Pamiętnik chłopca/Luty/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LUTY.

NAGRODA DOBRZE ZASŁUŻONA.
4, sobota.

Dzisiejszego rana przybył dla rozdania medali sam nadzorca szkół, pan z siwą brodą, czarno ubrany. Wszedł razem z dyrektorem, na krótko przed ukończeniem lekcyi, i usiadł obok nauczyciela. Kilku wyzywał, potem dał pierwszy medal Derossiemu, a nim wręczył drugi, słuchał przez chwilę dyrektora i nauczyciela, którzy mu coś mówili pocichu. Wszyscy się pytali:
— Komu dadzą drugi medal?
Nadzorca szkół powiedział głosem donośnym:
— Drugi medal zasłużył sobie w tym tygodniu uczeń Piotr Prekossi, w nagrodę za wypracowanie w domu, za lekcye, za pisanie, za sprawowanie się, za wszystko.
Wszyscy zwrócili oczy na Prekossiego — znać było, iż wszyscy z tego radzi. Prekossi wstał, zmieszany, zawstydzony, że sam już nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Chodź tu — rzekł nadzorca szkół.
Prekossi zeskoczył z ławki i zbliżył się do stołu nauczyciela. Pan nadzorca popatrzył uważnie na tę twarzyczkę jakby z wosku, na to małe ciałko, ubrane w odzienie z dorosłego człowieka, stare, wytarte, podarte, na te smutne i dobre oczęta, które unikały jego spojrzenia, lecz w których, pomimo to, można było wyczytać całą historyę cierpień tajonych; potem powiedział głosem pełnym uczucia, przypinając mu medal do ramienia:
— Prekossi, daję ci medal. Nikt bardziéj nad ciebie nie jest godzien go nosić. Nietylko ci go daję za pilność i postępy w naukach, lecz nadto za twoje wielkie serce, za twoje męztwo, za twój szlachetny i piękny charakter. Czyż nieprawda — dodał, zwracając się do klasy, — że i za to również nań zasłużył?
— O, tak! tak! — odpowiedzieli wszyscy razem.
Prekossi taki ruch głową i szyją uczynił, jakby chciał coś połknąć, i powiódł po ławkach spojrzeniem pełnem słodyczy, które wyrażało wdzięczność bez granic.
— Idź więc — powiedział doń nadzorca, — idź, drogi chłopcze. I niech cię Pan Bóg błogosławi!
Była to chwila wyjścia ze szkoły. Nasza klasa wyszła przed innemi. Zaledwieśmy wybiegli... i kogóż widzimy tam w sieni przy samych drzwiach? Oto Prekossiego ojca, kowala, bladego jak zwykle, z twarzą ponurą, z włosami na oczach, z czapką nabakier, chwiejącego się na nogach. Nauczyciel zaraz go spostrzegł i powiedział coś na ucho nadzorcy szkolnemu; ten ostatni wynalazł wśród tłumu małego Prekossiego, i wziąwszy go za rękę, podprowadził do ojca. Chłopiec drżał. I nauczyciel i dyrektor zbliżyli się również; wielu chłopców skupiło się dokoła.
— Pan jesteś ojcem tego chłopczyka, wszak prawda? — spytał nadzorca kowala wesoło, tak, jakby się już znali oddawna. I, nie czekając odpowiedzi, dodał: — Winszuję panu takiego syna i radość pana podzielam. Patrz pan: z pomiędzy pięćdziesięciu czterech chłopców on dostał drugi medal; zasłużył nań za wypracowania piśmienne, za rachunki, za wszystko. Jest to dziecko pełne zdolności i dobrych chęci, które zajdzie daleko; chłopiec zacny i dobry, który pozyskał miłość i szacunek całéj klasy; może pan z niego być dumnym, ręczę panu.
Kowal, który słuchał z otwartemi usty, popatrzył uważnie na nadzorcę i dyrektora, a potem zwrócił oczy na syna, który stał przed nim drżący, ze spuszczoną głową; i jakby po raz pierwszy w téj chwili dopiero przypomniał i zrozumiał wszystkie te udręczenia, które zadawał malcowi, i całą ową słodycz, całe to bohaterskie męztwo, z którém syn cierpiał, — na twarzy jego odbiło się naraz jakieś głupie zdziwienie, potém boleść ponura, wreszcie rozczulenie gwałtowne i smutne — i, ruchem szybkim uchwyciwszy chłopczynę za głowę, przycisnął go do piersi.
Wszyscy przeszliśmy obok niego; ja go zaprosiłem do nas do domu, na czwartek, wraz z Garronem i Krossim; inni go witali; ci go całowali, tamci dotykali się do jego medalu, każdy mu coś powiedział. A ojciec patrzył na nas zdumiony, tuląc ciągle do siebie syna, który łkał zcicha.


DOBRE POSTANOWIENIE.
5, niedziela.

Medal, dany Prekossiemu, sprawił mi pewien wyrzut sumienia, — mnie, com dotąd ani razu jeszcze medalu nie dostał. Od pewnego czasu niedobrze się uczę i jestem niezadowolony z siebie, a i nauczyciel, i mój ojciec i mama są również niezadowoleni. Już nawet i zabawa nie sprawia mi téj przyjemności, co dawniéj; kiedym pracował z ochotą, to po nauce, porwawszy się od stolika, biegłem do zabawy z taką radością, jak gdybym co najmniej od miesiąca się nie bawił. Nawet i do stołu z rodzicami, braciszkiem i siostrą nie zasiadam już z tem zadowoleniem, co dawniéj. Coś, jakby ciężar, leży mi ciągle na sercu, a głos wewnętrzny ustawicznie powtarza: „niedobrze, niedobrze.” Wieczorem widzę tylu chłopców, powracających z roboty i przechodzących po placu wśród gromadek robotników; wszyscy znużeni, lecz weseli, przyśpieszają kroku, pragnąc niecierpliwie czemprędzej znaleźć się w domu i zasiąść do stołu; rozmawiają głośno, śmieją się, klepią się po ramionach rękami czarnemi od węgla, lub białemi od wapna; i myślę sobie, że pracowali od wschodu słońca do téj pory, a z nimi i ci inni, jeszcze mniejsi, którzy przez dzień cały byli na wierzchołkach dachów, przed piecami kuźnic, wśród maszyn, i w wodzie, i pod ziemią, za jedyny posiłek mając nieco chleba; i wstyd mnie ogarnia, mnie, com przez ten czas cały zaledwie jakie cztery stronice niechętnie zapisał. I jestem z siebie niezadowolony bardzo, o, bardzo! Widzę dobrze, iż ojciec niewesół i chciałby mi powiedziéć, że ja go zasmucam, ale żałuje mnie, jeszcze się ociąga, jeszcze wyczekuje, — drogi mój ojciec, który tak wiele pracuje! Wszystko tu jego, wszystko to, co widzę dokoła siebie w domu, wszystko, czego się dotknę, wszystko, w co się ubieram, czém się żywię, co mnie uczy, co bawi, wszystko to owoc jego pracy, — a ja nie pracuję; wszystko kosztowało go wiele myślenia, znoju, ofiar, przykrości i trudu, a ja się trudu boję! Ach, nie, to niesprawiedliwość zbyt wielka i to zabardzo mnie trapi. Chcę zacząć poprawę od dzisiaj, chcę zabrać się do nauki, jak Stardi, z zaciśniętemi zębami i pięściami, oddać się jéj ze wszystkich sił mojéj woli i mego serca; chcę przezwyciężać sen wieczorem, zrywać się szybko z łóżka z rana, mózg sobie wytężać bez przerwy, odpędzać lenistwo bez litości, pracować, cierpiéć nawet, choćby zachorować, byle raz już skończyć wlec takie życie nudne, opieszałe, które i mnie poniża i innych zasmuca. Śmiało więc do pracy! Do pracy z całych sił, z całéj duszy! Do pracy, która uczyni mi wypoczynek słodkim, zabawy miłemi, obiad wesołym, — do pracy, która mi wróci dobry uśmiech mego nauczyciela i błogosławiony pocałunek mego ojca.


MAŁA LOKOMOTYWA.
10, piątek.

Prekossi przyszedł do nas wczoraj z Garronem. Zdaje mi się, że gdyby nawet byli synami książąt, nie przyjmowanoby ich z większemi honorami, z większą radością. Garrone po raz pierwszy przybywał, — najprzód dlatego, że jest dzikus, powtóre, iż się wstydzi pokazywać między ludźmi, że taki duży, a jest dopiero w trzeciéj klasie. No, ale to nie jego wina przecież, skoro dwa lata chorował. Poszliśmy wszyscy drzwi otwierać, kiedy zadzwonili. Krossi nie przyszedł, bo nareszcie jego ojciec z Ameryki powrócił po sześciu latach niebytności. Moja matka zaraz ucałowała Prekossiego, mój ojciec przedstawił jéj Garrona, mówiąc:
— Oto, ten tu, nietylko dobry chłopiec, ale szlachetny, zacny człowiek.
A on spuścił swoją dużą, krótko ostrzyżoną głowę, uśmiechając się ukradkiem do mnie. Prekossi miał swój medal przypięty do ramienia i był bardzo zadowolony, bo ojciec jego zabrał się do pracy, i już od dni pięciu nie pije, i zawsze chce syna mieć przy sobie w kuźni, aby mu towarzystwa dotrzymywał, i całkiem innym zdaje się być człowiekiem. Zaczęliśmy się bawić — ja wydostałem wszystkie moje cacka; Prekossi osłupiał z zachwytu na widok pociągu kolei żelaznéj z maszyną, która sama się porusza, kiedy się ją nakręci; nigdy takiéj zabawki nie widział; pożerał oczami czerwone i żółte wagoniki. Dałem mu klucz, aby się bawił, aby sam lokomotywę nakręcił; on ukląkł przy pociągu i już głowy nie podniósł. Nie widziałem go jeszcze tak uradowanym. Co chwila mówił: „Przepraszam, przepraszam” — odsuwając nas rękami, abyśmy nie zatrzymali pociągu, a potem brał i ustawiał wagoniki na nowo, tak uważnie, tak ostrożnie, jakby były szklane, bał się zaćmić, zachuchać je oddechem, i wycierał je oglądając i z góry, i z boku, i z dołu, i uśmiechając się do siebie. My wszyscy, stojąc dokoła, patrzyliśmy na niego; patrzyliśmy na tę szyjkę cienką, na te biedne uszki, które kiedyś skrwawionemi widziałem, na ten kaftan wielki z pozawijanemi rękawami, z których wysuwały się dwie wątłe, wychudłe rączyny, co się podnosiły tyle razy, aby twarz przed biciem osłonić... Ach! w téj chwili rzuciłbym mu do nóg wszystkie moje zabawki i wszystkie moje książki; odjąłbym sobie od ust ostatni kawał chleba, aby jemu go dać; zwlókłbym z siebie ubranie, aby jego ubrać; padłbym na kolana, aby ucałować mu ręce.
„Ten pociąg przynajmniéj oddam mu koniecznie“ — pomyślałem sobie; ale trzeba było uzyskać na to pozwolenie ojca.
Gdym sobie tak myślał, uczułem, że mi ktoś z tyłu do ręki włożył kartkę papieru: ojciec mój napisał na niéj ołówkiem:
Prekossiemu podoba się twój pociąg kolei. On nie ma zabawek. Czy tobie serce nic nie doradza?
Natychmiast obu rękami uchwyciłem lokomotywę i wagony, i wszystko mu położyłem na ręce, mówiąc:
— Weź, to twoje.
On spojrzał na mnie — nie rozumiał.
— To twoje — powtórzyłem, — ja ci to daruję.
Wówczas on popatrzył na mego ojca i na moją matkę jeszcze bardziéj zdziwiony i zapytał mnie:
— Ależ za co?
Mój ojciec rzekł:
— Darowuje ci to Henryk, bo jest twoim przyjacielem, bo ciebie kocha... na uczczenie twego medalu.
Prekossi spytał nieśmiało:
— Mamże to zabrać... do domu?
— A jakże! — odpowiedzieliśmy wszyscy.
Stał już na progu, a jeszcze nie odważał się odejść. Był szczęśliwy! Przepraszał drżącemi ustami i śmiał się. Garrone dopomógł mu do zawinięcia pociągu w chustkę i, schylając się, wysypał kilka obwarzanków, któremi miał wypchane kieszenie.
— Którego dnia — powiedział do mnie Prekossi — przyjdziesz, wszak prawda, do nas, do kuźni, zobaczyć, jak mój ojciec pracuje. Dam tobie gwoździ, ot co!
Moja matka wetknęła kilka kwiatów w dziurkę od guzika kurteczki Garrona, aby je od niéj zaniósł swojéj matce.
Garrone powiedział swoim grubym głosem: „dziękuję,“ nie podnosząc brody od piersi.
Ale w jego oczach odbijała się cała jego szlachetna, poczciwa dusza.


