Pamiętnik chłopca/Marzec/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MARZEC.

SZKOŁY WIECZORNE.
2, czwartek.

Mój ojciec zaprowadził mnie wczoraj do szkoły wieczornéj naszego wydziału Boretti; gdyśmy tam przyszli, była już cała oświetlona, robotnicy zaczynali się zbierać. Zastaliśmy dyrektora i nauczycieli bardzo wzburzonych i rozgniewanych, bo właśnie przed chwilą kamień ciśnięty z ulicy rozbił szyby w jedném oknie: woźny, wypadłszy na ulicę, złapał był za kark pewnego chłopca, który właśnie przechodził; lecz wówczas zjawił się Stardi, który mieszka naprzeciwko szkoły, i powiedział:
— To nie on zrobił; widziałem wszystko na własne oczy; to Franti cisnął kamień i zawołał do mnie: „Biada ci, jeśli powiesz!“ ale ja się tam nie boję.
Dyrektor powiedział, że Franti będzie wypędzony ze szkoły na zawsze. Tymczasem całą, uwagę zwróciłem na robotników, którzy wchodzili po trzech razem, a których już było przeszło dwustu. Jakaż to rzecz piękna taka szkoła wieczorna! Po raz pierwszy ją widziałem. Byli tam chłopcy, z których najmłodsi mieli lat dwanaście, byli i wyrostki, którym się już wysypywał zarost, byli i mężczyźni z dużemi brodami, którzy wracali z roboty, niosąc kajety i książki; byli stolarze, tracze, palacze z twarzą czarną od węgla, murarze z rękami białemi od wapna, czeladnicy piekarscy z umączonemi włosami; w powietrzu rozchodziła się ostra woń lakierów, skór, smoły, oleju, zapachy wszelkich rzemiosł. Wszedł również oddział robotników artyleryjskich, ubranych jak żołnierze, prowadzonych przez kaprala.
Wszyscy szybko wsuwali się w ławki, wyjmowali deseczkę dolną, na któréj my nogi stawiamy, i zaraz pochylali się nad robotą. Niektórzy szli do nauczyciela z otwartemi kajetami, prosząc go o objaśnienia. Spostrzegłem tego młodego, wytwornie ubranego nauczyciela, co to go zowią „adwokacik;“ otaczało go trzech czy czterech robotników, a on im robił jakieś poprawki piórem w kajetach; zobaczyłem również i tego drugiego, kulawego nauczyciela — śmiał się z jakimś farbiarzem, który mu przyniósł kajet cały powalany niebieską i czerwoną farbą. A był także i mój nauczyciel, który już jest zdrów i jutro powróci do szkoły.
Drzwi do klas były otwarte. Zdziwiłem się niezmiernie, gdy się rozpoczęły lekcye, widząc z jaką uwagą, oczu z nauczyciela nie spuszczając, słuchali. A jednak większa ich część — jak powiedział dyrektor, — aby się nie spóźnić, nawet nie wstępowała do domu na wieczorny posiłek i była głodna. Małych jednak po półgodzinnéj lekcyi zaczynał sen morzyć, odganiali go jak mogli, lecz niejeden usypiał na dobre i nauczyciel go budził, łechcąc piórem po uchu. Ale dorośli nie spali bynajmniéj, — siedzieli, słuchając lekcyi uważnie, żaden ani mrugnął; a mnie tak się dziwnie zdawało widzieć wszystkich tych brodaczy w naszych ławkach.
Weszliśmy również na piętro, na górę, a ja pobiegłem do drzwi mojéj klasy i zobaczyłem na mojém miejscu człowieka z wielkiemi wąsami, z ręką obwiązaną, który ją może sobie skaleczył przy jakiéj maszynie, a pomimo to pisał, choć z trudnością, powoli, powoli. Ale co mi się podobało najbardziéj, to to, żem spostrzegł na miejscu murarczuka, właśnie na téj saméj ławce i w tym samym kąciku, jego ojca, tego murarza wielkiego jak olbrzym, który siedział tam skurczony i zgięty, bo mu było za ciasno, z brodą podpartą dłonią, z oczami na książce, cały zatopiony w nauce. I nie był to wcale traf żaden, gdyż zaraz pierwszego wieczora, przyszedłszy do szkoły, ów murarz powiedział do dyrektora:
— Panie dyrektorze, niech mi pan zrobi tę przyjemność i pozwoli siedzieć na miejscu „mego zajęczego pyszczka“ — bo tak zawsze nazywa swego synala od téj jego śmiesznéj minki.
Mój ojciec zabawił tam ze mną aż do końca lekcyi, a wyszedłszy na ulicę, zobaczyliśmy wiele kobiet z dziećmi na ręku, które oczekiwały na mężów, a przy wyjściu robiły taką zamianę: robotnikom oddawały dzieci, a same brały kajety i książki — i tak już razem szli do domu. Ulica na czas pewien napełniła się ludźmi i gwarem. Potem wszystko ucichło i spostrzegliśmy tylko długą i znużoną postać dyrektora, który się oddalał.


WALKA.
5, niedziela.

Było to do przewidzenia: Franti, wypędzony przez dyrektora, chciał się zemścić i czekał na Stardiego na rogu pewnéj ulicy, kiedy po skończonych lekcyach Stardi przechodził tędy ze swoją siostrą, którą odprowadza do domu codzień z pensyi przy ulicy Dora Grossa. Moja siostra, Sylwia, wychodząc ze swego wydziału, widziała wszystko i wracała do domu mocno przestraszona. Oto co zaszło. Franti, w swojej ceratowéj czapce, włożonej na bakier, pobiegł na palcach za Stardim i, aby go zaczepić, pociągnął za warkocz jego siostrę, a szarpnął tak silnie, iż omal jéj nie obalił na ziemię. Dziewczynka krzyknęła, jej brat się obejrzał. Franti, który o wiele jest wyższy i silniejszy od Stardiego, musiał sobie pomyśléć: „albo się nie odezwie, albo go zbiję na kwaśne jabłko.” Ale Stardi, nie namyślając się długo, choć taki mały i krępy, rzucił się jednym skokiem na tego drągala i zaczął go okładać pięściami. Lecz trudno mu było z przeciwnikiem poradzić i, co prawda, więcéj sam odbierał, niż dawał. Na ulicy nie było nikogo, oprócz dziewczynek, — nikt ich nie mógł rozdzielić. Franti powalił Stardiego na ziemię, lecz ten się porwał natychmiast i rzucił się powtórnie na niegodziwca, a Franti daléj go okładać pięściami i mordować co siły; i minuty nie upłynęło, gdy już nadkręcił ucha Stardiemu, podbił mu oko, ciął go w nos tak, że krew poszła. Ale Stardi się nie cofnął.
— Zabijesz mnie — ryczał, — ale cię to drogo będzie kosztowało!
A Franti z góry pięściami wali, policzkuje, a Stardi z dołu szarpie, rwie, kopie nogami. Jakaś kobieta zawołała z okna:
— Zuch mały!
Inne mówiły:
— To chłopiec, co broni siostry. Śmiało! A zbij go dobrze! Nie daj się!
A na Frantiego krzyczały:
— Ty zbóju jakiś! ty ladaco!
Frantiego również coraz większa ogarniała wściekłość; podstawił nogę Stardiemu, Stardi padł, on rzucił się na niego:
Poddaj się!
— Nie!
— Poddaj się!
— Nie!
I ruchem szybkim, niespodzianym, Stardi się wyśliznął, zerwał na nogi, pochwycił w pół Frantiego i, wszystkich sił dobywszy, powalił go na bruk, a sam kolanem przygniótł mu piersi.
— Ach! łotr! nóż ma w ręku! — zawołał jakiś człowiek, nadbiegając, aby rozbroić Frantiego.
Lecz już Stardi, odchodząc od zmysłów z gniewu, pochwycił go oburącz za ramię i tak silnie w zaciśniętą pięść Frantiego ugryzł, że nóż wyleciał mu z ręki i krew się z niéj sączyć zaczęła.
Tymczasem kilku ludzi nadbiegło, — rozdzielono, podniesiono zapaśników; Franti uciekł co tchu, zbity; a Stardi pozostał na miejscu, podrapany, okrwawiony, z podbitém okiem — ale zwycięzca, — obok siostry, która płakała rzewnie, podczas gdy kilka dziewczynek zbierało książki i kajety, rozsypane po ulicy.
— Zuch mały! — mówiono dokoła — dobrze bronił siostry!
Ale Stardi, który już więcéj myślał o swoim tornistrze, niż o tak świetném zwycięztwie, zaczął zaraz oglądać każdą z osobna książkę, potem kajety, aby się przekonać, czy się nie popsuły, czy kartek nie braknie, wygładził je rękawem, obejrzał piórnik, poukładał wszystko porządnie, a następnie, spokojny i poważny jak zawsze, powiedział do siostry:
— Chodźmy prędko, bo mam rachunkowe zadanie trudne i długie na jutro.


