Przejdź do zawartości

Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku)
Podtytuł Z papierów po Glince
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Sicut  vita 
Mors ita...

... Naszej ostatniej podróży z księciem Jegomością, choćbym sto lat żył nie zapomnę. A bo też to była droga, panie boże odpuść, krzyżowa. Księcia już w tych czasach, bodaj od czasu jakeśmy do Berlina i Wrocławia, do tych tam doktorów jeździli co nam nic nie pomogli, ani było poznać. Okrutnie się nam zmienił, sposępniał, znudniał, stał się milczącym, ponurym, obojętnym na wszystko. Bywało siądzie w krześle, ręce na brzuchu splecie, palcami nabrzękłemi kręci, głowę na piersi zwiesi, sapie i milczy.
Przyjdzie który z nas i chrząknie, ażeby dać znać o sobie (bo już nie widział nic), to pozna każdego po głosie, podniesie czasem głowę: A co tam? — spyta — i niedoczekawszy odpowiedzi, pogrąży się w zadumie.
Myśmy to już aż nadto dobrze znali wszyscy, że oddawna był niewidomy; ale się do tego nie przyznawał nigdy, chyba przed najpoufalszymi dla innych udawał, że tylko niedowidzi.
W Nieświeżu, — panie miłosierny! — wszystko miał, czego tylko dusza zapragnąć mogła; ale go jakiś niepokój opanował, iż w miejscu usiedzieć nie mógł. Zachciało mu się jechać. Dokąd? do Białej — Po co? sam podobno nieboraczysko nie wiedział... Ot, w miejscu mu było tęskno... aby się ruszać. — Lekarzowi powiedział, że chce do Najśw. Panny do Leśnej! Morawskiemu, że tam powietrze lepsze; mnie, że tam woda zdrowsza; księciu Hieronymowi, że w Białej sepecik z papierami zostawił, który sam odebrać musi, bo tam są najważniejsze papiery: ale bajki to były, jako żywo; w istocie niepokój go ogarniał przedśmiertny, nudził sobą wszędzie.
Wieczorem we Czwartek, jak dziś pamiętam, wyszła dyspozycja gotować się do podróży. Wyznaczyli i mnie, bo książę czasem ze mną baraszkować lubił; więc pakuj co żywo na łeb na szyję węzełki, choć się nie chciało — a no, mus! kiedyś grzyb, leź w kosz! A tu drogi oślizłe, pora choć psy goń: nic nie pomoże: sic volo, sic jubeo. Jedziemy!
Ruszył przodem Stanowniczy i kuchnie, poszły cugi na przeprzęgi; caluteńką noc zostawało się jak w kotle, bieganina ze wschodów na wschody, po dziedzińcach, po stajniach, z latarniami — bo nagle to przyszło i nikt się nie spodziewał. Doktor tylko ramionami ruszał. Pytał go siostrzeniec, pan pułkownik Morawski, czy nie zaszkodzi? — bąknął na to: Wszystko już jedno, nie zaszkodzi ani pomoże, niechaj już jedzie kiedy chce. Któż wie? powietrze zmieni, a może go to rozerwie.
Ale gdzie zaś! Na pierwszym noclegu, jak siadł zjadłszy, myśleliśmy, że się zdrzemie. Nie, ino się tak zadumał, zawinął w tych myślach, że ani słowa było dopytać.
Drugiego dnia, trochę nas pocieszył, bo wydawał się rzeźwiejszym i jadł lepiej. Wieczorem, na mnie przyszła kolej dyżurowania. Świece pozasłaniałem, pod piecem siadłem, czekam co Bóg da.
Chrząknął: — Jest tam który?
— Jestem mości Książę.
— Tak ciemno, że wasana nie widzę.
— Umyślnie światło przysłonięte, żeby WKs. Mość nie raziło.
Machnął ręką.
— Która godzina...?
Spojrzałem na cebulę — było po ósmej.
— Po ósmej mości Książę.
— Co tam na dworze?
— Słota, mości Książę.
— Co się tam z księżycem dzieje? bo zapomniałem. Nów czy co?
— Ostatnia kwadra.
Szepnął i zamilkł. Jam się i tem ucieszył com posłyszał, bo dawno już i tyle nie mówił.
