Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nadeszła jesień. Państwo Du Roy spędzili całe lato w Paryżu, prowadząc energiczną kampanię na korzyść nowego gabinetu, podczas jego krótkotrwałych wakacyj parlamentarnych.
Pierwszych zaraz dni września miała Izba rozpocząć czynności, gdyż sprawa marokkańska stawała się coraz bardziej niepokojącą.
W gruncie rzeczy nikt prawie nie wierzył w możliwość wyprawy do Tangeru, pomimo, że w dzień rozejścia się parlamentu pewien deputowany z prawicy, hrabia de Lambert Sarrazin, w mowie, pełnej dowcipu i przyjętej oklaskami nawet przez oba centra, gotów był założyć się i na wzór pewnego głośnego wice-króla Indyi dać w zakład swoje wąsy, że nowy gabinet nie będzie mógł powstrzymać się od naśladowania dawnego i wyśle armię do Tangeru, jako pendant do armii tuniskiej, li przez zamiłowanie symetryi, która każe stawiać dwa wazony na jednym kominku.
— Afryka, panowie — dorzucił — to prawdziwy dla Francyi kominek, na którym spalamy najlepsze nasze drzewo; kominek wielkiego interesu, podsycany biletami bankowymi. Podobało wam się, panowie, uledz fantazyi artystycznej i przyozdobić lewy bok kominka cackiem tunisowskiem, kosztującem was drogo; przekonacie się teraz, że pan Marrot zechce naśladować swojego poprzednika i przyozdobi prawy bok tegoż kominka cackiem marokkańskiem.
Dyskusya ta stała się głośną i posłużyła Jerzemu za temat do dziesięciu artykułów o kolonii algierskiej, do całej seryi kronik, przerwanych od pierwszego występu dziennikarskiego. Nie wierząc w możliwość wyprawy zbrojnej, popierał jednak energicznie ten pomysł. Uderzył w dzwon patryotyzmu i bombardował Hiszpanię całym arsenałem pogardliwych argumentów, jakich używać się zwykło przeciw ludom, których interesa nie zgadzają się z naszymi.
Vie Française zjednała sobie wielkie uznanie przez bliskie stosunki z rządem. Na pierwszej kolumnie, przed artykułami poważnej treści, zamieszczał dziennik wiadomości polityczne, w których nakreślał zlekka zamiary swoich przyjaciół, ministrów, a wszystkie dzienniki paryskie i prowincyonalne czerpały z nich potrzebne informacye. Przytaczano całe ustępy, obawiano się tego organu, zaczęto go szanować. Nie był on już dziennikiem podejrzanej jakiejś grupy szachrajów politycznych, lecz organem, poświęconym gabinetowi. Laroche-Mathieu był teraz prawdziwą duszą dziennika, Du Roy zaś jego echem. Ojciec Walter, niemy deputowany i przebiegły redaktor, zeszedłszy na drugi plan, prowadził w cieniu, jak wieść niosła, wielkie interesa kopalni miedzi w Marokko.
Salon Magdaleny stał się teraz niezwykle wpływowem ogniskiem, gdzie zbierało się co tydzień wielu członków gabinetu. Nawet sam prezes ministrów obiadował u niej dwukrotnie, a żony mężów stanu, namyślające się ongi przed kaźdem przestąpieniem jej progów, chełpiły się teraz jej przyjaźnią i więcej jej składały wizyt, niż ona im oddawała.
Minister spraw zagranicznych odgrywał w jej domu rolę niemal gospodarza. Wchodził o każdej porze, przynosił depesze, objaśnienia i wiadomości, które dyktował bądź żonie, bądź mężowi, jak gdyby byli jego sekretarzami.
Gdy po wyjściu ministra Du Roy zostawał sam z Magdaleną, unosił się niejednokrotnie i rzucał pogróżki i chytre insynuacye przeciw temu lichemu dorobkiewiczowi.
Ona w odpowiedzi wzruszała pogardliwie ramionami, powtarzając:
— Postępuj, jak on. Zostań ministrem, a wówczas będziesz miał prawo zadzierać głowę do góry. Tymczasem jednak siedź cicho.
— Nikt jeszcze nie wie, do czego jestem zdolny — mruknął, pokręcając wąsika i z ukosa spoglądając na żonę. — Może się to kiedyś okaże.
— Zobaczymy — odpowiadała filozoficznie.
Rankiem, w dniu ponownego zebrania się Izb, młoda kobieta, leżąc jeszcze w łóżku, wydawała tysiączne polecenia mężowi, wybierającemu się na śniadanie do nowego ministra, celem zasięgnięcia od niego, jeszcze przed posiedzeniem, informacyj potrzebnych do jutrzejszego artykułu, który miał być rodzajem półurzędowego objaśnienia co do rzeczywistych planów gabinetu.
— Przedewszystkiem nie zapomnij zapytać, czy wysłano już do Oranu generała Bellonde, jak poprzednio zamierzano. Okoliczność ta miałaby ogromne znaczenie.
— Ależ ja sam wiem, co mam robić — odparł zirytowany. — Dajcie mi już pokój z twoją gadaniną.
— Mój kochany, zapominasz zwykle połowę moich poleceń do ministra — rzekła spokojnie.
— Nudzi mnie już ten twój minister! — zawołał gniewnie. — Stary szpak!
— Jest taksamo twoim, jak i moim ministrem — chłodno odparła Magdalena. — Tobie jest naw et użyteczniejszy, niż mnie.
— Przepraszam, do mnie on nie stroi koperczaków — zawołał szyderczo.
— Ani do mnie — odparła przeciągle — pomaga nam jednak do zrobienia majątku.
— Gdybym miał wybierać między twoimi adoratorami — ozwał się po chwilowem milczeniu — to już wolałbym tego starego głupca, de Vaudrec. Co się z nim dzieje? nie widziałem go już od tygodnia.
— Słaby jest — odpowiedziała, nie poruszając się. — Pisał mi nawet, że leży. Cierpi na podagrę. Powinienbyś do niego wstąpić i zapytać o zdrowie. Wiesz, iż cię bardzo lubi i ze odwiedziny twoje sprawiłyby mu przyjemność.
— Tak, pójdę do niego. Nawet dzisiaj.
