Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVI.

Około południa, wielki bawialny salon napełniony był ludźmi; tuż przy oknie, bo w głąb’ salonu zaledwie słabe przedzierało się światło chmurnego dnia jesieni, postawiono stół, a na nim hebanową, srebrem inkrustowaną szkatułkę, tę samę, na którą tak uporczywie wskazywała babka moja w chwilę przed zgonem. Za stołem, plecami zwrócony do okna a twarzą do przytomnych, stał prawnik, poważny człowiek, z głową przypruszoną siwizną. Obok niego stało kilku mężczyzn, najwięcéj poważnych świadków, a daléj na taburetach i kanapach siedzieli krewni dalsi i blizcy, sąsiedzi i znajomi, z odległych stron przybyli. Pomiędzy tą mozaiką twarzy, różnorodnych rysów i charakterów, uwagę moję zwracała najbardziéj jedna twarz męzka, żółta, wychudła, z oczyma zakrytemi szafirowemi szkłami okularów. Był to Henryk S. Od czasu, jak-em go nie widziała, zmienił się bardzo. Postarzał, włosy nad czołem wypadły mu prawie zupełnie, w wyrazie twarzy jego malował się pewien, jakby przyrośnięty już do niéj, niepokój. Zdawało się, jakby przez długie dni i lata pozostawał był w tajemniczéj jakiéjś trwodze; na czole nosił przykrą, głęboką zmarszczkę, a nerwowe drganie przebiegało od czasu do czasu jeden z jego policzków. Stał jednak wyprostowany, uśmiechał się wybladłemi usty do tych, którzy uśmiechali się do niego, i chwilami roztwierał i zamykał palce zwykłym sobie ruchem, ale teraz częściéj już były one nieruchome i tylko wraz z policzkiem drgały nerwowo... Emilka siedziała obok mnie w ciemnym kątku salonu i oczy, co chwila zachodzące łzami, trzymała wlepione w twarz brata.
— Nie prawdaż — szepnęła mi na ucho — że Henryk wygląda tak, jakby się czegoś wciąż obawiał?..
W téj chwili ten, o którym mówiła, potoczył dokoła szafirowemi szkłami i spotkał niemi moje spojrzenie. Szybko odwrócił szkła w inną stronę, ale policzek zadrgał mu kilka razy, raz po raz wybladłe usta wykrzywiły się niewyraźnym uśmiechem, ceglaste plamy wystąpiły w zapadłościach policzków, i przedłużając się, zbiegły się aż do głębi przykréj zmarszczki, która rysowała czoło. Emilka mocniéj mi rękę ścisnęła.
— Patrz — szepnęła — można-by rzec, że widok twój przeraża go, i że w téj chwili nawpół tylko jest przytomnym.
W istocie, drżącą ręką powiódł po czole, które jak nagle zarumieniło się, tak nagle zbladło. Przypomniałam sobie rozmowę jego z panem Rudolfem, któréj byłam obecną, owo biuro tajemnicze o dwóch rękach bronzowych, trzymających świecznik sześcioramienny, i groźne słowa, jakie wymówił pan Rudolf, wychodząc wtedy z jego gabinetu.
Nie miałam czasu dłuższych czynić uwag i przypomnień, bo nagle cisza głęboka zaległa salon, umilkły szepty, miłosierne panie przestały pocieszać nieutuloną w żalu panią Rudolfową, poważni panowie przestali uśmiechać się do Henryka milionera, złoty kluczyk donośnie dźwięknął w zamku hebanowéj szkatułki, i przez kilka sekund pieczęcie herbowne z głuchym łoskotem łamały się z kolei pod palcami prawnika.
I cicho było, bardzo cicho! Zdawało się, że pod wysokim sufitem, na złotych swych i brylantowych piórach, zawiesił się bożek bogactwa i pływał w powietrzu, upatrując sobie głowy, na którą spuścić się zamierzał. Ten dom starożytny i ogromny, te w nim aksamity, makaty i złocenia, te wokoło niego urocze doliny, borami pokryte wzgórza, pól żyzne łany, te na dnie szuflad ukryte pęki papierów, bardzo pięknemi zapisane cyframi, tę budowę murowaną, która zdawała się skarbcem, a w któréj tajemniczém łonie srebro połyskiwało obok drogich kamieni i piętrzyły się stosy kosztownych, odwiecznych sprzętów, — wszystkie te rzeczy razem, noszące cudowną nazwę milionów, bożek bogactwa trzymał na swych zaczarowanych skrzydłach i tuż, tuż, za kilka minut, za kilka sekund, za sekundę, miał je wysypać pod stopy tego, czyje imię napisane było na tym wielkim arkuszu papieru, który, zwolna wyjęty z uwolnionéj od herbowych pieczęci koperty, zaszeleścił i rozwinął się w ręku prawnika.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha — zabrzmiał zwykłą wstępną formułą poważny i donośny głos u okna i po chwilce przestanku czytał daléj treść testamentu.
Dokument to był długi: babka moja wyrażała w nim zasady, które rządziły całém jéj życiem, i przekazywała je tym, którzy według jéj woli odziedziczyć mieli ogromny majątek. Majątek ten rozdzielała na trzy równe części, z których każda wynosiła więcéj niż milion. Piérwszą część, to jest Rodów z przyległościami i wszystkiemi dobrami ruchomemi i nieruchomemi, w majętnościach tych się znajdującemi, zapisywała „ciotecznéj swéj siostrzenicy, Zofii Rudolfowéj X., z warunkiem, aby taż Zofia rozporządziła się dobrami temi na rzecz tego ze swych dzieci, które się jéj wyda najgodniejszém i najzdolniejszém do godnego dźwignięcia imienia i utrzymania honoru familii. Gdyby zaś żadne z jéj dzieci nie wydało się jéj godném tego zaszczytu, miała prawo zostawić po sobie spadek któremukolwiek z dalszych członków familii, z tém zastrzeżeniem: 1) aby dobra nie przeszły w ręce obcego rodu, 2) aby nie były na wiele głów rozdrobiane, ale skupiały się w jednéj ręce, 3) aby ten, kto je otrzyma, miał zawsze na piérwszym względzie godność imienia, wzrost, nieskazitelną wielkość i honor familii”.