— Jest tam jaka gazeta z Warszawy — zapytał.
— Po drodze żadnej nie odebraliśmy, ostatnią w Nieświeżu.
— A mówiłem żeby za mną kresy słali: toć to Sejmowy czas...
Znowu zamilkł i westchnął.
Tego wieczora więcej się już nie odzywał; sięgnął tylko ręką do różańca po Sierotce, który na stole leżał, i zaczął się modlić. Skończywszy modlitwy zażądał do łóżka. Rozebraliśmy go tedy i nocny dyżur już kto inny trzymał.
Mówili, że spał dosyć dobrze, tylko przez sen kilka razy krzyknął. Bywało to i dawniej, bo jak sam powiadał, we śnie mu przychodziły przypomnienia różne, to czasów młodości, to podróży za granicą, kiedy był na wygnaniu, to niebezpieczeństw różnych i przygód. Sam nieraz słyszałem, bywało, jak huknął:
— Wiara, do mnie! a wal go! a bij! a tłucz!
To znowu nieboszczyków nawoływał: Wołodkowicza, którego bardzo kochał, Rejtanów, ba, i różne imiona kobiece, zapomniane i nam nie znane, znać z czasów księcia Miecznika.
Nazajutrz po polewce rannej — karczma była ohydna — ruszyliśmy dalej w drogę.
Słota jesienna jak na złość się uparła; choć koni cugowych osiem było najlepszych w kolebce, musieliśmy się wlec noga za nogą. Nie bez tego żeby w błocku i po tych naszych wertepach powóz się nie przechylał, choć go hajduki ciągle podtrzymywały a niekiedy, można powiedzieć, na plecach prawie niosły. Dawało się to czuć księciu, stękał.
— Teraz bo i drogi, jak ludzie, w niwecz się popsuły — mruczał — nigdy takich nie bywało.
Wieczorem, tylkośmy na plebanii stanęli, zaraz z księdzem się przywitawszy, do łóżka poszedł.
W łóżku jadł, pacierze leżąc mówił (na co dyspensę miał) i wkrótce się zdrzemnął. Sen był znowu niespokojny.
Takeśmy dojechali, mutatis mutandis, a raczej dowlekliśmy się, do Sławatycz nad Bugiem. Smutniejszego nic w świecie nie znam, nad ten kąt dóbr książęcych; choć to nadbużny, sławny kraj — ale, Bogiem a prawdą, pustynia, odludzie, tylko lasy a lasy sosnowe a błoto kępiaste, albo piachy. Piaskuby tu stało na wszystkie kancellarje w świecie; ale niech Bóg uchowa, żeby ich tak wiele być miało, bo z tego pisania kancelaryjnego, obraza Bozka, krzywda ludzka i ogłupienie skrybentów.
Dwór na ekonomii stary, drewniany, zawczasu był oporządzony, wyszorowany, wykadzony, tatarakiem wysypany, pozawieszany i powyściełany jak można najlepiej.
Książę zajmował izbę ogromną, ciepłą, zaciszną, bośmy Stanowniczego mieli Bohuszewicza, który umiał z niczego pałac wystroić. Panie świeć nad jego duszą, bo mu się już zmarło, gdy to piszę.
Pochowali go w Słucku.
Książę dobiwszy się do Sławatycz, znużonym się uczuł i zapowiedział, że kilka dni tu spocznie; choć niewiele mil było do Białej.
Bohuszewicz przodem pojechał na zamek, ażeby tam wszystko stało w pogotowiu; ale o tośmy obawy nie mieli, chyba, żeby piece wcześnie poopalali dla swędu.
Z Białej tu, zawczasu, na przypadek, i zwierzynę i co do kuchni było potrzeba zwieziono; nie zbywało na niczem.
Wieczorem zaraz Sławatyccy żydzi, z wielką pompą, przynieśli na kuchnię szczupaka ogromnego dwudziesto-funtowego, na drewnianym blacie karmazynową kitajką z galonem obszytym, i z cytryną w pysku, za co im książę kazał dać pięć dukatów, ale pono ich nie wzięli.
Nie było nam tu tak bardzo źle, bo i piwnica się znalazła zaopatrzona u Strzałkowskiego, który na ekonomii siedział — a dobrze mu się działo. Nie było juścić źle, ale wściekle nudno... A tu deszcz — dziur, dziur — od rana do nocy.