RODZICE I KREWNI UCZNIÓW.
6, poniedziałek.

Dziś gruby tato Stardi oczekiwał na syna, z obawy, aby nie spotkał Frantiego po raz drugi; ale, jak powiadają, Franti już nie przyjdzie, bo go wsadzą do więzienia. Było dużo krewnych i rodziców dziś rano. Był pomiędzy innymi kupiec drzewa, ojciec Korettiego, istny portret syna, zwinny, wesoły, z ostremi wąsikami i dwubarwną wstążką medalu w dziurce od guzika surduta. Ja znam już z widzenia niemal wszystkich krewnych i rodziców naszych chłopców.
Jest tam jedna babunia, zgarbiona, w białym czepeczku, która, czy to deszcz, czy śnieg pada, czy burza na dworze, przychodzi zawsze cztery razy dziennie, przyprowadzając i odprowadzając wnuczka z pierwszej klasy, i zdejmuje i wkłada mu płaszczyk, poprawia krawat, otrzepuje go z kurzu i śniegu, włosy mu przygładza, przegląda jego kajety: i zaraz to znać po niéj, że nie ma innej myśli, że nic śliczniejszego nie widzi na świecie nad swojego wnusia. Często również przychodzi kapitan artyleryi, ojciec Robettiego, tego, co chodzi na kulach, co to dziecko z pod kół omnibusu wychwycił; a ponieważ wszyscy towarzysze jego syna, przechodząc obok niego, serdecznie go pozdrawiają, on wszystkim pozdrowienie oddaje najgrzeczniej, czasem pogłaska którego — i nie było wypadku, aby choć o jednym zapomniał; każdemu się ukłoni, a im kto uboższy i biedniéj ubrany, tem jest dlań bardziéj uprzejmy, tém milszy. Czasami jednak smutne rzeczy widzimy: Pewien pan, który już przeszło od miesiąca nie przychodził, bo mu umarł jeden z dwóch synów — i służącą przysyłał po drugiego, wczoraj przyszedł sam po raz pierwszy, a ujrzawszy znów klasę i towarzyszy swego zmarłego biedaczka, uciekł do kąta i wybuchnął łkaniem, zakrywszy sobie twarz obu rękami, aż dyrektor wziął go za ramię i zaprowadził do swego biura.
Są tu tacy pomiędzy ojcami i matkami uczniów, którzy znają po imieniu wszystkich towarzyszy swych dzieci. Są dziewczynki ze szkół poblizkich, uczniowie gimnazyów, którzy przychodzą codzień czekać na braciszków. Jest jeden pan stary, który był pułkownikiem i który, kiedy jaki chłopak zgubi przypadkiem kajet lub pióro na ulicy, zaraz je podnosi i oddaje właścicielowi. Przychodzą również panie pięknie ubrane, które rozmawiają o rzeczach dotyczących szkoły z innemi kobietami, choć tamte mają chustki na głowie i koszyki na ręku, i mówią:
— Ach! cóż to za trudne zadanie arytmetyczne dziś było!
Albo:
— Dziś rano ta lekcya gramatyki zdawała się tak długą!
A kiedy który uczeń zachoruje, wszyscy to wiedzą zaraz; kiedy który ma się lepiéj, wszyscy się cieszą. I właśnie dzisiejszego rana panie, panowie, robotnicy i wyrobnice otaczali kołem matkę Krossiego, handlarkę jarzyn, pytając ją, jak się ma biedny chłopczyna z pierwszéj klasy, towarzysz mego brata, który mieszka w tym samym domu co i ona, w podwórzu, i jest niebezpiecznie chory. Zdaje się, że szkoła równa wszystkie stany, że wszystkich czyni przyjaciółmi.


NUMER 78-my.
8, środa.

Wczoraj wieczorem byłem świadkiem wzruszającéj sceny. Już od dni wielu przekupka jarzyn, przechodząc obok Derossiego, patrzyła nań z wyrazem serdecznym, miłosnym; bo Derossi, po owém odkryciu, które uczynił co do kałamarza i więźnia z pod 78 numeru, przywiązał się do Krossiego, tego, co ma uschniętą rękę, i pomaga mu w nauce w szkole, podpowiada mu odpowiedzi, daje mu papier, pióra, ołówki: słowem jest dlań jakby bratem, jakby mu chciał wynagrodzić to nieszczęście, które nań spadło z powodu jego ojca, a o którém nic nie wie. Więc już od dni wielu przekupka jarzyn patrzyła — jak mówiłem — na Derossiego, i zdawało się, iż trudno jéj oczu od niego oderwać, bo to dobra, poczciwa kobieta, która żyje, jedynie dla swego chłopaka, a Derossi, który mu pomaga i na przód go wysuwa, Derossi, który jest panem całą gębą i pierwszym uczniem w klasie, jej się wydaje jakimś królem, jakimś świętym. Patrzyła nań ciągle i zdawało się, że chce mu cóś powiedziéć, a nie śmie. Ale wczoraj rano nakoniec, uzbroiwszy się w odwagę i zatrzymawszy go przed jakąś bramą, powiedziała:
— Przepraszam bardzo panicza, ale panicz taki dobry, tak pokochał mego malca... Niech mi panicz zrobi tę łaskę i przyjmie mały upominek od takiéj biednéj mamy, jak ja; — i wyjęła z koszyka, z pomiędzy jarzyn, pudełeczko z kartonu białe i złocone.
Derossi poczerwieniał cały i odmówił, rzekłszy stanowczo:
— Niech pani da to lepiéj swemu synkowi, ja nic nie przyjmuję.
Kobieta się zasmuciła, zaczęła przepraszać i pomięszana powiedziała:
— Ja nie chciałam panicza obrazić, niech Bóg zachowa... to tylko karmelki.
Ale Derossi, potrząsając głową, powtórzył:
— Nie i nie!
I wówczas z nieśmiałością przekupka wyjęła z kosza pęczek chrzanu i rzekła:
— To weź panicz chociaż to; świeżutki, dopiero z sadu, zanieś to swojéj mamie.
Derossi uśmiechnął się i powiedział:
— Nie, dziękuję, nic nie chcę; zawsze będę robił, co tylko będę mógł, dla Krossiego, ale nie mogę nic a nic przyjąć; dziękuję, dziękuję tak serdecznie, jak gdybym wziął wasz podarunek.
— Ale panicz się nie gniewa? panicz się nie obraził? — spytała kobieta z niepokojem.
Derossi powiedział jéj, że nie, wcale nie, i odszedł, podczas gdy ona powtarzała z zachwytem:
— O, cóż to za dobry chłopiec! Jeszczem nigdy nie widziała tak ładnego i dobrego panicza!
I zdawało się, że na tem wszystko się skończyło. Ale otóż, po południu, o czwartéj, zamiast matki Krossiego zbliża się jego ojciec, ten biedak z twarzą wynędzniałą i smutną. Zatrzymał Derossiego i z wyrazu, z jakim nań patrzył, odgadłem zaraz, że on podejrzewa, iż Derossi musi znać jego tajemnicę; popatrzył nań uważnie i rzekł smutnym i serdecznym głosem:
— Panicz pokochał mego syna... Za co go panicz tak pokochał?
Derossi cały sponsowiał na twarzy. Chciałby odpowiedziéć: „Kocham go, bo jest nieszczęśliwy; bo i ty także, jego ojciec, byłeś bardziéj nieszczęśliwy niż winny, i odpokutowałeś szlachetnie twoją zbrodnię i masz serce poczciwe.” Ale zabrakło mu odwagi do powiedzenia tego, bo doznawał jeszcze pewnéj obawy i jakiéjś niemal odrazy do tego człowieka, co krew ludzką przelał i przez lat sześć siedział w więzieniu. Ale tamten odgadł wszystko, i, głos zniżając, powiedział na ucho Derossiemu, niemal drżąc:
— Kochasz mego syna, ale nie nienawidzisz... nie gardzisz jego ojcem, wszak prawda?
— Ach, nie! nie! Przeciwnie! — zawołał Derossi z prawdziwém uczuciem.
I wówczas ojciec Krossiego uczynił ruch szybki, jakby chciał szyję Derossiego ramieniem otoczyć; ale się nie odważył, a natomiast wziął dwoma palcami jeden z jego jasnych kędziorków, podniósł go i puścił; potem przycisnął sobie do ust te dwa palce i pocałował je, patrząc na Derossiego wilgotnemi oczami, jakby mu chciał powiedzieć, że ten pocałunek był dla niego. Następnie wziął syna za rękę i oddalił się śpiesznie.


MAŁY NIEBOSZCZYK.
13, poniedziałek.