Drugą część majątku, składającą się z połowy posiadanych przez nią kapitałów, babka moja przeznaczała „ciotecznéj wnuczce swéj, Rozalii X., z tém aby zawarła małżeństwo, mogące podnieść wielkość świetność i honor familii; jeśliby zaś taż Rozalia małżeństwa takiego zawrzéć nie chciała, utraci prawo do przeznaczonéj sobie części spadku, która przejdzie w takim razie na rzecz tego z jéj rodzeństwa, albo z członków dalszéj familii, który w jak najbliższym czasie zawrze związki korzystne i zaszczytne dla rodu”.
Trzecią część majątku swego babka rozdzieliła pomiędzy sługi i domowników, „którzy długo i wiernie poświęcali usługi swe familii”, oraz pomiędzy kościoły, z włożeniem na nie obowiązku, aby corocznie w pewne dnie uroczyste imię mojéj babki, jako téż imiona kilkunastu członków familii już zmarłych, wspominane były przy żałobnym obchodzie z wszelką, opisaną w testamencie, pompą i okazałością.
Następnie było jeszcze kilka drobnych legatów dla osób, do dalszéj należących familii, wspomnienie o babce Ludgardzie, którą nowa dziedziczka Rodowa „miała pielęgnować do śmierci z wszelką przynależną jéj czcią i pieczołowitością”, nakoniec babka moja wymienia sześciu najmożniejszych i najpoważniejszych swych krewnych, wkładając na nich obowiązek stróżów i wypełnicieli ostatniéj jéj woli.
O matce mojéj, o mnie i o Franusiu, najlżejszéj nie było wzmianki.
Nakoniec głos czytającego testament prawnika umilkł. Wszystkie oczy zbiegły się na dwie głowy, na których spoczęły skrzydła złotego bożka. Były to naturalnie głowy Rudolfowéj i Rozalii. Dwie te kobiety przedstawiały w téj chwili wielką sprzeczność. Piérwsza siedziała w pokornéj postawie, z pochyloną głową, ze słodko uśmiechniętemi ustami i rumieńcem, jakby zdziwienia i zawstydzenia, na twarzy, — druga stała obok niéj bardzo wyprostowana, blada, ale śmiała, bez radości ani zdziwienia na twarzy, a tylko z dziwnym ogniem w czarnych oczach, z dziwniejszym jeszcze, lekko szyderskim, na ustach uśmiechem.
Spojrzałam na moję matkę i zobaczyłam ją tak obojętną, spokojną, zimną i dumną, jakby nic a nic nie bolała nad tém, że złoty bożek stanowczo i na zawsze uleciał od niéj. Śród ciszy ogólnéj ozwał się przytłumiony, pełen skromności, pokory i słodyczy głos Rudolfowéj:
— Bóg widzi — mówiła, splatając pobożnie ręce i okrągłe oczy podnosząc w górę, jakby nieba wzywała na świadka słów swoich — Bóg widzi, że daleka byłam od pożądania bogactw najukochańszéj ciotki mojéj, któréj śmierci nigdy opłakiwać nie przestanę (tu zaszlochała głośno), i że nie spodziewałam się wcale, aby najukochańsza ciotka moja tak hojnie łaskami swemi obdarzyć mnie chciała. Nie starałam się o to i nie pragnęłam tego, bo wiem, że jedyném bogactwem, o jakie każdy chrześcijanin starać się powinien, są cnoty i dobre uczynki, i że na Sądzie Ostatecznym nie będę zapytaną o to, com miała, ale o to, com uczyniła! Powiedziała-bym nawet, że nie zasłużyłam na te, tak wielkie dobrodziejstwa, najukochańszéj ciotki mojéj, doprawdy, powiedziała-bym, że nie zasłużyłam na nie, gdybym w ostatnich jéj latach nie była jedyną jéj towarzyszką i przyjaciółką, gdybym z całą miłością, jaką czułam dla niéj, nie pielęgnowała jéj dni ostatnich, gdybym nakoniec wtedy, kiedy pewne osoby, bliższe jéj związkami krwi ode mnie, i osypane przez nią tysiącem dobrodziejstw, obraziły ją ciężko i weszły na drogę srodze uwłaczającą honorowi familii, gdybym, mówię, wtedy nie opuściła własnych dzieci moich i domu mego, aby stać się najwierniejszą sługą najukochańszéj ciotki mojéj, pocieszać ją w zgryzotach, jakich na ten smutny widok doświadczała, i ochraniać ją od oszczerstw i intryg, wymierzanych na nią przez te osoby, bliższe jéj związkami krwi ode mnie, a drogami, na które weszły, uwłaczające srodze honorowi familii. Czuję dobrze, że były to z méj strony drobne, bardzo drobne zasługi; ale ponieważ najukochańszéj ciotce mojéj podobało się je uwzględnić i w tak hojny wynagrodzić sposób, nie mam prawa nie przyjąć jéj daru, z którego postaram się z całéj siły uczynić użytek, najgodniejszy z wolą najukochańszéj mojéj zmarłéj i chwałą Najwyższego Pana, który tę świętą i wielkiéj duszy niewiastę przyjął już zapewne na łono szczęśliwości wiekuistéj.