Wzdychaliśmy do Bialskiego zamku, już choćby dla ciasnoty, bo cały dwór w domu się nie mógł pomieścić; tuliliśmy się, jak się komu udało na przeciwku, po szopach, po chatach, po karczmach, po żydowskich izbach, a konie pod szałasami i w oborach, gdzie do kostek gnoju było.
Któregoś wieczora, znowu dyżur przyszedł na mnie.
Ledwiem siadł, książę się odzywa:
— Jest tam który?
Glinka, mości Książę.
— Która godzina?
Spojrzałem, było około dziewiątej, aleśmy wszyscy radzi byli, gdy się prędzej na spoczynek położył, wyciągnął się, zasnął a sił nabrał; myślałem że nie zgrzeszę, gdy trochę zegarek posunę. Powiedziałem mu że dziewiąta.
— Jakto teraz i ten czas leci — począł — dawniej, panie kochanku, nieraz na raku jechał czy na ślimaku, a dziś sobie skrzydła przyprawił. Hm! a co na dworze?
— Trochę się wyjaśnia.
— Z której strony?
Odpowiedź była trudna, ale książę nie lubił gdy mu się kto niewiadomością składał, szczególniej co do pory i nieba; mawiał zawsze, że szlachcic jako żołnierz, powinien był dzień i noc wiedzieć co się na niebie dzieje, zkąd wiatr wiał i jakie tam chodziły chmury. Palnąłem na pamięć, że od zachodu, boć u nas wszystko prawie od zachodu idzie, i słota i pogoda.
— A toby nie źle było — rzekł — ino ty Glinko, pewnie nie wiesz gdzie zachód w Sławatyczach? było się żydów spytać, oni wszystko wiedzą.
— Ale wiem, mości książę.
— Na zdrowie ci, panie kochanku.
Gdy to mówił, zauważyłem w głosie zmianę, silniejszy był ale jakby gorączkowy. Sapał też mocniej. Po chwili zapytał znowu.
— Co mówisz? nie słyszę!
— Nicem się nie odzywał, mości Książę, szepnąłem cicho.
— Toś się pewnie zdrzemnął.
— Nie, mości Książę.
— Bo to wy teraz, panie kochanku, wszyscy jesteście piecuchy i śpiochy; oczy wam od snu zarastają... hę??
— Nic nie mówię, mości Książę.
— A dla czegoż się nie bronisz? panie kochanku — zapytał z półuśmiechem — co?
Sam nie wiedziałem co mu na to odpowiedzieć, aż mi na myśl przyszło rzec: że myśmy nie żołnierze, i że nas dobroć księcia popsuła.
— He! he! — zawołał — i z waści, Glinko, pochlebca!
W głosie czuć było jakąś siłę, której dawno w nim nie uważałem. Byłoby mnie to pocieszyło, ale mi się zdawało, że gorączkę miał; szczególniej, iż się to zawsze na wieczór zbierało, a wedle fizyków to znak nie dobry.
Westchnął, pięścią się uderzywszy w piersi.
— Czyby Finkego nie zawołać? — spytałem.
Finke jako doktor był z nami w podróży.
— A po jakiego licha? panie kochanku! — zamruczał. — Czy ty myślisz, że on więcej co wie jak ja i ty? Weźmie za puls, potrzyma, języka sobie każe pokazać, głową pokiwa, powie, że wszystko dobrze — byle pieniądze wziął. Co te doktory, co te doktory, panie kochanku; choćby i ten Trales, co go trzeba było na wagę złota kupować, a osioł panie kochanku, niemiec, słowa nawet po polsku nie umie, jakże on polską chorobę leczyć może?
— Czy Księciu mówienie siła nie zaszkodzi pod noc? — zrobiłem uwagę.
— Cóż to i ty doktorem zostałeś? — obruszył się — a tobie co do tego? Hę! drzemaćbyś chciał pod piecem.
— Ale nie, mości Książę, z troskliwości.
— Patrzajcie go, jaki gorliwy. Milczałbyś, panie kochanku.
Westchnął, podparł się na kułaku i zmilczał sam.
