Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Wielki stary dom z dumną powagą zdawał się drzemać w głębi malowniczéj doliny. Nad nim, jak dawniéj, odwieczne jodły rozpościerały ażurową zasłonę, z ciemnych a grubych uplecioną gałęzi. Wkoło doliny stały te same wzgórza, o porosłych gajami i borem wierzchołkach, wzgórza, na które przed laty z takiém upragnieniem rwała się młodziuchna myśl moja, zamknięta na klucz zwyczaju w wielkich, mrocznych szufladach moich babek. Na polu, w oddali, zdawało mi się, że rozpoznawałam ten sam bujny i rozłożysty krzak róży dzikiéj, któréj niegdyś tak zazdrościłam cichych obszarów, na jakich rosła, słodkiego powiewu, co przylatywał do niéj od wzgórza i borów, i świegocących ptaszków, które dziobały radośnie jéj ponsowe kwiecie.
Z tłumem wspomnień w głowie, w sercu z rzewnością, towarzyszącą zwykle obudzonym piérwszych lat życia pamiątkom, zajechałam przed ganek Rodowskiego domu. Długie rzędy wysokich a wązkich okien szybami z zimnego kryształu zdawały się patrzéć przed siebie, sztywnie a chłodno; przymus i chłód niewymowny powiał na mnie od nich i czułam, że bledsza trochę, niż zwykle, przestępowałam próg bawialnego salonu babki Hortensyi.
Olbrzymia szuflada nie zmieniła się w niczém. Cztery jednostajne kanapy ze swemi jednostajnemi stolikami, fotelami i lampami, stoły na czterech jednostajnych dywanach. W górze dwa ogromne żyrandole rozpuszczały szerokie ramiona, obwieszone kryształowemi wiszadłami, wybornie naśladującemi długie sople lodowe. Nad oknami złocone jastrzębie trzymały w dziobach i szponach firanki z ciężkiego aksamitu, cięższą jeszcze złotą frędzlą pooszywane i gęstą draperyą przysłaniające okna więcéj niż do połowy. Pomimo, że było to zaledwie w parę godzin po południu, półzmrok napełniał salon i z razu wydało mi się, że nie było tam nikogo. Lokaj, który mię był wprowadził, odszedł, a ja, będąc pewną, że się znajduję sama, postąpiłam na środek salonu, aby wybrać sobie miejsce najstosowniejsze do oczekiwania. Na jednym ze stolików zobaczyłam srebrny koszyczek, pełen bawełny setnego numeru, wkoło niego leżał stos kółeczek, gzygzaczków i gwiazdeczek; widocznie babka Hortensya siedziała przed chwilą w tém miejscu i robiła frywolitki. Tuż obok stał nizki taburecik, na którym leżała porzucona batystowa chustka z pysznie wyhaftowaną cyfrą pani Rudolfowéj. Widocznie więc ta pani o dwóch rzędach białych zębów siedziała przed chwilą u nóg babki Hortensyi. Musiała czytać jéj na głos, bo przed taburecikiem na stole zobaczyłam roztwartą książkę. Rzuciłam na nią okiem: było to Naśladowanie Chrystusa. Tak, babka moja była nabożną i przypomniałam sobie w téj chwili owę prowadzoną niegdyś w Rodowie rozmowę, w któréj każdy opowiadał wyobrażenia swe o szczęściu; babka wyraziła wtedy mniemanie, że znaléźć je można najłatwiéj u stóp Ołtarza. Teraz zaś widocznie zajmowała się czytaniem ksiąg pobożnych, tak stosownych dla umysłu kobiety, która już stała nad brzegiem mogiły. Mimo woli, obok pełnéj zaparcia się i miłości księgi, stanęła mi w oczach dumna i sucha postać babki Hortensyi i przebiegła, chytra, nieśmiertelnie uśmiechniona pani Rudolfowa. Dawniéj ten zbieg wyobrażeń wprawił-by mię w zdziwienie i niepokojem napełnił duszę, pragnącą sprowadzić wszystko do harmonii prawdy; teraz uśmiechnęłam się tylko smutnie, ale nie poczułam ani oburzenia, ani trwogi. W długich studyach, odbywanych ręka w rękę z ojcem moim, nauczyłam się patrzéć na świat, poznałam jego harmonie i zrozumiałam dźwięki.
W przeciwległym końcu salonu posłyszałam szelest; zwróciłam się prędko w tę stronę i tam, gdzie axamitna firanka najgęstszy cień rzucała, zobaczyłam kogoś siedzącego na fotelu. Rysów rozpoznać nie mogłam z powodu zmroku i oddalenia, niemniéj jednak dojrzałam parę czarnych oczu, palących się jak żużle i skierowanych w stronę, w któréj stałam. Postąpiłam kilka kroków... osoba, siedząca na fotelu, powstała zwolna, przyczém zobaczyłam wysoką i smukłą kibić, a gdy także postąpiła parę kroków, poznałam, że była to Rozalia. Zwolna zbliżyłyśmy się ku sobie i jednocześnie podałyśmy sobie ręce. Chciałam serdecznie uścisnąć dłoń kuzynki, ale palce jéj, sztywne i chłodne, z lekka tylko dotknęły moich. Nie zaczynała mówić i milcząco wpatrywała się we mnie; ja także patrzyłam na nią. Tyle wspomnień, tyle rozwag obudziło się na jéj widok!
Zdawała się należéć do rzędu kobiet, które nigdy nie szpetnieją; bo lubo miała już lat dwadzieścia ośm wyglądała zupełnie tak, jak gdym ją przed czterema blizko laty po raz piérwszy ujrzała. Śniada cera jéj gładka była i świeża, usta jednakowo ponsowe, czarne brwi tak samo, jak dawniéj, podnosiły się w harde łuki, a na czole rozpościerał się ten sam marmurowy, drgający niekiedy tłumionemi burzami, spokój. Oczy jéj tylko zapadły nieco i silniéj gorzały, a śród bogatych splotów kruczych włosów, zawsze jednak z hardą prostotą odrzuconych nad czołem, srebrzyły się gdzie niegdzie białe niteczki. To zagłębienie się wrzących ogniem źrenic i te srebrne nici, dziwnie sprzeczające się ze świeżością twarzy i kruczą czarnością olbrzymich warkoczy, obok lekkiego wychudnięcia kibici co pokazywało ją jeszcze wyższą niż była, rzucały na całą powierzchowność Rozalii piętno nieokreślonéj tragiczności, z któréj buchało tchnienie zgryzot, targań się i prac, wewnętrznych walk, upadków, rozpaczy, słowem, całego tego arsenału oręży, jakiemi przeznaczenie wiedzie bój z duszami ludzkiemi. Spuściła powieki, długie rzęsy zadrgały na policzkach ruchomemi cieniami i, nie patrząc na mnie, zaczęła mówić:
— Nie spodziewałaś się znaléźć mnie tutaj, Wacławo? Nie prawdaż, że się tego nie spodziewałaś? A widzisz! lepszą jestem, niż ci się zdaje, i zamieszkałam w Rodowie, aby osłodzić i rozweselać ostatnie lata babki Hortensyi. Wzniosłego dopełniłam postępku, nie prawdaż, śliczna kuzynko?
Gdy wymawiała te słowa, mnie się wydało jakobym była jeszcze siedemnastoletnią dzieweczką, napół ze zdziwieniem napół z obawą słuchającą tego głosu, pełnego gorzkich sarkazmów, narzuconych obsłonką pokornéj słodyczy.
— Wszelki postępek — spokojnie odpowiedziałam — wzniosły jest albo nizki, nie tyle według celu, do jakiego zmierza, jak według źródła, które mu byt nadało.