Chłopczyk, który mieszka w podwórzu tego domu co i przekupka jarzyn, ten z pierwszéj klasy, towarzysz mego brata, umarł. Nauczycielka Delkati przyszła w sobotę wieczorem oznajmić o tem nauczycielowi i natychmiast Garrone i Koretti ofiarowali się pomagać w niesieniu trumny. Był to dobry chłopczyna, dostał był medal w zeszłym tygodniu; lubił mego brata i podarował mu skarbonkę glinianą, trochę nadtłuczoną; moja matka całowała i głaskała go zawsze, gdy go spotkała. Nosił czapeczkę z dwoma paskami z czerwonego sukna. Jego ojciec jest tragarzem na kolei żelaznéj.
Wczoraj wieczorem, w niedzielę, o wpół do piątej poszliśmy do jego domu, aby być na wyprowadzeniu zwłok do kościoła. Mieszkają na dole. Na dziedzińcu było już wielu chłopców z pierwszéj klasy, z matkami, pięć czy sześć nauczycielek, kilku sąsiadów, wszyscy niemal z gromnicami w ręku. Nauczycielka o czerwoném piórku przy kapeluszu i Delkati weszły do mieszkania i zobaczyliśmy je przez okno otwarte, jak płakały; słychać było głośne łkanie matki zmarłego chłopczyka. Dwie panie, matki towarzyszy szkolnych nieboszczyka, przyniosły dwa wieńce z kwiatów. O saméj piątéj orszak pogrzebowy wyruszył. Naprzód szedł chłopak niosący krzyż, potém ksiądz, potém trumna, trumienka ta mała... biedna dziecina! Na trumnie był całun czarny i dwa wieńce z kwiatów od tych dwóch pań. Do całunu z jednego boku przypięto medal i trzy pochwały piśmienne, które chłopczyna zdobył w ciągu roku. Trumnę nieśli Garrone, Koretti i dwóch chłopców z tego domu, gdzie mieszkał mały nieboszczyk. Za trumną szła najprzód Delkati, która płakała tak, jakby ów biedaczek był jéj własném dzieckiem, za nią trzy inne nauczycielki, a za nauczycielkami chłopcy, wśród nich wielu małych, bardzo małych, którzy trzymając w jednéj rączce bukiecik fijołków i patrząc ze zdziwieniem i osłupieniem na trumnę, drugą rączkę podawali swym matkom, które za nich niosły świece. Usłyszałem, jak jeden z nich mówił:
— A teraz nie przyjdzie już nigdy do szkoły?
Kiedy trumnę wyniesiono z dziedzińca, dał się słyszéć z okna krzyk rozpaczliwy; był to krzyk matki chłopczyka, którą natychmiast odciągnięto od okna.
W ulicy spotkaliśmy chłopców z jakiegoś kolegium, którzy przechodzili w podwójnym szeregu i, widząc trumienkę z medalem i nauczycielki, wszyscy pozdejmowali czapki. Biedny maleńki, na sen wiekuisty poszedł ze swoim medalem. Nie zobaczymy już nigdy jego czerwonéj czapeczki. Był zdrów; w cztery dni umarł. Ostatniego dnia jeszcze usiłował wstać, aby zrobić swoje króciutkie zadanie rachunkowe, a medal swój chciał ciągle mieć przy sobie, na łóżku, z obawy, by mu go nie zabrali. Nikt ci go już nie zabierze, biedny chłopczyno! Żegnaj nam, żegnaj! Zawsze będziemy o tobie w szkole pamiętali. Śpij w spokoju dziecino!


WIGILIA 14 MARCA.

Dziś to był dzień weselszy, niż wczoraj. Trzynasty marzec! Wigilia rozdawania nagród w teatrze Wiktora Emanuela, dzień uroczysty, wielkie, wesołe i piękne doroczne święto. Ale tym razem już nie wzięto na chybił trafił, pierwszych lepszych chłopców, którzy pójdą, na scenę teatru, aby podać atestaty do nagród tym panom, którzy je będą, rozdawali. Dyrektor przyszedł dzisiejszego rana, przy końcu lekcyi, i powiedział:
— Dzieci, wesoła nowina! — Potém zawołał: — Koraczi! (Tak się zowie Kalabryjczyk).
Kalabryjczyk wstał.
— Czy chcesz być jednym z tych, co poniosą, świadectwa na nagrody władzom jutro w teatrze?
Kalabryjczyk przystał odrazu.
— To dobrze — powiedział dyrektor, — w taki sposób będzie i przedstawiciel Kalabryi. A to będzie rzecz piękna! Zarząd miasta w tym roku wyraził życzenie, aby tych dziesięciu czy dwunastu chłopców, którzy podają nagrody, wybrano z pomiędzy dzieci, urodzonych w różnych prowincyach Italii, a znajdujących się w rozmaitych oddziałach szkół naszych publicznych. Mamy dwadzieścia takich oddziałów, oraz pięć pomocniczych... siedem tysięcy uczniów; w liczbie tak wielkiéj nietrudno było znaleźć po jednym chłopcu na każdą prowincyę Italii. W wydziale Torquata Tassa znaleźli się dwaj przedstawiciele wysp naszych: jeden Sardyńczyk, drugi Sycylijczyk; szkoła Bonkompani dała małego Florentczyka, syna pewnego rzeźbiarza; jest jeden Rzymianin, rodem z samego Rzymu, w wydziale Tommaseo; Wenetów, Lombardczyków, Romańczyków znajdzie się kilku; Neapolitańczyka, syna pewnego urzędnika, daje wydział Monviso; my dajemy Genueńczyka i Kalabryjczyka, ciebie, Koraczi. Z Piemontczykiem będzie wszystkich dwunastu. Pięknie, wszak prawda? Będą to wasi bracia ze wszystkich części Italii, którzy wam dadzą nagrody. Pamiętajcie, ukażą się na scenie wszyscy dwunastu razem. Powitajcie ich oklaskami. Są to dzieci, ale przedstawiają kraj tak, jakby byli dorośli; mała chorągiew trójbarwna jest przecież tak samo godłem Italii, jak i duża, nieprawdaż? Powitajcie ich więc gorąco. Pokażcie, że i wasze małe serduszka się zapalają, że i wasze dziesięcioletnie dusze zdolne są do uniesienia wobec świętego obrazu kraju.
Powiedziawszy to, odszedł, a nauczyciel rzekł z uśmiechem:
— A więc, Koraczi, ty jesteś deputowanym z Kalabryi.
I wówczas wszyscy ze śmiechem zaczęli bić wesoło w dłonie, a kiedy wyszliśmy na ulicę, otoczyli Koraczego, chwycili go za nogi, podnieśli w górę i ponieśli w tryumfie, wołając:
— Niech żyje deputowany z Kalabryi!
Tak na żart, ma się rozumiéć, lecz wcale nie na drwiny, — przeciwnie, aby mu wyprawić owacyę, bo tego chłopca wszyscy szczerze lubimy, — a on się uśmiechał uradowany. I tak nieśli go w tryumfie aż do rogu ulicy, gdzie napotkał ich jakiś pan z czarną brodą, który zaczął się śmiać. Kalabryjczyk powiedział:
— To mój ojciec.
I wówczas chłopcy oddali syna w ramiona ojca, a sami rozbiegli się w różne strony.


ROZDAWANIE NAGRÓD.
14, marca.