Wpatrzyłem się w niego, oczy miał otwarte, ale jak mgłą zasłonięte, nieruchome, choć na twarzy jakieś życie grało.
— Śpisz, Glinka? — zapytał po chwili.
— Nie mości Książę, mnie się wcale na sen nie zbiera; w drodze się dosyć drzemało na zapas, choćby całą noc siedzieć, to mi nic.
— Tak, gdyby kto z tobą choć w drużbarta grał, albo panna Marcjanna słodkie oczy robiła do waszeci, to wierzę... na senby ci się nie zbierało, panie kochanku; ale słuchać jak w starym garnku klekocze, pono nie weselej jak gdy deszcz dziurgiem z rynny bieży...
Uśmiechnąłem się.
— Zobaczno, która tam?
Było po dziewiątej, ale raz skłamawszy, musiałem już zegarek wyprzedzać.
— Pół do dziesiątej, mości Książę.
— Onoby to spać iść wypadało, bo mówią że sen przed północą najposilniejszy — zamruczał. — Ale łgą... i spać mi się nie chce. Który dziś dzień?
— Środa.
— A no, prawda, post! szczupak był po żydowsku. Nie przyjechał tam kto z Białej, panie kochanku?
— Tylko Tryzna przed wieczorem.
— A co mi po Tryźnie!
Zaczął coś szeptać do siebie.
Znać posłyszawszy z sieni naszą rozmowę Finke wszedł, drzwi lekko skrzypnęły — poznał go zaraz po chodzie.
— Ty, Eskulapie jakiś — odezwał się — pewnie mnie chcesz do łóżka już pędzić. Otóż nie! Gdy się położę, to mnie zaraz w piersiach dusi. Idź sobie z Panem Bogiem, będę siedział, aż się zdrzemię.
Finke podszedł tymczasem i za puls go wziąwszy, trzymał. Książę choć nic nie widział, z nałogu nań oczy obrócił.
— Książeby się może limonady napił? — zapytał.
— Kiedy ty do niej saletrę sypiesz — oburzył się wojewoda. — To, rzecz, panie kochanku, niebezpieczna. Mnie gorączka spaliła na węgiel, do węgla saletry dodawszy, proch będzie. Od lada świecy, panie kochanku, eksplozya może być i Radziwiłł w górę wyleci. Jeszcze tego nie bywało.
Finke się głośno roześmiał, a jam mu wtorował.
— Dobrze się tobie śmiać — podchwycił Książę, jak był dawniej nawykł, z wielką serją — znałem takiego hiszpana, któremu brzuch z tej przyczyny pękł, ledwie mu go potem zaszyto. Część kiszek stracił nieborak, i cokolwiek jadł po cztery tygodnie trawić musiał.
Zdziwił się Finke, a cieszyłem się ja, że Książę po staremu począł koncepta swoje prawić, dawno bowiem tego nie bywało, alem uważał, że doktorowi twarz pochmurniała. Podał limonadę.
— Limonada bez saletry, mości książę.
— No to daj! aby się odczepić! — napił się dosyć chciwie, i oddając szklankę rzekł:
— Jednakże, Glinka, świecę odemnie trzymaj zdaleka. Finke bez saletry nie stąpi, musi łaciny namięszać.
Doktor odszedł na kilka kroków.
— Idź spać, Eskulapie, panie kochanku — dodał książę — tylko nie chodź do Ekonomowej, proszę cię, żebym potem z twojej przyczyny procesu nie miał.
— Ale, proszę Księcia JMości — odparł Finke — ekonomowa Strzałkowska ma pięćdziesiąt lat.
— Tak ci się zdaje, panie kochanku — westchnął książę — ja ją pamiętam gdy miała osiemnaście, jużci tak prędko postarzeć nie mogła. Oni na wsiach, panie kochanku, powoli żyją. W dzień zresztą będzie wyglądała na pięćdziesiąt, a wieczorem na dwadzieścia. I to się praktykuje.
Finke ramionami ruszał.
W. Ks. Mości, po fatygującej podróży wczesnyby się sen należał — dodał — przed północą sen najposilniejszy.
— Słyszałem — rzekł książę — to nie nowina. Idźże się nim posilaj, a mnie się nie chce. Wy się tego od kur nauczyliście, a co kura to nie człowiek... Daj mi z tym Morfeuszem pokój. Dobranoc ci! Glinka — dodał zwracając się ku mnie — proś pana doktora za drzwi, panie kochanku.
