh zalet.



piszą o tym wszystkim gazety.
piszą więcej.
w rubryce nadzwyczajnyh wypadkuw
są małe, ńewyraźne wzmianki
o śmierćah

jakihś ńewiadomyh ludźi,
kture śę kończą słowami:
„...zawezwany lekaż pogotowia skonstatował śmierć głodową...”



o ńewiadomi, bezimienńi ludźe
zagłodzeńi w saharah miljonowyh miast,
kturym ńe miał kto podać nawet bułki z masłem.
o wasze śine, popuhńęte trupy,
jak o własne,
upomńi śę żarłoczne, wszystkożerne Miasto.
czarne, natłoczone prosektorja
wyeksploatują wasze zwłoki,
rozdłubią resztki waszyh ćał od kośći.
wy jesteśće pszedźiwnym nawożącym sokiem
wielkiej, ńeobliczalnej, wspańałej Ludzkośći !



I



daj tważ do kolan swoih pszytulić.
krew z twoih palcuw zliżem.



z odżuconymi bezwładńe
rękami
ulic
leżało Miasto kszyżem.



pszybili go do źemi ćwiekami lamp
jażące białe gwoźdźe wżarły śę,
jak kszyki.
pszyszła noc
i pszylgnęła do krwawyh ramp
palącą hustą werońiki.

okropna,
lepiej deszczem po tważy tłuc,
jak tyh
ukszyżowanyh na bramah rajuw.
krople czarne,
maleńkie,
natrętne,
wyżucone z krwią razem zpowrotem
z płuc
po czarnej pooranej szynami tważy
spłynęły łzami tramwajuw.


jeszcze i jeszcze
bezkształtne, wypukłe
domy czarne, obślizgłe, karmione deszczem
napęczńały, jak gąbki,
napuhły,
rozlały śę, rozpełzły rozdęte, stulice
wystąpiły ńa hodńiki z ćemnośći,
zsunęły śę,
pszyćęły kszyczącą ulicę
— ludźe !
— pomużće !
— rozgńotą !


wypłynęły w uśćisku skrwawione wnętsznośći

i bez jęku wylały śę w błoto.


a czarne śćany rosną,
ćągną śę do gury.
zasłońiły całe ńebo,
zakryły szczyty,
jakby ogromne ołowiane hmury
na źemi użądźiły meeting.


ńe będę żył, jak kato, ńi walczył, jak samson.
głud, ktury rośńe we mńe, ćiska mną w gorączce.
był człowiek, ktury ńe jadł, nazywał śę hamsun
i zrobił na tym puźńej sławę i pieńądze.


na wytartej kanapie, skręcony w sześć
leżę prężąc do gury zśińały profil.
dźeń odhodząc wył długo zjeżywszy szerść,
a teraz noc mi śpiewa swe dźiwne strofy...


zaraz sufit bez szmeru zsuńe śę w pokoju.
pszygńeće pomaleńku
ćiho i jasno.
wolno tynk śę na śćanah rozdwoił,
jakby pokuj wargami mlasnął.

śćan rozmokńętyh bezzębne dźąsła
poruszyły śę wolno.
żują cmokając.
nagle stuł po podłodze zapląsał
i piec podskoczył, jak pajac.


coraz bliżej i bliżej zsunęły śę śćany.
ńe odephnąć rękami pełznącyh tapet.
ćiho...
na palcah...
jak pies śćigany...
już tylko za parapet...
TERAZ !!


a ku ku !


głową w duł.
cztery okna
i
trrrah !
o miękki asfaltowy materac.


polećało.
zatańczyło.
upadło.

i jeszcze
odbity, jak od gutaperkowej posadzki
lecę.
odskakuję od gzymsuw, jak piłka,
z deszczem
i w gurę wystszelam świece.


gumową czaszką o bruk
i wyżej
hop !
odbijam śę zpowrotem.
do gury i na duł.
z rozpostartymi rękami lecę pod strop
i znowu na źemię spadam.


już myśli, jak kobiety, walą śę z nug,
oćężałe,
jak kłęby w zbużonym ruszće.
jeszcze hwila i czaszka tszaśńe o bruk.
— pomużće !
— pomużće !!
— pomużće !!!


pszybiegli wystraszeńi.
otoczyli kołem.
w rozpostartego wparli pszerażone oczy.