Wszystkie oczy tkwiły w twarzy mówiącéj, która po skończeniu słów swoich przyłożyła chustkę do twarzy, niewiadomo, czy dla otarcia łez, czy dla ukrycia białych zębów, z niemożebną siłą wydobywających się na zewnątrz i nadających twarzy wyraz tryumfu i zjadliwéj radości, tak mocno sprzeczających się z pokorą postaci i żałośnym dźwiękiem głosu.
Obszerną książkę napisać-by trzeba, chcąc szczegółowo określić wyrazy tych kilkudziesięciu twarzy, które z zazdrością, podejrzliwością, szyderstwem i zachwyceniem spoglądały na tę głowę, pochyloną w pokorze i żalu, i przykrytą białym czepeczkiem, nad którym zdawały się powiewać skrzydła złotego bożka. Nikt jednak nie wymówił ani jednego słowa, i po skończeniu pokornego, modlitewnym tonem wymówionego monologu Rudolfowéj, parę minut powszechne trwało milczenie. Przerwał je turkot kół na dziedzińcu, w połączeniu z odgłosem pocztowego dzwonka, a zaraz potém dały się słyszéć w sali jadalnéj śpieszne kroki kilku osób. Nikt przecież nie zwrócił uwagi na te objawy przybycia nowych gości, bo w téjże chwili Rozalia wystąpiła z-za krzesła matki, na którém stała nieruchoma, jak posąg, i z głową podniesioną, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, postąpiła kilka kroków w stronę stołu, przy którym stali prawnik i egzekutorowie testamentu.
Stanęła, błyszczącym wzrokiem powiodła wokoło i dźwięcznym, donośnym głosem wymówiła:
— Panowie! babka moja na kilka chwil przed swym zgonem pragnęła odmienić treść testamentu.
Rudolfowa porwała się na te słowa z krzesła i poskoczyła ku córce z takim giestem, jakby ją pochwycić i odtrącić chciała, — ale nagle powstrzymała się, stanęła, splotła ręce nabożnie i, westchnąwszy głośno, głowę na piersi opuściła. Rozalia nie zdawała się wcale widziéć tego poruszenia swéj matki i po chwilowym przestanku mówiła daléj:
— Wiem dobrze, iż przedśmiertne to żądanie mojéj babki, objawione znakami, mnie tylko zrozumiałemi, nie może miéć żadnego znaczenia wobec sądu i prawa; wiem o tém dobrze, i dlatego nie będę powtarzać tu tego, o czém wiem dobrze, bo słowa moje na nic-by się nie przydały. Ale uznacie zapewne, panowie, że jako współsukcesorka mojéj babki i mająca znaczną część jéj majątku otrzymać, posiadam prawo przemówić kilka słów na rzecz tych, którzy zostali pokrzywdzeni. Nie prawdaż, panowie, że posiadam to prawo?
Wszyscy skłonili się w milczeniu, a pani Rudolfowa o krok bliżéj przystąpiła do córki i z warg jéj, zaciśniętych tym razem, wydobyło się coś, jakby syknięcie. Ale Rozalia wcale nie patrzyła na matkę, błyszczące oczy jéj na żadnéj wyłącznie nie spoczywały twarzy, i tkwiły w przestrzeni, jak gdyby słowa swe zwracała do kogoś niewiadomego.
— Uczucie sprawiedliwości — mówiła dźwięcznym swym, nieco tylko przytłumionym głosem — uczucie sprawiedliwości zmusza mnie do powiedzenia, że babka moja, oddając mi tak znaczną część swego majątku, obdarzyła mnie zbyt hojnie względnie do moich zasług. Czy byłam bowiem najwierniejszą jéj sługą? Nie! bo nie czuję się być wierną sługą. Czy zawsze przynosiłam chlubę i honor familii? Nie, bom wcale nie myślała o tém. Czy ochraniałam babkę moję od jakowych intryg i obmów? Nie, bo o żadnych podobnych nic a nic nie wiedziałam. Za cóż więc babka moja tak hojnie mnie obdarzyła? Nie wiem, a może i wiem, ale to do rzeczy nie należy. Lubo nie mam pretensyi do wysokich cnót sióstr miłosierdzia, rzadko myślę o sądzie ostatecznym, — jak tylko mogłam, najlepiéj czuwałam nad tą, która w ostatnich dniach życia swego potrzebowała bardzo miłosierdzia, i nauczyłam się przenikać myśli téj, dla któréj wkrótce miała przyjść godzina sądu. Otóż ponieważ czuwałam nad tą, która doprawdy potrzebowała miłosierdzia, pomimo, że była bardzo, bardzo bogatą panią, i ponieważ nauczyłam się przenikać jéj myśli, przeniknęłam także, iż w ostatnich dniach swego życia pragnęła ona widziéć pewne osoby, a gdy ujrzała te osoby, pragnęła imiona ich zapisać na tym oto arkuszu papieru, który nazywa się jéj testamentem. Czy zapisując imiona tych pewnych osób na tym oto arkuszu papieru, chciała ona uszczuplić część mnie przeznaczoną, czy część komu innemu przeznaczoną, nie wchodzę w to. Zapytuję tylko siebie, czy jestem chciwą? I odpowiadam: nie, nie jestem chciwą. Czy pragnęłam majątku? tak, pragnęłam majątku i prosiłam nawet nieraz mojéj babki, aby mi go udzieliła. Ale jakiego pragnęłam majątku? czy takiego, aby błyszczéć i panować, czy takiego, aby módz żyć niezależnie saméj, a może jeszcze i z kimś drugim? Oto takiego, aby