PYCHA.
11, sobota.

I powiedzieć, że Karol Nobis czyści i wyciera sobie rękaw z przesadą, gdy Prekossi dotknie się go przypadkiem! Ten Nobis to pycha wcielona, dlatego, iż jego ojciec jest bogaczem. Ależ i ojciec Derossiego także jest bogaty! Nobis chciałby miéć ławkę dla siebie jednego, w wiecznéj obawie, by go kto nie powalał, patrzy na wszystkich z góry, ma zawsze pogardliwy uśmiech na ustach; biada potrącić mu nogę, gdy się wychodzi z klasy w szeregach po dwoje! O byle co rzuci w twarz najobelżywsze słowo i grozi, że ojca przyprowadzi do szkoły. Ojca!... a no, przecież wiemy, co dostał od ojca, kiedy synowi węglarza powiedział: hołysz! Jakiego się to wówczas wstydu nałykał! Takiego pyszałka nie widziałem nigdy. Nikt z nim nie rozmawia, nikt mu nie powie: „do widzenia,“ kiedy wychodzimy ze szkoły, ani pies by się nie znalazł, żeby mu lekcyę podszepnąć, kiedy jéj nie umie. A on wszystkich niecierpi, udaje przedewszystkiém, iż najbardziej pogardza Derossim, bo jest pierwszym w klasie, i Garronem, bo go każdy kocha. Lecz Derossi nigdy nawet spojrzeć nań nie raczy, a Garrone, gdy mu mówią, iż Nobis źle się o nim wyraża, odpowiada tylko:
— Ten chłopiec pełen jest tak głupiéj pychy, iż nie wart jest nawet moich kuksów.
Koretti również, kiedy dnia pewnego Nobis uśmiechał się pogardliwie, patrząc na jego czapeczkę z kociéj skóry, powiedział mu:
— Idź-no lepiéj, idź do Derossiego i od niego się naucz, jak być wielkim panem!
Wczoraj poskarżył się nauczycielowi, iż Kalabryjczyk trącił go nogą. Nauczyciel spytał Kalabryjczyka:
— Czyś to naumyślnie zrobił?
— Nie, proszę pana, przypadkiem — odpowiedział śmiało.
Nauczyciel rzekł:
— Zabardzoś obraźliwy, Nobis.
A Nobis z tą swoją miną zaraz się odciął:
— Powiem ojcu.
Wówczas nauczyciel się rozgniewał.
— Twój ojciec powie, iż byłeś winny, jak i tamtym razem, co to pamiętasz... A zresztą, w szkole tylko ja, nauczyciel, sądzę i karzę. — Potem dodał łagodnie: — Radzę ci, Nobis, zmień postępowanie, bądź uprzejmy i dobry dla twych towarzyszy. Widzisz przecie, są tu synowie robotników i panów, ludzi bogatych i ubogich, i wszyscy się przyjaźnią, kochają, są jakby bracia. Dlaczegóż ty nie czynisz, jak inni? Takby cię to mało kosztowało pozyskać sobie serca wszystkich, a i sam takbyś się czuł zadowolonym!... No có? nie masz mi na to nic do odpowiedzenia?
Nobis, który całej tej przemowy słuchał z swoim pogardliwym uśmiechem, odrzekł chłodno:
— Nie, panie nauczycielu.
— Możesz usiąść — powiedział nauczyciel. — Żal mi ciebie. Jesteś chłopiec bez serca.
I wszystko zdawało się być na tem skończone; ale murarczuk, który siedzi w pierwszéj ławce, obrócił swoją okrągłą twarz do Nobisa, co siedzi w ostatniéj, i zrobił mu swoją minę, ale tak piękną, tak śmieszną, że cała klasa wybuchła śmiechem. Nauczyciel wygderał go za to, ale i sam był zmuszony ręką sobie usta zasłonić, aby ukryć śmiech. I Nobis równie się rozśmiał, ale tym śmiechem zjadliwym, co to nie idzie na zdrowie.


RANIONY PRZY PRACY.
13, poniedziałek.

Nobis i Franti — to para dobrana; ani jeden, ani drugi nie wzruszył się dzisiejszego rana na ów straszny obraz, który się przed naszemi oczami przesunął. Wyszedłszy ze szkoły, stałem z ojcem, przyglądając się kilku łobuzom z drugiej klasy, którzy, rzucając się na kolana, połami paltotów i czapkami zmiatali śnieg z lodu na rynsztokach, aby ślizgawkę lepszą uczynić, kiedy ujrzeliśmy nadciągający z głębi ulicy tłum ludzi, idących śpiesznym krokiem, ponurych, jakby przerażonych, mówiących pocichu. W środku szło trzech żołnierzy straży miejskiéj, za nimi dwóch mężczyzn, dźwigających nosze. Chłopcy nadbiegli zewsząd, Tłum zbliżał się ku nam. Na noszach leżał człowiek, blady jak trup, z głową przechyloną na jedno ramię, z włosami potarganemi, zakrwawionemi, z którego ust i uszu krew płynęła; a obok noszów postępowała kobieta z dzieckiem na ręku, która zdawała się być obłąkaną i od czasu do czasu wołała:
— Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!
Za kobietą szedł chłopiec z teką uczniowską pod pachą i łkał rozpaczliwie.
— Co się to stało? — spytał mój ojciec.
Ktoś odpowiedział, i to jakiś murarz, który spadł z czwartego piętra domu, podczas roboty. Niosący rannego przystanęli na chwilę. Wielu odwróciło twarz z przerażeniem od strasznego widoku. Spostrzegłem nauczycielkę o czerwonem piórku, która podtrzymywała moją nauczycielkę z pierwszéj klasy, blizką omdlenia. W téj saméj chwili ktoś mnie trącił w łokieć: był to murarczuk, blady, drżący na całém ciele. Musiał niechybnie myśléć o swoim ojcu. I ja również o nim myślałem. Ja przynajmniéj mogę być spokojny, znajdując się w szkole, bo wiem, że mój ojciec jest w domu, że siedzi przy stoliku, zdala od wszelkiego niebezpieczeństwa; lecz ilu to moich towarzyszy myślą sobie, że ich ojcowie pracują na rusztowaniach wysokich, lub w pobliżu kół od maszyn parowych, i że jeden ruch, jeden krok niebaczny może im śmierć sprowadzić! Są oni z tego względu podobni do synów żołnierzy, których ojcowie znajdują się na wojnie. Murarczuk patrzył, patrzył, i drżał coraz silniej, aż mój ojciec to spostrzegł i powiedział mu:
— Idź, idź, chłopcze, do domu, idź zaraz do twego ojca, a znajdziesz go spokojnym i zdrowym, idź!
Murarczuk poszedł, oglądając się za każdym krokiem poza siebie. Tymczasem tłum ruszył dalej, a kobieta wołała ciągle rozdzierającym duszę głosem:
— Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!
— Żyje, żyje, nie umarł — mówili jéj wszyscy. Lecz ona nie słyszała tego i włosy sobie rwała na głowie. Wtém usłyszałem, jak jakiś głos pełen oburzenia zawołał:
— Ty się śmiejesz!?
I spostrzegłem jednocześnie człowieka z dużą, czarną brodą, który utkwił pałające oczy we Frantim, co się jeszcze uśmiechał.
Wówczas ów człowiek, wymierzywszy mu silny policzek, czapkę jego rzucił na ziemię i rzekł:
— Głowę odkryj, łotrze, kiedy przeciąga orszak z ranionym przy pracy!
Tłum już się był oddalił, a na bruku długie pasmo krwi pozostało.


WIĘZIEŃ.
17, piątek.