Finke kwaśny wyszedł, jam go przeprowadził do progu.
— Książę ma trochę gorączki — szepnął mi — gdyby pić chciał, limonada przygotowana. Nie dawaj mu się zbytnio rozgadywać, bo się ze snu wybije.
Ledwie się drzwi zamknęły, Książę zapytał.
— Poszedł szołdra?
— Tak jest mości Książę.
— Siadajże i nie śpij, a słuchaj, bo mi się chce gadać. Jużciż powinienem mieć kogoś, żeby mnie słuchał.
Pomimo tej obietnicy zamilkł natychmiast; zmienił tylko rękę, sparł się na drugiej i mruczał coś niewyraźnie. Trwało to ze ćwierć godziny. Wtem kury, nie wiem czem, zdala gdzieś spłoszone, bez pory piać zaczęły na trwogę.
— Hę? cóż to takiego jest? kury już pieją? — zawołał jak przebudzony. Zobaczno godzinę, co im się znowu przyśniło? Powiedzieć jutro Strzałkowskiej, żeby mi tych buntowników w pień wycięto. Przeciwko prawu Bożemu pieją mi przed północą!! A wara, panie kochanku! Cóż to mi za gatunek kur znowu, co sobie pozwalają piać przed terminem? Cóż na to djabli powiedzą? djabłów też sobie narażać nie potrzeba. Glinka! nie śpisz? — dorzucił.
— Nie, mości Książę.
— To ci się chwali. A świece gdzie, panie kochanku.
— Za parawanem, mości Książę.
Poucierajże im nosy, bo pewnie na nich grzyby narosły. Tylko nie palcami.
Rozśmiałem się.
— Są przecież szczypce, mości Książę, i to nawet srebrne — rzekłem idąc za parawanik.
— A cóż to ty myślałeś, że u Radziwiłła żelazne być mają albo mosiężne? Jeszcze na szczypce nas stało, choć wyssali nas dużo. Ale póty szczypców, póty mnie... oni to wszystko przetopią i potopią.
Począł się w piersi bić i wzdychać ciężko; milczał już, lecz słyszałem oddech stłumiony, przyspieszony i jakby jęk strzymywany, któremu się dobyć ex pectore nie dozwalał.
— Książę może limonady? — spytałem.
Ręką mi dał znak, że niechce.
Po chwilce, nagle podniósł głowę i wyprostował, jakby coś zobaczył przed sobą. Dłonią się niby od światła zasłonił i cicho szepnął trwożliwie.
— Glinka, kto tam stoi?
— Nie ma nikogo oprócz mnie, mości Książę — rzekłem żywo.
— Ty bo oczów nie masz, panie kochanku! — zamruczał i zamilkł opadłszy na krzesło, ale ciągle się w jedno miejsce wpatrywał.
Nierychło potem, dziwnym głosem jakimś począł, jakby do kogoś niewidzialnego dla mnie.
— Znam cię, znam! takim jesteś jak na obrazie W Nieświeżu, ale czegóż chcesz? Czy już wybiła godzina? Nie. Jeszcze mi trzeba o jedno przebaczenie prosić, tego mi nie dano...
Czyś przyszedł słuchać rachunku sumienia?
Cóż to jest? więcej was... dwóch, trzech! Czarny także, Lizdejko... Rudy... Bogusław, Mikołaj; co was tu przyszło!... ale godzina moja nie wybiła jeszcze. Obiecałem się przystawić do Białej — i musi też tu przyjść ta, przeciw której zawiniłem. Pan Bóg ją ześle. Katembrink mi to obiecał... kury piały przez głupotę. Chciałbym pożyć jeszcze, póki te sto tysięcy nie staną, które sejm wotował...
Cóż wy głowami kiwacie? myślicie może iż sejm darmo głosował i że z tego nie będzie nic?
Strach mnie przejął słysząc ten głos i chciałem przerwać mu. Zbliżyłem się pokaszlując, a nogami szastając.
— Mości Książę, nikogo niema.
Rozgniewany ręką rzucił, jakby odpychał, i głośno zawołał do mnie.