módz żyć niezależnie. I jeszcze jedno zadaję sobie pytanie: czy jestem pełnoletnią i posiadam prawo rozporządzania się mojém dobrem? Tak, jestem pełnoletnią i posiadam to prawo. Czy posiadam godną zazdrości moc charakteru sprzeciwiania się ostatniéj woli osoby umierającéj, woli, o jakiéj jestem tak niewątpliwie przekonaną, jak o tém, że żyję i stoję w téj chwili przed waszą obecnością, panowie i panie? Nie, nie posiadam téj godnéj zazdrości mocy charakteru. Otóż i cała moja spowiedź, z któréj wynika, że ponieważ nie byłam wcale najwierniejszą sługą mojéj babki, ani honoru familii nie stawiłam sobie za główny cel życia, ani strzegłam mojéj babki od intryg i oszczerstw, o których istnieniu nie wiedziałam i nie wiem wcale, ponieważ nie jestem chciwą, pragnę majątku tylko takiego, któryby dał niezależność mnie i jeszcze komu drugiemu, ponieważ nakoniec jestem pełnoletnią i posiadam prawo rozporządzania się mojém dobrem, a nie posiadam zadziwiającéj mocy charakteru, pozwalającéj sprzeciwiać się ostatniéj woli osoby umierającéj, ponieważ wszystko to, tak jest, jak powiadam; czuję się w prawie i obowiązku głośnego i stanowczego oświadczenia, że zapisu babki mojéj nie przyjmuję w tak wielkiéj cyfrze, w jakiéj on jest wyrażony, i jednę trzecią część jego zostawiając dla siebie, dwóch innych z pełném zastanowieniem i rozwagą stanowczo i wobec wszystkich, zebranych tu świadków, zrzekam się na rzecz rodzonéj siostrzenicy mojéj babki, pani Matyldy i córki jéj, Wacławy, które to osoby nie zostały wprawdzie wymienione w testamencie mojéj babki, ale były wspominane i wzywane w ostatnich jéj uczuciach i myślach, o czém ja wiem i czego zataić nie uznaję ani słuszném, ani dla mnie potrzebném.
Tu zwróciła się do prawnika i dodała:
— Teraz wzywam pomocy pana, prosząc, abyś raczył sporządzić akt urzędowy, stosowny do tylko co wyrażonych mych życzeń i wobec prawa ważny, mając na względzie, że jestem pełnoletnią i tém, co do mnie należy, rozporządzać mogę według méj własnéj i nieprzymuszonéj woli.
Trudno opisać wrażenie, jakie to odezwanie się Rozalii wywarło na całém zgromadzeniu. Odpychać od siebie złotego bożka bogactwa wtedy, gdy on raczył cudownemi skrzydły swemi dotknąć czyjéjś głowy, — byłoż to rzeczą podobną? Pragnąć prostéj niezależności wtedy, gdy zbytek i potęga same cisną się w czyjeś ręce, — byłoż to rzeczą rozsądną? Zresztą tylu krewnych zostało pominiętych lub skąpo obdarzonych przez zmarłą, tylu krewnych, których sposób życia, związki, jakie zawarli, powozy, maniera, wspaniale dźwięczą wielkością rodu i przynoszą honor familii! Dlaczegoż więc wspaniałomyślność Rozalii nie spłynęła na kogokolwiek z tych krewnych, ale praw swych odstępowała osobom, które utratą majątku, a następnie skromném, wyrobniczém życiem, przynosiły wstyd familii, i tak imieniem, jakie nosiły, jak sposobem swego życia, wyłączone były od tego świata, z którego brały początek? Szepty, uśmiechy i głośne wykrzykniki, rozmaite sądy i zdania, poczęły odzywać się we wszystkich stronach salonu z nieopisaną żywością i w kilka sekund zapełniły go gwarem i ruchem. Pani Rudolfowa tak była otoczoną gronem dam, które zbliżały się do niéj z pytaniami i ubolewaniami, że nie mogłam nawet dojrzéć jéj twarzy, a widziałam tylko biały czepeczek, okrywający głowę, która spuszczała się z pokorą i słodyczą.
Tymczasem Rozalia pół głosem rozmawiała z prawnikiem i exekutorami testamentu, a matka moja po chwilowém milczeniu, śród którego widocznie namyślała się i skupiała ducha, powstała i zbliżyła się także do grupy osób, stół otaczających. Tu, z właściwą sobie powagą i wdziękiem, ujęła obie ręce Rozalii i, przyciągnąwszy ją do siebie, długi pocałunek złożyła na jéj śniadém, hardém czole. Potém wymówiła głośno i z łagodnym uśmiechem:
— Kochane dziecko, uznaję całą szlachetność twego postępku i dziękuję ci za twe dobre chęci dla córki mojéj i dla mnie; ale w imieniu jéj i swojém ofiary twojéj nie przyjmuję...
Nowe osłupienie w zgromadzeniu całém, nowa cisza w salonie! Czyliż-by i druga jeszcze znalazła się na świecie osoba, dość odważna, a zarazem tak nierozsądna, aby odepchnąć zlatującego na nią bożka bogactwa?
Niedługo jednak zebrane towarzystwo podziwiać mogło ten drugi fenomen, bo pomiędzy mężczyznami, tworzącymi ścieśnioną grupę, przez drzwi wchodowe przecisnął się nowy jakiś przybysz i donośnym głosem wymówił:
— Pani Matylda i córka jéj nie potrzebują ofiar, z niczyjéj wspaniałomyślności pochodzących, ponieważ i bez tego posiadają znaczny majątek.