Około drugiéj olbrzymi teatr był przepełniony; na parterze, na galeryach, w lożach, na scenie ludzi jak mrowia, wszędzie tysiące twarzy; dzieci, panie, nauczyciele, robotnicy, kobiety z ludu, chłopcy; ruch bezustanny głów i rąk, falowanie tłumu, migotanie piór, wstążek, kędziorków, i warkoczy, jakiś gwar świąteczny, jakaś uroczysta wesołość.
Teatr był cały przybrany w festony z czerwonego, białego i zielonego sukna. Na scenie po obu stronach były urządzone schodki; jedne na prawo, po których nagrodzeni mieli wchodzić na scenę, — drugie na lewo, po których mieli z niej schodzić po odebraniu nagrody. Na przodzie sceny stał szereg czerwonych foteli, a na poręczy środkowego zawieszone były dwa wieńce z wawrzynu; w głębi sceny ukazywało się wspaniałe trofeum z chorągwi; z jednéj strony stał stolik zielony, a na nim leżały wszystkie nagrody, przewiązane trójbarwnemi wstążkami. Muzyka mieściła się na parterze, tuż przy scenie; nauczycielki i nauczyciele napełniali całą połowę pierwszéj galeryi, która została wyłącznie dla nich przeznaczona; pierwsze rzędy krzeseł i ławki parteru były zapchane setkami chłopców, którzy mieli śpiewać i trzymali nuty w ręku. W głębi i wszędzie przechodzili nauczyciele i nauczycielki, ustawiając w szeregi nagrodzonych uczniów; wszędzie uwijali się ich rodzice, śpieszący raz jeszcze to włosy im poprawić, to krawat przewiązać. Zaledwiem wszedł z mymi rodzicami, siostrą i braciszkiem do loży, zaraz spostrzegłem w loży naprzeciwko nas nauczycielkę o czerwoném piórku, śmiejącą się jak zwykle, a więc z swemi ślicznemi dołkami na obu policzkach, a przy niéj nauczycielkę mego brata, i „murszeczkę,“ całkiem czarno, jak zawsze, ubraną, i moją kochaną nauczycielkę z pierwszéj wyższéj; ale ta była taka blada, bladziutka, biedaczka, i tak mocno kaszlała, że aż na drugim końcu teatru słychać było jéj kaszel. Na parterze zobaczyłem zaraz poczciwca Garrona i jasną główkę Nellego, który się przyciskał do jego ramienia; nieco daléj Garoffiego z swoim krogulczym nosem, który w ciągłym i wielkim był ruchu, zbierając drukowane katalogi uczni nagrodzonych, i miał ich już sporą pakę, aby z nich zrobić jakąś spekulacyę... o któréj dowiemy się jutro.
Nieopodal drzwi stał handlarz drzewem, wraz z swoją żoną, ubraną odświętnie, i z synem, który ma trzecią, nagrodę z drugiéj klasy; zdziwiłem się niepomału, nie widząc już jego czapki z kociéj skórki i kurtki orzechowéj; tym razem był ubrany jak jakie paniątko. W jednéj galeryi dostrzegłem na chwilę Wotiniego, w wielkim koronkowym kołnierzu; potém gdzieś znikł mi z oczu. Był téż w loży przy scenie, napełnionéj widzami, i kapitan artyleryi, ojciec Robettiego, tego, co chodzi o kulach, co to dziecko uratował.
O saméj drugiéj zagrała muzyka i na scenę, po schodach z prawéj strony, weszli jednocześnie: syndyk miasta, prefekt, asesor, prowedytor oraz wielu innych panów, całkiem czarno ubranych, którzy zaraz zasiedli na czerwonych fotelach, na przodzie sceny. Muzyka przestała grać. Wystąpił naprzód dyrektor szkół śpiewu z laseczką w ręku. Na pierwszy znak, dany ową laseczką przez niego, wszyscy chłopcy na parterze powstawali; gdy skinął laską raz drugi, zaczęli śpiewać. Było ich siedmiuset — zaczęli śpiewać jakąś pieśń prześliczną. Siedemset głosów dziecinnych, śpiewających razem — jakież to piękne! Wszyscy w milczeniu słuchali: był to śpiew słodki, czysty, powolny, coś niby śpiew kościelny. Kiedy umilkli, zagrzmiały oklaski — potém nastała cisza. Miało się rozpocząć rozdawanie nagród. Już wystąpił na scenę mój mały nauczyciel z drugiéj klasy, z rudą głową i żywemi oczkami, który miał odczytać na głos imiona nagrodzonych. Oczekiwano na zjawienie się dwunastu chłopców, którzy mieli podać świadectwa na nagrody. Dzienniki już zapowiedziały, iż mają to być chłopcy ze wszystkich prowincyj Italii. Wszyscy to wiedzieli i czekali na nich, patrząc ciekawie w stronę, z której mieli się pojawić, a syndyk, i ci wszyscy inni panowie, i cały teatr — milczeli.
Naraz wszyscy dwunastu razem, uśmiechnięci, weseli, ukazali się i wbiegli na scenę. Cały teatr drgnął; trzy tysiące osób porwało się z miejsca i rozległ się istny grom oklasków. Chłopcy przystanęli na chwilę, jakby pomięszani.
— Oto Italia! — ozwał się jeden głos na parterze.
Poznałem natychmiast Koraczego, Kalabryjczyka, ubranego czarno, jak zwykle. Pewien pan z rady miejskiéj, który był z nami i znał ich wszystkich, wskazywał ich mojéj matce.
— Ten mały blondynek — powiedział — jest przedstawicielem Wenecyi. Rzymianin, to ten wysoki, kędzierzawy.
Było wśród nich dwóch czy trzech ubranych wykwintnie, po pańsku, inni należeli do klasy robotniczéj, jednak wszyscy odziani byli czysto i porządnie. Florentczyk, najmniejszy z dwunastu, przepasany był szarfą niebieską. Przeciągnęli wszyscy przed syndykiem miasta, który każdego z kolei całował w czoło, podczas gdy jakiś pan obok niego mówił mu z uśmiechem i pocichu imiona miast: — Florencya, Neapol, Bolonia, Palermo — i każdemu, który przechodził, cały teatr przyklaskiwał głośno.
Potém pobiegli wszyscy do zielonego stolika, aby wziąć świadectwa; nauczyciel zaczął czytać spis uczniów nagrodzonych, wymieniając oddziały, klasy i nazwiska, a nagrodzeni poczęli wstępować na schody, brać nagrody i odchodzić.
Zaledwie pierwsi z nich wstąpili na scenę, gdy gdzieś zdaleka, z tyłu za sceną, ozwała się muzyka cicha, śliczna, skrzypcowa, która już nie ustawała przez cały czas trwania rozdawania nagród, jakaś melodya dźwięczna, miła, prosta, zawsze jednostajna, która podobną była do gwaru wielu przyciszonych głosów, jakby to były głosy matek i wszystkich nauczycieli i nauczycielek, którzy razem udzielają rad, i proszą, i czynią łagodne, serdeczne napomnienia. A tymczasem nagrodzeni przechodzili jeden po drugim przed owymi siedzącymi panami, którzy podawali im świadectwa, mówiąc przytém do każdego jakieś miłe słówko, każdego obdarzając pieszczotą.
Z parteru i galeryi dzieci witały oklaskami najmniejszych, co się pojawili na scenie po swoje nagrody, i takich, którzy, wnosząc z ubrania, byli ubogimi, a również i tych, co ustrojeni byli w białą lub czerwoną barwę. Zdarzało się, że najmłodsi, Z pierwszéj wstępnéj, znalazłszy się już na scenie, nagle ulegali takiemu uczuciu zakłopotania i zawstydzenia, że już sami nie wiedzieli, co z sobą począć i gdzie się obrócić, a cały teatr wybuchał śmiechem.
Zjawił się jeden dzieciak malutki, istny Tomcio Paluch, z wielkim pękiem czerwonych wstęg na ramieniu, który szedł z trudnością i, przebiegając, drobnemi nóżkami zaplątał się w kobiercu i upadł; prefekt go podniósł, postawił na nogi, a wszyscy się roześmieli i przyklasnęli. Inny chłopczyna stoczył się w dół ze schodków, kiedy już z swoją nagrodą miał schodzić na parter; dały się słyszeć okrzyki przestrachu, ale zaraz się uspokojono, bo nic mu się złego nie stało. Iluż to ich przeszło przez scenę, a jak rozmaitych! twarze i figlarne, i śmiałe, i przestraszone, i czerwone jak wiśnia, boba malutkie, śmiejące się do wszystkich, których rodzice, zaledwie schodzili na parter, porywali i uprowadzali z sobą. Ale gdy kolej na nasz wydział nadeszła, dopierom się téż ubawił! Przeszło wielu naszych znajomych. Zjawił się na scenie Koretti, od stóp do głów w nowiutkiém ubraniu, ze swoim pięknym, wesołym uśmiechem, ukazując raz wraz wszystkie swoje białe zęby; a jednak, kto wie, ile to wiązek drzewa przydźwigał był już dziś na barkach do sklepu! Syndyk, oddając mu świadectwo, położył mu rękę na ramieniu i zapytał go, od czego ma taki czerwony znak na czole. Ja spojrzałem na parter na jego rodziców i dostrzegłem, iż oboje się śmieją, zakrywając sobie usta ręką. Potém ukazał się Derossi, cały niebiesko ubrany, z błyszczącemi guzikami, ze swemi jasnemi kędziorkami, zgrabny, wysmukły, z podniesionem czułem, tak piękny, tak miły, że byłbym mu posłał całusa; to też wszyscy ci panowie chcieli z nim mówić i uścisnąć mu rękę. Potém nauczyciel zawołał:
— Juliusz Robetti! — i ku scenie skierował się syn kapitana artyleryi, opierając się na kulach.
Setki chłopców wiedziały o jego zacnym czynie — w jednéj chwili wieść się o nim rozeszła, wybuchnął grom oklasków i okrzyków, aż zdawało się, że teatr zadrżał; mężczyźni z miejsc powstawali, panie zaczęły powiewać chustkami, a biedny chłopiec zatrzymał się w środku sceny, odurzony, pomięszany, drżący... Syndyk przyciągnął go do siebie, wręczył mu nagrodę, pocałował i, zdjąwszy z poręczy krzesła owe dwa wieńce z wawrzynu, które tam wisiały, wsunął je pomiędzy poprzeczki kul. Potém odprowadził go aż do loży obok sceny, gdzie siedział kapitan, jego ojciec, który, nachyliwszy się, podniósł go w górę... Po chwili Robetti znalazł się już w loży, wśród okrzyków nieopisanego zapału, gdyż od bravo! i eviva! aż teatr się trząsł. A tymczasem wciąż rozlegała się ta urocza i cicha muzyka skrzypcowa za ścianą i chłopcy nagrodzeni przesuwali się przez scenę: uczniowie z wydziału Konsolata, niemal wszystko synowie kupców, — z wydziału Wankilia, synowie rzemieślników, — z wydziału Bonkampani, gdzie wielu jest synów włościan, — z wydziału szkoły Rayneri, która była ostatnia. Zaledwie się rozdawanie nagród skończyło, siedmiuset chłopców z parteru zaśpiewało inną pieśń prześliczną; potém przemawiał syndyk, a po nim asesor, który mowę swą zakończył w te słowa, zwracając się do dzieci:
— Ale nie wychodźcie ztąd, nie przesławszy pozdrowienia tym, którzy dla was pracują, którzy poświęcili dla was wszystkie siły umysłu i serca, którzy żyją i umierają dla was. Oto oni!
I wskazał galeryę nauczycieli.
Wówczas na galeryach, w lożach, na parterze wszystkie dzieci powstawały i wyciągnęły ramiona ku nauczycielom i nauczycielkom, którzy, powstawszy, również odpowiedzieli im na to, poruszając rękami, powiewając kapeluszami, chustkami, wzruszeni, rozrzewnieni. Potém muzyka raz jeszcze zagrała i dwunastu chłopców, przedstawicieli wszystkich prowincyj Italii, raz jeszcze ukazało się na scenie razem, w szeregu, trzymając się za ręce, wśród hucznych oklasków i całego deszczu spadających na nich kwiatów.