Dokończył tualety i nałożywszy na głowę kapelusz, szukał w myśli, czy czego nie zapomniał. Nie przypomniawszy sobie jednak nic, zbliżył się do łóżka i składając pocałunek na czole młodej kobiety, pożegnał ją słowami:
— Bądź zdrowa, moja droga. Wrócę dopiero o siódmej.
Wyszedł.
Pan Laroche-Mathieu wyczekiwał gościa. Śniadanie podano o dziesiątej. W południe, przed ponownem otwarciem parlamentu, mieli się zebrać członkowie gabinetu.
Zaledwie znaleźli się u stołu, w towarzystwie jedynie poufnego sekretarza, gdyż pani Laroche-Mathieu nie życząc sobie zmieniać zwykłej godziny posiłku, nie ukazała się przy śniadaniu, — Du Roy wszczął odrazu rozmowę w kwestyi artykułu, przedstawiając plan, przez siebie nakreślony; a gdy odczytał już wszystkie notatki, zapisane na karcie wizytowej, spytał gospodarza:
— Czy masz tu co do zmienienia, kochany ministrze?
— Bardzo niewiele, mój drogi. Uważałbym tylko, ii cokolwiek za stanowczo mówisz o kwestyi marokkańskiej. Mów pan o tej wyprawie w sposób niby potwierdzający, lecz dozwalający jednocześnie domyślać się niedojścia jej do skutku i zaakcentuj, niby od niechcenia, swoją w tym kierunku niewiarę. Zrób tak, by publika wyczytała pomiędzy wierszami pewność, iż nie damy się złapać na podobną awanturę.
— Bardzo dobrze. Zrozumiałem dokładnie waszą myśl i postaram się ją puścić w obieg. Żona moja poleciła mi jeszcze zasięgnąć od pana wiadomości, czy generał Bellonde zostanie wysłany do Oranu. Z tego jednak, co mi pan mówi, wnioskuję, że nie.
— Nie — odpowiedział minister.
Rozmowa przeszła na temat przyszłej sesyi. Laroche-Mathieu zabrał się na seryo do perorowania, wprawiając się w układanie frazesów, które za kilka godzin miał rozsypać między swych kolegów. Gestykulował zapamiętale, podnosząc w górę to widelec, to znowu nóż lub tez kawałek chleba i nie zatrzymując wzroku na obecnych, zwracał się do niewidzialnego zgromadzenia, wyrzucając z pełnej piersi szumną wymowę pięknie ufryzowanego chłopca. Maleńkie wąsiki, mocno zakręcone, wznosiły się w górę, przypominając rożki niedźwiadka; włosy zaś nasycone wonną pomadą i rozdzielone na dwie równe połowy, zakręcały się na skroniach, tworząc dwa pretensyonalne kotleciki.
Sekretarz prywatny, przyzwyczajony widocznie do podobnych pryszniców wymowy, pił i zajadał najspokojniej. Du Roy jednak, którego serce toczył tłumiony robak zazdrości, myślał ze złością:
— Niech cię czart porwie, głupcze jakiś! Co to za durnie, ci politycy!
I porównywując się w myśli z nowo mianowanym ministrem, myślał w duchu:
— Na honor, gdybym tak miał sto tysięcy franków dla przedstawienia się wyborcom w moim pięknym kraju, w Rouen, jakiżby ze mnie mógł być znakomity deputowany, jakiż polityk wobec tych nierozważnych pajaców.
Laroche-Mathieu gwarzył tak aż do podania kawy, następnie, spostrzegłszy, że już późno, kazał zajechać karecie i podając rękę dziennikarzowi, rzekł na pożegnanie:
— A zatem, dobrze mnie pan zrozumiałeś?
— Wybornie, kochany ministrze: może pan na mnie liczyć.
Jerzy, nie mając nic do roboty aż do czwartej, skierował się ku redakcyi, chcąc rozpocząć potrzebny na jutro artykuł. O czwartej miał się stawić na ulicy Konstantynopolskiej, gdzie schodził się regularnie z panią de Marelle dwa razy tygodniowo.
Zaledwie przestąpił próg redakcyjny, wręczono mu zapieczętowaną depeszę. Było to pismo pani Walter.

„Muszę pomówić z tobą koniecznie dzisiaj. Kwestya ważna, bardzo ważna. Czekaj mię o drugiej, przy ulicy Konstantynopolskiej. Mogę ci oddać wielką przysługę.
Twoja dozgonna przyjaciółka,
Wirginia“.

— A do licha! to ci pijawka — zaklął.
I w napadzie złego humoru, niezdolny do pisania, wybiegł szybko na ulicę.
Od sześciu już tygodni próbował z nią zerwać, lecz zawsze nadaremnie. Nie widział sposobu odczepienia się od tej natrętnej kobiety.
Pani Walter, po swym upadku, pod wpływem straszliwych wyrzutów sumienia, podczas trzech schadzek obrzucała kochanka cierpkiemi wymówkami i przekleństwy. Znudzony temi scenami i przesycony dostatecznie tą dojrzałą i dramatyczną kochanką, postanowił poprostu oddalać się od niej, przypuszczając, iż w ten sposób zakończy całą awanturę. Wówczas to pani Walter przyczepiła się do niego, jak to mówią, rękami i nogami, rzucając się w tę miłość, jakby w wodę, z uwiązanym u szyi kamieniem. Powodowany słabością, ustępstwem i pewnymi wzglądami subtelnymi, dał się na nowo usidlić, został omotany jej gwałtowną, męczącą i przesiadującą go tkliwością.
Pani Walter pragnęła widywać go codziennie, wzywała o każdej porze telegramami, spotykała na rogach ulic, w magazynach i ogrodach publicznych.
I w kilku zawsze jednakowo brzmiących frazesach powtarzała, ze go kocha, że ubóstwia, poczem oddalała się, zapewniając, że „nadzwyczaj jest szczęśliwą z tego spotkania“.