Rozalia zaśmiała się po cichu, usiadła na fotelu, ręką wskazała mi miejsce naprzeciw siebie, a szczególny uśmiech ust jéj nie opuszczał. Gdy usiadłam, popatrzyła na mnie kilka sekund i ozwała się tym samym, co piérwéj, głosem:
— Widzę, miła kuzynko, że, spędziwszy trzy lata z uczonym swym ojcem, nabrałaś umysłowéj skłonności do analizy, spekulacyi, dochodzenia przyczyn i skutków, celów i źródeł, że, słowem, w ślicznéj swéj główce umieściłaś alembik, przez który przepuszczasz sprawy tego świata, tak prawie, jak lokaj nasz filtruje zapewne w przedpokoju wodę, którą ma podać do stołu. Doprawdy, zazdroszczę ci tego głęboko filozoficznego rozumu, do którego sama nigdy dojść nie mogłam. Ale i cóż w tém dziwnego? Ja sobie jestem prostą wiejską dziewczyną, a ty panną wysoko wykształconą, światową, rozumną. Daruj więc mojéj prostocie i pozwól, że cię zapytam o sekret tego prawidłowego myślenia, czucia i postępowania, którego widzę w tobie tak świetny przykład.
Gdy skończyła, patrzyłam na nią przez chwilę, tak spokojnie, że, jakby nie mogąc długo znieść mego spojrzenia, spuściła oczy. Niemniéj jednak brwi jéj harde zakreśliły łuki, a po ustach ślizgał się uśmiech dziwnie splątanéj słodyczy i złośliwości.
— Jakiekolwiek przypisujesz mi zmiany — ozwałam się — widzę, że sama nie zmieniłaś się wcale. Sądziłam, że lata, które ubiegły od ostatniego widzenia się naszego, uspokoiły cię i pogodziły ze światem i ludźmi. Tymczasem znajduję, że czas, nazwany przez niektórych balsamem na rany ludzkie, dla ciebie był zatrutém ostrzem które je rozogniało...
Przy tych wyrazach moich twarz Rozalii zmieniła się nagle. Szyderstwo i złośliwość zniknęły bez śladu, a zastąpił je cichy, przenikający smutek...
— Tak — rzekła po chwili milczenia — masz słuszność, kuzynko. Czas, ten wielki grabarz uczuć dla dusz małych i miękkich, w mojém życiu ma znaczenie lunety, który oku ludzkiemu pokazuje na niebie gwiazdy stokroć większemi, niźli je bez niéj widziéć mogło. Im dłuższą jest perspektywa dni i lat, przez którą na przeszłość moję patrzę, tém więcéj wzrasta i rozszerza się uczucie, które z téj przeszłości wyniosłam... tém głębiéj w sercu nurtuje złe, jakie śród niéj powstało... a za mną, jak za człowiekiem rysujący się na ścianie cień jego własny, wysoki i ciemny, stoi mój błąd... — Ostatnie wyrazy wymówiła z krwistym na twarzy rumieńcem, ale bez śladu pokory lub zawstydzenia.
Owszem, czoło podniosła bardo, a źrenice utkwiła w szarą głębią salonu, jakby tam widziała tę przeszłość swoję, któréj rozmiary powiększała przed nią długa perspektywa upłynionych dni i lat, tak jak luneta powiększa rozmiary błyszczących ciał niebieskich.
Dziwna ta istota oblekała się pokorą wtedy tylko, gdy mówiła o sobie saméj, ale gdy wspominała o jedynéj miłości, która pochłonęła całe jéj życie, stawała się dumną i niemal wyzywającą. Co było w niéj prawdą a co udaniem? Pokorę kłamała, czy hardość? Patrzyłam na nią z ciekawością i pragnęłam z całéj siły wniknąć w tę stojącą przede mną zagadkę duszy, o tak powikłanych, zgniecionych losem i pociemniałych od cierpień uczuciach. Wszakże czułam przedewszystkiém litość nad nią, a widząc, że zapadła w zamyślenie i zdawała się zapominać o mojéj obecności, wzięłam jéj rękę i chciałam ją pociągnąć do siebie. Ale żywo wysunęła dłoń z mego uścisku i odsunęła się ode mnie.
— O! proszę cię, kuzynko — zawołała ze zwykłym sobie cichym chychotem — nie myśl tylko litować się nade mną! Jesteśmy tak niepodobne do siebie... Przed kilku laty nazywałam cię kryształowém dzieckiem, teraz wyglądasz na posąg z białego marmuru, obdarzony wewnątrz punktualną, jak zegarek, maszyneryą. Co do mnie, nie przestałam być biedną dziewczyną, ulepioną z prostéj gliny, ożywionéj bardzo niesforną krwią, a niesforniejszym jeszcze duchem, i tak, jak uwielbiałam niegdyś twoję kryształową przezroczystość, tak teraz chylę czoło w podziwie przed posągowemi kształtami marmuru, z jakiego wydajesz się być wykutą. Ale, koniec końców, nic wspólnego z sobą nie mamy. Ty jesteś poważna, spokojna, uczona, marzysz pewnie o wielkich cnotach, wzniosłych celach, myślisz o czystéj, rozsądnéj, uprawnionéj przez Kościoł i świat miłości, a ja? ja jestem szalona dziewczyna, która w zaraniu życia swego jeszcze rzuciła całe serce swe na burzliwą falę jednego nieszczęśliwego uczucia, a uczucie to, które-by może nikczemném było, gdyby nie było wzniosłém, zmiażdżyło mię, rozszarpało, wwiodło na Bóg wié jakie drogi, przyprowadziło nakoniec do stóp babki Hortensyi i kazało mi podnosić dla niéj kłębuszki z pod kanapy, dlatego, aby kiedyś jéj pieniądz podniósł z upadku i nieszczęścia mnie i człowieka, którego kocham. Widzisz więc, że darmo litowała-byś się nade mną... litość bez zrozumienia, to jałmużna bez wartości, a ty mię zrozumiéć nie możesz, bo między nami niéma nic wspólnego...
Gdy przestała mówić, ja znowu łagodnie wzięłam jéj rękę.
— Mylisz się, Róziu — rzekłam — jest coś, co tworzy między nami wspólność i podobieństwo.
— I cóż to jest? powiedz, miła kuzynko, bo tak pragnę być do ciebie podobną, że pałam niecierpliwością... — przerwała z właściwym sobie uśmiechem pokory, niedowierzania i złośliwości, ale wargi jéj drżały i widoczném było, że w słowach, które pragnęła przyoblec tonem szyderstwa, pomimo woli jéj może, wiele było prawdy.
— Tém czémś, co nas podobnemi do siebie czyni — odrzekłam — jest wrodzona nam obu szlachetność... Podniosła na mnie wpółzałzawione, wpółrozgniewane oczy i przerwała ze śmiechem:
— Żartujesz sobie ze mnie, kuzynko...
— Szlachetność — kończyłam, nie zważając na przerwę — przez którą ja przebaczam ci, współczuję i rozumiem cię, a która w tobie wiedzie ciągły bój z namiętnością, co cię porwała i nie daje pogodzić się z poniżeniem, w jakie popadłaś...
Patrzyła na mnie długo, i jednę rękę pozostawiając w mojéj dłoni, drugą podniosła i przycisnęła do serca. Oczy jéj i gest wyraźnie mówiły: — odgadłaś, przeniknęłaś mię; gdybym nie była szlachetną w gruncie, była-bym spokojniejszą, i kto wié, czybym już dotąd nie doścignęła mego celu. W spojrzeniu i geście Rozalii wyczytałam tę odpowiedź, jaką myśl jéj dawała słowom moim, ale nie wymówiła jéj ustami. Owszem, cofnęła mi po chwili swą rękę, zaśmiała się i rzekła:
— Kiedy mówiłam, śliczna kuzynko, że u boku mądrego ojca twego, który, podobno ze skalpelem i mikroskopem ma do czynienia, nauczyłaś się tych samych narzędzi używać do misternego przyglądania się duszom ludzkim, nie myliłam się...
— Nie myliłaś się — przerwałam z uśmiechem — tylko, że zamiast skalpelu i mikroskopu, używam do przypatrywania się ludziom miłości, jaką mam dla nich...
Zaśmiała się głośniéj jeszcze i zimniéj, niż wprzódy.