ZWADA.
20, poniedziałek.

Jednak nie, to wcale nie dlatego, abym miał być zazdrosny oto, że on dostał nagrodę, a ja nie dostałem, posprzeczałem się z Korettim dzisiejszego rana. Nie było to przez zazdrość. Ale źle zrobiłem, Nauczyciel posadził go obok mnie; ja pisałem na moim kajecie kaligrafii, a on mnie potrącił łokciem tak, żem kleksa posadził i nawet powalał opowiadanie miesięczne „Krew romańska,“ które przepisywałem dla murarczuka, który jest chory. Rozgniewałem się i powiedziałem mu grubiaństwo. On mi na to odrzekł z uśmiechem:
— Naumyślnie tego nie zrobiłem.
Powinienem był uwierzyć mu, bo go przecież znałem; ale nie podobało mi się, że się uśmiecha, i pomyślałem sobie: „Oho! że dostał nagrodę, zaraz zhardział!“ i po niejakiéj chwili, aby się zemścić, trąciłem go tak silnie, iż całą stronicę kajetu zepsuł na nic. Wówczas on, czerwoniutki ze złości, zawołał:
— Toś ty teraz naumyślnie zrobił!
I podniósł rękę, — nauczyciel to zobaczył, więc ją opuścił, lecz dodał:
— Czekam na ciebie za szkołą!
Mnie się jakoś przykro zrobiło, gniew już przeminął, pożałowałem tego, com uczynił. „Nie, Koretti naprawdę niechcący mnie potrącił. To dobry chłopiec“ pomyślałem sobie. Przypomniało mi się, jak to go widziałem w jego domu, jak pracował, jak troskliwie chorej matki doglądał, a potém i to, jak się cieszyłem, kiedy do nas przyszedł i jak się memu ojcu on podobał. Cóżbym dał za to, żeby módz cofnąć to grubiańskie słowo, którem mu powiedział, tę niegrzeczność, którą mu wyrządziłem! I pomyślałem sobie o radzie, jakąby mi niezawodnie dał w tym razie mój ojciec.
— Zawiniłeś? — powiedziałby.
— Tak.
— A więc go przeproś.
Ale tego nie śmiałem uczynić; zdawało mi się, że to wstyd, upokorzenie. Patrzyłem na niego z pod oka, widziałem jego kurtkę rozprutą na plecach, może dlatego, że zawiele drzewa dźwigał, i czułem, że go kocham, i mówiłem sobie: „Odwagi!“ ale wyraz „przepraszam“ nie chciał mi jakoś przejść przez gardło. On poglądał na mnie z ukosa, od czasu do czasu, zdawał się bardziéj zmartwiony niż rozgniewany. Lecz wówczas i ja również poglądałem z ukosa, ściągając brwi, a to żeby mu pokazać, że się wcale nie boję. On mi powtórzył:
— Zobaczymy się za szkołą!
A ja:
— Bardzo dobrze!
Ale myślałem o tém, co mi ojciec kiedyś powiedział:
— Jeżeliś winien, broń się, ale nie bij!
I mówiłem sam do siebie: „Będę się bronił ale bić nie będę.“ Lecz czułem się niezadowolonym, smutnym, nie słyszałem już, co mówił nauczyciel. Nareszcie nadeszła chwila wyjścia ze szkoły. Kiedym się znalazł na ulicy, spostrzegłem, że on zdaleka idzie za mną. Zatrzymałem się i czekałem na niego z linią w ręku. On się zbliżył, ja linię podniosłem.
— Nie, Henryku — powiedział Koretti ze swym dobrym uśmiechem, linię odsuwając na bok, — dajmy pokój; bądźmy przyjaciółmi, jak dawniéj.
Stałem przez chwilę zdziwiony, osłupiały; potém, jakby mnie ktoś popchnął z tyłu, rzuciłem się w jego ramiona. On mnie uściskał i powiedział:
— Nigdy już żadnéj zwady, żadnéj kłótni między nami nie będzie, wszak prawda?
— O, nigdy, nigdy! — odrzekłem.
I rozstaliśmy się, zadowoleni obaj. Ale kiedy po powrocie do domu opowiedziałem wszystko memu ojcu, myśląc, że mu przez to sprawię przyjemność, on się zachmurzył i rzekł:
— Ty pierwszy powinieneś był rękę doń wyciągnąć, boś ty był winien.
Potem dodał:
— Nie powinieneś był podnosić linii na towarzysza lepszego od ciebie, na syna żołnierza, który się za ojczyznę potykał!
I wyrwawszy mi z rąk linię, złamał ją na dwoje i cisnął o ścianę.


MOJA SIOSTRA.
24, piątek.

I czemuż, Henryku, po tém niezadowoleniu, jakie ci nasz ojciec okazał, żeś źle postąpił z Korettim, jeszcześ i ze mną tak niegrzecznie się obszedł? Nie pojmujesz nawet, jaką mi wielką przykrość sprawiłeś. Ty nie wiesz, że wówczas, kiedyś był maleńkim, ja całemi godzinami przesiadywałam przy twéj kołyseczce, zamiast bawić się z memi towarzyszkami, i że, kiedyś był chory, ja w nocy po razy kilka wstawałam z łóżka i bieglam do ciebie, aby się dowiedzieć, czy główka twoja mniéj jest rozpalona. Ty tego nie wiesz, braciszku, i obrażasz tę siostrę, która, gdyby nas spotkało najstraszliwsze z nieszczęść, byłaby matką i kochałaby ciebie jak syna. Nie wiesz, iż kiedyś, gdy stracimy i ojca i matkę, ja będę twoją najlepszą przyjaciółką, jedyną osobą, z którą będziesz mógł mówić o naszych zmarłych i o naszém dzieciństwie, i że, gdyby tego zaszła kiedy potrzeba, ja pracować będę na ciebie, Henryku, aby cię żywić, odziewać i środków do nauki dostarczyć, — i że, gdy wyrośniesz, nigdy ciebie kochać nie przestanę, a kiedy gdzie daleko odejdziesz, myślą zawsze, zawsze będę podążać za tobą, bośmy razem wzrośli, bo w nas krew jednaka. Ach, Henryku, bądź pewien, iż na człowieka wyrósłszy, jeżeli cię spotka jakie nieszczęście, jeżeli będziesz samotny, bądź pewien, powtarzam, że mnie szukać zechcesz, że przyjdziesz do mnie, aby mi powiedzieć: — Sylwio, siostro, pozwól mi być przy tobie, mówmy o tych czasach, gdyśmy byli szczęśliwi, pamiętasz...? mówmy o naszéj matce, o naszym domu, o tych dniach pięknych, a dziś tak dalekich. Ach, Henryku, wówczas znajdziesz zawsze twoją siostrę gotową cię uściskać, pocieszać, albo płakać razem. Tak, drogi Henryku, i przebacz mi również tę wymówkę, jaką ci dziś czynię. Ja nie będę chowała w pamięci żadnej twojéj winy, a gdybyś mi nawet miał przyczynić jeszcze wiele innych przykrości, i to mnie nie zmieni; tak samo, pomimo to, zawsze moim braciszkiem zostaniesz i to tylko będę pamiętała jedynie, żem ciebie malutkim nosiła na ręku, żem z tobą razem matkę i ojca kochała, żem patrzyła na to, jakeś ty rósł, żem przez lat tyle była twoją towarzyszką i przyjaciółką najlepszą. Lecz ty napisz mi jakieś słówko serdeczne tu, na tym samym kajecie, a ja przed wieczorem zajrzę do niego, aby je odczytać. Tymczasem, żeby ci dowieść, iż się na ciebie nie gniewam, powiem ci, żem przepisała za ciebie, widząc, że jesteś zmęczony, opowieść miesięczną „Krew romańska,” którą miałeś przepisać dla chorego murarczuka; znajdziesz ją w lewéj szufladzie swego stolika; przepisałam ją całą dziś w nocy, podczas gdy spałeś! Napisz mi jakie dobre słówko, Henryku, proszę cię.