O, jakże był zmieniony! Włosy jego posiwiały prawie zupełnie, policzki wklęsły, oczy zapadły i jakimś powolnym, przenikającym płonęły blaskiem; podróżne ubranie zwisało, zbyt szerokie, na wychudłéj jego postaci, którą jednakże z widoczném wysileniem wyprostował, stanąwszy pośród zgromadzonego koła. Witali go wszyscy i on wszystkich witał, ale ręka jego sztywnie wyciągała się do tych, co mu podawali ręce, i za każdym uściskiem opadała jakby bezwładna. Na bladych ustach, napiętnowanych wyrazem cierpienia, krążył uśmiech i oczy błyszczące z zagłębień pomijały wszystkie twarze, a przedzierały się do twarzy Rozalii, która, ujrzawszy go, mimowolnym jakby ruchem załamała ręce i stłumionym głosem zawołała:
— O, ojcze!
Oboje zbliżyli się do siebie; ojciec w drżące dłonie wziął hardą głowę córki, która się pochylała przed nim, i długim pocałunkiem usta swe do jéj czoła przycisnął.
— Rozalio! — wyrzekł — to, coś chciała uczynić, było dobrém i sprawiedliwém, błogosławię cię za to!
Potém zwrócił się do wszystkich obecnych i mówił:
— Wracam z długiéj podróży, któréj cel mnie tylko samemu był wiadomym; dziś powinien on być wiadomy wszystkim i dlatego wielce rad jestem, że obecne tu osoby będą świadkami tego, co się stanie.
Umilkł na chwilę i pomiędzy twarzami, które go otaczały, zdawał się jakiéjś jednéj szukać twarzy. Znalazł ją wzrokiem, lubo starała się w cień zasuwać, i wymówił:
— Wielka czyjaś krzywda, do któréj i ja przyłożyłem się w części, ciężyła na mojém sumieniu. Puściłem się w świat, aby wynaléźć środki restytucyi; znalazłem je i przywiozłem; lecz zarazem przywiozłem głównemu krzywdzicielowi hańbę i karę... Przy ostatnim wyrazie wyciągniętą ręką wskazał na Henryka, który od wejścia jego począł coraz więcéj blednąć i drżéć, ale w téj chwili zebrał znać wszystkie swe siły i stał oparty o poręcz krzesła, blady bardzo, ale szyderski i zimny. Zdawało się, że pomimo bardzo wyraźnego giestu Rudolfa, słów jego wcale nie stosował do siebie; starał się nawet nie patrzéć na przeciwnika swego, ani na nikogo z obecnych; szafirowe szkła pochyliły się ku ziemi, a na całéj twarzy, przebieganéj co chwila nerwowemi drganiami, znać było myśl pracującą w błędném kole. Pan Rudolf odwrócił wzrok od niego i mówił daléj:
— Nie pomnę już, przed ilu laty, bo gdy-bym wierzył własnemu poczuciu, sądził-bym, że przed stu lub przynajmniéj kilkudziesięciu, prawdopodobnie zaś nie więcéj, jak przed kilkunastu laty, w obcym, odległym kraju, spotkałem ojca tego oto człowieka, (tu wzrok jego coraz więcéj płonący upadł znowu na twarz Henryka) i, jako towarzysz jego młodości, jako sprzyjaźniony z nim przez długi przeciąg czasu, otrzymałem ostatnie jego zwierzenie ustne i piśmienne.
Piérwsze, jak wiadomo, nie mogło miéć żadnego wobec prawa znaczenia; drugie, nakreślone umierającą ręką, było tylko powtórzeniem tego, co ojciec rodziny, opuszczając dom swój na zawsze, powierzał jedynemu synowi swemu, jako wyraz woli swéj i przebudzonego widokiem śmierci sumienia. Sądzę, że nie mam potrzeby opowiadać, w jakiém znajdowałem się położeniu w czasie, gdy umierający przyjaciel powierzył mi pismo, którém nagradzał krzywdę wyrządzoną, uiszczał się z długu, połączonego z najświętszym obowiązkiem wdzięczności, i mienie swoje rozdzielał pomiędzy wszystkie swe dzieci, które jednakową kochał miłością. Wszyscy tu obecni wiedzą zapewne, że podróżowałem naówczas z osobą, któréj imienia nie mam potrzeby wymieniać; jeśli zaś ktokolwiek nie wié o szczegółach, towarzyszących ówczesnéj mojéj podróży, niech mi przebaczy, że powtarzać ich nie będę... Wyznaję... było-by to nad siły moje...
Głęboki rumieniec pokrył twarz jego i bardzo szybko zamienił się w bladość — potém odetchnął ciężko i mówił daléj śród ogólnego, pełnego uwagi i podziwu, milczenia:
— Pismo, powierzone mi przez przyjaciela, który na ręku moich, daleko od rodziny swéj, ducha wyzionął, złożyłem wraz z pewnemi drogiemi przedmiotami, które posiadałem. Klejnoty i pismo zginęły mi jednocześnie... Jakim sposobem? niech odgadną ci, którzy wiedzą o okolicznościach, towarzyszących ówczesnéj mojéj podróży... Mówić o nich, choć-bym chciał, nie mogę, a gdy-bym mógł, to-bym nie chciał. Dostatecznie będzie, jeśli powiem, że w tym samym czasie w sercu mojém pękła jakaś struna, a straszny dźwięk jéj zagłuszył we mnie na długo pamięć o wszystkiém. Wróciłem do domu i, odzyskawszy samego siebie, przez lat kilka dręczony byłem poczuciem krzywdy, jaka się stała przeze mnie, i niepewnością tego, co miałem czynić. Nakoniec głos sumienia przemógł wszystkie względy; wiedziałem, w czyich ręku pozostało pismo, o którém mowa; postanowiłem więc odzyskać je... i odzyskałem.
W téj chwili przerwał mowę Rudolfowi głuchy jęk połączonéj trwogi i wściekłości. Wydał go Henryk. Pobladłe wargi jego otworzyły się, zadrżały i słychać było, jak z piersi jego wydobyły się głuchym głosem wymówione słowa:
— A więc przybywasz już, postrachu dni moich, zmoro moich nocy!