— Miłości! — zawołała — o! przyznaj piękna, mądra i cnotliwa kuzynko, że to, co cię skłania do tak misternego rozpatrywania się w mojém wnętrzu, jest nie miłością, ale ciekawością! Jesteś zapewne ciekawą wiedziéć, jak to tam w piersi biednéj grzesznéj kobiety odbywa się wrzący i szumiący proces walk i namiętności, ty, w któréj pierś natura wstawiła zegarek o regularnie ruszających się kółkach i sprężynach! A może pragniesz także obok swéj własnéj światłości postawić cień cudzy, i miéć wysoką przyjemność wzrastania w swych własnych oczach, na widok cudzego upadku! Takieście wy wszystkie, wy kryształowe, posągowe, niepokalane istoty! Lubicie przypatrywać się upadłym i pociemniałym, ale dlatego, aby módz chełpić się sobą i pogardzać innymi. — Mówiła to z tak bolesném połączeniem szyderstwa i goryczy, że czułam się głęboko dotkniętą i, zdaje mi się, iż łza wypłynęła mi na rzęsę.
— Róziu! — rzekłam — pamiętasz może, jak kiedyś powiedziałaś mi, że występnymi i słabymi pogardzają tylko ludzie źli do gruntu, albo dzieci nierozsądne i nie znające dziwnie pogmatwanych spraw tego świata. Otóż zdaje mi się, jestem nawet tego pewną, że ja ani do złych, ani do nierozsądnych nie należę. Cieszę się, gdy mogę uwielbiać, smutno mi, gdy naganiać muszę, lecz nie pogardzam nigdy.
— Widzę prawdę w twych oczach i słyszę ją w głosie — cicho szepnęła Rozalia. — Powiedz-że mi — dodała po chwili, — czy nie pogardziłaś mną i wtedy, gdy ci powiedziano, że mieszkam tu w Rodowie i wraz z matką staram się o bogate dary, albo o sukcesyą babki Hortensyi?
— Nie — odpowiedziałam pewnym głosem — nie pogardziłam tobą wtedy nawet, gdy się dowiedziałam o tém, bo zrozumiałam, że musiałaś ogromnie walczyć sama z sobą, nim to uczyniłaś; a gdzie jest walka, tam jest dramat, tam może być występek nawet, ale niéma nikczemności...
Rozalia porwała się z miejsca i stanęła przede mną z ogniem w źrenicach, z dłonią przyciśniętą do czoła.
— Dziwna z ciebie istota! — zawołała — zawsze zwyciężyć mię musisz! Tak, widzę, że odgadłaś, jak z całéj mocy usiłowałam przestać kochać człowieka, który mnie nie wart, a nie mogłam; jak szarpałam się, aby się podnieść, a coraz głębiéj zapadałam; jak nieszczęście jego coraz silniéj mię do niego przywiązywało; jak widywałam go niekiedy, a po każdém widzeniu tęsknota za nim zjadliwiéj wygryzała mi serce. I to jeszcze odgadłaś może, iż postanowiłam raz już zakończyć te męczarnie nas obojga, i zdobyć na babce pochlebstwem i poniżeniem się to, czego nie otrzymałam uczciwą szczerością i otwartą prośbą. I może przenikłaś cały wstyd, jaki mię ogarnął, gdy ujrzałam, że z hardéj i niezależnéj dziewczyny, jaką byłam, stałam się sługą i rezydentką, któréj obowiązkiem było udawać miłość, i cześć, i posłuszeństwo, i pokorę. Ponieważ jesteś tak przenikliwa i mówiłaś przed chwilą o walkach i szlachetności, toć pewno domyślasz się i tego, że była-bym już dawno dopięła swego celu i otrzymała garść złota na kupienie spokoju sobie i jemu, gdyby nie bunty ducha, co mi z niewolnictwem i służebnością pogodzić się nie dają. Niekiedy przykrzy mi się całować rękę, dla któréj nie mam miłości, i wyglądam tak, jakbym ją, zamiast pocałować, ukąsić chciała. To znowu czuję, że mnie kark boli od nachylania się po upadłe kłębuszki i prostuję go hardo... a hardość tu nie popłaca i psuje mi srodze interesa. Cóż robić? nie posiadam zręczności, jednostajności humoru i nieśmiertelnego uśmiechu mojéj matki; ona zaś posiada to wszystko zapewne dlatego, że w niéj niéma walki. O! niéma tam walki, bądź pewna, a więc, jak wynika z twoich słów poprzednich, niéma i dramatu.
Urwała nagle, odetchnęła ciężko i zaraz znowu mówić zaczęła:
— U mnie zaś, według twego własnego zdania, jest walka i jest dramat, to téż bywają i bunty przeciwko téj ręce, która tego tylko wymaga, aby jéj bezprzestannie słuchano, jak Boga, i czczono jak Boga, a ona za to, jak Bóg, obiecuje, według swéj woli rozdawać podwładnym szczęście lub nieszczęście, za pomocą klucza od swéj szkatułki, którą zamyka przed tymi, co są zbyt otwarci, a otwiera tym, co się hermetycznie na klucz zamykać umieją... Ja w żaden sposób nie potrafiłam dotąd zamknąć się, i choć kiedy niekiedy na chwilę nie pokazać tego, co się we mnie dzieje... To téż wszystko, co czyniłam dotąd, darmo czyniłam, i myślę doprawdy, że prędko bardzo uczynię odwrót i pojadę sobie ztąd tak, jak przyjechałam, w mojéj czarnéj wełnianéj sukience i z moją czarną zgryzotą w sercu... Ale tymczasem jestem tu, a gdy zobaczyłam przez okno, że przyjeżdżasz, nie zważałam na to, że matka moja co prędzéj wyprowadziła ztąd babkę, abyś się z nią zobaczyć nie mogła, i że obie rozkazały mi oddalić się, bo matka moja sama jedna chciała się z tobą rozprawić. Ale zostałam, bo wewnątrz coś mi mówiło i krzyczało, abym stanęła przed tobą nie obłudna, nie z uśmiechem słodyczy i miłości, jak zapewne wkrótce pokaże ci się moja matka, ale taką, jaką jestem, złą, szaloną, wzburzoną, ale w gruncie, ach! w gruncie duszy... prawdę powiedziałaś, Wacławo... szlachetną... Odgadłaś to wszystko, nie prawdaż? i pomimo to, a może właśnie dlatego, ściskasz moję rękę i patrzysz na mnie twemi czystemi oczyma, tak, jakbyś patrzyła na siostrę... O! patrz tak dłużéj... nikt tak na mnie nie patrzy... nikt mnie nie kocha i nie rozumié...
Długo patrzyłyśmy na siebie w milczeniu i rozmawiałyśmy z sobą wzrokiem. Nagle w czarnych oczach Rozalii zapaliły się tęczowe połyski — były to dwie łzy, które wypłynęły z pod powieki i oszkliły źrenice. Pochyliła się i obie dłonie położyła na moich ramionach.
— Zwyciężyłaś mnie po raz drugi — wymówiła z cicha; — niegdyś zazdrościłam ci bogactwa i ukochanego człowieka, a ty dobrocią swą zmusiłaś mię do tego, abym cię pokochała... Teraz pozazdrościłam ci twojéj cnoty, nieskazitelności, twego marmurowego spokoju, i znowu cię nie lubiłam, bo byłam pewna, że pogardzisz mną, która jestem tak niepodobną do ciebie... Nie wiem, co masz w sobie takiego, ale znowu powiedziéć ci muszę, że jesteś dobrą... Nachyliła się jeszcze bardziéj i gorące usta przytknęła do mego czoła.
W téj saméj chwili rozchyliła się ponsowa portyera, z za któréj przed kilku laty po raz piérwszy zobaczyłam wychodzące naprzeciw nas obie moje babki. Tym jednak razem ukazała się z za niéj jedna tylko postać kobieca, ubrana w kosztowną suknią zielonkowatego koloru, w biały czepeczek z koronek i atłasowych wstążek, włożony na czarne, pretensyonalnie uczesane włosy, z twarzą okrągłą, bardzo śniadą, ozdobioną parą oczu czarnych i biegających, i dwoma rzędami białych jak śnieg zębów, pokazywanych w uśmiechu.