Twoja siostra, Sylwia.

Nie jestem godzien rąk ci ucałować.

Henryk.

KREW ROMAŃSKA.
(Opowiadanie miesięczne).

Owego wieczora w domu Ferruczia panowała większa cisza niż zwykle. Ojciec, który miał mały sklepik z drobnemi towarami, udał się był do Forli po kupno świeżego zapasu towaru; żona towarzyszyła mu do miasta z małą córeczką, Luizyną, aby się o nią u lekarza zaradzić, bo dziecko było chore na oczki; mieli powrócić zaledwie następnego rana. Północ była niedaleko. Kobieta, która do posługi w dzień przychodziła, o zmierzchu odeszła.
W domu pozostali tylko: stara babunia ze sparaliżowanemi nogami i Ferruczio, chłopak trzynastoletni. Domek był mały, parterowy, położony przy gościńcu, o kilkaset kroków od wioski, nieopodal Forli, głównego miasta w Romanii, a w pobliżu nie było innych budowli, oprócz jednego niezamieszkałego domu, który przed dwoma miesiącami zniszczył pożar i na którym widniał jeszcze szyld zajazdu, czy jakiejś winiarni. Poza domem. był mały sad, otoczony żywopłotem, do którego wejście było z domu, przez nizkie, wązkie drzwi z korytarza; drzwi sklepu służyły zarazem za wejście do domu od ulicy.
Dokoła rozpościerała się samotna płaszczyzna, wielkie pola uprawne, obsadzone po miedzach morwowemi drzewami.
Północ była blizko, deszcz padał, wiatr dął gwałtownie. Ferruczio i babka jeszcze nie spali; siedzieli w jadalnym pokoju, który od sadu przedzielała wielka izba, pełna starych rupieci. Ferruczio wrócił do domu zaledwie o jedenastej, po kilkogodzinnej niebytności, i babunia oczekiwała na niego, nie kładąc się do łóżka, z niepokojem, przykuta do wielkiego krzesła z poręczami, na którém spędzała nieboga całe dnie, a nieraz nawet całe noce, ponieważ duszność, tamująca często jéj oddech, nie dozwalała się jéj położyć.
Deszcz padał i bił o szyby wśród silnego wiatru; noc była niezmiernie ciemna. Ferruczio wrócił znużony, zabłocony, z kurtką podartą, z sińcem od kamienia na czole; zabawiał się w ciskanie kamyków z towarzyszami; a na dobitkę, grał i przegrał był wszystkie swoje soldy, oraz czapkę w jakimś rowie zostawił. Chociaż kuchnię, która zarazem była i salą jadalną, oświecała jedynie mała lampka olejna, stojąca na rogu stołu, obok krzesła z poręczami, jednak biedna babunia zaraz spostrzegła, w jak opłakanym stanie wrócił jéj wnuczek — i częścią odgadła, a częścią on sam jéj wyznał wszystko, co nabroił. Babka z całéj duszy kochała chłopaka. Kiedy się już dowiedziała o wszystkiém, zaczęła płakać.
— Ach, nie — rzekła po długiéj chwili milczenia, — nie kochasz ty swojéj biednéj babuni. Boga nie masz ty w sercu, że w taki sposób korzystasz z nieobecności rodziców, że tyle zgryzoty mi sprawiasz. Przez cały dzień zostawiłeś mnie samą! Ani odrobiny litości nade mną nie miałeś! Ale pamiętaj, Ferruczio! Tyś na złéj drodze, ta droga zaprowadzi cię do zguby. Widziałam ja niejednego, co tak jak ty zaczynał, a skończył źle, bardzo źle. Zwykle się zaczyna od wymykania się z domu do uliczników, do urwisów, od zwad z nimi i bójek, od przegrywania pieniędzy; potém, pomału, od kamyczków przechodzi się do noża, od gry do nałogu, od nałogu... do kradzieży.
Ferruczio stał o trzy kroki od babki, oparty o szafę, i słuchał z głową zwieszoną na piersi, ze ściągniętemi brwiami, jeszcze czerwony, jeszcze nie zdoławszy ochłonąć od owego gniewu, który nim miotał w bójce ulicznej. Oczy jego niebieskie były nieruchome, kosmyk ciemnych włosów spadał mu na czoło.
— Od gry do kradzieży — powtórzyła babka, nie przestając płakać. — Zastanów się, Ferruczio. Pomyśl o tym łotrze, tu z naszej wsi, o Wicie Mozzonim, który teraz wyniósł się do miasta, na włóczęgowskie rzemiosło, i który, mając obecnie dwadzieścia cztery lata zaledwo, już dwa razy siedział w więzieniu. i matkę o śmierć przyprawił: umarła ze zgryzoty ta biedna kobieta... znałam ją, niebogę... a ojciec jego, aby nie patrzéć na syna, z rozpaczy uciekł do Szwajcaryi. Ot, jak to było! Pomyśl więc o tym łotrze, któremu twój ojciec wstydzi się oddać ukłonu, który wiecznie się wałęsa z łajdakami jeszcze gorszymi od siebie i tak wałęsać się będzie aż do chwili, gdy wreszcie na galery trafi. A ja go znałam dzieckiem i powiadam ci, zaczynał jak ty. Pomyśl, że i twoja matka, że i twój ojciec mogą tak skończyć jak jego rodzice.
Ferruczio milczał. W gruncie nie był to zły chłopiec, przeciwnie; jego rozhukanie pochodziło raczej z nadmiaru siły, żywości, odwagi, niż ze złego serca; a jego ojciec sam poniekąd przyczyniał się do tego rozhukania i wdrażał doń syna, — bo, uważając go za zdolnego do lepszych, szlachetniejszych uczuć. a nawet do mężnego i wzniosłego czynu w potrzebie, popuszczał mu wodze, czekając, aż sam przez się przyjdzie do rozumu, aż się sam ustatkuje. Był więc raczéj dobry niż zły, ale uparty, — to téż, nawet gdy serce miał żalem za winy ściśnięte, niełatwo z ust jego mogły wyjść owe słowa serdeczne, poczciwe, co do przebaczenia zmuszają; nie powiedział i teraz:
— Tak, jam winny, już nigdy tego nie uczynię, obiecuję, przyrzekam; przebacz, babuniu.
Duszę miał chwilami przepełnioną skruchą i wzruszeniem, lecz duma nie pozwalała mu tego okazać.
— Ach, Ferruczio! — mówiła dalej babka, widząc, iż nie chce nic odpowiedzieć. — Ani słowa żalu nie usłyszę od ciebie? Ty widzisz, do jakiego stanu jestem przywiedziona, jak mało we mnie życia zostało, dni moje są już policzone. Nie powinienżebyś mieć nieco litości nade mną! Patrz, ja, matka twojéj matki, muszę płakać nad tobą... ja stara, stojąca nad grobem, ja, twoja biedna babunia, która ciebie tak zawsze kochała, która piastowała ciebie, kołysała całemi nocami, kiedyś był malutki, która nie jadła, nie dosypiała, aby ciebie bawić! Ty tego nie wiesz! Ja zawsze mówiłam: „To będzie moja pociecha.“ A teraz przyjdzie mi umrzéć ze zgryzoty przez ciebie! Oddałabym chętnie tę resztkę życia, która jeszcze jest we mnie, bylebym cię widzieć mogła innym, dobrym, posłusznym, jak wówczas... wówczas, kiedym to ciebie prowadziła na odpust; pamiętasz, Ferruczio, jakeś mi to wtedy napełniał kieszenie kamyczkami i trawą, a ja na ręku cię już niosłam do domu, tak cię nóżki bolały; w końcu usnąłeś, pamiętasz? Wtedy toś kochał swoją biedną babcię. A dziś, gdym sparaliżowana, gdy tak bardzo potrzebowałabym twego przywiązania, jak powietrza do oddychania, bo nic już innego nie mam na świecie ja, biedna, niedołężna, stara babunia! Mój Boże!...