— ńe bujće śę.
— ńe kszyczće.
— ńic ńe zwihnąłem.
— pszyćiśńijće mńe.
— mocńej !
— odskoczę !!


pohylili śę.
pszygńetli.
zagrali na trąbce.
blizkie zmieszane tważe, pszestraszone trohę.
dwuh wyśadło z karetki i wsadźić mne w głąb hce !
na skołataną głowę wćągną mi pończohę !!


położyli na miękkie.
... daleko.
... pszyszłość.
... długie źelone palmy kołyszą śę w czaszce.

Reńu !
to ty ?
jak dobże że pszyszłaś.
aksamitnymi rękami po tważy mńe głaszczesz.


pamiętasz wtedy wieczur ...
deszcz za oknem śpiewał.

słuhałem czy hoć jeden nerw Twuj jeszcze drży mną.
na źelonym cmentażu teraz skomlą dżewa
i jest tak bezlitośńe, pszejmująco źimno.


teraz sam, jak podżutek pszez pusty pszytułek,
pujdę pomiędzy ludźi daleki i obcy.
w maleńkim gńazdku serca ńema już jaskułek,
zabili mi ostatatńą źli, ńegżeczńi hłopcy.


hlipiący skowyt z krtańi na wieżh śę wyspinał.
czepia śę Twojej sukńi, pełzńe ku dłońom.
ućekać ńe mam śiły.
nadhodźi finał.
zajadli mali ludźe z psami mńe gońą.


ogromny tłum
z laskami
czarny,
jak powudź
rośńe,
wije śę za mną
długi,
jak ogon.
zamknęli dżwi !

zapuźno !
ńe mam gdźe śę shować !
malutki prosty człowiek podstawił mi nogę !!


już.
już.
dopadli.
stratowali.
zmięli.
podeptanego trupa podńeśli, jak sztandar
wysoko
i na pszedźe,
nad tłumem
obok kapeli
pońeśli.


śńeg padał gruby i w oczah narastał.
szli ludźe ńezliczeńe, bezładńe i tłumńe,
kiedy zakrepionymi ulicami miasta
pońeśli mńe w ogromnej ołowianej trumńe.


szli kśęża z kadźidłami, jeden długi gest rąk
i związek literatuw w cylindrah i krepie
i cehy z horągwiami,
w tużurkah,

z orkiestrą,
a potem tłum śę czarny na rogah doczepiał.


na placu teatralnym tłum rozlał śę w mrowie.
dzwony dzwońiły w dzwony i w dzwonah ih kszyk ńikł,

gdy nagle
straszny,
obandażowany
człowiek
podńosłem śę ogromny,
groźny,
jak wykszykńik !


panowie !
jestem wzruszony.
widźiće, zbladłem.
żegńaće mńe tak piękńe i tyle tu kobiet,
ale zapominaće, że ńic dziś ńe jadłem
i muszę iść zaraz na obiad.


o !
cisza .
i ryk jeden !

kszyki . spazmy . płacze.
hałas powstał i tumult.
kszyczeli : „zmartwyhwstał” !
jakby na pszedstawieńu opery w teatsze
nagle zaśpiewał statysta.


panowie !
ńe klękajće.
ńe płaczće.
ńe kszyczće.
widźiće, stoję zdrowy, cudowny i prosty !
ah, skurcz śę w sobie,
wyksztuś na bruk swoje żyće
i idźće z ńim pod ręce tańcować na mosty.


ńe będźemy już odtąd umierać więcej,
ktużby nas takih pięknyh i olbżymih gżebał.
roześmiejće śę wszyscy,
weźće śę za ręce
i prosto marszałkowską pujdźemy do ńeba.


jak może każdy z nas,
co dźiśaj tańczą,
stać sę martwym,

śmierdzącym,
po kturym śę skrupulatńe wykadza zakrystję.
nas,
z kturyh każdy sam jest żyjącą monstrancją
na serca swego białą euharystję.


pozdejmujće ih z kszyżuw !
ńeh źemią kroczą
ći,
co hćeli pszez wieki umierać za nas.
żyće cudownym sokiem trysnęło nam w oczy,
jak pod nożem dojżały ananas !


... z pszyczajonyh zaułkuw w noc ku spelunkom
czarna zmowa wypełzła,
wije śę, jak skorek.
pohwyćili mńe z tyłu !
wiążą !
ratunku !!
na głowę mi wćągają straszny czarny worek !


pszyszła noc głuhońema i w głowah śadła,
małe kaszlące serce pszyćisnęła ręką.
słyszę !