Przedstawiała mu się teraz zupełnie inną, niż ją sobie był wyobrażał; próbowała go podbić naiwnemi słówkami i dziecinną, niestosowną w jej wieku miłością. Będąc do tej pory surowo uczciwą, dziewicą sercem, niedostępną jakimkolwiek miłostkom i nie mając najlżejszego pojęcia o zmysłowości, ta czterdziestoletnia kobieta przypominała bladą jesień, która nastąpiła po zimnem lecie. Była niejako zwiędłą wiosną, pełną zwyrodniałych, drobnych kwiatków i niedojrzałych owoców, dziwny rozkwit miłości dziewczęcej, spóźnionej, namiętnej a naiwnej, złożonej z porywów niespodziewanych, uniesień szesnastoletniej dziewczyny, pieszczot kłopotliwych i wdzięków przestarzałych, które nigdy nie znały młodości. Pisywała do Jerzego dziesięć razy dziennie, a listy te, pisane były zawsze tonem szalonej namiętności, stylem dziwacznym, poetycznym i śmiesznym, najeżonym jak styl indyjski, nazwami zwierząt i ptactwa.
Zaledwie znaleźli się sami, obsypywała go zwykle pocałunkami, pieszczotami naiwnemi ciężkiej dziewczyny, minkami trochę śmiesznemi, gwałtownie oplatając go ramionami.
Najwięcej jednak drażniły go takie pieszczotliwe określenia, jak: „Mój szczurku“, „mój piesku“, „mój kotku“, „mój klejnocie“, „mój ptaszku błękitny“, „mój skarbie“ i ta komiczna, dziecinna wstydliwość, z jaką mu się za każdym razem oddawała, z lekkim okrzykiem przerażenia, który wydawał się jej czemś rozkosznem i różnemi tego rodzaju sztuczkami rozwiązłej pensyonarki.
— Czyje to usta? — zapytywała, a gdy jej nie odpowiedział natychmiast: Moje nalegała dopóty, że nieszczęśliwy kochanek bladł z nudów.
Uważał, iż powinna była przecież rozumieć, że w miłości potrzeba koniecznie pewnego taktu, pewnej zręczności i umiarkowania; że ona, kobieta dojrzała, matka, oddając mu się, powinna była oddawać się poważnie, z pewnym tłumionym zachwytem, może nawet ze łzami, lecz że te łzy powinny być raczej łzami Dydony, a nie szesnastoletniej Julii.
— Jak ja cię kocham, mój maleńki! — powtarzała mu bez końca. — A ty? czy ty mię kochasz taksamo, moje dzieciątko? — zapytywała.
Niezdolny już był słuchać podobnych epitetow, bez gwałtownej chęci powiedzenia: „moja stara“.
— Co za szaleństwo popełniłam, oddając ci się — mówiła. Nie żałuję jednak. Jaka to rozkosz kochać!
Wszystko, co wychodziło z jej ust, irytowało go niepomierni. Wydawało mu się, że szept ten: „Jaka to rozkosz kochać!“ jest tylko parodyą zdań, wypowiadanych na scenie przez naiwne dziewczątko.
A w dodatku irytowała go jeszcze niezręcznością swych pieszczot. Stawszy się nagle zmysłową pod wpływem pocałunków tego pięknego chłopca, tak silnie rozpalającego jej krew, wnosiła do owych pieszczot pewien pierwiastek niewprawnej namiętności i powagi, który śmiesząc kochanka, przypominał mu ludzi, uczących się na starość abecadła.
A gdy wydusiła go już dostatecznie w ramionach, paląc go jednocześnie spojrzeniem, tem głębokiem i strasznem spojrzeniem, właściwem niektórym zwiędłym a potężnym w ostatniej miłości kobietom, gdy wycałowała go już drżącemi, namiętnemi usty, ciepłem, zmęczonem, a mimo to nienasyconem ciałem, trzepotała się znowu jak podlotek i szepleniła dla dodania sobie wdzięku:
— Jak ja cię kocham, mój maleńki, Jak ja cię kocham. Ukochaj troszeczkę swoją maleńką kobietkę.
Wówczas napadała go szalona chęć zaklęcia, trzaśnięcia drzwiami i ucieczki od tej natręttnej istoty.
Początkowo widywali się często w mieszkaniu przy ulicy Konstantynopolskiej, teraz jednak Du Roy, lękając się spotkania jakiego z panią de Marelle, wynajdywał tysiączne przeszkody, stające w poprzek dawnym schadzkom. W zamian za to, m usiał u niej bywać codziennie na obiedzie lub śniadaniu. Pani Walter ściskała czule pod stołem rękę swego gościa lub nadstawiała mu poza drzwiami usta do pocałunku. Du Roy bawił się doskonale w towarzystwie Zuzanny, śmieszącej go swemi psotami. Lalkowata jej powierzchowność odsłaniała niekiedy umysł giętki i złośliwy, tembardziej zabawny, ze niespodziewany. Piękna ta maryonetka szydziła ze wszystkiego i wszystkich. Jerzy zaś, podniecając jej zapał, dodawał rozmowie pieprzyku. Rozumieli się znakomicie.
Dziewczyna wołała bezustannie:
— Słuchaj, Bel-Ami. Chodź tutaj, Bel-Ami.
Odchodził w tej chwili od mamy i biegł ku córeczce, z którą szeptali na ucho złośliwe uwagi i śmiali się z całego serca.
Z czasem jednak, przesyciwszy się miłością matki, doszedł do nieprzezwyciężonego do niej wstrętu. Nie był już w stanie widywać się z nią, patrzeć na nią, słuchać jej głosu. Sama nawet myśl o pani Walter napełniała go wściekłością. Zaprzestał wizyt, nie odpowiadał na odbierane listy i wezwania.
Zrozumiała nareszcie, ze przestał ją kochać. Cierpiała okrutnie. Teraz uczepiła się go całą siłą, szpiegowała, śledziła potajemnie. Niejednokrotnie w wynajętej karecie, spuściwszy szczelnie firanki, wyczekiwała nań przed drzwiami redakcyi, domu, w którym mieszkał, lub na ulicy, przez którą wiedziała, ze musi przechodzić.
On miał szaloną chęć znieważenia jej, zwymyślania, wybicia nawet, wypowiedzenia krótko a węzłowato: „Idź-że sobie do dyabła, nie nudź m nie już dłużej swoją osobą.“ Przez wzgląd jednak na stanowisko, jakie zajmował w redakcyi, nie pozwalał sobie na wypowiedzenie całej prawdy, ograniczając się na silnie akcentowanym chłodzie, ostrych spojrzeniach i słowach, mających jej dać do zrozumienia, że stosunek ich musi się skończyć.