Ferruczio, opanowany wzruszeniem, już miał się rzucić ku babce, kiedy mu się zdało, że słyszy lekki szmer, skrzypnięcie w przyległéj izbie, w tej, która wychodziła na ogród. Lecz nie mógł zrozumieć, czy powodem tego była okiennica poruszona wiatrem, czy też co innego.
Wytężył słuch.
Deszcz dzwonił w szyby.
Szmer się powtórzył. Babka również to usłyszała.
— Co to? — spytała po chwili z niepokojem.
— To deszcz — odrzekł zcicha chłopak.
— A więc, Ferruczio — powiedziała staruszka, łzy ocierając, — przyrzekasz mi, że będziesz dobry, że nigdy już nie zrobisz nic takiego, aby twoja stara babcia miała płakać?
Znowu lekki stuk przerwał jéj mowę.
— Ależ mnie się zdaje, że to nie deszcz — zawołała, blednąc; — idź zobacz!
Lecz dodała natychmiast:
— Nie, zostań tu! — i chwyciła Ferruczia za rękę.
Oboje, dech zatrzymując, słuchali. Tylko wiatr szumiał i deszcz bił o szyby. Potém obojgiem zimny dreszcz wstrząsnął. I babuni i chłopcu wydało się, że usłyszeli suwanie nóg w przyległéj izbie.
— Kto tam? — zapytał chłopiec, ledwie mogąc z przerażenia te wyrazy wymówić.
Żadnej odpowiedzi.
— Kto tam? — powtórzył Ferruczio zlodowaciały ze strachu.
Ale zaledwie to powiedział, gdy oboje wydali okrzyk przerażenia. Dwoje ludzi wpadło do pokoju; jeden uchwycił chłopca i ręką usta mu zamknął, drugi zdławił staruszkę za gardło; pierwszy powiedział:
— Cicho! jeżeli ci życie miłe!
A drugi:
— Milcz! — i nóż podniósł.
I jeden i drugi mieli na twarzach czarne zasłony z dwoma otworami na oczach. Przez chwilę słychać było tylko ciężki oddech wszystkich czworga i szum deszczu; staruszka charkotała i oczy jéj wyszły na wierzch.
Ten, co trzymał chłopca, powiedział mu do ucha:
— Gdzie chowa pieniądze twój ojciec?
Chłopiec odpowiedział ledwie dosłyszanym szeptem, dzwoniąc zębami:
— Tam, w szafie.
— Chodź ze mną — rzekł ów człowiek.
I powlókł go do przyległéj izby, trzymając silnie za gardło. W izbie na podłodze stała latarnia ślepa.
— Gdzie szafa? — zapytał.
Chłopak, przyduszony, wskazał na szafę. Wówczas, aby być pewnym chłopaka, łotr rzucił go o ziemię na klęczki, przed szafą, i ścisnął mu silnie szyję między swemi nogami w taki sposób, aby go mógł — jeżeliby krzyknął — udusić odrazu, i trzymając nóż w zębach a latarkę w ręku, drugą ręką wydobył z kieszeni wytrych, wsadził go w zamek, pokręcił nim, złamał zamek, otworzył szafę, z pośpiechem wszystko przetrząsnął, wyładował sobie kieszenie, zamknął, znowu otworzył, znów szukał; potém uchwycił chłopca za gardło i zawlókł go napowrót tam, gdzie jego towarzysz trzymał za gardło staruszkę, zdrętwiałą, z przechyloną w tył głową, z otwartemi ustami.
Ten ostatni spytał pocichu:
— Znalazłeś?
Towarzysz odrzekł:
— Znalazłem.
I dodał:
— Idź, wyjrzyj przeze drzwi.
Ten, co trzymał staruszkę, puścił ją, pobiegł do drzwi od sadu, aby zobaczyć, czy niéma nikogo, i z izby, głosem do świstu podobnym, szepnął:
— Chodź.
Ten, co się był został i co trzymał jeszcze Ferruczia, pokazał nóż chłopakowi i staruszce, która zaczynała otwierać oczy, i powiedział:
— Ani głosu, rozumiecie? bo wrócę i pozarzynam was!
I chwilę patrzył uważnie na babkę i wnuka. Wtém, zdaleka, z ulicy, doleciał śpiew wielu głosów. Złodziéj zwrócił szybko głowę ku drzwiom, a w tym ruchu gwałtownym opadła mu czarna zasłona z twarzy.
Staruszka przeraźliwie krzknęła:
— Mozzoni!
— Przeklęta! — ryknął łotr poznany. — Musisz umrzéć!
I z nożem podniesionym rzucił się na staruszkę, która natychmiast zemdlała.
Zbój pchnął nożem.
Ale Ferruczio, ruchem szybkim jak błyskawica, wydając rozpaczliwy okrzyk, rzucił się ku babuni i zasłonił ją własnem ciałem. Zbój uciekł, potrącając stół i przewracając lampę, która zagasła.
Chłopiec zsunął się zwolna z babuni, padł na kolana i tak już pozostał nieruchomy, rękami obejmując ją w pół, z głową na jéj łonie.
Minęło parę minut; ciemność była zupełna; śpiew wieśniaków oddalał się, słabnąc gdzieś wśród pól. Staruszka odzyskała przytomność.
— Ferruczio! — powiedziała głosem słabym, trzęsąc się jak w febrze.
— Babciu! — odrzekł chłopiec.
Staruszka chciała cóś powiedziéć, ale nie mogła — przerażenie odjęło jéj mowę.
Chwilę milczała, drżąc na całém ciele. Potém z wysiłkiem niemałym zdołała zapytać:
— Już ich niéma?
— Niéma.
— Nie zabili mnie — wyszeptała staruszka przerywanym głosem.
— Nie... jesteś ocalona — powiedział Ferruczio słabym głosem. — Nie zabili cię, babuniu droga. Zabrali pieniądze. Ale tatko... wszystko niemal wziął z sobą.
Babunia odetchnęła głęboko.
— Babciu — powiedział Ferruczio, klęcząc, jak przedtem, i obejmując ją ramionami, — droga babciu... kochasz mnie, wszak prawda?
— O, Ferruczio, dziecko ty moje drogie! — odrzekła babunia, kładąc mu ręce na głowie. — Przez jakież to męki musiałeś przechodzić! w jakimże to okropnym strachu być musiałeś! O, Boże miłosierny! Zapal lampę, Ferruczio... Albo nie, siedźmy lepiéj w ciemnościach, jeszcze się boję.
— Babciu — ozwał się znów chłopiec, — ja babci zawsze przyczyniałem zmartwienia...
— Nie, Ferruczio, nie mów tego; ja o tém już nie myślę, zapomniałam wszystko, ja ciebie tak kocham!
— Zawsze babci przyczyniałem zmartwienia — mówił dalej Ferruczio, a mówił z trudnością, głosem drżącym; — ale... ja babcię zawsze kocham. Czy mi babcia przebaczy?... Przebacz mi, babciu!
— Dobrze już, dobrze, dziecko, przebaczam ci, przebaczam z całego serca. Pomyśl sam, jakżebym ja mogła na ciebie się gniewać! Nie klęcz już, wstań, moje dziecko. Już nigdy na ciebie gderać nie będę. Tyś taki dobry, taki dobry! Zapalmy lampę. Musimy nabrać odwagi. Wstańże, wstań, Ferruczio.
— Dziękuję, babciu — mówił chłopiec głosem coraz słabnącym. — Teraz... jestem zadowolony. Nie zapomnisz o mnie, babuniu, wszak prawda? Zawsze będziesz pamiętać o mnie... o twoim Ferrucziu?
— Ferruczio! — zawołała babka zdziwiona i zatrwożona, kładąc mu ręce na plecach i spuszczając głowę, jakby mu chciała w twarz spojrzéć.
— Pamiętaj o mnie! — wyszeptał jeszcze chłopak, ale już tak cicho, iż szept ów do szmeru raczej był podobny. — Ucałuj mamę... tatkę... Luidżinę. Żegnaj mi, babciu...
— Na Boga! co ci jest? — krzyknęła staruszka, macając trwożnie głowę chłopca, która jéj ciężko na kolana opadła. A potém z całéj siły rozpaczliwie wołać zaczęła: — Ferruczio! Ferruczio! Ferruczio! Dziecko moje! Najdroższy mój! Aniołowie niebiescy, pomóżcie mi, ratujcie!
Ale Ferruczio już nie odpowiedział. Mały bohater, obrońca matki swojéj matki, ugodzony nożem w plecy, oddał Bogu swoją mężną i piękną duszę.


MURARCZUK CIĘŻKO CHORY.
18, wtorek.