źemia już dudńi od stup, jak kowadła.
tszymajće !
tętna mi pękną !


z daleka jeszcze.
słońce głowy im paży.
olbżymi głodńi ludźe, czarńi od maszyn !
idźeće,
wiem.
ńe patszće !
ńe tszeba tważy !
każdy z was będźe mesjaszem !!


o wyksztuś śę z twyh piwńic,
wywal śę na wieżh,
jak krew buhńij pszez okna i wszystko zalej
tłumie hamuw,
co ńebo głowami dźurawisz !
jakie ogromne może wyobrażeń !
jakie cudowne dale !


serce olbżymie w krtańi stanęło i skacze.
wypluję pod nogi, w piah wam.
idźeće !
kszyczeć ńe mogę !

ogromńi w zoży pożodze.
trup muj
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak łahman,
z kturego może szmatę na swuj sztandar udrą,
w śmiertelnym zapatszeńu leży wam na drodze,
po kturej pszehodźiće
w JUTRO !



II



w maju,
w zaźeleńonej słonecznej stolicy
spacerowały po trotuarah kobiety dźeći i żołńeże,
gdy nagle
z buhającej aorty pszeczńicy
bęben udeżył.


szli kolumnami,
za rogiem ginęli
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
na pierśah szarych, żołńerskih szyneli,
jak kwiaty,
czerwieńały czerwone kokardy.


za szeregami uliczńicy
z kszykiem i świstem

gońili tańczący,
wyżucali czapki.
ulice śę kłańały białe i czyste.
w wypiekah słońca opadały kwiatki.



pszehodźiły kompańje ruwno, jak na mustsze,
bez komendy tszymały swuj cudowny krok,
wszyscy porwańi jednym
miljonowym
spazmem.
i w tłumie błysk bagnetuw odbił śę,
jak w lustsze
i zahłysnął śę cały dźikim entuzjazmem.



na ulice tłumy jasnyh roześmianyh ludźi
wyżygały na słońce obdrapane domy.
panny . służące . prostytutki
uśmiehają śę do śebie,
jak znajome,
i serca pod bluzkami tłuką im,
jak gongi.
na gmahu poczty i telegrafu
rozwińęta
olbżymia czerwona horągiew
na wszystkih piętrah stukające aparaty

wyżucają podłużne papierowe świstki:
wieść na cztery końce świata
wszystkim . wszystkim . wszystkim.



w tokio zdenerwowany japoński mikado
odbiera rozedrgane, dzwońące depesze
i rozmawia iskrami z londynem
że wyrosły już, zagrażając zagładą
światu
czerwone ręce proletorjatu.



a wieczorem
z czarnego oszalałego miasta,
z katedry,
ćemnymi zaułkami wśrud śpiewuw i świstu
w pole płaszcza kryjąc tważ
ućekał hrystus,
gdy nagle tłum go na placu
dopadł.
pohwyćili ze ręce.
zawlekli.
czarńi obdarći ludźe od kielńi i łopat.
zaćągnęli kszyczącego,
boso,
na rug,

na miejscu samosąd.
kuharki zahrypńęte podnośiły pięśći:
— za naszą kszywdę !
— za nasze curki, co śę poszły po hotelah łajdaczyć !
— za nasze stare, sharowane matki !
— za naszą hańbę pszepłakanyh mąk,
— kturąś dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem !
kułakami, laskami zabili, zatłukli.
poturbowane, umęczone ćało
upadło pod razami spracowanyh rąk.



w tym samym czaśe,
kiedy dusza moja w kaloszah „treugolnik”
w warszawie,
w natłoczonym kińe,
śćiśnęta
prużno czekała zbawieńa.
w środku detektywicznego włoskiego dramatu
odńehceńa zerwała śę lenta
i na płutńe wśrud śmiertelnej ćiszy
ukazała śę ta sama scena.
kszyk powstał na sali i pańika.
żućili śę w popłohu do dżwi.
mężczyźńi tratowali kobiety.
prużno ćiskał śę pszy aparaće mehańik,

a gdy wreszće zapalono kinkiety
na ekrańe zostały czarne plamy krwi.



po ulicah snują ludźe jacyś,
ćeńe prawie
i giną zańim słowo śę głośno wymuwi,
a w oświetlonej sali tow. hygieńicznego
histeryczne studentki i gawiedź
oklaskują źewającą estradę,
z kturej kłańał śę glinka i kohał śę tuwim
tważe krwią im zahwytu nabiegły
nalane.
czekajće, tważe te, skądś znam !
to tłum ten sam,
ktury we mńe w zakopanem
rozjuszony w bezbronnego ćiskał jajka i cegły.