Pani Walter, mimo to wszystko wynajdywała sposoby, zmuszające go do schadzek na ulicy Konstantynopolskiej. Jerzy zaś za każdym razem drżał z obawy, iż obie te kobiety spotkają się kiedyś nos w nos przed jego drzwiami. Przywiązanie jego do pani de Marelle spotęgowało się natomiast w ostatnich miesiącach. Nazywał ją „łobuzem“ i rad był ze swej kochanki. Natury ich odpowiadały sobie znakomicie, składały się z tychże samych pierwiastków; oboje należeli w zupełności do tych salonowych awanturników życiowych, mających mimo wiedzy tyle podobieństwa do cyganów.
Lato spędzili rozkosznie, jak prawdziwa para studencka, używając swobody. Wymykali się na obiady do Argenteuil, Bougival, Maisons, Poissy, przepędzając długie godziny w maleńkiej łódce rybackiej. Ona lubiła namiętnie smażone ryby, potrawkę z królika, marynaty rybne i krzyki przewoźników; on znów zachwycał się wspólną jazdą, gdy oboje siadali na imperyał, a on, kąpiąc się w słonecznych promieniach dnia sierpniowego, opowiadał mnóstwo facecyj.
Gdy zaś tegoż samego dnia musiał iść na obiad do pani Walter, nienawidził tembardziej starej natrętnej kochanki za to, że odrywa go od tej młodej, że przeszkadza mu przedłużać rozkosz i nie pozwala napawać się do woli chłodnem, ożywczem tchnieniem Sekwany.
Teraz oto, gdy zdawało mu się, że nareszcie uwolnił się już od nudnej redaktorowej, której jasno, niemal brutalnie wyłożył stanowczą potrzebą zerwania — teraz oto odbiera telegram, wzywający go na godziną drugą do jego kawalerskiego mieszkania.
Idąc ulicą, kilkakrotnie odczytywał ten bilet:

„Muszą koniecznie pomówić z tobą dzisiaj. Kwestya ważna, bardzo ważna. Czekaj mnie o godzinie drugiej, przy ulicy Konstantynopolskiej. Mogą ci oddać wielką przysługę.
Twoja dozgonna przyjaciółka
Wirginia“.

— Czego ona jeszcze chce odemnie, ta stara sowa? Założyłbym sią, iż nie m a nic a nic do powiedzenia. Będzie mi powtarzać, iż mię ubóstwia. Trzeba się jednak przekonać. Mówi o bardzo ważnej kwestyi i wielkiej przysłudze. Może to i prawda? A Klotylda, która przychodzi o czwartej? Trzeba, bym pierwszą wyprawił conajpóżniej o trzeciej. Ach! do stu piorunów! żeby się chociaż nie spotkały. Co za nieszczęście z temi babami!
Przypomniał sobie, ze w istocie jedna tylko żona nie przeszkadzała mu w niczem. Żyła obok niego, wydawało się nawet, że kocha go bardzo, w godzinach przeznaczonych dla miłości, gdyż nie pozwalała, by przeszkadzano jej kiedykolwiek w zwykłych zajęciach codziennych.
Szedł wolnym krokiem, kierując się na ulicę Konstantynopolską i wybuchał gniewnie od czasu do czasu.
— Ach! ja ją nauczę, jeśli mi nie ma nic do powiedzenia. Natrę jej uszu! Przedewszystkiem zapowiem, ze już nigdy noga moja nie postanie w jej domu. Przyszedłszy do mieszkania, czekał jej przybycia.
Pani Walter zjawiła się niezadługo. Zaledwie przestąpiła próg mieszkania, zawołała uradowana:
— Ach! odebrałeś moją depeszę! Co za szczęście!
— Do kata! oddano mi ją w redakcyi, w chwili, kiedy miałem iść do Izby odpowiedział gniewnie. — Czegóż ty jeszcze chcesz odemnie?
Kobieta podniosła woalkę, chcąc pocałować kochanka i przybliżyła się do niego lękliwie. Podobna była w tej chwili do uległej wyżlicy, przywykłej do częstego bicia.
— Jaki ty dla mnie jesteś okrutny... Jak ty ostro do mnie przemawiasz... Cóż ja ci złego zrobiłam? Nie przypuszczasz nawet, jakie mi zadajesz męki!
— Znowu zaczynasz? — mruknął.
Stała przed nim, wyczekując najlżejszego uśmiechu, jednego gestu zachęcającego, gotowa rzucić mu się w ramiona.
Nie trzeba było mnie uwodzić, aby mię następnie tak maltretować — wyrzekła. — Trzeba mię było pozostawić spokojną i szczęśliwą, jaką byłam. Czyż nie pamiętasz już, co mówiłeś mi w kościele, i że wepchnąłeś mię gwałtem do tego mieszkania. A teraz, jak ty do mnie przemawiasz! jak mię przyjmujesz w tym pokoju! Boże mój! Boże! jakie ja cierpię przez ciebie!
— Ach! dajże mi święty spokój! — krzyknął gwałtownie, tupiąc nogą. — Mam już dosyć tego wszystkiego. Nie mogę się z tobą spotkać choćby na minutę, byś mi nie śpiewała zawsze jednej i tej samej piosnki. Myślałby kto, ze wziąłem cię w dwunastym roku, lub, ze byłaś niewinną, jak anioł. Nie, moja droga, rozważmy fakt i przyznajmy, ze nie może tu być mowy o uwiedzeniu niewinności. Oddałaś mi się własnowolnie i jesteś kobietą dojrzałą, Dziękuję ci za to tysiąckrotnie, jestem ci nawet nieskończenie wdzięczny, ależ nie mogę przecież przyszyć się do twojej spódnicy na całe życie. Ty masz męża, a ja mam żonę. Ani ty, ani ja nie jesteśmy wolni. Podobało nam się zadowolnić nasz kaprys oto wszystko. Teraz już koniec tego dobrego.
— Ach! jakiż ty jesteś brutalny! jaki ordynarny, jaki niegodziwy! Tak, prawda, nie byłam młodą dziewczyną, ale tez nie kochałam nikogo, nie upadłam nigdy...
— Wiem już o tem! Powtarzałaś mi to ze dwadzieścia razy — przerwał niecierpliwie. — Miałaś jednakie dwoje dzieci, zatem nie ja pozbawiłem cię niewinności...