— Milczeć, panie kochanku...
Ślepy chyba jesteś. Oto Lizdejko stoi, arcykapłan, siwa broda po kolana, w ręku pasterał, na głowie infuła. Pokłoń mu się...
W głosie jakby łzy czuć było, począł się w piersi bić.
Mea culpa! mea culpa! Choć Radziwiłł, alem człowiek i grzeszny. Przyszło mi się rodzić na ciężkie czasy... Prawda, ślepy byłem często, panie kochanku, arcykapłanie, za to też mnie Pan Bóg na dni ostatnie ukarał ślepotą, gdy najwięcej na światby się patrzeć chciało. Ślepym był, alem drogi szukał, a ludzie nie poczciwi wskazywali mi ją bałamutnie. Zbawienia kraju pragnąłem zawsze, któż mógł wiedzieć, w kim ono i gdzie było.
Jęknął boleśnie, a mnie na głowie włosy się jeżyły i ciarki chodziły po skórze.
— Radomska, tak, ślepym był; prawda... ale co mnie barska kosztowała!... Com ja winien? król ekonomczuk, ale pomazaniec boży, panie kochanku. W piśmie Świętym stoi, że i od bydła brał Bóg pastuchów na królów. Co on temu winien? On się na tancmistrza rodził, a jemu królem być przyszło...
Nie patrzajcie tak na mnie! Było wam nie za Jagiełłów i Zygmuntów a za Ekonomczuka się urodzić, chodzilibyście jak ja z zawiązanemi oczyma po tym labiryncie. Gdzie się człowiek obrócił, przepaście...
Złotem Radziwiłłowskiem nie było ich zasypać, ani łzami Radziwiłłowskiemi nie zalać...
Pułk dałem rzeczypospolitej i działa, niech choć te wezmą co są w Nieświeżu.
Zamilkł, a po chwilce mówił znowu.
— Król JMć pruski, kuzyn prawda, ale ja żadnemu niemcowi nie wierzę. Polityk wielki, udaje że nas bardzo kocha. Gdzieby zaś mógł miłować owce ten, co jej boki powygryzał! Człowiek gładki i grzeczny, ananasami mnie chciał karmić we Wrocławiu, ale ja wolę polskie ogórki kwaśne, niż pruskie ananasy...
Przyłożył rękę drzącą do czoła i patrzał, majacząc ciągle.
— Wołodkowicz! a co ty tam robisz za niemi w lisiej kurtce? czy na polowanie do Nalibok? po coś poszedł? po mnie? Nie mogę, przyjacielu, panie kochanku, jakem poczciw nie mogę. Ty to najlepiej wiesz... od niej nie mam przebaczenia, a bez niego na sąd stanąć nie mogę. Kury te, co dla mnie śpiewać mają, nie piały jeszcze... Czekaj kochanie! Już nie długo.
Opadła mu głowa po tym wysiłku, a jam słuchając drżał, bo i mnie z tego wrażenia przyśniwały się w mroku cienie jakieś. Najwięcej mnie to uderzyło, iż dwa razy wspomniał o przebaczeniu, którego od niej potrzebował. Łamałem sobie głowę nad tem, od kogo? bom książęce życie, na dworze się wychowawszy, znał dobrze, de visu et auditu, a na myśl mi nie mogło przyjść, o kim mowa być miała.
W tem jak krzyknie: Glinka! śpisz? — ażem się rzucił.
— Ale nie, mości Książę!
— Widziałeś ty ich?
— Nikogo nie było.
— Tak! dla ciebie ich nie ma, ale dla mnie są. Tyś ich oblicza oglądać nie godzien; nie do ciebie oni przychodzili i dla twoich oczu są zakryci...
— A ją widziałeś? — dodał. Taka piękna jak i była, taka dumna i taka nieubłagana!! Nie przebaczyła mi, panie kochanku! nie! czekać muszę i dusza nie wyjdzie z ciała, aż ona mnie rozgrzeszy.
Począł wzdychać. Zdawało mi się, że łzy mu pobiegły po twarzy. Nie wiedziałem co począć; doktór zakazał, aby nie mówił wiele, a przerwać mu było nie podobna. Gdy się nieco zaciął, myślałem, że się na tem skończy i podałem mu szklankę z limonadą.