i kiedy żegnany oklaskami shodźił ostatńi błazen,
wszedłem wolno na estradę
i powiedźałem prawie ze smutkiem.
— panowie,
— ńic ńe wieće.
— dostałem depeszę.
— dźiśaj wyjeżdżam.

zdaję śę że ńikt śę ńe rozpłakał.
było ćiho.
ktoś zaczął bić brawo.
wyszedłem wolno na ulicę.
dorożka odwiozła mńe na dwożec.
kłańały śę latarńe ńewiadomo po co,
gdy poćąg szyby okien hustką dymu czyśćił.
shyleńi pod piecami
majową nocą
śpiewali na zwrotńicah czarńi maszyńiśći.

ŚPIEW MASZYŃISTUW



słońce pszygńutłszy kolanem, skury dymiące śę połće
długo do mięsa obdźerał nasz pokrwawiony scyzoryk.
w noce bezgwiezdne majtkom na świata płonącym drednouće
tważ wylizały do krwi nam zoży czerwone ozory.
nam-li wyrosłym w trudźe pod wśćekłą zdażeń ulewą
błądźić po możah uńeśeń w gwiezdne wsłuhanym kapele?
zgodnym wyśiłkiem twardyh rąk rozhuśtamy w lewo
czarńi, maleńcy ludźe źemi olbżymi propeller.



patszył na wszystko z gury nasz bezpartyjny pan bug.
płakał nad nami deszczem, aż wreszće krwią śę wysmarkał.
gdy walec wiekuw gńutł nas, krwi naszej twardyh jambuw
słuhało stare słońce łyse, jak łeb bismarka.
długo świećiło w ślepia nam, purpurowym mużynom,
w mordy zwęglone w hutah, do kturyh pszyrusł kopeć.
gdy go, zwleczone na źemię, nuż robotńiczy zażynał,
tłum śę na trupa żućił krew buhającą żłopać.



z żyćem rozgranym pod ręce na świata szerokie trakty
wyszliśmy rano, śpiewając, z płahtą koloru flamingo.
paszcz wytoczonyh mitraljez suhe rytmiczne antrakty
w krtań zabijemy z powrotem kulą wyplutą z brauninga.

kto nam, kto nam teraz drogę zagrodźi samym ?
wszystko zmiażdżymy butami piękńi, ogromńi i ludzcy.
miejsca! gromada idźe. proletarjacki samum !
czapkami drogę wymośćił taneczny krok rewolucji.



świat postawiony pod śćanę, jak mały, blady człowieczek,
mrugał bezradńe oczkami, gdy kolbyśmy wzńeśli do ramion.
płakał zmartwiony hrystus o dusze swoih owieczek
gdy salwą gruhnęły lufy i śńeg śę krwią poplamił.
nam-li dźiś skomleć nad trupem, gdy hymnem tętńi nerw,
czaszką o źemię gżmoćić i kszyczeć: ńe pszeklinaj ! ?
do wszystkih okien i dżwi już wali kolbami mauzeruw
w łunah wshodzącej żoży wielka świetlana NOWINA !


robotńikom warszawy i łodźi, czyje
uśmiehy zawsze oślepiają.



III



a potem pszyszły dńi,
dńi dźiwne,
pełne purpurowej grozy
i krutkie, blade, pszerażone noce.
ulicami pędźiły ćężkie autowozy
naładowane ludźmi, od bagnetuw ostre
i pełno było wszędźe lepkiej, skszepłej krwi,
jakby kto rozdarł wielką, zaropiałą krostę.



hodńikami wałęsali śę bladźi, dźiwńi ludźe
z błyszczącymi ńesamowiće, wklęsłymi oczyma
i wszystko był dźiwńe mętne,
jak w gorączce.
czas śę zatszymał.
dńi pszyhodźiły śpiące
i noce koloru khaki.
nad pustymi ulicami żażyły śę lampy,

żucając długie ćeńe białe i czerwone.
po nocah, pod eskortą, zawsze w jedną stronę
wywoźili żołńeże długie, czarne paki.



jednego rana żeki wygłodńałyh ludźi
korytami zaułkuw spłynęły na plac
i kszyk miasto obudźił:



te śćerwy!
oszukją nas władzą, kturej ńe hcą dać.
mamy ih władzę gdźeś !
nam praw ńe potszeba !
ńeh nam dadzą hleba !
my — hcemy — jeść ! !