Była to naturalnie pani Rudolfowa. W progu jeszcze zobaczyła pocałunek, jakim mię obdarzyła Rozalia; oczy jéj żywiéj błysnęły, usta szerszym jeszcze rozszerzyły się uśmiechem, podbiegła żywo i zawołała bardzo uprzejmym i wesołym tonem:
— Otóż to lubię, kiedy dwie tak blizkie krewne, po długiém niewidzeniu się w podobnie czuły witają się sposób! Ależ bo jak szczęśliwą myśl miałaś, kochana Waciu, przyjeżdżając dziś do nas! Pójdź-że, drogie dziecię, niech cię uścisnę.
I postępowała ku mnie, wyciągając oba ramiona i błyskając czarnemi oczyma i białemi zębami. Słodkawo-czułe to powitanie przykrzejsze daleko wywarło na mnie wrażenie, niż ostrość i sarkazm, z jakiemi spotkała mię Rozalia. Odpowiedziałam téż pani Rudolfowéj kilku wyrazami ściśle tylko grzecznemi, i udając, że nie widzę wyciągniętych do mnie jéj objęć, po prostu podałam jéj rękę. Ścisnęła ją mocno w pulchnéj, bieluchnéj dłoni, potrząsnęła nią kilka razy z ciągłym akompaniamentem powtarzających się, a raczéj nigdy nieustających, uśmiechów, i pociągnęła mię do kanapy, na któréj posadziła mię i sama obok mnie usiadła. Rozalia zaś osunęła się zwolna na z dala i w cieniu stojący fotel, spuściła powieki, oblokła się cała tym marmurowym spokojem, jaki z niéj, niby maska, spadał w chwilach wywnętrzeń i wzruszeń, i zdawała się być zupełnie obcą temu, cośmy z jéj matką robiły lub mówiły.
Pani Rudolfowa, usiadłszy na kanapie, nie wypuściła méj ręki, trzymała ją ciągle w silnym uścisku i patrzyła mi w oczy z przymileniem.
— Jakże wypiękniałaś, lube dziecię! — mówiła, a okropny jéj uśmiech nie opuszczał jéj ani na chwilę; — lecz mylę się; nie wypiękniałaś, bo zawsze byłaś piękną, ale stałaś się teraz jeszcze piękniejszą! Co za świetność cery! jaka pewność siebie w spojrzeniu! jaka bogata harmonia kształtów! Zachwycasz mię, moja duszko. — Tu pochyliła się do mnie tak, jakby mię chciała pocałować, ale, nie wiem, czy jakąś pozostałością dzieciństwa, czy mimowolnym wstrętem dla téj kobiety zdjęta, doświadczyłam na mgnienie oka prawdziwie fizycznego przestrachu. Przemknęło we mnie takie poczucie, jakbym miała być ukąszoną przez te śniegowo białe zęby, co tak uprzejmie pochylały się do méj twarzy. To téż, pod pozorem poprawienia sukni, uchyliłam się nieznacznie, a pani Rudolfowa, bynajmniéj tém nie zdetonowana, potrząsała ciągle mą ręką z niewymowną serdecznością i mówiła daléj:
— Prawdziwie nie umiem ci, drogie dziecię, wyrazić mojéj wdzięczności za to, że powzięłaś miły zamiar odwiedzenia mnie i Rozalii, bo, jak mniemam, przy naprężonych stosunkach... boję się doprawdy użyć bolesnego wyrażenia, któreby może jednak lepiéj rzecz określało... przy zerwanych stosunkach pomiędzy twoją najlepszą matką a babcią Hortensyą, wizyta twoja nie ma naturalnie na celu téj ostatniéj... z niewymowną więc uciechą biorę ją na rachunek mój i Rozalii...
— Przeciwnie, pani — przerwałam spokojnie, lecz stanowczo — przybycie moje do Rodowa głównie i prawie jedynie ma na celu zobaczenie się z babcią Hortensyą...
— Czy być może? — zawołała pani Rudolfowa z najgłębszém zdziwieniem, składając swoje pulchne ręce — czy być może, abyś sądziła, drogie dziecię, że babka zechce widziéć się z tobą po tém wszystkiém, co zaszło pomiędzy nią a wami?
— Tak sądziłam i tak sądzę, bo jestem przekonana, że babka moja nie jest pozbawioną zmysłu sprawiedliwości i sama już oddawna uczuć musiała, że, jeśli matka moja nie chciała wydać mię za człowieka, który mię nie kochał i liczył tylko na mój domniemany posag, postępek ten jéj zgadzał się zupełnie z sumieniem i z tak zrozumiałą każdéj matce miłością macierzyńską...
— Nie każdéj! — zabrzmiał metalicznym wymówiony głosem wyraz, w stronie, w któréj siedziała Rozalia. Zwróciłam ku niéj głowę, ale zobaczyłam ją, siedzącą tak nieruchomie, jak wprzódy, ze spuszczonemi oczyma i spokojném czołem. Pani Rudolfowa zdawała się nie słyszéć przerwy, lub wcale na nią nie zważać; patrzyła na mnie z jednostajném zawsze przymileniem i poruszała głową gestem pełnym pożałowania.
— Droga, ukochana Waciu — zaczęła — czyliż nie pojmujesz tego, że postępek twéj matki, pomimo, że, jak powiadasz, zgadzał się z sumieniem i miłością macierzyńską, sprzeciwiał się woli babki Hortensyi. A ona...
Wzniosła oczy z rodzajem głębokiéj pobożności, wyciągnęła w górę palec, tak, jak ktoś, co wspomina o Bogu lub świętych, zamieszkujących niebiosa, i ciągnęła daléj:
— A ona chce, aby wszyscy, co ją otaczają, posłuszni jéj byli... ona, co jest mądrością i opatrznością familii, wymaga, aby familia odpłacała jéj wielkie dobrodziejstwa czcią i uległością bez granic, i otwarcie powiem ci, kochanko, iż tak kocham, tak czczę babkę Hortensyą, że postępek twéj matki wydawał mi się zawsze dziwacznym, nieroztropnym, niekonsekwentnym, słowem, niezrozumiałym dla mnie...
— Bo bezinteresownym! — zabrzmiał znowu głos w stronie, w któréj siedziała Rozalia. — Odwróciłam się znowu i zobaczyłam ją, jak wprzódy, nieruchomą, niemą i ze spuszczonemi oczyma. Pani Rudolfowa i na tę przerwę nie zwróciła najmniejszéj uwagi; małe oczy jéj zamigotały tylko żywiéj i białe zęby z lekka przygryzły dolną wargę. Na ten sam temat, co wprzódy, znowu zaczęła mówić, zawsze uprzejmie, słodko i z przymileniem, patrząc na mnie. Ale mnie niewymowna zdjęła odraza do słuchania jéj daléj, podniosłam się z kanapy i przerwałam jéj mowę:
— Jeżeli matka moja postępkiem swym tak dalece, jak pani utrzymujesz, obraziła babkę Hortensyą, uczyniła to przez miłość dla mnie... ja tu więc jestem główną winowajczynią, bo dziś jeszcze wyznaję otwarcie, że, dowiedziawszy się o usposobieniach dla mnie pana Agenora, nie chciała-bym go poślubić, i wątpię, abym to uczyniła wtedy nawet, gdyby takiem było żądanie mojéj matki... To téż, czując to, nie w swoim bynajmniéj, ale w matki mojéj interesie, chciałam dziś widziéć babkę Hortensyą i rozmówić się z nią...