Biedny murarczuk jest niebezpiecznie chory; nauczyciel powiedział nam, abyśmy go poszli odwiedzić, i postanowiliśmy iść do niego we trzech: Garrone, Derossi i ja. Stardi również by poszedł, ale ponieważ nauczyciel dał nam wypracowanie „Pomnik Cavoura,“ więc powiedział, że musi iść przyjrzeć się należycie pomnikowi, aby go dobrze opisać. Tak, dla próby, zaprosiliśmy również tego pyszałka Nobisa, lecz on odrzekł:
— Nie! — nic więcéj.
Wotini także się wymówił, może z obawy, aby sobie ubrania nie powalać wapnem. Poszliśmy więc we trzech, prosto po wyjściu ze szkoły, o czwartéj. Deszcz lał jak z cebra. W drodze Garrone zatrzymał się, i pobrzękując dwoma soldami w kieszeni, z gębą pełną chleba, powiedział:
— A cóż kupimy?
Złożyliśmy się każdy po dwa soldy i kupiliśmy trzy wielkie pomarańcze.
Weszliśmy na poddasze. Przede drzwiami Derossi odpiął swój medal i schował go do kieszeni; spytałem go, dlaczego to robi.
— Nie wiem sam — odpowiedział, — aby nie miéć miny... Ot tak, jakoś mi się zdaje, że lepiéj wejść bez medalu.
Zapukaliśmy do drzwi. Otworzył nam ojciec murarczuka, ten wielkolud; twarz miał zmienioną, wyglądał jakby wystraszony.
— Kto to? czego chcecie?
— Jesteśmy towarzyszami szkolnymi Antosia i przynieśliśmy mu trzy pomarańcze.
— Ach! biedny mój Antoś! — zawołał murarz, kiwając głową. — Nie będzie już może jadł waszych pomarańcz! — i obtarł sobie oczy rękawem.
Kazał nam iść za sobą; weszliśmy do pokoju pod dachem, gdzie zobaczyliśmy naszego murarczuka, który spał na małém łóżeczku żelazném; jego matka siedziała pochylona nad łóżkiem, z twarzą w dłoniach ukrytą, i zaledwie się na nas obejrzała; na ścianie po jednéj stronie wisiały pędzle, kielnia i sito do wapna; nogi chorego były przykryte kurtką murarza, białą od gipsu. Biedny chłopczyna wychudł okropnie, nos mu się wydłużył, był blady, bladziutki, oddech miał krótki. O, drogi Antoś, taki dobry, taki wesoły, mały mój towarzysz, jakże mi go żal było! Ileżbym dał za to, by go zobaczyć robiącego znowu tę swoją minkę, ów „pyszczek zajęczy!“ Biedny, biedny murarczuk! Garrone położył mu jednę pomarańczę na poduszce, tuż koło twarzy; zapach jéj zbudził go, zaraz ją wziął, ale zaraz również wypuścił ją z ręki i oczy zwrócił na Garrona.
— To ja — powiedział tenże, — ja, Garrone; czy mnie poznajesz?
On uśmiechnął się słabo, z trudnością podniósł z łóżka swoją krótką rękę i podał Garronowi, który wziął ją w obie dłonie i oparł na niej policzek, mówiąc:
— Odwagi, odwagi, murarczuku; niedługo ozdrowiejesz i wrócisz do szkoły, a nauczyciel posadzi ciebie koło mnie, dobrze?
Ale murarczuk nie odpowiedział. Matka wybuchła łkaniem:
— O, mój biedny Antoś, mój biedny Antoś! Taki dzielny, taki dobry, a Pan Bóg chce mi go zabrać!
— Uspokój się! — zawołał murarz zrozpaczony. — Uspokój się, kobieto, na miłość Boską, albo stracę głowę!
Potém powiedział do nas z wysiłkiem:
— Idźcie, idźcie, chłopcy. Dziękuję, idźcie. Co tu macie robić... Wracajcie do domu... Dziękuję.
Chory znowu oczy zamknął i wyglądał jak nieżywy.
— Czy nie mogę w czém być użyteczny? — zapytał Garrone.
— Nie, poczciwy chłopcze, dziękuję — odrzekł murarz; — idźcie do domu. I, mówiąc to, popchnął nas zlekka ku drzwiom, na schody. Ale byliśmy jeszcze na połowie schodów, gdyśmy usłyszeli go wołającego:
— Garrone! Garrone!
Wszyscy trzej pędem wróciliśmy na górę.
— Garrone! — zawołał murarz z twarzą zmienioną — nazwał cię po imieniu; on, co już od dwóch dni nic nie mówił, zawołał ciebie, chce ciebie widzieć, chodź prędzéj! Ach! Boże! Boże! gdybyż to był dobry znak!
— Do widzenia! — powiedział Garrone do nas — ja zostaję.
I wbiegł do mieszkania z ojcem chorego.
Derossi miał pełne oczy łez. Ja mu powiedziałem:
— Czy nad murarczukiem płaczesz? On przemówił, ozdrowieje, zobaczysz.
— Tak sądzę — odrzekł Derossi, — ale w tej chwili nie o nim myślałem... Myślałem, jaka to zacna, poczciwa dusza ten Garrone!


HRABIA CAVOUR.
29, czwartek.

Masz sobie zadaném opisać pomnik Hrabiego Cavour’a. Lecz kim był Hrabia Cavour, tego dziś jeszcze nie potrafisz zrozumiéć. Dziś wiedz to jedynie: był on przez wiele lat ministrem Piemontu; on to wojsko piemonckie posłał do Krymu, aby podnieść blaskiem zwycięztwa nad Czarną, rzeką, naszą, sławę wojenną, przyćmioną przez przegrane pod Nowarą; on to sprowadził z wyżyn alpejskich sto pięćdziesiąt tysięcy Francuzów, aby wypędzić Austryaków z Lombardyi; on to kierował sprawami Italii w najbardziéj wzniosłym okresie naszego rozwoju; on to najpotężniéj pchnął na przód świętą sprawę zjednoczenia naszego kraju przez swój umysł światły, przez swą wytrwałość niezłomną, przez swoją pracę, przechodzącą niemal siły człowieka. Wielu generałów przechodziło straszne godziny na polu bitew, lecz on przechodził godziny stokroć straszniejsze w swoim gabinecie, gdy olbrzymie jego dzieło mogło runąć jednej chwili, jak słaby budynek przy trzęsieniu ziemi; przebywał godziny, noce całe walk i niepokojów tak okropnych, że od nich rozum mógłby się pomięszać i śmierć w sercu zagnieździć się. To też olbrzymia praca, pełna burz i wstrząśnień, skróciła mu o jakie dwadzieścia lat życie. A jednak, trawiony gorączką, która go miała wtrącić do grobu, on jeszcze walczył rozpaczliwie z chorobą, aby módz jeszcze cóś dla kraju uczynić. „To dziwne — mówił z boleścią na swém łożu śmiertelném, — nie umiem już czytać, nie mogę już czytać,” Podczas gdy mu krew puszczano, a gorączka się wzmogła, myślał o swoim kraju, mówił głosem rozkazującym: „Wyleczcie mnie, mój rozum się zaciemnia, potrzebuje wszystkich moich władz umysłowych, bo mam ważne sprawy do załatwienia.” Kiedy już nadchodziły jego chwile ostatnie i całe miasto było zatrwożone, a sam król znajdował się u jego wezgłowia, on mówił z niepokojem: „Mam wiele rzeczy do powiedzenia Ci, Najjaśniejszy Panie, wiele rzeczy do pokazania; ale jestem chory, nie mogę, nie mogę...” i rozpaczał. I wciąż jego myśl gorączkowa leciała do państwa, do nowych prowincyj Italii, które jeszcze nie były uporządkowane. Kiedy obłąkanie gorączkowe mięszało mu myśl, jeszcze dysząc ciężko, głosem przerywanym wołał: „Kształćcie dzieci i młodzież!..” Gorączka się wzmagała, śmierć nadchodziła, a on przyzywał w słowach gorących generała Garibaldiego, z którym miewał nieporozumienia, i Wenecyę i Rzym, które jeszcze nie były wolne; miał przeczucia, widzenia przyszłości Italii i Europy; marzyło mu się najście nieprzyjaciół na jego kraj; pytał, gdzie są korpusy wojskowe i generałowie; jeszcze drżał o nas, o swój naród. A jego wielką, boleścią, rozumiesz, było nie to, że czuł, iż życie w nim gaśnie, lecz że ojczyzna od niego ucieka, dla któréj był jeszcze potrzebny i dla któréj sterał w lat kilka niezmierne siły cudownego organizmu. Skonał z okrzykiem bitwy na ustach, a śmierć jego była wielką jak życie. Teraz pomyśl sobie, Henryku, czém jest nasza praca, która wszakże tak bardzo ci cięży, czém są, nasze boleści i troski, czém nasza śmierć sama w porównaniu do trudów, do niepokojów, do strasznego konania tych ludzi, którym kraj cały cięży na sercu. Myśl o tém, mój synu, gdy przechodzisz przed tą, postacią, z marmuru, i w sercu swém powiedz jéj „Cześć ci i chwała!”

Twój ojciec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.