Od dawna widać dni jego zakłócane były tym postrachem, od dawna snadź ta zmora śród ciemności nocy bezsennych pilnowała wezgłowia jego łoża, bo strasznie było patrzéć na tę twarz, panicznym wstrząsaną strachem, na tę ślimaczą postać, pod którą uginały się kolana...
Wszakże przestrach i sumienie nie całkiem jeszcze zgasiły w tym człowieku pochodnie jego woli. Z niezmierném wysileniem przywołał na usta uśmiech lekceważący, głowę podniósł, poskromił drżenie uginających się pod nim nóg i parę kroków postąpił ku Rudolfowi.
— Jeśli to pan do mnie stosujesz... — wymówił głosem, który chciał donośnym uczynić. Ale wnet zamilkł, zachwiał się i znowu trzęsącą się rękę oparł o poręcz krzesła, bo w téj-że chwili pan Rudolf, nie odpowiadając mu, nie patrząc nawet na niego, wydobył z pugilaresu i rozwinął arkusz, pożółkłego od starości, zapisanego papieru. Głos jego, złamany wprzódy i przytłumiony, dźwięcznie i doniośle rozbrzmiał po napełnionym ludźmi salonie, gdy czytał następne słowa:
„W biurze mojém o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez dwie bronzowe ręce, w drugiéj szufladzie po prawéj stronie od góry, otwierającéj się za pociśnięciem mnie tylko znanéj sprężyny, złożyłem sporządzony przeze mnie testament, w którym uznaję za święty i nienaruszony dług, zaciągnięty przeze mnie w młodości méj od świętéj pamięci ojca pani Matyldy (tu następowała cyfra długu, o wiele przewyższająca tę, za jaką pan S. matkę moję pozbawił majątku), i wypłatę jego, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nakazuję synowi memu pod błogosławieństwem ojcowskiém. W tymże samym testamencie moim, całe mienie moje, zebrane przeze mnie samego w ciągu długich lat trudów i oszczędności, rozdzielam w zupełnie równych częściach pomiędzy syna mego i dwie moje córki: Emilią i Zenonę, nakazując piérwszemu: aby nie korzystał z prawa, wyznaczającego czternastą część majątku rodzicielskiego potomkom płci żeńskiéj, ale aby obie siostry swoje dopuścił do równego podziału majątku, jaki po mnie zostaje. Klucz od biura mego, jako téż tajemnicę użycia sprężyny w szufladzie, w którą złożyłem testament, powierzyłem synowi memu, z zaleceniem, aby nie otwierał jéj, aż po mojéj śmierci“.
Przeczytawszy te wyrazy, Rudolf zwrócił się do oskarżonego i powtórzył to, co kiedyś wymówił do niego w obecności mojéj:
— Oto słowa twego ojca, które na chwilę przed zgonem wypisane były w obecności świadków, i mojéj powierzone pieczy. Spostrzegł on już znać twą skłonność do świetnego stanu milionera, i uspokoił sumienie swoje, powierzając innym to, co był powierzył tobie, co przewidywał, że, jak w otchłań, zapadnie w twą ciemną duszę i zniknie.
Tu nastąpiła scena nie do opisania, pełna zgrozy i ohydy. Obecni oglądali pismo, poświadczali podpisy świadków i potwierdzenia miejscowego urzędu, a po całéj sali, jak szmer monotonny, przytłumiony, chwilami wybuchający, popłynęło, mnóztwem ust powtarzane, pytanie: „Gdzież ten testament? gdzież się podział ten testament?“ Pytanie to, którego szmer z razu był cichy i niby z osłupionych nagłém zdziwieniem umysłów wychodzący, powoli wzmagał się, rósł i rozszerzał, aż groźną falą owionął całkiem bladego człowieka, z pod którego stóp, zdawało się, że grunt się osuwał, tak mu one drżały i chwiały się, nad którego głową, zdawało się, że nocne zawisły ciemności, taki posępny wyraz na twarz mu spłynął. Szamotał się przez chwilę z tą falą jednego strasznego, mnóztwem ust zadawanego, pytania, aż fala ta odpłynęła i zostawiła go samotnym, nie tak jak samotnym jest żeglarz, który po długiém na morzu wędrowaniu, stanął w bezpiecznéj przystani, ale jak opuszczonym znajduje się rozbitek, wyrzucony na dzikie, głazami najeżone wybrzeże. Fala groźnego pytania odpłynęła od młodego człowieka, bo ludzie odstąpili go, jak zarażonego, i cofali się póty, póki się jak najdaléj od niego nie odsunęli. Ci, którzy się do niego uśmiechali przedtém, przestali się uśmiechać, a ci, co nań wprzódy nie patrzyli, poczęli nań patrzéć. I im więcéj odstępowała od niego fala głosów, tém więcéj go ogarniała fala spojrzeń, straszna fala, złożona z tylu strumieni, ile tam było oczu, a każdy strumień niósł z sobą mętną pogardę, a mętna pogarda łączyła się z jaskrawemi błyskawicami oburzenia. I całe to grono ludzi próżnych i błyskotliwych zmieniło się od razu w koło sędziów i indagatorów, bo we wszystkich sumieniach podniósł się na widok podłości przyrodzony głos cnoty, a wspomagały go dzielnie pojęcia o honorze, którego być przedstawicielami w społeczności swéj, ludzie ci, bogaci i wysoko postawieni, obowiązkiem swym mienili. Być bogatym — to rzecz piękna i szanowna. Zdobyć sobie miliony — nic nad to lepszego. Ale wygrzebać miliony te z popiołów spalonéj woli ojcowskiéj, z krzywdy cudzéj, z poszkodowania sióstr własnych, — było to już potworném, tak potworném, że każdy z obecnych przypomniał sobie, że był także ojcem, synem lub bratem, i zadrżał, i stanął w postaci sędziego, i z obu organów swego wzroku cisnął na oskarżonego dwa strumienie pogardy, połączonéj z jaskrawemi błyskawicami oburzenia.