— Ach! Jerzy! to niegodziwe! — zawołała z oburzeniem i obiema rękami przycisnąwszy piersi, zaczęła dyszeć gwałtownie, tłumiąc łkanie, ściskające jej gardło.
— A więc zabierasz się do płaczu! — odezwał się, biorąc kapelusz z kominka. — A zatem, bywaj zdrowa. Więc to na takie przedstawwienie ściągnęłaś mię tu do siebie?
Postąpiła parę kroków, zagradzając mu drogę, otarła łzy, cisnące się gwałtownie do oczu, i przywoławszy na pomoc całą siłę woli, odezwała się głosem przerywanym przez cierpienie:
— Nie... przyszłam tutaj... ażeby ci udzielić wiadomości politycznej... aby dać ci sposobność zarobienia co najmniej pięćdziesięciu tysięcy franków, a nawet więcej... jeżeli chcesz.
— Jakim-że sposobem? — zapytał, nagle uspokojony. — O czem ty mi chcesz powiedzieć?
— Wczoraj wieczorem mimowoli podchwyciłam kilka słów, zamienionych między moim mężem a Laroch’em. Co prawda, nie kryli się nawet bardzo przedemną. Walter jednak zalecał ministrowi usilnie tajemnicę przed tobą, utrzymując, iż ty ją wygadasz.
Du Roy położył kapelusz na krześle.
— Słuchaj teraz uważnie, bardzo uważnie.
— O cóż więc idzie?
— Chcą zagarnąć całkowicie Marokko! Ale dajżeż pokój. Byłem dziś u Laroche’a na śniadaniu, który opowiedział mi wszystkie plany gabinetowe.
— Nie, mój najdroższy. Oszukali cię, gdyż lękają się, aby ktośkolwiek nie odkrył ich spisku.
— Siadaj — rzekł Jerzy.
Rzucił się na fotel, a kobieta, przysunąwszy sobie maleńki taburecik, usiadła u nóg młodego człowieka.
— Ponieważ myślę teraz wciąż o tobie — ozwała się głosem pieszczotliwym — więc zwracam baczną uwagę na wszystko, co dokoła mnie szepcą.
I zaczęła mu opowiadać drobiazgowo, jak już od pewnego czasu dostrzegła, że knują coś wspólnie bez jego wiedzy, że posługują się nim, nie dopuszczając go jednak do tajemnicy.
— Wiesz przecie, że kochając, stajemy się przebiegłemi — mówiła. — Otóż wczoraj wieczorem zrozumiałam dokładnie, o co idzie. Było to wielkie, bardzo wielkie przedsięwzięcie, przygotowywane po cichu.
Śmiała się teraz, szczęśliwa ze swej przebiegłości, zapalała się w mowie, jak prawdziwa żona finansisty, przyzwyczajona patrzeć na giełdowe operacye, na podnoszenie się papierów, gwałtowne podwyżki lub zniżki, rujnujące w jednej godzinie miliony średnio zamożnych mieszczan, drobnych kapitalistów, którzy lokują oszczędności w papierach, gwarantowanych przez ludzi honoru, ludzi szanowanych, polityków lub bankierów, — Ach! kombinacye ich przechodzą już wszelką miarę — powtarzała.
— Co za wiele, to za wiele. I to Walter wszystko urządził, a teraz wyczekuje zysków. Doprawdy, to już przechodzi pojęcie, — Ale powiedzie mi już raz, o co chodzi — przerwał niecierpliwie.
— Otóż słuchaj. Wyprawa do Tangeru ułożona już jest między nimi od dnia, w którym Laroche został ministrem spraw zagranicznych i oto powolutku wykupili całą pożyczkę marokkańską, która spadła do sześćdziesięciu czterech lub sześćdziesięciu pięciu franków. Wykupili ją nader zręcznie, posługując się podejrzanymi agentami, nie zwracającymi niczyjej uwagi. Zawiedli nawet Rotszylda, dziwiącego się temu skupowi pożyczki. W odpowiedzi podali mu nazwiska ludzi nieznanych, widocznie nieoględnych. To uspokoiło wielkiego bankiera. A teraz oto chcą urządzić wyprawę, a z chwilą, gdy francuzi znajdą się w Tangerze, rząd zagwarantuje długi. Nasi przyjaciele zarobią na tej manipulacyi conajmniej od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu milionów. Rozumiesz teraz całą kombinacyę? Rozumiesz, jak obawiają się najlżejszej niedyskrecyi.
Położyła głowę na kamizelce młodego człowieka, a ramiona wsparła na jego kolanach. Przytulała się do niego, przylepiała, czując, iż teraz się nią zajmuje. W tej chwili zdolna była do wszystkiego, do każdego czynu, byle w zamian otrzymać jedną pieszczotę, jeden jego uśmiech.
— Czy jesteś tego pewną? — zapytał.
— Och, ma się rozumieć! — odpowiedziała ze stanowczością.
— W istocie, to przechodzi wszelkie pojęcie. Co zaś do tego durnia Laroche’a — to ja mu dopiero pokażę! Ach! łotr jakiś! niech on dobrze na siebie uważa! niech dobrze uważa... Jego teka ministeryalna wpadnie mi jeszcze kiedyś do ręki!
— Trzebaby jednak z tego skorzystać! — rzekł po namyśle.
— Możesz jeszcze nabyć akcye — zawołała. — Podniosły się dopiero do siedemdziesięciu franków.
— Tak, nie mam jednak pieniędzy do rozporządzenia.
— Myślałam już o tem, koteczku — rzekła, podnosząc na kochanka błagalne spojrzenie. — Myślałam już o tem i gdybyś był grzeczny, bardzo grzeczny, gdybyś mię chociaż trochę kochał, to przyjąłbyś odemnie pożyczkę.
— Oh! co to, to nie! — odparł szorstko, niemal gniewnie.
— Słuchaj — szeptała błagalnie. — Słuchaj, można to nawet urządzić bez pożyczki. Chciałam kupić tych papierów za dziesięć tysięcy franków, chcąc stworzyć sobie osobisty mój fundusz, otóż kupię ich za dwadzieścia! Ty będziesz należał do połowy. Rozumiesz przecież, że nie oddam tych pieniędzy Walterowi. Otóż, jeżeli operacya się uda, zarobisz na niej siedmdziesiąt tysięcy franków; jeżeli nie, będziesz mi winien dziesięć tysięcy, które oddasz, gdy będziesz mógł.