— Niepodobna, drogie dziecię, niepodobna! — zawołała pani Rudolfowa, składając znowu ręce, ale tym razem z gestem nadzwyczajnego żalu. — Bóg widzi, jakbym pragnęła, aby to stać się mogło, i aby święta zgoda przywróconą w familii została, boć przecie wiem dobrze i głęboko przenikniona jestem zasadą, że, gdzie zgoda, tam i błogosławieństwo Boże. Ale babka tak zażalona na was, tak rozgniewana na twoję matkę, tak źle do was obudwóch uprzedzona... Nagadano jéj o was różnych przykrych dla niéj rzeczy, obczerniono was przed nią, a dziś jest nawet trochę słabą, i gdyby cię zobaczyła, mogła-by zirytować się, zachorować...
— Albo dać się rozrzewnić i ująć! — zabrzmiał znowu głos w stronie Rozalii.
— Zresztą — ciągnęła pani Rudolfowa, teraz, jak i piérwéj, nie zważając na przerwę — zresztą, o czémże-byś miała mówić z nią, moja duszko? O co-byś ją prosić mogła?
— O to — odparłam żywo, z trudnością mogąc pohamować się dłużéj — oto, co matce mojéj słusznie należy się od jéj ciotki, która głównie przyczyniła się do skrzywienia jéj życia wychowaniem, jakie jéj dała, a potém wpływami i namowami rozłączając ją z moim ojcem...
— Powoli, powoli, kochane dziecię — przerwała pani Rudolfowa z niezmąconą słodyczą i uprzejmością. — Wspomniałaś, zdaje mi się, o wychowaniu; babka Hortensya dała je twojéj matce świetne i prawdziwie światowe, a czyliż jéj było już winą, że matce twojéj podobało się popełnić mezalians i wyjść za człowieka, który przez swoje znowu wychowanie dla niéj był niestosownym...
— Teraz — przerwałam zimno ale stanowczo — teraz na mnie koléj powiedziéć pani: powoli! mówisz pani o moim ojcu...
— Jaka piękna duma i wzniosła miłość córki dla ojca! — zawołała z zachwytem, składając ręce, pani Rudolfowa. — Ale powiedz-że mi, jedyna kochanko, dlaczego matka twoja, ścigana krytycznemi okolicznościami, o których coś słyszałam, nie pojedna się z zacnym, uczonym swym mężem, który przecie, jako profesor uniwersytetu, musi tam jakąś dość przyzwoitą pobierać pensyjkę...
Poczułam krew uderzającą mi do głowy.
— Pani — rzekłam — nie przyjechałam tu, aby tłómaczyć przed nią familijne nasze sprawy, ale dlatego, aby zobaczyć babkę moję, z którą mam do pomówienia. Racz mi zatém powiedziéć, czy babka Hortensya zawiadomioną jest o mojém przybyciu i czy będę mogła ją widziéć?
— Niestety! drogie dziecię, pomimo wszelkich usiłowań moich, nie mogłam wymódz na niéj, aby się z tobą zobaczyć chciała. Zobaczyła cię nadjeżdżającą przez okno i wnet porzuciła swą ulubioną robotę, opuściła salon i, zamykając się w swoim pokoju, rzekła: przyjmujcie z Rozalią tę niewdzięcznicę; nie chcę widziéć ani jéj, ani jéj matki!
— Nie powiedziała tego! — ozwał się znowu głos w stronie, gdzie siedziała Rozalia, a tym razem już zachwiała się na chwilę niezmącona dotąd słodycz pani Rudolfowéj. Oczy jéj zaiskrzyły się i twarz zwróciła ku córce, tak nieporuszonéj i nieméj, jak-by wyrazy, które w rozmowę naszę od chwili do chwili wrzucała, wychodziły z niéj bez żadnego współudziału jéj woli. Nie wiem już, jaka zaszła-by scena pomiędzy matką a córką, gdy w téj saméj chwili w głębi domu, gdzieś o trzy lub cztery pokoje odlegle, nie zabrzmiał silnie pociągnięty, przenikliwie brzmiący, dzwonek. Na odgłos ten pani Rudolfowa żywiéj jeszcze zwróciła się do córki:
— Rozalio! — zawołała — słyszysz? Babcia dzwoni! Pewnie czegoś potrzebuje, a ja nie mogę opuścić miłego naszego gościa...
— A więc są zapewne sługi, które tam pójdą — wymówiła Rozalia, nie zmieniając postawy.
— Rozalio! — zawołała jéj matka głosem, z którego od razu zniknęła uprzednia słodycz, a na twarz jéj wystąpił ciemny rumieniec gniewu.
Rozalia podniosła się zwolna i powolnym krokiem przechodziła przez salon; w połowie jego zatrzymała się jeszcze i niedbałym gestem poprawiła przed lustrem jeden z warkoczy, który w czasie rozmowy ze mną zbyt się jéj na ramię opuścił. Pani Rudolfowa ścigała ją iskrzącemi się i biegającemi oczyma.
— Rozalio! — wymówiła raz jeszcze z cicha, ale dobitnie. Rozalia wzruszyła z lekka ramionami.
— No i cóż? idę przecie! — wyrzekła tym samym, co piérwéj, obojętnym tonem.
Potém, przechodząc koło mnie, skinęła mi głową i powoli opuściła salon.
Ciężko mi było, przykro, duszno; postanowiłam skończyć tę upokarzającą wizytę, która, jak zaczynałam się przekonywać, do niczego mię doprowadzić nie mogła.
— Więc utrzymujesz pani — zwróciłam się do pani Rudolfowéj — że widzenie się z babką Hortensyją jest dla mnie niepodobieństwem?
— Niestety! tak jest, drogie dziecię! — odparła znowu ze słodyczą i głębokim żalem — babcia wyraźnie powiedziała, że nie chce cię widziéć, i że tylko przez wzgląd na honor familii zezwala na to, aby matka twoja, gdy utraci do reszty majątek, co wkrótce, jak słyszałam, nastąpi, osiadła w Rodowie, gdzie babcia ofiaruje jéj dach gościnny i miejsce przy swym stole...
Zawrzałam cała i nie mogłam hamować dłużéj mego oburzenia. Podniosłam głowę, utkwiłam w pani Rudolfowéj spojrzenie pełne uczuć, które mię przejmowały, i rzekłam:
— Matka moja ma córkę dorosłą i zdrową na ciele i umyśle, nie przyjmie więc od nikogo jałmużny, rzuconéj dla honoru familii, bo byt swój w jéj pracy, a pociechę w jéj sercu znajdzie. Racz pani powiedziéć babce Hortensyi, że przyjechałam tu i pragnęłam ją widziéć bez żadnego w tém współudziału méj matki, owszem, bez jéj o tém wiedzy; że celem moim było przedewszystkiém pojednać osoby, tak blizko z sobą spokrewnione, i przedstawiwszy babce krytyczne majątkowe położenie méj matki, prosić ją nie o dar żaden, nie o jałmużnę, ale o pożyczkę, o pomoc jakąś tymczasową, którą matka moja zwrócić-by jéj mogła w przyszłości. Skoro zaś, jak pani utrzymujesz, babka Hortensya jest dla nas nieprzystępną, cofam z ust i serca wyrazy, jakiemi miałam do niéj przemówić, i oddalam się ztąd na zawsze zapewne, a coprędzéj, aby dłużéj nie zabierać pani czasu, który tak budująco przepędzasz nad Bozką księgą, uczącą zaparcia się i miłości bliźniego...
Przy ostatnich wyrazach rzuciłam okiem na roztwarte na stole Naśladowanie Chrystusa.
Pani Rudolfowa zarumieniła się i oczy jéj mocniéj zabłyszczały, a ponieważ, ukłoniwszy się obojętnie, już odchodziłam, podbiegła do mnie ze złożonemi rękoma.
— Waciu, duszko, drogie, lube dziecię, nie odchodź tak rozgniewana! Ty może mnie posądzasz o jakie złe chęci przeciwko tobie i twéj matce? Może myślisz, że to ja tak szkodliwie dla was wpłynęłam na umysł babki Hortensyi? Zmiłuj się, kochanie! nie miéj tak fałszywych uprzedzeń. Niech mi Bóg będzie świadkiem! przysięgam na szczęście moich dzieci, że robiłam wszystko, co mogłam, aby skłonić babkę Hortensyą do pojednania z twą matką, a dziś do zobaczenia się z tobą. Jestem tu ciągłym a gorliwym adwokatem waszym; rano i w wieczór modlę się do Boga, aby raczył zmiękczyć dla was serce babki, i nawet na tę intencyą zakupiłam śpiewaną mszę przed cudownym obrazem w Rodowskim kościele.