On czuł, że tonie, i jak tonący, obu rękoma chwytał się blizkich mu sprzętów, a na śmiertelnie pobladłe jego czoło wypływały duże krople potu, które starał się ocierać trzęsącemi się rękoma, starał się a nie mógł, bo ręce odmawiały mu posłuszeństwa. A oskarżyciel jego opowiadał, a ludzie słuchali, i słuchał prawnik, i maczał pióro w atramencie, i gotował się pisać akt urzędowy oskarżenia i przygotowanéj przez nie restytucyi...
On czuł, że tonie, i próbował jeszcze ratować się.
— Panowie! — mówił drżącym i błagalnym głosem — prawo jest za mną! Któż mi dowiedzie, żem zniszczył ojca mego testament? gdzie są dowody?
I probował raz jeszcze uśmiechnąć się po swojemu, to jest szydersko i z tryumfem, probował, ale nie uśmiechnął się, bo Rudolf wskazał na drzwi, przy których stali dwaj ludzie, ludzie niepozorni, słudzy może, może lichwiarze, ludzie zaledwie odziani i z ciemnemi twarzami, ale straszni, straszni znać dla tego, na kogo wytężyli z całą mocą wzrok mściwy i obelżywy, bo Henryk zachwiał się, krzyknął głucho i upadł na kolana.
— Oto świadkowie — wymówił oskarżyciel — oto ludzie, którzy wiedzieli o przestępstwie tego człowieka, o pokrzywdzeniu przezeń gotowi świadczyć przeciwko niemu. Wyszukałem ich i przywiodłem; co zaś wiedzą, i jakiemi drogami doszli do świadomości téj, niech opowiedzą sami.
Okropne potém widziałam i słyszałam rzeczy. Świadkowie świadczyli, opowiadali, składali dowody, przytaczali nazwy dat i miejsc; obecni zapytywali, prawnik pisał, a z tego wszystkiego tworzyła się historya ciemna, przepaścista, historya człowieka, który, zanim jeszcze jako taki na świat wystąpił, powiedział sobie: będę milionerem! Teraz ten człowiek, jak wąż lub robak, wił się po ziemi i pełzał, i ręce podnosił, i obejmował kolana oskarżycieli swoich; szafirowe szkła, stłuczone od uderzenia czołem o posadzkę, podarły mu twarz w krwawe rany, opadły i ukazały oczy nieprzytomne od trwogi, błyszczące gorączką strachu, zalane łzami bezwładnéj złości. Palce jego nie roztwierały się i nie zamykały, jak wtedy, gdy zdawał się w przestrzeni pochwytywać snujące się wokoło niego upragnione miliony, ale zwarły się w kurczowém załamaniu. Kiedy drżące wyrazy błagania milkły w jego ustach, kiedy fale spojrzeń, pogardy i oburzenia, ze wszystkich lejące się oczu, przyciskały jego głowę i kłoniły ją aż do saméj prawie ziemi, wydawał z siebie szept głośny, a jednak zaledwie wyraźny, szept, wiejący bezdnią trwogi i rozpaczy, która zdawała się coraz więcéj chłonąć wszystkie władze uczucia i myśli nieszczęśliwego, plącząc je w jakiś węzeł bezprzytomny, nierozwikłany.
— O! postrachu dni moich! o maro moich nocy! pochwyciłaś mię więc! — szeptał. — Stało się to, czego głos dochodził do mnie z zachmurzonego nieba i głębin ziemi, w którą patrzyły wciąż oczy moje! O! to nieszczęsne biuro o dwóch zwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku! Lękałem się go, jak upiora, od tego dnia, w którym on pojechał w świat, aby wynaléźć... aby wynaléźć i z popiołu wygrzebać wolę mego ojca!
Ostatnie wyrazy wymówił z wybuchem. Nie powstając z klęczek, podniósł głowę i lękliwym wzrokiem potoczył dokoła.
— Wiem, o, wiem! — zawołał — że mną pogardzacie dlatego, że nie stanąłem tu przed wami jako mur albo rycerz, ale wiję się u nóg waszych po ziemi, jako wąż albo robak! Ach! nie byłem nigdy poetą! Lękam się, lękam się! tak dawno już lękam się, i rano, i wieczorem, i we dnie, i w nocy, i w domu, i na polu, że stałem się samą obawą, że nic już we mnie niéma, tylko obawa! O! dla miłości Boga, zlitujcie się nade mną, nie oddawajcie mię w ręce sprawiedliwości, nie odbierajcie mi kawałka chleba, mego własnego kawałka chleba! Oddam wszystko, co do kogo należy, ale puśćcie mię ztąd, nie oddawajcie w ręce sprawiedliwości!
Gwar wielki napełniał ściany salonu, ludzie chodzili, wracali, krzyżowali się, naradzali, a wszyscy mieli pałające zgrozą oczy i twarze blade przestrachem, albo szkarłatne oburzeniem. A Rudolf opowiadał, a świadkowie mówili, a pióro prawnika, wprawną prowadzone ręką, skrzypiało po papierze. Nagle w jednéj z licznych grup ludzi, głośno wymówiony, zabrzmiał wyraz: „kajdany!“ Na ten dźwięk okropny, z piersi obwinionego wydarł się długi wybuch nieprzytomnego śmiechu, i z ust jego popłynęły całkiem już bezładne i nieprzytomne wyrazy prośby, trwogi, wspomnień strasznych, groźb obłąkanych.