— — — — — — — —




na możu białym ćiho z dołu,
gdy pszypływ okręt muj kołysze
pszykładam ręce tubą do ust
i kszyczę:
SŁYSZĘ !!

coś śę wyrwało z pętuw tam,
kszyk zbuntowanej czarnej załogi.
czekajće, sprute mam wyłogi.
powiodę wszystkih dźiśaj sam !
na cztery strony cztery drogi,
rozkładam ręce, wszystkie tam !


hodźće tu,
wołam was, jak gustaw,
kturyh zapadłe w głąb policzki
pozwolą jasno mi policzyć
ileśće dńi ńe mieli w ustah.
czarńi, brązowi, biali braća !
zgrajo obdarta i wyhudła !
gdy nocą kśężyc wyjży z hmur,
jak szczury wyłaźiće z nur.
pełzńeće,
wlokąc nug swyh szczudła,
pod okna, gdźe pszy stołah żrą
za szybą natłoczonyh baruw
sterty kompotuw i homaruw
drańe spaśone waszą krwią
i dźiwńe oczy wam śę lśńą,
aż was ńe spłoszy kszyk zegaruw.


gdy wiatr pułnocny dżewa czesze,

pszez taśmy gur po nocy widnej
od śńeżnyh tundr do portu w sidney
widzę rozlane wasze żesze.
gdy w polah czarne ćeńe tańczą,
splątane w jeden długi łańcuh,
do miast spełzaće śę szarańczą,
śadaće ćiho w progah dżwi
czuwać nad zdrowym snem mieszkańcuw,
kturym śę wtedy w snah
majaczą
kałuże czarnej, tłustej krwi.



o braća moi wszystkih ras
z europy, azji i ameryk,
ilu was jeszcze jest gdźe więcej,
armje zgłodńałe !
nowe stany !
nastąpił czas
i świat, jak kleryk
pszyjmuje hszest czerwonyh święceń.
pujdźeće za mną dźiśaj tam,
gdźe żrą zamorskie mangustany !



— — — — — — — —

opadała na miasto mgła jeśennej słoty.
był dźeń hłodny, bezbarwny, wilgotny, jak kanał.
w mokrej mgle po zaułkah do rana
kasłały kulomioty.




— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

— — — — — — —

bżuhy nasze źelone, granatowe, śine,
takie lekkie pszedźiwńe, ćężą nam, jak więzy.
w dźeń żujemy ńesmaczną słodkockliwą ślinę,
a w nocy śśemy własny zskorupiały język.


w głowie huczą nam ćągle jakieś dźiwne szmery
i straszna czczość w żołądku okropńe nas nudźi,
widźimy tylko w guże pszez okna suteryn
nogi szybko ulicą pszehodzącyh ludźi.


a nocą gdy zaśńemy strawieńi bezruhem,
poskręcawszy wyhudłe, popuhńęte członki,
śńi nam śę taki słodki prawdźiwy baumkuhen
na dźedźińcu słonecznym sąśedńej ohronki.


wyćągamy do ńego ręce pszez sztahety,
węsząc palcami prużńę, jak ssawkami macek,
a małe, czyste dźeći i białe kobiety
kładą nam w ńe pahnący ukrajany placek.


pożeramy ksztusząc śę, kawałami, gwałtem
dobre, słodkie, pszedźiwne, wypieczone ćasto...
gdźeś blizko słyhać trąbki ...
... to mięćutkie auta
pszysyła po nas wielkie, dobroczynne MIASTO.


Finał



na miękkiej trawie tważą do hmur
leżę ogromny hiński bogdyhan.
ńe tknął mńe żaden piorun ńi mur,
a jednak czuję, że zdyham.



i kiedy z estrad płonącyh jaśńej
ćiskam swoje ohłapy brutalny i wielki,
śmierć moja może dogryza już właśńe
moje ostatńe cukierki.



ńe będę pisał wierszy. — jak pusty kłos są,
lecz wiem, że ći, co raz słyszeli je,
jak zarazę za sobą wszędźe pońosą
kaprysuw moih ewangelje.


ortografja według mańifestu
autora z dńa 25 marca 1921
„w sprawie ortografji uprosz-
czonej” („1-a jednodńuwka fu-
turystuw . mańifesty futuryz-
mu polskiego. czerwiec 1921.”



DRUK UKOŃCZONO

5 maja tyśąc dźewięćset dwudźestego drugiego roku

w drukarńi

L. MÜNTZA

w

sandomieżu

dla

instytutu wydawńiczego

„ŃEZALEŻNYH”



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.