Ach! oto zapewne najbardziej dziwny wypadek z całego roku! Ojciec mój zabrał mnie z sobą wczorajszego rana w okolice Moncalieri, aby obejrzeć pewną willę do wynajęcia na przyszłe lato, gdy w tym roku nie pojedziemy już do Chieri — i zdarzyło się, że ten, co miał klucze od owéj willi, był to pewien nauczyciel, który jednocześnie pełni tu obowiązek rządcy domu. Ten pan oprowadził nas po całéj willi, następnie poprosił do swego pokoju, abyśmy wypoczęli i ugasili pragnienie. W pokoju, na stoliku, pomiędzy szklankami stał kałamarz drewniany, kształtu ostrokręgu, w dziwny sposób rzeźbiony. Widząc, iż mój ojciec jemu się przygląda, nauczyciel powiedział:
— Ten kałamarz jest dla mnie drogą pamiątką... gdybyś pan znał jego dzieje!
I opowiedział je nam.
Przed kilku laty był on nauczycielem w Turynie i przez całą jednę zimę dawał lekcye więźniom w więzieniu sądowém. Odbywał lekcye w kościele więzienia, który jest całkiem okrągły i w którego wysokich i nagich murach dokoła znajdują się czworoboczne okienka, opatrzone kratą żelazną; każde zaś z takich okienek ma za sobą malutką celkę. Odbywał lekcye, przechadzając się po zimnym i ciemnym kościele, a jego uczniowie stali przy owych okienkach, z kajetami opartemi na kracie, ukazując jedynie swoje twarze w półcieniu, twarze wychudzone, ponure, brody długie, siwe i rozczochrane, oczy nieruchome złodziei i zbójów. Był tam jeden, pomiędzy innymi, pod numerem 78, który był uważniejszy od innych, uczył się pilnie i patrzył na nauczyciela wzrokiem pełnym uszanowania i wdzięczności. Był to młody człowiek, z czarnym zarostem, bardziéj nieszczęśliwy niż niegodziwy, jakiś stolarz, hebanista, który, będąc czeladnikiem, w przystępie gniewu, niepomny na to, co czyni, cisnął heblem w swego majstra, który go od niejakiegoś czasu ciągle prześladował, i zadał mu śmiertelną ranę w głowę; za to skazany został na kilka lat więzienia. W ciągu trzech miesięcy wyuczył on się czytać i pisać, i czytał bez przerwy, a im więcéj się uczył, tém większy żal zdawał się okazywać za popełniony występek, tém lepszym się stawał. Pewnego dnia, przy końcu lekcyi, ruchem dał znak nauczycielowi, iż pragnie, aby się tenże przybliżył, a gdy nauczyciel się zbliżył, powiedział mu ze smutkiem, iż nazajutrz ma być wysłanym z Turynu do więzienia w Wenecyi, aby tam odsiadywać dalsze lata swéj kary, i pożegnawszy go, poprosił jeszcze głosem pełnym pokory i wzruszenia, aby mu pozwolił dotknąć się jego ręki. Nauczyciel rękę mu podał, on ją ucałował; potém powiedział:
— Dziękuję! Dziękuję! — i zniknął za kratą.
Ręka nauczyciela była mokra od łez biednego przestępcy. Nazajutrz, gdy przybył na lekcyę, już owa celka była przez innego zajęta.
„Minęło lat sześć. „Myślałem wcale o czém inném, ni o owym biedaku-mówił daléj nauczyciel, gdy oto przedwczoraj rano widzę wchodzącego tu do mnie jakiegoś nieznajomego człowieka, z dużą, czarną brodą, już nieco przyprószoną siwizną, dość nędznie ubranego; człowiek ten mnie pyta:
— To pan, szanowny panie, jesteś tym a tym nauczycielem?
— Tak; a któż pan jesteś? — pytam ja z kolei.
— Jestem więzień z pod N. 78-go — odpowiada; — pan mnie nauczył czytać i pisać przed laty sześciu; i, jeżeli jeszcze pan sobie to przypomina, pan mi podał rękę na pożegnanie, na ostatniéj lekcyi; teraz odpokutowałem ju moją winę i przyszedłem... prosić pana, abyś mi tę wielką łaskę uczynił i zechciał przyjąć ode mnie drobnostkę, rzecz bez żadnéj wprawdzie wartości, ale którą zrobiłem moją własną ręką w więzieniu. Czy pan się zgodzi wziąć ją na pamiątkę ode mnie, panie nauczycielu?
Takem się zdziwił, żem na razie nic nie mógł odpowiedzieć. On wziął widocznie moje milczenie za odmowę daru, bo popatrzył na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: Sześć lat męczarni nie wystarczyły więc, aby winę z rąk moich zmazać! — lecz w jego spojrzeniu było tyle boleści, i natychmiast wyciągnąłem rękę, aby wziąć ów przedmiot. Oto on.“
Przyjrzeliśmy się uważnie kałamarzowi; zdawało się, iż został zrobiony końcem ostrego gwoździa; robota taka musiała trwać długo, niezmiernie długo, a cierpliwość przy jéj wykonaniu niesłychana; u dołu było wyrzeźbione pióro, leżące wpoprzek kajetu, a dokoła napis: Memu nauczycielowi. Pamiątka od 78-go numeru. Sześć lat! A pod spodem, drobniejszem pismem: Nauka i nadzieja...
Nauczyciel nic więcéj nie powiedział, pożegnaliśmy go niebawem. Ale przez całą drogę z Moncalieri do Turynu nie mogłem już wybić sobie z głowy tego więźnia, ukazującego twarz z poza kraty okienka, jego pożegnania z nauczycielem, owego biednego kałamarza, zrobionego w więzieniu, który tyle rzeczy mówił — i śniłem o nim w nocy i dzisiejszego rana ciągle jeszcze o nim myślałem... daleki od przeczuwania téj niespodzianki, jaka mnie czekała w szkole! Skorom tylko wszedł do mojéj nowéj ławki, obok Derossiego, i napisał zadanie rachunkowe na egzamin miesięczny, zaraz opowiedziałem memu sąsiadowi całą historyę o więźniu i kałamarzu i o tém, jak kałamarz wyglądał z tém piórem wpoprzek kajetu i z tym napisem dokoła: Sześć lat! Derossi drgnął na te słowa i zaczął patrzyć na przemiany to na mnie, to na Krossiego, który siedział w ławce przed nami, plecami obrócony do nas, cały zagłębiony w swojem zadaniu.
— Cicho! — szepnął potem, chwytając mnie za ramię. — Nie wiesz? Krossi powiedział mi onegdaj, iż widział przez chwilę kałamarz drewniany w ręku swego ojca, który z Ameryki powrócił: kałamarz w kształcie ostrokręgu, ręcznéj roboty, z wyrzeźbioném piórem i kajetem... to ten sam... sześć lat... On mówi, iż jego ojciec był w Ameryce, a on natomiast siedział w więzieniu... Krossi był malutki, gdy jego ojciec ową zbrodnię popełnił, nie pamięta tego, matka nie powiedziała mu prawdy, nie wie o niczém; niechże ci się o tém i słówko nie wymknie!
Oniemiały, siedziałem z utkwionemi w Krossim oczami. Wówczas Derossi rozwiązał zadanie i pod ławką przesunął je Krossiemu; dał mu ćwiartkę papieru; wyjął mu z ręki: „Posługacza przy chorym tatce,“ opowiadanie miesięczne, które nauczyciel dał mu do przepisania, aby je zamiast niego przepisać; podarował mu kilka piór, pogłaskał go po plecach, kazał mi dać słowo, że nic nikomu nie powiem; a kiedyśmy wychodzili ze szkoły, powiedział mi z pośpiechem:
— Wczoraj przyszedł ojciec po niego, pewnie i dziś będzie: rób tak, jak ja będę robił.
Wyszliśmy na ulicę; ojciec Krossiego stał ju tam nieco na uboczu: mężczyzna z czarną brodą, już siwiejącą, nędznie ubrany, z wychudzoną, bladą, lecz myślącą twarzą. Derossi uścisnął rękę Krossiemu, tak, aby ojciec to widział, i rzekł głośno:
— Do widzenia, Krossi! — i dłonią pieszczotliwie pogłaskał go pod brodę; ja uczyniłem to samo.
Lecz robiąc to, Derossi zczerwieniał jak wiśnia; ja również. Ojciec Krossiego spojrzał na nas uważnie, z wyrazem serdecznym, ale w jego wzroku odbiło się również coś jakby niepokój, jakby podejrzenie, od którego zimno się nam jakoś zrobiło.


POSŁUGACZ PRZY CHORYM TATCE.
(Opowiadanie miesięczne).