— Nie, nie podoba mi się ta kombina — cya — bronił się jeszcze.
Pani Walter zaczęła nalegać. Perswadowała mu, że ryzykuje przecież na jej słowo dziesięć tysięcy franków, że stracić je nawet może, że ona ze swej strony nie robi żadnego poświęcenia, gdyż pieniądze wypłaci bank walterowski.
Wyłożyła mu jeszcze, że to przecież on sam przeprowadził w Vie Française całą kampanię polityczną, umożliwiającą całą tę aferę.
Jerzy namyślał się ciągle.
— Wyobraź sobie, — dodała — że w rzeczywistości to przecież Walter daje ci zaliczkę i że ty oddałeś mu przysługi, stokroć więcej warte.
— A więc dobrze! niech i tak będzie! Należę do połowy. Jeżeli stracimy — oddam ci dziesięć tysięcy franków.
Kobieta była tak uradowana, że zerwała się na równe nogi i tuląc głowę kochanka, poczęła obsypywać go pocałunkami.
Nie bronił się początkowo, potem jednak, gdy pani Walter ośmielona, poczęła go ściskać coraz czulej i pożerać niemal w pieszczocie, przypomniał sobie, że niezadługo ma tu przyjść ta druga, i że jeśli teraz ulegnie, straci dużo czasu i pozostawi w objęciach tej starej cały zapał, który warto jednakże zachować dla tamtej, młodszej.
— No, bądź rozsądną — przemówił, odpychając ją zlekka.
— Ach! Jerzy, czyż mi cię nie wolno nawet pocałować? — zapytała ze smutkiem.
— Nie, nie dzisiaj — odpowiedział. — Mam migrenę i to mię męczy.
Biedna kobieta usiadła potulnie u jego stóp. Czy przyjdziesz do mnie jutro na obiad? — zapytała. — Jakąż byś mi tem sprawił radość.
— I owszem — odparł, lękając się odmówić.
— Dzięki ci, mój najdroższy.
Pieszczotliwym, regularnym ruchem ocierała policzek o piersi młodego człowieka, przyczem długim czarnym włosem zaczepiła o jego kamizelkę. Nagle strzeliła jej do głowy myśl szalona — jeden z tych przesądnych pomysłów, właściwych często kobietom. Zaczęła tym włosem okręcać delikatnie guzik kamizelki. Potem okręciła drugi, a potem jeszcze następne. On zaraz powstanie i powyrywa jej te włosy. Sprawi jej ból fizyczny. Co za rozkosz! Nie wiedząc nawet, uniesie cząstkę jej istoty. Uniesie garstkę jej włosów, o które nie prosił nigdy. Był to węzeł jakim się z nim łączyła, węzeł tajemniczy, niewidzialny, talizman, jaki rzucała na niego. Nie chcąc nawet, będzie o niej myślał, śnić będzie o niej, a może pokocha jeszcze troszkę.
— Muszę odejść — odezwał się nagle. — Czekają na mnie w Izbie, przed ukończeniem sesyi. Muszę się stawić koniecznie.
— Ach! już! — westchnęła... Poczem tonem rezygnacyi dodała:
— Idż, mój najdroższy. Ale jutro przyjdziesz do mnie na obiad.
Odrzuciła głowę ruchem gwałtownym. Poczuła krótki lecz silny ból, jakby ją kto pokłuł szpilkami. Serce zabiło jej jak młotem. Jakże była szczęśliwą, że może cierpieć — dla niego.
— Bądź zdrów — wyrzekła.
Ujął ją w ramiona i z czułym uśmiechem chłodno ucałował w oczy.
— Już! — szepnęła raz jeszcze, podniet eona tym pocałunkiem, a wzrok jej błagalny wskazywał drzwi wiodące do drugiego pokoju.
— Muszę wyjść — rzekł, spiesznie odsuwając ją od siebie. — I tak się już lękam, czy się nie spóźnię.
Nadstawiła mu usta, których zaledwie dotknął, a podając jej zapomnianą parasolkę, powtarzał, nalegając:
— Chodźmy już, chodźmy. Spieszmy się. Już po trzeciej.
— Jutro o siódmej wieczorem — powtórzyła, odchodząc.
— Tak, jutro o siódmej.
Rozłączyli się zaraz. Ona zwróciła się na prawo, on zaś na lewo.
Du Roy dotarł aż do bulwarów obwodowych. Potem skierował się wolnym krokiem na bulwar Malesherbes. Przechodząc koło jakiejś cukierni, ujrzał w oknie smażone kasztany:
— Trzeba wziąść funt kasztanów dla Klotyldy — pomyślał.
Kupił więc torebkę tych smażonych owoców, które lubiła pasyami.
O czwartej był już na stanowisku, czekając młodej kochanki. Klotylda spóźniła się trochę. Pan de Marelle przyjechał właśnie aź na cały tydzień.
— Czy możesz przyjść do nas jutro na obiad? — zapytała. Mąż mój bardzo byłby rad z twojej wizyty.
— Nie, nie mogę. Będę jutro na obiedzie u redaktora. Mamy do omówienia mnóstwo interesów politycznych i finansowych.
Zdjęła kapelusz, poczem zaczęła zdejmować gorset, który ją uciskał.
— Patrz, przyniosłem ci smażonych kasztanów — rzekł, wskazując torebkę leżącą na kominku.
— Ach! świetnie! Jaki ty jesteś dobry! — zawołała klaszcząc w dłonie. — Wyborne są — zadecydowała, kosztując jeden kasztan. — Wiem już z góry, że nie pozostawię ani okruszyny.
Spojrzała na Jerzego oczyma rozpromienionemi radością zmysłową i dodała:
— Schlebiasz wszystkim moim występkom.
Jadła powoli ulubione łakocie, zaglądając raz po raz do woreczka, jakby chciała się przekonać, czy na długo jeszcze wystarczy.
— Siadaj na fotelu! — rzekła. — Przykucnę u twoich stóp i będę chrupać moje łakocie. Będzie mi tak dobrze. Posłuchał uśmiechnięty i objął ją kolanami, jak przed chwilą obejmował panią Walter.