Zatrzymałam się i patrzyłam na nią takiém okiem, jakiém nieraz w ogrodzie przyglądałam się ślizkiéj, miękkiéj, zielonkowatéj jaszczurce, która, pełzając śród traw, zdawała się je całować, a tymczasem rzucała na nie jadowitą swą ślinę.
— Pani — ozwałam się, gdy skończyła — mogła-byś wybornie pozwolić sobie zadowolenia, jakie przynosi szczerość. Nie jestem ani łatwowierną, ani rozgniewaną, ale mocno się brzydzę obłudą, gorszą, wedle mnie, sto razy od występku, któremu służyć ma za osłonę.
Powiedziałam to zupełnie spokojnie i zimno, to téż pani Rudolfowa zmieszała się i opuściła słodko i pokornie złożone dotąd ręce. Chciała jednak mówić coś jeszcze, lecz przerwałam oświadczeniem, iż pragnęła-bym widziéć się z babką Ludgardą.
Z jednakim zawsze uśmiechem i niezmiernie uprzejmym gestem, wskazała mi drzwi, prowadzące w głąb’ domu.
Dobrze znanym był mi dom ten i nie potrzebowałam pytać tu nikogo o drogę. Ileż razy przed laty lekką stopą przebiegałam te wązkie, długie pokoje, o podniosłych, jak sklepienia, sufitach, o licznych oknach wązkich a wysokich, o sprzętach, z których surowego bogactwa i ciężkiego kształtu długie dziesiątki lat przemawiały! Ileż rojeń moich, uśmiechów, drobnych łez zachwytu lub trwogi, skrapiających zwykle próg nieznanego życia, widziały te ściany, pokryte obiciem surowéj jednolitéj barwy, lub w różnych kierunkach przerznięte lamperyami z dębowego i różanego drzewa, o kunsztownéj, mistrzowskiemi rękoma wykonanéj rzeźbie!
Przypominałam sobie to wszystko, przechodząc zwolna przez kilka pokojów, dzielących salon bawialny od pokoju babki Ludgardy, gdy nagle stanęłam i wlepiłam wzrok w obraz, który mię uderzył.
Przede mną były drzwi wpółotwarte, a z za nich widniał obszerny pokój, przybrany z poważném a dumném bogactwem, jakie cały dom cechowało. Na ciemno zielonych ścianach wisiały dwa wielkie, w szerokie złote ramy objęte, obrazy, z których jeden przedstawiał Madonnę z dzieciątkiem na ręku, a drugi Chrystusa rozpiętego na krzyżu. W głębi pokoju, pod jednym z obrazów tych, stało szerokie łoże, błyszczące bielą batystu i haftów. Osłonione było zieloną kotarą, ciężką od złotych ozdób i naszyć, i utrzymywaną w górze dwiema wielkiemi złoconemi gwiazdami. Pod obrazem, przedstawiającym Madonnę, była długa, nizka i obszerna ottomanka, orzucona perską makatą i okryta poduszkami we wschodnie wyszywanemi wzory, a na niéj, wsparta ramieniem o poduszki, nawpół leżała wyniosła postać kobieca, w długiéj, ciężkiéj sukni z czarnego jedwabiu, i białym koronkowym czepcu, na całkiem prawie srebrnych włosach, w staranne nad skroniami ułożonych loki.
Była to babka Hortensya.
Cisza i samotność głęboka rozpościerała się wkoło niéj w obszernym pokoju. Jedną ręką wspierała głowę, drugą opuściła pomiędzy fałdy sukni. Ręce te białe, z lilijowemi żyłkami, z długiemi i cienkiemi palcami, jak dawniéj wysuwały się z pod śnieżnych koronkowych mankietów, ale może dlatego, że nie trzymały szczypczyków do frywolitków i kłębuszków z bawełną, wydawały mi się mniéj sztywnemi, bardziéj jakoś miękkiemi niżlim je widywała kiedy. Twarz jéj miała także inny nieco wyraz: duma i oschłość zawsze leżały na niéj, ale z pod nich, jak z za gęstéj wprawdzie, lecz zawsze ażurowéj zasłony, przeglądało coś, niby smutek, niby znudzenie, albo żal za czémś, albo jeszcze pragnienie czegoś. Blada była i usta miała blade, zmarszczek mnóztwo orało jéj czoło, a były one w téj chwili ruchome jakieś i krzyżowały się po czole na podobieństwo fal drobnych, burzących powierzchnią wody. Piwne, tak zimne, dumne i przenikliwe jéj oczy, teraz, nieruchome i na wpół przysłonione drżącemi powiekami, tkwiły w aksamitnéj poduszce klęcznika, który pomiędzy łożem a ottomanką dźwigał wielki krzyż srebrny i czarno oprawną bogatą księgę nabożną. Nie wiem czemu, ale wydało mi się, że babka moja, pośród bogactwa i dumy swojéj, nie była szczęśliwą, ani nawet spokojną.
Co więcéj, byłam prawie pewna, że w postawie jéj, pochylonéj nieco na poduszki, i w nagięciu głowy, co się na dłoni wspierała, tkwił pewien niepochwytny, a jednak uderzający, odcień przygnębienia.
Stałam, patrzałam i coraz więcéj czułam się wzruszona. Zapomniałam całkiem o charakterze i postępowaniu z nami babki Hortensyi, a widziałam przed sobą tylko kobietę, która, bądź co bądź, była opiekunką matki méj w jéj sieroctwie, a co większa, istotą nieszczęśliwą, co doszedłszy na sam brzeg mogiły, głowę swą ujrzała przykrytą białym szronem starości, a prawdopodobnie ani razu w swém życiu nie zaznała tych wysokich i jedynych może na téj ziemi uciech, jakie człowiekowi przynosi gorące uczucie czystego serca, albo myśl wzniosła, szersze obejmująca zakresy, niż świat osobistéj pychy i samowoli. Czy być może — myślałam, patrząc na nią — aby ta dumna, wyniosła kobieta, stawała się mniéj wyniosłą i dumną po za oczyma ludzkiemi, a w obecności tylko sumienia własnego i krzyża, który może właśnie sumienie to w niéj wyzywa? Czy być może, aby te falujące po czole bruzdy były obrazem myśli, niespokojnie szamoczących się w jéj głowie i pytających ją: co uczyniła z długiéj przeszłości swojéj? Czyliż-by ta pochylona nieco postawa i głowa, szukająca podpory na dłoni, wypieszczonéj zbytkiem a zwiędłéj od starości, oznaczać miała, że twarda, goszcząca w nich dotąd wola, uginać się téż i podpory szukać zaczyna? Rzutem wyobraźni, właściwym umysłom żywym, ujrzałam stojącą przy ottomance, na któréj spoczywała babka moja, panią Rudolfową i uwydatniłam przed sobą jéj twarz energicznéj śniadości a słodkawego wyrazu, jéj postać, zdającą wślizgiwać się we wnętrze człowieka, do którego się zbliżała, jéj usta, nieśmiertelnym otwarte uśmiechem i wyglądające również skłonnemi tak do pocałunku, jak do ukąszenia. I wydało mi się, że widzę ją, dumną, zadowoloną, pełzającą i nakazującą zarazem obok babki mojéj, z postacią ugiętą i mnóztwem bruzd nad przygasłemi oczyma. Ha! czemuż-by nie? — pomyślałam. — Wszak pycha najłatwiéj podbić się daje pokorą, a nędzny robak, zwolna a długo czołgając się u stóp hardéj rośliny, owija, pochyla i łamie w końcu jéj łodygę. Wszak w dziejach świata nawet widziano nieraz przykłady nikczemnie pokornych i czołgających się niewolników, którzy, misternym orężem pokory i nikczemności wojując, stawali się rzeczywistymi władcami swych dumnych napozór i wielmożnych panów.