Pewnego rana, w dżdżysty dzień marcowy, chłopczyk ubrany po wiejsku, cały przemokły i zabłocony, z zawiniątkiem odzieży pod pachą, stanął przed odźwiernym głównego szpitala w Neapolu i zapytał o swego ojca, pokazując mu list. Miał twarz piękną, ściągłą, płeć śniadą, bladawą, oczy myślące, i grube, napół otwarte usta, z poza których ukazywały się bialutkie zęby. Przybywał z pewnej wsi z okolic Neapolu. Jego ojciec, wyjechawszy z domu przed rokiem do Francyi, aby tam szukać zarobku, powrócił był do Italii i przed paru dniami wysiadłszy na ląd w Neapolu, tu niespodzianie się rozchorował i tyle zaledwie miał czasu, aby w kilku wyrazach donieść w liście rodzinie o swojem przybyciu i zawiadomić ją, że idzie do szpitala. Jego żona, zrozpaczona tą nowiną, nie mogąc sama ruszyć z domu, bo miała jedno dziecko chore, a drugie przy piersi, posłała do Neapolu najstarszego syna, dawszy mu kilka soldów, aby swego ojca, swego tatę — jak tam mówią — doglądał w chorobie; chłopak zrobił piechotą z jakie pięć mil drogi. Odźwierny, rzuciwszy okiem na list, zawołał jednego z posługaczy szpitalnych i powiedział mu, aby chłopca zaprowadził do ojca.
— Do jakiego ojca? — spytał posługacz.
Chłopiec, drżąc z obawy usłyszenia jakiéjś smutnej wiadomości, powiedział nazwisko ojca. Posługacz nie mógł sobie przypomniéć takiego nazwiska.
— Stary robotnik, z zagranicy przybyły? — zapytał.
— Robotnik, tak jest — odrzekł chłopiec zaniepokojony; — ale niezbyt stary. Z zagranicy wraca, tak.
— W szpitalu od jak dawna? — spytał posługacz.
Chłopiec rzucił okiem na list.
— Od pięciu dni.
Posługacz myślał przez chwilę; potem, jakby sobie coś naraz przypomniał, zawołał:
— A! już wiem. Czwarta sala, łóżko w głębi
— Czy bardzo chory? Jak się ma? — pytał z niepokojem chłopczyna.
Posługacz popatrzył na niego w milczeniu, potem rzekł:
— Chodź ze mną.
Po schodach weszli na pierwsze i na drugie piętro, przebyli cały długi korytarz i znaleźli się przy wejściu do pewnej sali, gdzie się ciągnęły dwa szeregi łóżek.
— Chodź! — powtórzył posługacz, wchodząc.
Chłopiec uzbroił się w odwagę i poszedł za nim, rzucając pełne obawy spojrzenie na prawo i na lewo, na blade, wychudzone twarze chorych, z których jedni mieli oczy zamknięte i wyglądali jak nieżywi, inni patrzyli w górę szeroko rozwartemi, nieruchomemi oczami, jakby przerażeni. Niektórzy jęczeli jak dzieci. W sali mrok panował, powietrze nasycone było ostrym zapachem lekarstw. Dwie Siostry Miłosierdzia przesuwały się między łóżkami, z buteleczkami w ręku. Znalazłszy się w głębi sali, posługacz zatrzymał się przy wezgłowiu jednego z łóżek, odchylił zasłony i rzekł:
— Oto twój ojciec.
Chłopiec wybuchnął płaczem i, upuściwszy na podłogę zawiniątko, głowę przytulił do ramienia chorego i jedną ręką uchwycił za jego rękę, która nieruchomie leżała na kołdrze. Chory się nie poruszył.
Chłopiec wstał, spojrzał na ojca i po raz drugi wybuchnął płaczem. Wówczas chory zwrócił na niego zwolna swoje oczy i zdawało się, iż go poznał. Lecz jego usta nie poruszyły się wcale, Biedny tato, jakże był zmieniony! Syn nigdyby go nie poznał. Włos mu posiwiał, broda urosła, miał twarz nabrzękłą, ciemno-czerwoną, na któréj skóra była jakby naciągnięta, błyszcząca, oczy stały się mniejszemi, usta nabrzmiały, cały wyraz twarzy inny, — tylko czoło i brwi były te same, co dawniéj. Oddychał z trudnością.
— Tato, mój tato! — powiedział chłopiec. — To ja! Czy mnie nie poznajesz? Ja, Cecyliusz, twój syn; przyszedłem ze wsi, przysłała mnie mama. Przyjrzyj się mnie dobrze... Czy mnie nie poznajesz? Powiedz choć słówko, tato drogi!
Ale chory, popatrzywszy na niego uważnie, zamknął oczy.
— Tato, tato! — wołał z płaczem chłopiec. — Co ci jest? Jam twój syn, twój Cecyliusz!
Chory nie poruszył się, i, jak przedtem, oddychał ciężko. Wówczas chłopiec, płacząc rzewnie, wziął krzesło, usiadł i czekał, nie spuszczając oka z twarzy ojca. „Przyjdzie przecież lekarz — myślał sobie — ten mi coś o ojcu powie.“ I zagłębił się w swych myślach, przypominając sobie tyle rozmaitych rzeczy o swoim dobrym tatusiu: jak to w dzień odjazdu żegnał go po raz ostatni już na parostatku, i o tych wszystkich nadziejach, które rodzina pokładała w tej podróży, i rozpacz matki, kiedy przyszedł list ojca, uwiadamiający o chorobie, o szpitalu... i pomyślał o śmierci, o tém, że jego ojciec może umrze, i o matce w żałobie, i o rodzinie w nędzy. I tak siedział czas długi, bardzo długi... Wtém jakaś ręka lekka, kobieca, dotknęła jego ramienia — i on się zbudził z zadumy; była to zakonnica.
— Na co chory mój ojciec? — zapytał ją natychmiast.
— To twój ojciec? — powiedziała zcicha, łagodnie Siostra Miłosierdzia.
— Tak, to mój ojciec... Przybyłem niezwłocznie. Co mu jest?
— Odwagi, chłopcze, odwagi — odrzekła mniszka; — zaraz przyjdzie lekarz.
I odeszła, nie powiedziawszy nic więcej.
W pół godziny potém rozległ się dzwonek i do sali wszedł lekarz z pomocnikiem; zakonnica i jeden posługacz szpitalny szli za nim, zatrzymując się przy każdém łóżku. To oczekiwanie wydało się całą, wiecznością dla naszego chłopca, a każdy krok lekarza powiększał jego bolesny niepokój. Nareszcie lekarz stanął przy najbliższem łóżku. Lekarz był to człowiek stary i przygarbiony, z poważnem obliczem. Nim od owego łóżka odstąpił, chłopiec zerwał się z krzesła, a kiedy się zbliżył, już płakał pocichu.
Lekarz popatrzył na niego.
— To synek tego chorego — powiedziała zakonnica; — dziś rano przybył ze wsi.
Lekarz położył mu dłoń na ramieniu, potém pochylił się nad chorym, wziął go za rękę, aby puls zbadać, dotknął się czoła. i zadał kilka pytań zakonnicy, która odpowiedziała:
— Nic nowego.
Lekarz zamyślił się chwilkę, następnie rzekł:
— To samo mu dawać, co dotąd.
Wówczas chłopiec ośmielił się zapytać głosem przerywanym od płaczu:
— Co jest memu ojcu?
— Nie rozpaczaj-że, chłopcze, odwagi! — odrzekł lekarz, kładąc mu znowu rękę na ramieniu. — Ma różę w twarzy. Choroba poważna, ale nadzieja jeszcze niestracona. Czuwaj przy nim. Obecność twoja może nań dobrze wpłynąć.
— Ależ mnie nie poznaje! — zawołał chłopiec z rozpaczą w głosie.
— Pozna cię... może jutro. Miéjmy nadzieję i nie trać odwagi.
Chłopiec jeszcze chciał pytać, ale nie śmiał. Lekarz odszedł. Od téj chwili rozpoczęło się dla małego Neapolitańczyka życie posługacza przy chorym. Nie mogąc nic innego uczynić, poprawiał mu poduszki i kołdrę, od czasu do czasu dotykał jego ręki, odpędzał muchy, co mu brzęczały nad głową, pochylał się nad nim za każdem jęknięciem, a kiedy zakonnica przynosiła mu wodę do picia lub lekarstwo, brał z jej rąk szklankę albo łyżkę i, zamiast niej, sam mu ją podawał. Chory czasem popatrzył na niego, ale żadnéj oznaki nie dawał, iżby go miał poznać. Tylko wzrok jego zatrzymywał się coraz dłużéj na nim, zwłaszcza wówczas, gdy sobie chustkę do oczu przykładał. I tak minął dzień pierwszy. W nocy chłopiec spał na dwóch krzesłach, w kąciku sali, a z rana wrócił do swej miłosiernej posługi.
W tym drugim dniu zdawało się, iż oczy chorego wyrażają początek świadomości. Na pieszczotliwy głos chłopczyny cóś jakby wdzięczność odbijała się na chwilę w jego wzroku, a raz nawet poruszył zlekka ustami, niby chciał doń przemówić. Po każdém, krótkotrwającem uśnięciu, otwierając oczy, zdawało się, iż szuka swego małego posługacza. Lekarz, który się pojawiał dwa razy, znalazł małe polepszenie w stanie chorego.
Ku wieczorowi, zbliżając mu do ust szklankę, chłopcu się zdało, że na tych ustach obrzękłych przemknął słaby uśmiech. I wówczas otucha i nadzieja wstąpiły w chłopczynę. A z tą nadzieją, że go ojciec poznał, że go słyszy, rozumie choć trochę, mówił doń, mówił długo o matce, o małych siostrzyczkach, o tem, jak razem powrócą do domu, i w słowach gorących i pełnych miłości prosił go, aby dobréj był myśli. A choć często wątpił, aby go chory rozumiał, jednak pomimo to mówił doń, bo mu się zdawało, iż nawet nie rozumiejąc, słucha z zadowoleniem tego głosu, tak niezwykłego, w którym dźwięczały miłość i smutek. I w taki sposób upłynął dzień drugi, trzeci i czwarty, wśród chwilowych małych polepszeń i nagłych zmian na gorsze; a chłopiec był tak oddany pielęgnowaniu chorego, iż zaledwie dwa razy dziennie nieco chleba z serem przegryzał, które mu przynosiła zakonnica, i prawie nie widział tego, co się działo dokoła — ani chorych blizkich skonania, ani nadbiegania niespodzianego Sióstr Miłosierdzia w nocy do umierających, ani płaczu i rozpaczy odwiedzających, co odchodzili pozbawieni nadziei, ani wszystkich tych scen, pełnych żałoby i bólu życia szpitalnego, które w innych warunkach niezawodnieby go przeraziły i wzruszyły do głębi.
Godziny, dnie upływały, a on był ciągle tam, przy swoim tacie, uważny, troskliwy, baczny na każdy ruch chorego, drżący za każdem jego westchnieniem, za każdem jego spojrzeniem, wstrząsany bezustannie to nadzieją, która rozjaśniała mu duszę, to znów zwątpieniem, które ściskało mu serce.
Piątego dnia niespodzianie stan chorego znacznie się pogorszył. Lekarz, zapytany, pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że już wszystko skończone, a chłopiec padł na krzesło i wybuchnął płaczem. A jednak było cóś, co go pocieszało. Pomimo, iż stan chorego się pogarszał, jemu wszakże się zdawało, iż chory odzyskuje zwolna przytomność. Patrzył na chłopca coraz dłużéj, uważniéj, z coraz widoczniejszym wyrazem tkliwości i rozczulenia, od nikogo już nie chciał brać lekarstwa, tylko od niego, i coraz to częściéj robił ustami ruch taki, jakby chciał cóś powiedziéć; a ruch ten był nieraz tak jasny, tak widoczny, iż syn chwytał go silnie za ramię, ożywiony niespodzianą nadzieją, i mówił mu niemal radośnie:
— Odwagi, odwagi, tatko; wyleczysz się i wrócimy razem do domu, do mamy; już niedługo, zobaczysz!
Była czwarta po południu i właśnie chłopak dał się porwać jednemu z takich wzruszeń, pełnych czułości i nadziei, kiedy naraz z poza drzwi, najbliższych owéj sali, usłyszał prędkie kroki, a potém głosem silnym wyrzeczone tylko te słowa: „Do widzenia, siostro!“ na które jednak porwał się na nogi z okrzykiem tłumionym.
W téj saméj chwili wszedł do sali człowiek z dużém zawiniątkiem w ręku. Za nim szła Siostra Miłosierdzia. Chłopak wydał przeraźliwy okrzyk, nie mogąc ruszyć się z miejsca.
Nowoprzybyły obejrzał się, popatrzył na niego przez chwilę i z okrzykiem: „Cecyliusz!“ rzucił się ku niemu.
Chłopiec padł w ramiona swego ojca, od zmysłów niemal odchodząc. Zakonnice, posługacze, felczer, nadbiegli zdziwieni. Chłopiec nie mógł mówić, nie mógł tchu złapać.
— O mój synu! — zawołał ojciec, popatrzywszy przez chwilę uważnie na chorego i pokrywając chłopca pocałunkami. — Synu mój drogi! jakże się to stało? Zaprowadzono cię do łóżka innego. A ja rozpaczałem, a ja się niepokoiłem, odebrawszy list od mamy, w którym pisze: posłałam Cecyliusza. Biedny chłopcze! Od jak dawna tu jesteś? A to dziwna pomyłka! Ja, dzięki Bogu, niebardzom chorował; skończyło się na lekkiej gorączce. Widzisz? Patrz, synku, mocno stoję na nogach! A mama jak się ma? A Konczetta? A malutka? Ja zaraz wychodzę ze szpitala. Chodź więc, prędko, za mną! No, no! Mój Boże! i ktoby to pomyślał!...
Chłopiec z trudnością, zdobył się na krótką, odpowiedź co do swéj rodziny.
— Ach, jakżem szczęśliwy! Boże! Boże! Jakież okropne chwile przebyłem!
I całował ojca i ściskał. Ale nie ruszał się z miejca.
— No, chodź-że już, chodź! — rzekł ojciec. — Jeszcze dziś przed nocą, staniemy w domu. Idźmy.
I pociągnął go do siebie.
Chłopak obejrzał się na chorego.
— Idziesz-że, czy nie idziesz? — zapytał go ojciec zdziwiony.
Chłopczyk raz jeszcze spojrzał na chorego, który w téj chwili oczy otworzył i patrzył na niego. Wówczas z serca chłopczyny cały potok słów popłynął:
— Nie, tato, zaczekaj... oto, widzisz, nie mogę. Ten staruszek... Od pięciu dni przy nim jestem. Ciągle na mnie patrzy. Myślałem, żeś to ty, tato. Kochałem go. Patrzy na mnie... daję mu pić... chce mnie mieć zawsze przy sobie... teraz jest bardzo chory; tato, przepraszam, ale nie mam odwagi... Ja nie wiem... tak mi przykro; wrócę jutro do domu... pozwól mi jeszcze tu czas jakiś pozostać; niedobrze byłoby, gdybym go porzucił. Widzisz sam, jak na mnie patrzy... ja nie wiem, kto on taki, ale chce mnie miéć przy sobie. Umarłby sam... Pozwól mi tu zostać, drogi tato!
— Poczciwy malec! — zawołał posługacz.
Ojciec stał niespokojny, patrząc na syna; potem spojrzał na chorego.
— Kto on? — spytał.
— Wieśniak, tak samo jak wy — odrzekł posługacz; — przybył tak samo z zagranicy, wszedł do szpitala tego samego dnia co i wy. Przyniesiono go nieprzytomnego, tak, iż nic nie mógł powiedziéć. Może ma rodzinę, dzieci, daleko. Może mu się zdaje, że ten wasz chłopak to jego syn.
Chory wciąż patrzył na chłopca.
Ojciec powiedział:
— Zostań.
— Już nie na długo tu zostanie — rzekł pocichu posługacz.
— Zostań — powtórzył ojciec. — Poczciwe masz serce. Ja zaraz idę do domu uspokoić matkę. Oto pięć franków na twoje potrzeby. Bądź zdrów, dobry mój chłopaku. Do widzenia!
Uścisnął go, popatrzył nań, długo, uważnie, pocałował kilka razy w czoło i wyszedł.
Chłopiec powrócił na swoje miejsce przy łóżku chorego, w którego oczach odbiło się zadowolenie. I Cecyliusz oddał się na nowo posłudze przy owym biedaku, nie płacząc już wprawdzie, ale z tą samą troskliwością, z tą samą cierpliwością co przedtém; znowu mu podawał lekarstwa i wodę do picia, znowu mu poprawiał, poduszki, gładził jego rękę, mówił słodko, dodając otuchy. Cały ten dzień go dogądał, doglądał i przez noc całą, następny dzień przy nim spędził. Ale stan chorego coraz się pogarszał; twarz jego stopniowo przybierała barwę fioletową, oddech stawał się z każdą chwilą trudniejszym, niepokój wzrastał, z ust wydobywały się niezrozumiałe okrzyki, puchlina doszła do rozmiarów strasznych. Podczas wieczornej wizyty lekarz powiedział, iż chory nocy nie przeżyje. I wówczas Cecyliusz podwoił troskliwość i ani na jednę chwilę oka z chorego nie spuszczał. A i chory nań patrzył, patrzył ciągle jeszcze, od czasu do czasu poruszał ustami z wysiłkiem, jakby mu chciał cóś powiedzieć, i wyraz nieopisanéj tkliwości świecił mu chwilami w oczach, które coraz stawały się mniejszemi i coraz bardziéj zachodziły jakby mgłą jakąś. I tej nocy chłopiec czuwał przy nim, aż do chwili, gdy w oknach ukazał się brzask zorzy porannéj i Siostra Miłosierdzia nadeszła. Zakonnica zbliżyła się do łóżka, rzuciła okiem na chorego i oddaliła się śpiesznie. W parę chwil potem wróciła z dyżurnym lekarzem i z posługaczem, który niósł latarkę.
— Ostatnie to chwile — powiedział lekarz.
Chłopiec ujął rękę chorego; ten oczy otworzył, popatrzył na niego i napowrót je zamknął. W téj chwili zdało się chłopakowi, iż uczuł uścisk ręki.
— Rękę mi uścisnął! — zawołał.
Lekarz stał czas jakiś pochylony nad chorym, potem podniósł głowę. Siostra Miłosierdzia zdjęła krucyfiks ze ściany.
— Umarł! — zawołał chłopiec.
— Idź, dziecko — powiedział lekarz. — Możesz wracać do domu, twój zacny czyn już spełniony. Idź i niech ci Bóg szczęści, niech cię błogosławi, boś ty wart tego. Bywaj zdrów chłopczyno.
Zakonnica, która się była oddaliła na chwilę. wróciła z bukiecikiem fijołków, wyjętym ze szklanki na oknie, i podała go chłopakowi, mówiąc:
— Nic innego dać ci nie mogę. Zachowaj to na pamiątkę szpitala.
— Dziękuję — odpowiedział chłopiec, biorąc fijołki jedną ręką, a drugą ocierając łzy; — ale taką długą drogę mam odbyć piechotą... zgniótłbym go. zepsuł.
I rozwiązawszy bukiecik, rozsypał fijołki po łóżku zmarłego, mówiąc: — Zostawię je na pamiątkę temu biedakowi. Dziękuję, siostro. Dziękuję, panie doktorze.
Potém, zwracając się ku zmarłemu dodał:
— Żegnam ciebie...
I podczas gdy w myśli szukał odpowiedniej nazwy, którąby mógł mu dać, z serca na usta wybiegło mu słodkie imię, które mu od dni pięciu już dawał, i wyrzekł z cichym płaczem:
— Żegnam ciebie, biedny tato!
To powiedziawszy, wziął swoje zawiniątko i powoli, gdyż był bardzo znużony, wyszedł. Na niebie płonęła zorza poranna.