Klotylda podnosiła ku niemu głowę i mając usta pełne kasztanów, pytała:
— Wiesz, mój najdroższy, śniłam o tobie. Śniłam, że na wielbłądzie odbywaliśmy wspólnie jakąś daleką podróż. Wielbłąd był dwugarbny, a my siedząc na tych garbach, jak na koniach, przebywaliśmy jakąś rozległą pustynię. Mieliśmy kanapki, zawinięte w papier i wino w butelce i obiadowaliśmy, jadąc. Mnie jednak nudziła taka jazda. Siedzieliśmy za daleko od siebie. Chciałam zejść z wielbłąda.
— Ja również chcę zejść.
Śmiał się, zabawiony opowieścią Klotyldy i podniecał ją do wypowiadania coraz to nowych głupstw, psot i dzieciństw, owych czułych błahostek, wymyślanych zwykle przez kochanków. Głupstwa wypowiadane przez Klotyldę wydawały mu się uroczemi, natomiast były mu one wstrętne, gdy wychodziły z ust pani Walter.
Klotylda nazywała go również: „Mój kotku, mój maleńki, mój najdroższy“. Epitety te, łaskotały mu ucho słodko i pieszczotliwie; mówione zaś przed chwilą przez panią Walter, irytowały i raziły nieprzyjemnie. Tesame zawsze słowa miłosne, nie zawsze są jednakowo przyjemne, zależnie od ust, z których wychodzą.
Bawiąc się paplaniną kochanki, nie zapominał jednak o siedmdziesięciu tysiącach franków. Przerwał jej raptownie, delikatnie puknąwszy jej w czoło.
— Słuchaj, koteczko. Chcę cię obarczyć poleceniem. Powiedz odemnie swemu mężowi, by jutro kupił koniecznie za dziesięć tysięcy akcyj marokańskich; ręczę mu, że zarobi na tem w ciągu trzech miesięcy od sześćdziesięciu do ośm dziesięciu tysięcy franków. Zaleć mu przytem absolutne milczenie. Powiedz mu odemnie, że wyprawa do Tangeru postanowiona jest na pewno i że rząd francuski zabezpieczy długi marokkańskie. Nie mów jednak o tem nikomu. Powierzam ci tajemnicę stanu.
— Dziękuję ci — szepnęła, wysłuchawszy uważnie. — leszcze dziś wieczór uprzedzę mojego męża. Możesz liczyć na niego, że się nie wygada. To bardzo pewny człowiek. Niema najmniejszej obawy.
Zjadła już wszystkie kasztany, rozdarła torebkę i rzuciła ją w kominek.
— A teraz się położymy — zawołała i nie podnosząc się z ziemi, poczęła rozpinać kamizelkę Jerzego.
Nagle przerwała i ujmując w palce długi włos, zaplątany o guzik, zawołała ze śmiechem:
— To dopiero! Przyniosłeś z sobą aż tutaj włosy Magdaleny. Co za wierny małżonek!
Nagle zamilkła i poczęła się uważnie przypatrywać delikatnej niteczce, odkrytej przed chwilą.
— Nie, to nie jest włos Magdaleny, to jakiejś brunetki.
— Prawdopodobnie pokojówki — rzekł ze śmiechem.
Ona jednak egzaminowała dalej kamizelkę z uwagą szpicla policyjnego i znalazła drugi włos, osnuty koło innego guzika; następnie trzeci. Pobladła i drżąc lekko, zawołała:
— Ach! spałeś z jakąś kobietą, która ponawijała ci włosów dokoła wszystkich guzików.
— Ależ nie. Zwaryowałaś — bąkał zdziwiony.
Nagle przypomniał sobie poprzednią wizytę, zrozumiał całą awanturę i zmieszał się w pierwszej chwili. Zaprzeczał jednak usilnie, rad w duszy, że podejrzywa go o szczęście do kobiet.
Klotylda nie zaprzestawała poszukiwań i znajdowała coraz to więcej włosów, które odkręcając gwałtownie, rzucała następnie na dywan.
Przebiegłym instynktem kobiecym odgadła prawdę i rozzłoszczona, wściekła, bliska już płaczu, rzekła:
— Ona cię kocha, ta... i chciała, byś zabrał z sobą jej cząstkę... Ach! jakiż z ciebie zdrajca...
Nagle wydała okrzyk ostry, nerwowy okrzyk uradowania:
— Ach!... ach!... to jakaś stara... otóż i biały włos... Ach! to ty się teraz bierzesz do starych... Czy one ci za to płacą... powiedz... czy ci za to płacą?... Ach! więc ty nawiązujesz teraz romanse ze staremi... Więc mnie już nie potrzebujesz... zatrzymaj sobie tamtą...
Szybko się zerwała i zaczęła gwałtownie nakładać gorset, wpierw odłożony.
Chciał ją zatrzymać, jąkając zawstydzony:
— Ależ nie... maleńka... jesteś szalona... ja sam nie wiem, co to jest... słuchaj... zostań... no... zostań...
— Trzymaj sobie swoją starą babę... trzymaj ją — powtarzała. — Każ sobie zrobić pierścionek z jej włosów... z jej siwych włosów... Masz ich dosyć...
Szybko i zwinnie ubrała się, włożyła kapelusz i woalkę, a gdy ją chciał pochwycić w objęcia, wymierzyła mu silny policzek.
Jerzy stanął, jak wryty, a Klotylda, korzystając z chwilowego jego odurzenia, otworzyła drzwi i uciekła.
Gdy został sam, porwała go wściekłość na tę starą kobyłę, panią Walter. Ach! jakżeby ją chciał przepędzić do stu dyabłów.
Obmył wodą czerwony policzek i wyszedł, knując w myśli zemstę okrutną. Tym razem nie przebaczy. Ach! nie!
Doszedł do bulwarów i wałęsając się wolnym krokiem, stanął przed wystawą jubilerską, przypatrując się chronometrowi, na który oddawna miał ochotą, lecz który kosztował tysiąc ośmset franków.
— Jeśli zarobią moje siedmdziesiąt tysięcy franków, będę mógł sobie pozwolić na ten zbytek — pomyślał nagle, z gwałtowną radością w sercu.
Zaczął marzyć o różnych przyjemnościach, jakie osiągnie za tą sumą. Przedewszystkiem zostanie deputowanym. Następnie kupi sobie upragniony chronometr, potem jeszcze będzie grał na giełdzie... a potem jeszcze... potem...