Było mgnienie oka, w którém chciałam przeskoczyć próg, dzielący mię od babki Hortensyi, zapomniéć o wszystkiém, przyklęknąć przed nią i do ust przycisnąć jéj białą rękę. Ale pomiarkowałam się i nie uczyniłam tego; nie chciała mię widziéć, byłoby więc z mojéj strony niedelikatnością i zbyteczném uniżeniem się, gdybym przemocą prawie narzuciła jéj moję obecność. Wreszcie — pomyślałam — że może to oczy moje mię mylą, może babka wydaje mi się inną, niż zwykle, i bardziéj rzewne budzącą uczucia, dlatego, że dotąd nigdy nie widziałam jéj inaczéj, jak sztywnie, z podniesioną głową, kroczącą przez salon, lub siedzącą na kanapie, wyprostowaną, z kłębuszkiem bawełny w ręku. Odeszłam cicho i w kilka sekund potém otwierałam drzwi pokoju babki Ludgardy.
Tu nic się nie zmieniło. Zawsze czarny krucyfix stał na klęczniku, zawsze klatka z kanarkami wisiała przy oknie, a przed nią, w fotelu głębokim, z dłońmi zaplecionemi na czarnéj księdze ze srebrną klamrą, leżącéj na jéj kolanach, siedziała babka Ludgarda.
Gdy ujrzała mnie, blade jéj usta okrył uśmiech radości, i wyciągnęła do mnie oba ramiona.
Czułość, dobroć i smutek były w jéj oczach, gdy patrzyła na mnie, ale oprócz kilku zwykłych słów, jakie wyrzekła przy powitalnym uścisku, nic nie mówiła! Zdawało się, że milczenie było jéj stanem zwykłym i normalnym, z którego z trudnością wyjść jéj przychodziło. Jak dawniéj bywało, usiadłam na stołeczku, na którym spoczywały jéj stopy, splotłam ręce na fałdach jéj czarnéj sukni i z rzewném, lecz miłém uczuciem wpatrywałam się w twarz jéj bladą, pooraną, słabym tylko odbłyskiem myśli rozświetloną, ale zalaną za to wyrazem nieskończonéj łagodności i zrezygnowanéj a wrosłéj niejako w przygasłe źrenice tęsknoty. Patrzyła we mnie ciągle w milczeniu i zwolna przesuwała dłoń po moich włosach. Dziś jeszcze jestem pewna, że za pomocą wzroku starość jéj rozmawiała wtedy z moją młodością. Piérwsza widziała w drugiéj obraz dawno pobladłéj swéj przeszłości; druga czytała w piérwszéj wróżby lat przyszłych i zagadki samotnéj doli, do jakiéj się gotowała.
— Babciu — wymówiłam po długiéj chwili milczenia — tak dawno cię nie widziałam? Jakże się mają twe ulubione kanarki? Czy zawsze tak lubisz patrzéć na nie?
Skinęła głową na znak potwierdzenia i z cicha wyrzekła:
— Te ptaszęta mnie kochają!
W istocie, niby w odpowiedzi na to jéj słowo, jedno z ptasząt zatrzepotało w klatce i żywo zaświergotało. Pobudził je zapewne do tego różowy promień jesiennego słońca, pogodnie zachodzącego za czarną ścianę ogrodowych jodeł. Promień słoneczny i świegot ptaszka, ożywił nieco i rozweselił surowy i mroczny pokój; wtedy spostrzegłam w nim coś, czego nigdy piérwéj tu nie widziałam: wielki bukiet z różnobarwnych nieśmiertelników, jedynych kwiatów, które w porze téj kwitły jeszcze, postawiony na niewielkim stoliku, o parę kroków od babki Ludgardy. Tenże stoliczek pokrywała niewielka serwetka, wyszyta na kanwie, w wesołe wzory i żywemi barwami. Nagłym rzutem pamięci przypomniałam sobie, że we włosach Rozalii widziałam dziś nieśmiertelniki, bardzo podobne do tych, jakie zdobiły pokój méj babki, a na jednym ze stolików salonu stał koszyk, pełen włóczek takich, jakiemi wyszyta była serwetka.
Babka Ludgarda pochyliła się i pocałowała mnie w czoło.
— Widzisz — rzekła, wyciągając palec w stronę zachodzącego słońca — dzień jesienny, który się kończy, to obraz dni moich... Za mną, jak za tém słońcem, szary błękit.... przede mną mogiła, jak chmura... promienie mego słońca blade były... nikt mnie nigdy nie kochał...
Boże mój! — pomyślałam — jakąż wielką być musi tęsknota téj samotnéj duszy, skoro starość i myśl o mogile zdeptać jéj nie może!
— Słuchaj! — mówiła daléj babka, a dłoń jéj miękko leżała na mojéj głowie — ty młodością swą i przezroczystém spojrzeniem budzisz mnie zawsze... Patrzę na ciebie i myślę, że byłam kiedyś taką samą... i nie wiem czemu, chce mi się usta otworzyć i mówić o tém... Zwyczajnie trzymam je zamknięte i powieki najczęściéj zamykam, aby nad brzegiem grobu przyśniła mi się kolebka... żal mi, że kończę życie... dlaczego? Może dlatego, że mnie nikt nigdy nie kochał, oprócz tych żółtych ptasząt w klatce i dawno... dawno, kogoś jeszcze, kogo prędko... bardzo prędko odepchnięto ode mnie...
Myślałam, jak smutne muszą być dzieje téj duszy, na wieczną skazanéj żałość. Zapragnęłam je poznać i zapytałam po cichu:
— Któż to był, babciu? i kto go od ciebie odepchnął? — Przeciągnęła rękę po czole.
— Nie pomnę dobrze, dziecię — odrzekła. — Pamiętam tylko jeden ranek letni... róże w ogrodzie... parę błękitnych, jak niebo, oczu... kilka słów, które mi na serce upadły, za których nigdy już potém, nawet klęcząc przed krucyfixem, zupełnie zapomniéć nie mogłam. Potém była tam siostra moja... wszystko zniknęło... życie płynęło, długo... zawsze byłam jedna... postarzałam i nigdy mię już nikt nie kochał. Umilkła, podniosłszy oczy, utkwiła je w klatkę i zapadła w zwykłe sobie milczące zamyślenie.
Słyszałam na dziedzińcu parskające z niecierpliwości konie moje, to mi przypomniało, że za długo już może zostaję w tym domu, niegościnnym dla mnie. Schyliłam się i ze słowami pożegnania całowałam ręce i kolana babki Ludgardy. To życie złamane, ta słodycz prawdziwa, to serce, nie mogące, przy końcu życia nawet, pozbyć się żalów swoich, wzbudzały we mnie miłość, z czcią połączoną.
Obie dłonie położyła na mojéj głowie i rzekła cicho:
— Błogosławię cię... dziecko... bądź szczęśliwszą ode mnie...
Przechodziłam milczące salony, nigdzie nie spotykając nikogo z domowych. Drzwi od pokoju babki Hortensyi były już zamknięte i posłyszałam za niemi połączone głosy jéj i pani Rudolfowéj. Nie chcąc wypadkiem nawet stać się winną podsłuchania rozmowy osób, które tyle miały powodów nie życzyć sobie, abym je słyszała, szybko przebyłam resztę pokoi i po chwili wsiadłam do kabryoletu. Kiedy mijałam dom, raz jeszcze rzuciłam spojrzenie na okno pokoju babki Ludgardy. Za białą firanką rysowała się smukła i gibka kibić Rozalii. Nie wiem, czy się nie myliłam, ale wydało mi się, że wkładała do porcelanowego kubka, stojącego na małym stoliczku, świeży bukiet nieśmiertelników. Może i ona — pomyślałam sobie — patrząc na babkę Ludgardę, czyta w niéj wróżby i zagadki swéj własnéj przyszłości i stroi biedna ostatnie dni jéj w kwiaty i barwy, skrycie pragnąc, aby ktoś kiedyś, po latach długich, tak samo kwiatem, zerwanym w zielonym ogrodzie, orzeźwił w mogiłę patrzące jéj oko.