KUŹNIA.
18, sobota.

Prekossi przyszedł wczoraj wieczorem, aby mi przypomnieć obietnicę odwiedzenia jego kuźni, która jest na dole, w ulicy; otóż więc dzisiejszego rana, wyszedłszy z ojcem na miasto, uprosiłem go, aby tam ze mną wstąpił na chwilę. Podczas gdyśmy się do kuźni zbliżali, wybiegł z niej pędem Garoffi; jakieś zawiniątko miał w ręku, a płaszcz jego, fruwając z wiatrem, odsłaniał składy jego towarów. A! teraz już wiem, gdzie się zaopatruje w opiłki żelazne, które następnie wymienia na stare dzienniki ten pomysłowy handlarz! Stanąwszy we drzwiach, ujrzeliśmy zaraz Prekossiego, który, siedząc na kupce cegieł, z książką na kolanach, uczył się lekcyi. Natychmiast wstał i wprowadził nas do kuźni: była to izba pełna kurzu od węgli, na któréj ścianach, pokrywając niemal całkiem, wisiały dokoła młotki, obcęgi, zasuwy, sztaby, słowem żelaztwa przeróżne, a w jednym kącie na ognisku palił się wielki płomień, na który wciąż dmuchał miech ogromny, poruszany przez jakiegoś wyrostka. Prekossi ojciec znajdował się przy kowadle, a czeladnik trzymał sztabę żelazną, na ogniu.
— Aha, otóż jest! — rzekł kowal, zaledwie nas spostrzegł, zdejmując czapkę. Przyszedł do nas ten grzeczny kawaler, co to darowuje całe pociągi kolei żelaznéj! Przyszedł, bo chciał zobaczyć, jak się téż to w kuźni pracuje, wszak prawda? Otóż, służę paniczowi; zaraz zobaczysz.
I mówiąc to, uśmiechał się i nie miał już téj twarzy ponuréj, tych oczu zamglonych co dawniéj. Czeladnik podał mu długą sztabę żelazną, z jednego końca rozpaloną do czerwoności, i kowal oparł ją na kowadle. Robił jednę z tych sztab ozdobnych, wzorzystych, które się używają do balkonów i altanek na tarasach. Podniósł wielki młot i zaczął nim uderzać w żelazo, posuwając na kowadle jego część rozpaloną to w tę, to w ową stronę i wykręcając ją na rozmaite sposoby; i dziwnie było patrzéć, jak pod wprawnemi, szybkiemi uderzeniami młota żelazo się gięło, skręcało, przybierało stopniowo kształt piękny nawpół rozwiniętego liścia, jakby to był wosk miękki, w ręku lepiony. A tymczasem syn jego patrzył na nas z wyrazem pewnéj dumy, jakby chciał powiedzieć:
— Widzicie, jak to pracuje mój ojciec!
— No, cóż, paniczu, widziałeś, jak się to robi? — zapytał mnie kowal, gdy skończył robotę, kładąc przede mną ową sztabę, która teraz wyglądała jak pastorał biskupa.
Potém odłożył ją na stronę i inną wsunął do ognia.
— Piękna robota, naprawdę — powiedział doń mój ojciec i dodał: — Więc... pracujecie, hę? Chęć do pracy wróciła?
— A tak, wróciła — odrzekł robotnik, obcierając sobie pot z czoła i rumieniąc się zlekka. — A wiész pan, kto to sprawił, że wróciła?
Mój ojciec udał, że nie rozumie.
— Oto ten dzielny chłopak — powiedział kowal, wskazując palcem na syna, — ten poczciwy chłopiec, który się uczył pilnie i zaszczyt czynił swemu ojcu, podczas gdy ten ojciec... głupstwa robił, no i obchodził się z nim jak z bydlęciem. Kiedym zobaczył ów medal... Ach, ty mój malcze kochany, duży jak laleczka za grosz, chodź-że tu do mnie, chodź, niech na twoją buźkę popatrzę!
Chłopiec przybiegł natychmiast. Kowal go wziął, podniósł, postawił na kowadle, trzymając pod pachy, i powiedział:
— A wyszoruj-że nieco facyatę temu nicponiowi tatce.
I wówczas Prekossi pokrył pocałunkami czarną twarz ojca, a tak serdecznie całował, że się sam cały uczernił.
— Ot, tak, to lubię! — rzekł kowal i postawił go na ziemi.
— Tak, to dobrze, naprawdę, Prekossi! — zawołał ucieszony mój ojciec, i pożegnawszy uprzejmie kowala i jego syna, wyprowadził mnie z kuźni.
Podczas gdym wychodził, Prekossi powiedział mi:
— Przepraszam — i wsunął do mojéj kieszeni paczkę gwoździ.
Ja prosiłem go, aby przyszedł do nas, z naszego balkonu przyglądać się karnawałowi.
— Tyś mu podarował swój pociąg kolei żelaznéj — powiedział mój ojciec, gdyśmy szli do domu; — ale gdyby ten pociąg był nawet ze złota, pełny drogich kamieni, jeszczeby to był podarunek niedość cenny dla tego zacnego dziecka, które potrafiło serce ojca przerobić.


MAŁY PAJAC.
20, poniedziałek.