Wtedy moja matka stanęła pomiędzy nim a ludźmi, którzy go otaczali, i, zwracając się do ostatnich, wyrzekła błagalnym głosem:
— Pozwólcie mu odjechać! niech naprawi krzywdy, jakie wyrządził, i zostanie w spokoju!
A dwaj lekarze, którzy czuwali byli nad babką moją i znajdowali się jeszcze w domu, zbliżyli się do nieszczęśliwego, i w twarz mu popatrzywszy, rzekli:
— Ten człowiek stracił rozum!
Po tych dwóch odezwaniach się, gwar cichł i roztapiał się, niby uszanowaniem, niby litością nawskróś przejęty. Uszanowanie ściągało się do mojéj matki, która z poważną swą i pełną szlachetnego wdzięku postawą, stała tam między wszystkimi i przemawiała za tym, co ją pozbawił rodzinnego dachu. Litość budziła się dla człowieka, na którego wyrok wypadł już z ust lekarzy, najstraszniejszy wyrok, jaki ludzką istotę dotknąć może.
Ale i uszanowanie, i litość miały tam w sobie fałszywą jakąś strunę, która przykro dźwięczała. W piérwszém było coś, co odbijało w sobie czołobitność, oddawaną odzyskanemu bogactwu, w drugiéj więcéj było wstrętu i obrzydzenia, niż chrześcijańskiéj miłości. Aż nad upadłym grzesznikiem, w kurczu się wijącym, obłąkanemi oczyma toczącym dokoła i z ust wyrzucającym bezładne wyrazy zgryzoty, trwogi i wściekłości, stanął prawdziwy anioł litości i przebaczenia...
Anioł ten miał blade, zwiędłe nieco, błękitnookie i kryształowe, łzami zalane oblicze Emilii...
Zbliżyła się ona do brata, uklękła przy nim, objęła go ramionami i, głowę jego złożywszy na swéj piersi, mówiła z cicha:
— Henryku! jam siostra twoja! piérwsza przebaczyć ci powinnam i przebaczam, i kocham cię... teraz, gdyś taki nieszczęśliwy!
W odmęcie rozpaczy i nieprzytomności, w jakim był pogrążony, zrozumiał ją i podniósł na nią oczy, które nagle nabiegły wyrazem, podobnym do tego, jaki napełnia wzrok zdziwionego dziecka.
— Siostra! — wymówił, wpatrując się w słodką twarz, która zwieszała się nad jego twarzą. — Któż mi teraz będzie siostrą, któż mi będzie bratem? Jam zbrodniarz, zbrodniarz! wolę ojca mego spaliłem i popioły jéj rozwiałem na cztery wiatry świata! Kajdany! kajdany! o, przestrachu dni moich! o, zmoro moich nocy! Wzięłaś mię więc w okropne kleszcze swoje!
Emilka pokropiła skronie brata orzeźwiającą wodą, którą jéj podałam, i z siłą, co niewiedziéć zkąd wzięła się w téj szczupłéj i delikatnéj istocie, podniosła go z ziemi. Chwiał się, jak człowiek upojony; oczy jego to mgliły się i rozjaśniały nieprzytomnym uśmiechem, to z zadziwiającą szybkością obiegały wokoło wszystkie przedmioty, jakby szukając czegoś, z trwogą i pożądliwością zarazem.
Położyła rękę jego na swém ramieniu i patrzyła mu w twarz oczyma, w których, za srebrną osłoną łez, tkwiła bezdnia boleści, a zarazem miłości.
Dawał się jéj powodować, jak dziecko.
— Henryku! — mówiła mu — obudź się, przyjdź do siebie! poznaj mię! Jam siostra twoja, stoję przy tobie i nie opuszczę cię! Jedna matka była twoją i moją matką, wzrośliśmy razem. Henryku! spójrz na mnie! ja się na ciebie za nic, za nic nie gniewam, ja tobą nie pogardzam! ja cię kocham... tyś taki nieszczęśliwy...
I nic więcéj nad te proste chrześcijańskie słowa wymówić nie mogła. Ale on usłyszał ją z głębi téj otchłani, w jaką zapadł rozum jego; spojrzał na nią, wymówił jéj imię i, chwytając jéj rękę, tak jak tonący chwyta deskę, pływającą przed nim wśród morskich bałwanów, okropnym głosem zawołał:
— Uciekajmy!
Wszyscy obecni rozstąpili się śród ciszy ogólnéj, i w środku salonu utworzyło się wyjście szerokie, którém postępowała ta dziwna para. On całym ciężarem swego ciała wspierał się na jéj ramieniu, powłóczył nogami, jak starzec, bełkotał słowa niewyraźne, nieprzytomnym przerywane śmiechem, i rzucał na wszystkie strony oczyma obłąkanemi. Ona prowadziła go ze spokojem i powagą na czole, z dwoma niewyschłemi jeszcze strumieniami łez na policzkach, ze wzrokiem wpatrzonym gdzieś daleko, daleko, niby w wiekuistą nieskończoność... Przechodząc koło mnie, uścisnęła mi rękę i, nachyliwszy się ku mnie, szepnęła:
— Widzisz, Wacławo, jak szczęśliwie los zrządził, że on mnie nie pokochał... kto wié, czy mogła-bym teraz poświęcić życie moje nieszczęśliwemu bratu...
Nie będę się rozwodziła nad postępkiem Emilii. Potępią go zapewne ludzie, tak zwani srogich zasad, bo ujrzą w nim pobłażanie dla występku; ale znajdzie on oddźwięk w sercach wszystkich, którzy imię chrześcijan noszą nietylko jako szyld wygodny, a ze wszystkich ludzi kochają najwięcéj najnieszczęśliwszych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.