Jak smutny ten dom Rodowski! Więcéj w nim jeszcze zmroku niż bogactw, i tyle tam nawet jego, że trzeba się chyba dobrze przyjrzéć, by módz dojrzéć bogactwo.
Jak smutny także i ten świat Boży! Więcéj w nim cieniów niż świateł, a piérwszych tak nawet wiele, że bardzo czyste trzeba miéć oko, by módz ostatnie dojrzéć i uwielbić.
Zwolna jadąc gładką drogą, zamyśliłam się, a noc jesienna zapadła, ciemna w górze, szara w dole, o kilku zaledwie gwiazdach, świecących na czarném sklepieniu zapłakanemi wilgotną mgłą oczyma.
Przede mną, niby sine i czerwonawe płomyki, rojami latały w ciemnościach ludzkiéj niedoli: występki, boleści, o których, niestety, dobrze już wiedziałam... Czarowne chwile ułud i zachwytów, godziny marzeń, skrapiane rozkosznemi łzami rwącéj się do życia nadziei, nieświadomość dziecięca, tak z blizka granicząca ze szczęściem, jakiego w niebie doświadczać muszą Anieli, daleko już za mną zostały. Na ich miejscu stała przede mną surowa i smutnooka wiedza. Przez ciało jéj przezroczyste widziałam gorejący aż pod niebo, stos złamanych i uwiędłych w nieszczęściu serc ludzkich i brzydki czarny szkielet olbrzyma, który dzwonił piszczelami występku i błędów, nagość swą przykrywał jaszczurczym płaszczem obłudy i, po pas zapadły w otchłań, czołem wykutém z nieśmiertelnego głazu, wygrażał gwiazdom, które płakały, patrząc nań...
Doświadczyłam jednego z tych strasznych zwątpień, które wstrząsają niekiedy duszami, najlepiéj nawet ugruntowanemi w swéj posadzie. Wydało mi się, że jęki, wychodzące z gorejącego stosa złamanych serc ludzkich, są wyrazem przeznaczeń ludzkości, i że czarny olbrzym miota przekleństwa, na które niebo milczy, bo nie wié, co-by mu odpowiedziéć...
Przelękłą myśl zwróciłam ku sobie... czy i moje serce stanie się jedną z podpał, rozniecających stos, wieczyście gorejący ludzkiém cierpieniem? Wiara w dobro na ziemi i ufność w siłę méj duszy, wywiezione z cichych progów ojcowskich, opuściły mnie na chwilę, zlękłam się przyszłości...
Dwadzieścia dwa lata miałam. Kilka lat jeszcze, a młodość moja zapadnie w otchłań czasu, jak kropla dżdżu niknie w oceanu głębinach. I cóż potém? Obowiązek i praca, praca i obowiązek... a dla uderzeń serca mego, a dla porywów wyobraźni, dla spokoju ostatnich dni starości — nic? I może kiedyś, po mnogich latach upłynionych, z siwemi włosami i pooraném czołem, usiądę, jak babka Ludgarda, sama jedna i przez nikogo niekochana, naprzeciw okna o migocącym błękitnym nieba kawałku, i patrzéć będę, jak w klatce zamknięte trzepocą się ptaszki, z pamięci mojéj wyjdą szeregiem mary tęsknot, a żalów, i duszę moję, do lepszego rwącą się życia, zatrzymają pomiędzy niebem a ziemią, na skrzydle nieprzepłakanych nigdy boleści? Ta sama myśl powstała w méj głowie kiedyś, gdy byłam jeszcze młodziuchną, świeżą, bogatą i radosną dzieweczką. Ona mnie nachodziła niekiedy i wówczas, gdy, przy boku ojca mego, dusza moja z rozkoszą piła ze źródła zdrowego spokoju i wiedzy, ona przyszła do mnie i teraz, kiedy miałam wejść na drogę zaparcia się i obowiązku.
Sąż dla ludzi pewne ideje i obrazy, które w różnych dobach życia powtarzają się w ich umyśle, jak motyw muzyczny, co od chwili do chwili przebrzmiewa z za fal splątanych tonów melodyi? I czy w téj znikającéj i wracającéj zwrotce myśli tkwi wyraz przeznaczeń człowieka, słowo, rozwiązujące zagadkę jego życia?
Podniosłam oczy tak, jakbym przez nie odesłać chciała zapłakanym gwiazdom zwrotkę myśli mojéj, która mnie trwożyła, i naprzeciw siebie na wzgórzu, do którego zbliżał się mój powóz, zobaczyłam śród szaréj warstwy nocnéj, rysującą się ciemniejszą od niéj masę wielkiego dworu, i kilka żywo błyszczących w łonie jéj świateł.
Poznałam dwór hrabiego Witolda. Pośrodku wznosząca się wielka masa mieszkalnego domu ciemna była zupełnie, znać było, że pan dworu daleko ztąd przebywał. Żywe światła, wesoło na ciemném tle gorejące, wychodziły z obszernych oficyn i rozsianych wkoło pomiędzy ogrodami zgrabnych i licznych domków kolonistów. Zdala już przez szyby okien rozpoznać można było czyste, białe światło skromnych zapewne lamp, oświetlających pokoje sług i oficyalistów, i czerwony blask ognia, buchający w kominach i piecowiskach mieszkań robotników rozrzuconych po brzegach wzgórza i doliny. Z obu stron czerniała przestrzeń, jednostajna, posępna nocą jesienną, owiana wichrami, ze szmerem i poświstem sunącemi po dolinie; tylko ten jeden dwór, stary i wielki, wydawał się oazą życia i spokoju pośród rozłogu milczenia i wichrów, i migotał światłami, zdąjącemi się żartobliwie urągać otaczającym ciemnościom. Konie moje po nierównéj, wzgórzystéj drodze, postępowały zwolna, a ja, zwrócona twarzą ku ożywionemu wzgórzu, wyobrażałam sobie wesołe rodziny, siedzące wkoło tych, buchających przez liczne okna, ognisk czerwonawych, i gwarzące spokojnie po dniu pracy o jutrze, tak cichém i miłém, jak całe to miejsce zda się okryte błogosławieństwem Bożém. Niby w odpowiedzi na te rojenia wyobraźni mojéj, z jednego z przytulnych domków, najbliżéj drogi położonych, podniosło się kilka głosów kobiecych świeżych i zanuciło chórem wiejską piosenkę.
I któż mi powié, dla czego w myśl moję, wzburzoną przed chwilą, wstąpiła cisza i pogoda, a serce strwożone zaczęło znowu uderzać równo i spokojnie? Kto mi powié, dlaczego przed oczyma ducha mego stanęła znowu postać hrabiego Witolda, takim samym dla mnie, jak dawniéj, okryta urokiem? Myślałam, że już byłam zapomniała o tém dziecinném marzeniu lat dawnych, i że wraz z wielu innemi rojeniami frunęło w niepowrotny kraj przeszłości... Przekonałam się, że tak nie było... Czyliż-by w tém, co zwałam dziecinném rojeniem, spoczywał zaczątek prawdziwego uczucia, nierozwinięty, ale téż i niestłumiony czasem? Czyliż-by ten dwór modrzewiowy i postać jego właściciela stanowiły także jednę z tych zwrotek, mających, jak motyw muzyczny, przebrzmiewać od czasu do czasu przez całe pasmo dni moich? Któż mi powié, pomyślałam, czy w téj-to właśnie miłéj i radosnéj, czy w tamtéj drugiéj smutnéj i ciemnéj, w zwiędłą postać babki Ludgardy wcielonéj, zwrotce myśli moich, tkwi wyraz moich przeznaczeń i słowo, mające kiedyś rozwiązać zagadkę mego życia?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.