W całém mieście wre, jak w kotle, z powodu karnawału, który już wkrótce się skończy; na każdym placu wznoszą się szopy kuglarzy i skoczków; a i my mamy przed oknami cyrk z płótna, gdzie daje przedstawienia mała trupa wenecka, która ma pięć koni. Cyrk znajduje się w środku placu; w jednym rogu placu stoją trzy wielkie omnibusy, w których towarzystwo kuglarzy sypia, mieszka i przebiera się — trzy jakby domki na kołach. każdy z oknami i kominem, z którego zawsze się dymi; pomiędzy oknami, na zewnątrz, na przeciągniętych sznurach suszą się pieluszki dziecinne. Jest tam jedna kobieta, która piersią karmi niemowlę, gotuje jeść i tańczy na linie. Biedni ludzie! Nazwa kuglarz jest jakby zniewagą, a jednak ci kuglarze uczciwie na chleb zarabiają, wszystkich bawią, a jak ciężko pracują! Przez cały dzień biegają od cyrku do omnibusów w trykotach, w takie chłody; przegryzą cóś naprędce, stojąc, pomiędzy jedném a drugiém przedstawieniem, i daléj do roboty! Czasem, gdy już cyrk napełniony widzami, wszczyna się wicher, który zrywa płócienne zasłony i gasi lampy, i oto już po zarobku! Muszą zwracać pieniądze, za bileta pobrane, i przez cały wieczór naprawiać szkody, poczynione w szopie. Mają tam dwóch chłopaków, którzy pracują; ojciec mój poznał jednego z nich, mniejszego, kiedy przez plac przechodził; jest to syn samego właściciela cyrku, ten sam, któregośmy widzieli wyprawiającego różne sztuki na koniu, zeszłego roku, w cyrku na placu Wiktora Emanuela. Urósł od tego czasu, może mieć lat osiem; jest to ładny chłopak, śliczna, figlarna buzia, okrągła, otoczona kędziorkami czarnych włosów, które się wymykają z pod czapki wysokiej, w kształcie głowy cukru. Ubrany jest za pajaca, w rodzaj jakiegoś białego worka z rękawami, z czarném wyszyciem, i ma trzewiki płócienne. Zwinny, żywy jak ogień. Wszystkim się podoba. Cały dzień w pracy. Widzimy go raniutko, jak owinięty w chustkę niesie mleko do swojej budy; potém idzie po konie do stajni przy ulicy Bertola; niańczy i kołysze na ręku małego dzieciaka, przenosi obręcze, kozły drewniane, sztaby, powrozy; zamiata swoje omnibusy, rozpala ogień, a w chwilach odpoczynku zawsze jest przy swojéj matce. Mój ojciec ciągle nań z okna pogląda i ciągle mówi o nim i o jego rodzicach, którzy wydają się być dobrymi ludźmi i swoje dzieci widocznie kochają.
Pewnego wieczora poszliśmy do cyrku; było zimno, cyrk był niemal pusty; lecz niemniej mały pajac wszelkich starań dokładał, aby rozbawić tych nielicznych widzów: wyprawiał salto-mortale, czepiał się ogonów koni, chodził na rękach nogami do góry, sam jeden, i śpiewał, wciąż się uśmiechając swoją piękną, dziecinną buzią; a ojciec jego, który był ubrany w białe spodnie, kurtkę czerwoną i długie buty i bicz trzymał w ręku, patrzył nań, lecz się nie śmiał, był smutny. Ojcu memu żal się go zrobiło i następnego dnia opowiedział o nim malarzowi Delisowi, który przyszedł do nas w odwiedziny. Ci biedni ludzie pracują nad siły, a taki lichy mają zarobek! I ten chłopak taki dobry, taki miły. Coby dla nich dało się zrobić? Malarzowi świetna myśl przyszła do głowy:
— Napisz jaki piękny artykuł do Gazety — powiedział memu ojcu, — ty, co umiesz pisać. Opowiesz cuda o chłopaku, a ja narysuję jego portret. Gazetę czytają wszyscy i co najmniéj raz jeden tłumy się zbiorą.
I tak też zrobili. Mój ojciec napisał artykuł piękny, dowcipny, wesoły, w którym opowiadał to wszystko, na cośmy z okien patrzyli, i który w każdym musiał wzbudzić chęć zobaczenia i pogłaskania małego artysty; a malarz nakreślił portrecik podobny i ładny, który wraz z artykułem ukazał się w Gazecie w sobotę wieczorem. I otóż na przedstawienie niedzielne wielki tłum napływa do cyrku. W ogłoszeniu nadmieniono: Przedstawienie na korzyść małego pajaca; tego małego pajaca, o którym pisano w Gazecie.
Mój ojciec zaprowadził mnie do pierwszych rzędów. Obok wejścia przybito ów numer Gazety. Cyrk był przepełniony widzami, wielu z nich miało w ręku Gazetę, i pokazywało ją małemu pajacowi, który się śmiał i biegał od jednego do drugiego uszczęśliwiony. I jego ojciec również był zadowolony. Ja sądzę! Żaden dziennik nigdy mu jeszcze nie uczynił tyle zaszczytu, i skrzynka do soldów była pełna. Mój ojciec usiadł obok mnie. Pomiędzy widzami spostrzegliśmy wielu znajomych. Nieopodal wejścia dla koni stał nauczyciel gimnastyki, ten, co to służył pod Garibaldim, a naprzeciwko nas, w drugim rzędzie, murarczuk ze swoją okrągłą twarzą, siedzący obok tego swego wielkoluda ojca, i zaledwie mnie spostrzegł, zaraz mi zrobił swoją zwykłą minę. Nieco daléj dostrzegłem Garoffiego, który liczył widzów, rachując na palcach, ile też mogło wpłynąć do kasy pieniędzy. Był również, w krzesłach pierwszego rzędu, nieopodal od nas, biedny Robetti, ten, co wydostał dziecko z pod kół omnibusu, ze swemi kulami, które leżały obok na krześle, tulący się do boku ojca swego, kapitana artyleryi, który dłoń opierał na jego ramieniu. Przedstawienie się rozpoczęło. Mały pajac cudów zręczności dokazywał na koniu, na trapezie i na sznurze, i za każdym razem, gdy zeskakiwał na ziemię, wszyscy bili w dłonie, a niejeden głaskał go po lśniących kędziorkach. Potém popisywało się kilku innych skoczków na linie, kuglarzy i jeźdzców, ubranych w jaskrawe łachmany, połyskujących od srebrnych frenzelek i blaszek. Ale, kiedy nie było chłopaka, zdawało się, iż widzowie się nudzą.
W pewnéj chwili spostrzegłem, że nauczyciel gimnastyki, stojący zawsze na tem samem miejscu, koło wejścia dla koni, powiedział cóś na ucho właścicielowi cyrku, a ten powiódł zaraz oczami po widzach, jakby kogo szukał. Wzrok jego zatrzymał się na nas. Ojciec mój to dostrzegł; zrozumiał, iż nauczyciel gimnastyki musiał powiedzieć, Że to on napisał artykuł do gazety, i, aby uniknąć podziękowań, wymknął się z cyrku, powiedziawszy mi:
— Zostań, Henryku; ja na placu zaczekam na ciebie.
Mały pajac, zamieniwszy kilka słów ze swoim ojcem, jeszcze jednę sztukę wykonał: stojąc na koniu, który pędził w cwał, przebrał się cztery razy: za pielgrzyma, za majtka, za żołnierza, za akrobatę — i za każdym razem, gdy mnie mijał, patrzył na mnie. Potem, kiedy zeskoczył z konia, zaczął obchodzić cyrk dokoła, ze swoim kapeluszem pajaca w ręku, a wszyscy rzucali weń soldy i cukierki. Ja miałem już przygotowane w ręku dwa soldy; ale kiedy pajac znalazł się przede mną, zamiast podać mi swój kapelusz, cofnął go, popatrzył na mnie i poszedł dalej.
Przykro mi się zrobiło. Dlaczegóż wyrządził mi tę niegrzeczność? Przedstawienie skończyło się, właściciel cyrku podziękował widzom i wszyscy powstawali, cisnąc się do wyjścia. Ja, w tłum wmięszany, miałem już wyjść wraz z innymi, kiedy poczułem, że któś się dotknął mojéj ręki. Obejrzałem się: był to mały pajac, z tą swoją piękną twarzyczką i czarnemi kędziorkami; uśmiechał się do mnie i miał ręce pełne cukierków. Wówczas zrozumiałem wszystko.
— Zechcesz-że — powiedział mi — przyjąć te cukierki od pajaca?
Kiwnąłem głową na znak, że przystaję i wziąłem trzy czy cztery cukierki
— A więc — dodał — może i całusa ode mnie przyjmiesz?
— Daj mi ich dwa — odpowiedziałem i nastawiłem mu twarz.
On otarł sobie rękawem twarz ubieloną, objął mi szyję ramieniem i mocno dwa razy pocałował mnie w oba policzki, mówiąc:
— Jeden całus to dla twego tatki.


OSTATNI DZIEŃ KARNAWAŁU.
21, wtorek.

Jakiż smutny wypadek zdarzył się dziś, w czasie pochodu masek! Skończył się dobrze, ale mogło wyniknąć z tego wielkie nieszczęście. Na placu San Carlo, przybranym wspaniale w festony żółte, czerwone i białe, zebrał się tłum niezliczony, uwijały się maski różnobarwne, przejeżdżały zwolna wozy złocone, całe w chorągwiach i kwiatach, w kształcie altanek, teatrzyków, łodzi, pełne arlekinów i rycerzy, kucharzy, majtków, pastuszek i pastuszków; taki był odmęt, że nie wiadomo było, na co patrzéć, co bardziéj podziwiać; hałas trąb, rogów myśliwskich, tureckich bębenków, rozdzierał uszy; a maski na wozach śpiewały i wiwatowały, zaczepiając ludzi na ulicy, na balkonach i w oknach, którzy odpowiadali krzycząc co tchu starczyło — i, porwani szałem zabawy, obsypywali się nawzajem całym gradem pomarańcz i cukrów; a wyżéj, jak okiem sięgnąć, ponad wozami i tłumem powiewały chorągiewki, połyskiwały hełmy, migały pióropusze, poruszały się wielkie głowy z papierowéj masy, olbrzymie czepce, ogromne trąby, różna broń dziwacznych wymiarów i kształtów, bębenki, czerwone czapeczki, butelki: zdawało się, jakby wszyscy obłąkania dostali. Kiedy nasz powóz wjechał na plac, przed nami sunął zwolna wóz przepyszny, ciągniony przez cztery konie, pokryte czaprakami szytemi złotem, i cały opasany wieńcami róż sztucznych; na tym wozie było czternastu czy piętnastu panów, przebranych prześlicznie za szlachciców z dworu francuzkiego, całych połyskujących od jedwabiów, w białych perukach, z kapeluszami zdobnemi w pióra pod pachą, z krótkiemi szpadkami przy boku, z całemi pękami wstęg i koronek na piersiach. Śpiewali wszyscy razem jakąś piosnkę francuzką i rzucali w tłum cukierki pełnemi garściami, a tłum klaskał w ręce i wydawał okrzyki.
Naraz, wśród ludu, na prawo od nas, spostrzegliśmy człowieka, który trzymał wysoko ponad głowami tłumu dziewczynkę lat pięciu czy sześciu, która płakała rozpaczliwie, wywijając rączynami jakby w napadzie konwulsyj. Mężczyzna ów, torując sobie drogę, docisnął się aż do wozu panów, jadących przed nami; jeden z nich się nachylił, a tamten powiedział głośno:
— Niech panowie wezmą tę dziewczynkę; zgubiła matkę w tłumie, proszę ją trzymać na ręku; matka nie musi być daleko, zobaczy ją; niéma innego sposobu.
Pan wziął dziecinę na ręce; wszyscy inni przestali śpiewać. Dziewczynka wyrywała się i krzyczała. Ów pan zdjął sobie maskę z twarzy; wóz powoli posuwał się naprzód. W tym samym czasie, jak to nam powiedziano późniéj, na przeciwległym końcu placu jakaś biedna kobieta, nawpół obłąkana, roztrącała tłum łokciami i pięściami, krzycząc rozpaczliwie:
— Marya! Marya! Marya! Zgubiłam córkę! Porwali mi dziecko! Ukradli ją, zadusili!
I już od kwadransu tak szalała i rozpaczała, rzucając się to w tę, to w ową stronę, popychana przez tłum, który ją zewsząd otaczał. A ów pan na wozie tymczasem przyciskał dziewczynkę do koronek i wstążek na piersiach, wodząc oczami po placu i usiłując uspokoić biedne dziecko, które sobie zakrywało twarz rączynami, nie rozumiejąc, gdzie się znajduje, i łkając tak żałośnie, że aż się serce, słysząc to, ściskało.
Pan ów był wzruszony; znać było, że i jego serce odczuwało ten żałośny płacz dziecka; inni panowie na wozie ofiarowywali dziewczynce pomarańcze i cukierki, ale ona odpychała wszystko, przerażona, zrozpaczona coraz bardziéj.
— Szukajcie matki! — wołał pan do tłumu — szukajcie matki!
I wszyscy się oglądali na prawo i na lewo; ale matka nie dawała się odnaleźć. Nareszcie, o kilka kroków, od początku ulicy di Roma, jakaś kobieta rzuciła się ku wozowi...
Ach! nie zapomnę jéj nigdy! Jakże wyglądała!... włosy potargane, twarz wykrzywiona, ubranie podarte; rzuciła się naprzód, wydając okrzyk, o którym trudno było orzec, czy był on wyrazem radości, rozpaczy, czy téż wściekłości, i ręce wyciągnęła, aby dziecko pochwycić. Wóz się zatrzymał.
— Jest, jest, oto ją macie! — powiedział ów pan, oddając dziewczynkę, naprzód ją ucałowawszy, matce, która, uchwyciwszy ją, przycisnęła gwałtownie do piersi...
Ale jedna z dwóch małych rączek pozostała jeszcze w dłoni pana, który, zerwawszy sobie z palca prawej ręki pierścień złoty z dużym brylantem i włożywszy go szybkim ruchem na paluszek dzieciny, powiedział:
— Weź to, będzie to twój posag.
Matka, zdumiona, stanęła jak wryta; w tłumie wybuchały gorące oklaski, pan włożył sobie maskę napowrót, jego towarzysze znów śpiewać zaczęli, i wóz ruszył dalej, sunąc powoli wśród grzmotu oklasków i wiwatów.


DZIECI OCIEMNIAŁE.
24, czwartek.