Nie miał ochoty iść teraz do redakcyi. Wołał pomówić z zoną przed napisaniem jutrzejszego artykułu. Skierował się zatem ku domowi.
Doszedł juź do ulicy Drouot, gdy nagle się zatrzymał. Zapomniał odwiedzić hrabiego Vaudrec’a i dowiedzieć się o jego zdrowiu. A Vaudrec mieszka przecież na ulicy Chaussee-d’Antin. Wrócił wiąc, idąc zawsze wolnym krokiem, pogrążony w szcząśliwem i słodkiem marzeniu, myśląc o tysiącznych rzeczach, o bliskiej może fortunie, jak również o tej ropusze Laroche’u i tej starej wiedźmie, redaktorowej. Nie kłopotał się wcale gniewem Klotyldy, aż nadto przekonany, że wkrótce mu przebaczy.
— Jakże się miewa hrabia de Vaudrec? — zapytał odźwiernego domu, w którym mieszkał hrabia. — Słyszałem, że ostatnimi dniami trochę niedomagał.
— Z panem hrabią bardzo źle — odpowiedział odźwierny. — Kto wie nawet, czy przeżyje dzisiejszą noc. Artretyzm zaatakował serce.
Jerzego tak przeraziła usłyszana wiadomość, iż nie wiedział, co począć ze swoją osobą. Vaudrec umierający! Niewyraźne jakieś myśli zaludniły mu umysł. Myśli niespokojne, których nie śmiał nawet przed sobą sformułować.
— Dziękuję... wrócę potem — wyszeptał, nie wiedząc sam, co mówi, i wskoczywszy do dorożki, kazał się zawieźć do domu.
Służący oznajmił mu, iż pani już wróciła. Wpadł do pokoju Magdaleny i zawołał od progu:
— Czy wiesz, że Vaudrec umierający?
Młoda kobieta, zajęta czytaniem jakiegoś listu, podniosła na niego oczy i powtórzyła trzykrotnie:
— Co mówisz?... mówisz?... mówisz?...
— Mówię ci, że Vaudrec jest umierający. Artretyzm zaatakował serce. Cóż ty zamyślasz teraz uczynić? — dodał po chwili.
Magdalena podniosła się zwolna. Twarz miała trupio-bladą, policzki drgały jej nerwowo. Zakryła twarz obiema rękami i poczęła gwałtownie szlochać. Stała tak długą chwilę, wstrząsana tłumionem łkaniem, zgnębiona cierpieniem.
Nagle jednak całym wysiłkiem woli opanowawszy się, rzekła:
— Pójdę... pójdę do niego... nie kłopocz się o mnie... nie wiem, kiedy powrócę... nie czekaj na mnie.
— Bardzo dobrze. Idź — odpowiedział.
Ścisnęli się za ręce, poczem wybiegła z takim pospiechem, iż zapomniała rękawiczek.
Po zjedzonym samotnie obiedzie, Jerzy zabrał się do pisania artykułu. Zredagował go ściśle według wskazówek ministra, pozwalając domyślać się czytelnikom, że wyprawa do Tangeru wcale nie przyjdzie do skutku. Następnie zaniósł artykuł do redakcyi, porozmawiał chwilę z Walterem i wrócił do domu, czując jakieś dziwne, niczem niewytłómaczone zadowolenie.
Żona nie wróciła dotąd. Położył się i zasnął.
Magdalena zjawiła się o północy. Obudzony raptownie usiadł na łóżku.
— No i cóż? — zapytał.
Nigdy jeszcze nie widział żony tak bladej i wzruszonej.
— Umarł — wyrzekła.
— Ach! I... i nie powiedział ci nic?...
— Nie. Stracił przytomność przed mojem przybyciem.
Jerzy zamyślił się głęboko. Na usta tłoczyły mu się pytania, których nie śmiał wypowiedzieć.
— Połóż się — rzekł wreszcie.
Rozebrała się szybko i wśliznęła do łóżka obok niego.
— Czy byli jacy krewni przy jego śmierci? — zapytał.
— Jeden tylko siostrzeniec.
— Ach! A widywał tego siostrzeńca?
— Nigdy. Nie widzieli się z sobą od dziesięciu laty.
— A czy miał jakich krewnych?
— Nie... Nie zdaje mi się.
— A zatem... to ten siostrzeniec musi być spadkobiercą?
— Alboż ja wiem.
— Czy ten Vaudrec był bogaty?
— Tak, bardzo bogaty.
— Ile mógł mniej więcej mieć w majątku?
— Nie wiem na pewno. Może milion, może dwa miliony.
Nie dodał już ani słowa. Magdalena zgasiła świecę. Małżonkowie leżeli obok siebie nieruchomo, zatopieni w myślach.
Trudno mu było teraz zasnąć. Owe siedmdziesiąt tysięcy franków, obiecanych przez panią Walter, wydały mu się w tej chwili błahostką. Nagle, zdało mu się, że Magdalena płacze. Chcąc się o tem upewnić, zapytał:
— Czy śpisz?
— Nie.
Głos jej drżący był i załzawiony.
— Zapomniałem ci powiedzieć, — rzekł — że twój minister zakpił z nas doskonale.
— Jakto?
Opowiedział jej od początku do końca całą kombinacyę, ułożoną między Laroch’em a Walterem.
— Skądże ty się o tem dowiedziałeś? — zapytała, po uważnem wysłuchaniu całej historyi.
— Pozwolisz, iż ci tego nie powiem. Ty posiadasz swoje sposoby zbierania wiadomości, których źródła nie dochodzę, ja mam swoje, które chcę zachować przy sobie. W każdym razie odpowiadam za prawdziwość moich wiadomości.
— Tak, bardzo to możliwe — wybełkotała. — Ja sama nawet domyślałam się, że knują coś poza naszemi plecami.
Jerzy, nie czując najmniejszej ochoty do spania, przybliżył się do żony i pocałował ją delikatnie w ucho. Magdalena odepchnęła go gwałtownie.
— Proszę cię, dajże mi pokój — zawołała niecierpliwie. — Nie mam dziś najmniejszej ochoty do żartów.
Zrezygnowany, odwrócił się do ściany i przymknąwszy oczy, zasnął niebawem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.