Nauczyciel nasz bardzo chory — w jego miejsce przysłano nam nauczyciela z klasy czwartéj, który przez długi czas dawał lekcye w Instytucie ociemniałych; jest on najstarszym w naszéj szkole, taki biały, iż wygląda jakby miał na głowie perukę z waty, i mówi tak, jakby nucił jakąś smutną piosenkę, ale to mile brzmi; wogóle bardzo to przyjemny staruszek i bardzo dużo umie. Zaledwie wszedł do klasy, widząc chłopca z zawiązanem okiem, zbliżył się do niego i zapytał, co mu jest.
— Szanuj oczy, moje dziecko — powiedział.
A wówczas Derossi go spytał:
— Czy to prawda, panie nauczycielu, że pan był nauczycielem ociemniałych?
— Tak, przez lat wiele — odrzekł.
A Derossi powiedział półgłosem:
— Żeby to nam pan nauczyciel co o tem opowiedział...
Nauczyciel odszedł, aby usiąść przy swoim stole. Koretti powiedział głośno:
— Instytut ociemniałych znajduje się przy ulicy Nicejskiéj.
— Wy mówicie: ociemniali — rzekł nauczyciel — tak, jakbyście powiedzieli: chorzy, ubodzy, albo jeszcze jacyś inni biedacy. Lecz czyż dobrze rozumiecie znaczenie tego wyrazu? Pomyślcie trochę nad tém. Ociemniali! Być ociemniałym, nie widzieć nic, nigdy! Nie odróżniać dnia od nocy, nie oglądać ani słońca, ani własnych rodziców, nic z tego wszystkiego, co nas otacza, czego się dotykamy; być pogrążonym w ciemności wiecznej, być jakby pogrzebanym we wnętrznościach ziemi! Spróbujcie-no wy zamknąć oczy i powiedziéć sobie, że już nie otworzycie ich nigdy: natychmiast ogarnie was niepokój, przestrach, wyda się wam, że nie moglibyście znieść tego, że zaczęlibyście wołać ratunku, że albobyście umarli, albo postradali zmysły. A jednak... biedne dzieci, kiedy się wchodzi po raz pierwszy do Instytutu ociemniałych, podczas rekreacyi, i gdy się słyszy zewsząd grę na skrzypcach i flecie, i głośne rozmowy i śmiechy, i gdy się widzi, jak dziatwa wbiega i schodzi szybko po schodach, jak krąży swobodnie po korytarzach i sypialniach, — trudno naprawdę uwierzyć, że to są ci nieszczęśliwi, ci biedacy, dotknięci najstraszliwszém kalectwem, jakiemu człowiek uledz może. Trzeba im się dobrze przyjrzéć. Są tam pomiędzy nimi szesnasto i osiemnasta-letni chłopcy, silni i weseli, którzy znoszą to swoje kalectwo mężnie, nawet z rodzajem pewnéj wyniosłości, niby dumy; ale łatwo odgadnąć z ostrego, świadczącego o walkach i zgryzotach wewnętrznych wyrazu ich twarzy, że wiele i wiele przecierpieli, nim się wreszcie pogodzić zdołali z okropném nieszczęściem. Są tam inni, o bladych, łagodnych twarzach, z których łatwo wyczytać zupełne poddanie się losowi; ale twarze to smutne i znać po nich, iż czasem, w ukryciu, muszą i dziś jeszcze płakać. Ach! moje drogie dzieci! Pomyślcie tylko, iż niektórzy z nich wzrok utracili w ciągu dni kilku, że inni, utracili go po latach całych katuszy, po wielu okropnych operacyach chirurgicznych, i że wielu już się tak porodziło, wśród nocy, co nigdy zorzy dla nich nie miała, i w świat weszło jakby w grób olbrzymi, i że nie wiedzą, jak wygląda twarz ludzka! Pomyślcie sobie, ileż to wycierpieć musieli i wiele cierpieć dziś muszą, kiedy sobie niejasno wystawią, jaka to okropna różnica zachodzi pomiędzy nimi i tymi, co widzą, i pytają sami siebie: „Dlaczego ta różnica, skoro żadnéj winy nie mamy?“ Ja, com lat wiele wśród nich przebywał, kiedy sobie przypomnę tę klasę, wszystkie te oczy zapieczętowane na zawsze, wszystkie te źrenice bez wzroku, bez życia, a potém patrzę na was... zdaje mi się niepodobieństwem, abyście wy wszyscy nie byli szczęśliwymi. Pomyślcie: w Italii jest blizko dwadzieścia sześć tysięcy ociemniałych! Dwadzieścia sześć tysięcy osób, które nie widzą światła, rozumiecie? całe wojsko, które potrzebowałoby czterech godzin, aby przed naszemi oknami przeciągnąć!
Nauczyciel umilkł; w całéj klasie panowała cisza. Derossi zapytał:
— Czy to prawda, iż u ociemniałych zmysł dotykania jest o wiele czulszym, niż u nas?
Nauczyciel powiedział:
— Tak jest. Wszystkie inne zmysły są u nich wydoskonalone właśnie dlatego, że będąc zmuszone dopełniać i zastępować zmysł wzroku, bardziéj i lepiéj się rozwijają, niż u tych, którzy widzą. Rano w sypialniach pytają jedni drugich: „Jest słońce?“ i kto się najprędzéj ubierze, biegnie wnet na podwórze i rękami porusza w powietrzu, aby się dowiedzieć zapomocą czucia, czy jest ciepło słoneczne, i wraca śpiesznie, by oznajmić dobrą nowinę: „Jest słońce!“ Z chodu jakiéjś osoby tworzą sobie pojęcie o jéj wzroście; my z oczu człowieka wnioskujemy o jego duszy, oni zaś z jego głosu; pamiętają dźwięk mowy i sposób wyrażania się przez całe lata. Czują i odgadują, czy w pokoju znajduje się jedna osoba, czy téż ich jest więcej, choćby jedna tylko mówiła, a inne zachowywały się zupełnie cicho. Po dotknięciu rozpoznają, czy łyżka jest czysta, czy nieco brudna. Dziewczynki rozróżniają wełnę farbowaną od tej, co ma naturalną barwę. Przechodząc po dwoje w szeregach przez ulicę, poznają po zapachu niemal wszystkie sklepy, nawet takie, w których my żadnego odrębnego zapachu nie czujemy. Puszczają bączka, a słysząc warczenie, jakie kręcąc się wydaje, i chcąc go uchwycić, idą prosto do niego i nigdy się nie omylą. Toczą obręcz, grają w kręgle, skaczą przez sznurek, budują domki z kamyków, zrywają fijołki, jakby je widzieli, robią maty i koszyczki, splatają słomę rozmaitych barw, prędko i dobrze, tak dalece mają wydoskonalone dotknięcie! Dotknięcie, to ich wzrok; jedną z największych dla nich przyjemności jest dotykać się, ściskać, odgadywać kształt przedmiotów zapomocą macania. Jakiż to widok wzruszający, gdy ich zaprowadzą do Muzeum przemysłowego i pozwolą dotykać się im do wszystkiego, do czego tylko zapragną; z jakąż to uciechą rzucają się na figury geometryczne, na modele domów, na rozmaite narzędzia, z jakąż radością macają, pocierają, obracają w rękach rzecz każdą, aby zobaczyć, jak téż jest zrobiona. Oni mówią: zobaczyć!
Garoffi przerwał nauczycielowi, by go zapytać, czy to prawda, że ociemniali daleko lepiéj uczą się rachunków niż inni.
Nauczyciel odpowiedział:
— To prawda. Uczą się rachunków i czytania. Mają książki, dla nich wyłącznie wydawane, z wypukłemi głoskami; przesuwają po nich palce, poznają głoski i wymawiają wyrazy; czytają płynnie. A trzeba widzieć, jak biedacy czerwienią się, gdy się zmylą. I piszą również, bez atramentu. Piszą na grubym i twardym papierze zapomocą ostrza stalowego, które ryje na nim wklęsłe kropki i znaczki podług osobnego alfabetu; te zaś wklęsłe znaczki na drugiéj stronie papieru wychodzą wypukło, tak, iż odwróciwszy kartę i przesuwając palce po owych wypukłościach, ociemniali mogą czytać to, co napisali sami, oraz to, co napisał kto inny; i tak robią wypracowania piśmienne i pisują do siebie listy. W taki sam sposób piszą liczby i robią rachunki. I w pamięci rachują z zadziwiającą łatwością, bo ich uwagi nie rozrywa, nie odciąga widok różnych przedmiotów tak, jak to bywa z nami. A gdybyście wiedzieli, jak są zamiłowani w słuchaniu czytania, jak uważają, jak pamiętają wszystko, jak rozprawiają między sobą, nawet i mali, o rzeczach, dotyczących dziejów i języka, siedząc po czterech lub pięciu w jednéj ławce, nie zwracając się jedni do drugich, rozmawiając pierwszy z trzecim, drugi z czwartym, głośno, wszyscy razem, żadnego słówka nie tracąc, tak dalece mają słuch delikatny i wprawny! I więcéj niż my przywiązują wagi do egzaminów, upewniam was, i bardziéj się przywiązują do swoich nauczycieli. Poznają nauczyciela po chodzie i po zapachu; dostrzegają, czy jest w dobrém czy w złém usposobieniu, czy zdrów, czy chory, jedynie tylko z brzmienia jego głosu, z jednego jego słowa; chcą, aby nauczyciel się ich dotykał, kiedy ich zachęca lub chwali, i macają go po ramionach i rękach, aby wyrazić swą wdzięczność. Między sobą kochają się bardzo, są dobrymi towarzyszami. Podczas chwil wolnych od lekcyj zawsze niemal jedni i ciż sami razem się trzymają, tworząc gromadki mniejsze i większe. W oddziale dziewczynek, naprzykład, rozdzielają się na kółka, stosownie do instrumentu, na którym grają; fortepianistki, flecistki, skrzypaczki najchętniej z sobą przebywają i nie rozstają się prawie nigdy. Kiedy pokochają kogo, to już kochają stale. Wielką osłodę znajdują w przyjaźni. Umieją się osądzić wzajemnie słusznie i trafnie. Mają jeszcze i głębokie pojęcie o złem. Nikogo nie wzrusza, nie przejmuje bardziej od nich opowiadanie o czynach szlachetnych i wzniosłych.
Wotini zapytał, czy też ładnie grają.
— Kochają gorąco muzykę — odrzekł nauczyciel. — Muzyka, to ich szczęście, ich życie. Ociemniałe dzieci, takie, co zaledwie do Instytutu wstąpiły, potrafią przez parę godzin z rzędu nieruchomie stać, słuchając muzyki. Uczą się z łatwością, grają z zamiłowaniem. Kiedy nauczyciel powie któremu, iż nie posiada muzycznych zdolności, ten dozna ztąd wielkiéj boleści, lecz z tém większym zapałem bierze się do nauki. Ach! żebyście tam w zakładzie słyszeli muzykę, żebyście ich zobaczyli, jak grają, z czołem podniesioném, z uśmiechem na ustach, rozczerwienieni, drżący od wzruszenia, w jakimś zachwycie, w uniesieniu od téj harmonii, co się rozbiega w nieskończonéj ciemności, która ich otacza, wówczas dopiero poznalibyście, jak wielką pociechą jest muzyka! A jakież to szczęście twarz ich rozpromienia, kiedy nauczyciel im powie: „Będziesz artystą.“ Dla nich najpierwszy w muzyce ten, co najlepiej gra na fortepianie lub skrzypcach, jest jakby królem; kochają go, wielbią. Jeżeli między dwoma jaka sprzeczka wyniknie, idą do niego; jeżeli dwaj przyjaciele się pogniewają, on ich godzi. Najmniejsi, których on naucza muzyki, szanują go jak ojca. Przed udaniem się na spoczynek idą wszyscy do niego powidziéć mu: „dobranoc.“ I ciągle mówią o muzyce. Późnym wieczorem, już w łóżkach, wszyscy niemal znużeni nauką i pracą, i senni, jeszcze rozmawiają przyciszonym głosem o operach, muzykach, instrumentach, orkiestrach. A tak wielką karą jest dla nich być pozbawionymi czytania i muzyki, tak strasznie cierpią z tego powodu, iż nauczyciele nie mają prawie odwagi karać ich w ten sposób. Czém jest światło dla naszych oczu, tém muzyka dla ich serca.
Derossi zapytał, czy można pójść do Instytutu, aby ich zobaczyć.
— Można — odrzekł nauczyciel, — ale wy, chłopcy, nie powinniście jeszcze iść tam teraz. Zwiedzicie zakład późniéj, gdy będziecie już w stanie zrozumieć cały ogrom tego nieszczęścia i odczuć całą litość, na którą ono zasługuje. Jest to smutny widok, moje dzieci. Zobaczycie tam nieraz chłopców, siedzących przed oknem otwartem, aby się napawać świeżem powietrzem, którzy z twarzą nieruchomą zdają się patrzyć na wielką równinę zieloną i na piękne góry niebieskie, które wy widzicie... a na myśl, że oni nie widzą, że nigdy nic nie zobaczą z tego ogromu piękna, w którym wasz wzrok tonie, serce tak się wam ściśnie boleśnie, jakbyście wy sami mieli oślepnąć w téj chwili. Jeszcze ci z nich, którzy od urodzenia są ociemniali, którzy nigdy nie widzieli świata, którzy nic nie opłakują, bo nie mają pojęcia o żadnych przedmiotach, mniejszą litość wzbudzają. Ale są tam tacy, co wzrok postradali przed paru miesiącami zaledwie, którzy pojmują dobrze, ile utracili, i tacy właśnie najsrożéj się dręczą, czując, jak w ich pamięci, z dniem każdym, zwolna, ale bezustanku, bledną, nikną, jakby umierają obrazy najmilsze, twarze najdroższe. Jeden z takich chłopców powiedział mi dnia pewnego z niedającym się opisać smutkiem: „Chciałbym raz jeden jeszcze, choć na jedno mgnienie, wzrok odzyskać, aby zobaczyć twarz mamy, któréj już przypomniéć sobie nie mogę!“ A kiedy mama do nich przychodzi, kładą jéj ręce na twarz, macają ją długo od czoła do brody, do uszu, aby uczuć, jaką téż jest ona, i niemal nie mogą się zgodzić z tém, iż jéj nie zobaczą, i nazywają po imieniu niezliczone razy, jakby prosili, żeby się im pokazała, żeby pozwoliła popatrzyć na siebie choć chwilkę. Iluż to mężczyzn nawet, nieodznaczających się bynajmniej tkliwém sercem, wychodzi ztamtąd z płaczem! A kiedy się ztamtąd wyjdzie, zdaje nam się, że my stanowimy jakiś wyjątek, że to jest jakiś przywiléj, dar niezasłużony, iż widzimy ludzi, domy, niebo. Ach! niéma wśród nas ani jednego, jestem tego pewien, któryby, wychodząc ztamtąd, nie był gotów wyrzec się cząstki swego wzroku, aby módz choć odrobinę jego dać tym wszystkim biednym dzieciom, dla których słońce nie ma światła i matka nie ma twarzy!


NAUCZYCIEL CHORY.
25, sobota.

Wczoraj wieczorem, wychodząc ze szkoły, poszedłem odwiedzić mego chorego nauczyciela. Od nadmiaru pracy rozchorował się. Pięć godzin lekcyj na dzień, potem godzina gimnastyki, potem jeszcze dwie godziny lekcyj wieczornych — to znaczy: spać mało, jeść z pośpiechem i mówić od rana do nocy; to téż zdrowie sobie popsuł. Tak powiada mama. Moja mama została w bramie, na dole, ja poszedłem na górę sam, a na schodach spotkałem tego nauczyciela, co czarną ma brodę, Koattiego — tego, co to niby zawsze zły i wiecznie wszystkich straszy, a nikogo nie ukarze; popatrzył na mnie wielkiemi oczami i ryknął jak lew, na żart, ale się nie roześmiał. Ja natomiast śmiałem się jeszcze i wtedy, gdym już zadzwonił na czwartem piętrze; ale zaraz mi się śmiać odechciało, kiedy służąca wprowadziła mnie do ubogiego, napół ciemnego pokoju, gdzie leżał mój nauczyciel. Leżał na małém łóżku żelazném; broda mu urosła, znać, że się dawno nie golił. Jednę rękę do czoła sobie przyłożył, aby lepiéj widzieć, i zawołał swoim dobrym, miłym głosem:
— A! to Henryk!
Zbliżyłem się do łóżka, on mi rękę położył na ramieniu i rzekł:
— Poczciwy z ciebie chłopiec. Dobrześ zrobił, żeś przyszedł odwiedzić twego biednego nauczyciela. Źle ze mną, jak widzisz, kochany Henryku. A jakże tam się mają twoi towarzysze? co słychać w szkole? Wszystko dobrze, hę? dobrze i beze mnie. Obchodzicie się beze mnie wybornie, wszak prawda, bez waszego starego nauczyciela?
Ja chciałem powiedziéć, że nie; on przerwał:
— No, no, tak sobie mówiłem; wiem przecie, że mnie trochę kochacie.
I westchnął. Ja patrzyłem na fotografie, zawieszone na ścianie.
— Widzisz — powiedział, — to wszystko moi uczniowie, którzy już przeszło od lat dwudziestu darowują mi swoje portrety. Dobre chłopcy. To moje pamiątki. Kiedy będę umierał, ostatnie moje spojrzenie będzie tu, na wszystkich tych malców, wśród których spędziłem życie. Dasz mi ty również swój portret, prawda, kiedy ukończysz szkołę elementarną?
Potém wziął pomarańczę ze stolika przy łóżku i włożył mi ją do ręki.
— Nie mam ci nic innego do ofiarowania — powiedział, — jest to poczęstunek chorego.
Ja patrzyłem na niego i, nie wiem czemu, smutno mi jakoś było.
— Uważaj-no, co ci powiem — rzekł po chwili milczenia: — mam wprawdzie nadzieję, iż jeszcze się teraz z téj biedy wygrzebię, ale... ot, na wypadek, gdybym się nie wyleczył... pamiętaj, abyś się wzmocnił; przemóż się raz, raz jeden; chodzi tylko o jednorazowy wysiłek, bo, widzisz kochanku, czasami nie jest to brak pilności, brak chęci, ale tylko jakieś uprzedzenie, brak wiary w siebie, słowem to, co nazywają chorobą woli.
A tymczasem oddychał ciężko i znać było, że cierpi.
— Straszną mam gorączkę — powiedział i westchnął; — ledwiem żywy. Pamiętaj więc kuć arytmetykę, nad zadaniami przysiadywać fałdów. Nie udaje się odrazu? Odpocząć nieco i znowu do pracy. I naprzód, ale zwolna, pomału, nie rwać się, spokojnie, ani się niecierpliwić, ani rwać. Idź, chłopcze. Kłaniaj się ode mnie mamie. I więcéj nie przychodź, bo nie chcę, abyś się miał gramolić aż na czwarte piętro; zobaczymy się w szkole. A gdybyśmy się zobaczyć nie mieli, przypomnij sobie czasami swego nauczyciela z trzeciéj klasy, który ciebie kochał.
Na te słowa na płacz mi się zebrało.
— Nachyl głowę — powiedział mi.
Pochyliłem się nad nim; on mnie pocałował w głowę. Potém rzekł jeszcze:
— Idź — i twarz odwrócił do ściany.
A ja pędem zbiegłem na dół po schodach, gdyż czułem potrzebę ucałowania czemprędzej mojéj mamy.


NA ULICY.
25, sobota.

Patrzyłem na ciebie przez okno dzisiejszego wieczora, kiedyś wracał od nauczyciela: potrąciłeś jakąś kobietę. Zwracaj większą uwagę na to, jak chodzisz na ulicy. I tam również są obowiązki. Skoro dajesz baczenie na twoje kroki i ruchy w domu, czemużbyś nie miał czynić tego samego na ulicy, która jest jakby domem wszystkich? Pamiętaj, Henryku. Za każdym razem, gdy spotkasz zgrzybiałego starca, ubogiego, kobietę z dzieckiem na ręku, kalekę o kulach, człowieka zgarbionego pod ciężarem, który dźwiga, rodzinę ubraną w żałobę, — z uszanowaniem usuń się im z drogi, mój synu; my powinniśmy szanować starość, nędzę, miłość macierzyńską, kalectwo, słabość, pracę, śmierć. Za każdym razem, gdy spostrzeżesz jaką osobę, na którą powóz najeżdża, odciągnij ją na stronę, jeżeli to jest dziecko, — ostrzeż, jeżeli człowiek dorosły. Jeżeli dwoje dzieci kłóci się lub bije, rozdziel je; jeżeli dwaj dorośli, — oddal się, nie przyglądaj się takiemu widowisku, takim objawom gwałtowności bydlęcej, które obrażają uczucie godności człowieka i psują młode serca. A kiedy przechodzi jaki człowiek ze związanemi rękami, pomiędzy dwoma żandarmami, nie dorzucaj jemu i twojéj ciekawości do okrutnéj ciekawości tłumu; może to być niewinny. Zaprzestań rozmowy i śmiechów twoim towarzyszem, kiedy napotkasz lektykę szpitalną, w któréj być może niosą konającego, lub gdy nadciąga orszak pogrzebowy, — bo taki sam mógłby jutro wyjść z twojego domu. Patrz z uszanowaniem na dzieci z instytutów, kiedy idą ulicą parami: na ociemniałych, głuchoniemych, ułomnych, sieroty, podrzutki: — pomyśl, że nieszczęście i miłosierdzie ludzkie przeciąga przed tobą. Udaj zawsze, iż nie widzisz, jeżeli spostrzeżesz jakieś odrażające lub śmieszne kalectwo. Zagaś zawsze każdą palącą się zapałkę, którą zobaczysz na drodze, bo ona mogłaby być przyczyną czyjéjś śmierci. Odpowiedz zawsze z uprzejmością przechodniowi, który cię pyta o drogę. Na nikogo nie patrz ze śmiechem, nie biegnij bez potrzeby, nie krzycz — szanuj ulicę. O wychowaniu narodu sądzić można przedewszystkiém z tego, jak się on zachowuje na ulicy. Gdzie znajdziesz nieobyczajność na ulicy, tam ją znajdziesz i w domach. I staraj się poznać i badaj ulicę; staraj się poznać miasto, w którém mieszkasz, — gdybyś jutro musiał je porzucić, miłoby ci było miéć jego obraz w pamięci, całe je myślą przebiegać, twoje miasto — tę twoją małą ojczyznę, które przez lat tyle było ci całym światem, gdzieś pierwsze stawiał kroki przy boku swéj matki, gdzieś doznał pierwszych wrażeń, gdzie w umysł twój wsiąkły najpierwsze pojęcia o nauce i życiu, gdzieś znalazł pierwszych przyjaciół. Miasto było jakby matką dla ciebie: uczyło cię, bawiło, opiekowało się tobą. Ucz się poznawać je w jego ulicach i ludziach i kochaj je, — a gdy usłyszysz, że je kto znieważa, to je broń.

Twój ojciec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.