Dotknąwszy się jej ręką, cofnął ją.
— Co to jest? trucizny mi chcesz dać?
— Limonada, mości Książę.
Ruszył lekko ramionami i zdał się powracać do przytomności.
— A tak! zeszło na klejek owsiany i na limonadkę, na łacińską kuchnię i na włoską piwnicę księciu Wojewodzie, kto to słyszał! To dla bab. Gdyby mi dali starego węgrzyna, zarazbym się uczuł lepiej, ale doktor sam go wypić woli. Limonady tylko włosi używają, a to są sodomici; daj ty mi pokój z limonadą i pójdź precz pod piec.
Cofnąłem się posłuszny, a przez chwilę pewien byłem, iż mu się na sen zbierało. Oparty na ręku z oczyma zamkniętemi spoczywał, ciężki tylko oddech słychać było. Wtem znowu szmer doszedł mych uszu. Książę po cichu mówił sam do siebie; zrazu było to tylko mruczenie spieszne, niewyraźne, lecz powoli mowa coraz się dobitniejszą stawała.
— Znowuście przyszli! Skruchy żądacie! Winienem, winienem, wina moja, wielka wina, przedziadowie, ojcowie, pobożny biskupie Jałmużniku, i ty Jerzy, purpuracie rzymski, świętobliwy panie, i ty książę Kanclerzu i wy wszyscy, coście mnie na świecie poprzedzili, mea culpa! Spowiadam się przed wami... życie było grzeszne, alem się panie kochanku, urodził pod słotą.. po błocie iść a nie zawalać się, to chyba anielska rzecz; jam skrzydeł nie miał i brnąłem po kostki. Mea culpa! Miecznik najwięcej nagrzeszył a Wojewoda długo za niego pokutował. Na świecie odbyłem ciężką za grzechy karę...
Zapłaciłem za wszystko z nawiązką: groszem, krwią, łzami, tułactwem, biedą, panie kochanku. Wszak po barskiej dosyćżem na tragedyą patrzał co nas rozćwiartowała, a tego mi nie liczycie? Radziwiłł musiał się potem kłaniać ekonomczukowi i w rękę go całować, panie kochanku, a Czartoryskich do piersi przyciskać! Co roku potem szły klęski i upokorzenia. W porę oślepłem, aby nie patrzeć na resztę, panie kochanku...
Robiłem co mogłem! W Albie mi morza nie dali dokończyć; teraz wyschnie i wiuny w nim, piskorze będą mieszkały. Z pułkiem też nie wiem co się stanie... Kto wie co z samemi Radziwiłłami? Już to bieda gdy pień uschnie a od korzeni puszczą odrośle, bo te zawsze karłowate, panie kochanku...
W Naliborskiej puszczy z niedźwiedzi zejdzie na krety. Kto wie co z Hieronymowskiego bębna wyrośnie... Mnie Wiśniowiecka rodziła, a jego jakaś Taxica... inna krew... Jam niedźwiedzie do karety zaprzęgał, on chyba kozy do wózka dobierze... może osły? Wnuki gotowe chodzić piechotą, panie kochanku.
Zakrył oczy i płakać zaczął po cichu.
Kardynałowie, biskupi, wojewodowie, kanclerze, udzielne książęta, krew królewska w żyłach, na tronach siadaliśmy... a jutro może sługi tych, co się nam kłaniali i brali od nas jałmużnę, a pojutrze prochu garść, którą rozwieją wiatry i pamięć nawet zaginie.
Drżałem słuchając, ale mnie też tej spowiedzi i lamentów ciekawość brała grzeszna, żem ani mu przeszkadzał, ani wołać chciał kogo. Milczał chwilę spoczywając, a niekiedy jakby zachłystując się płaczem.
Miserere mei Deus, miserere mei, quia derelinquisti me!
W tem, jakby się nad nim i jego cierpieniem Bóg ulitował, sen mu spadł na powieki, począł spać i sapać straszliwie. Ani się go budzić godziło, ani odejść; czekałem więc, ażeby się sam ocknął i do łóżka iść zażądał. W tem, owo chrapanie, które niemal na cały dom słychać było, zmieniło się w śmiech. Śmiał się przez sen tak, jak był zwykł dawniej, gdy na dobry figiel patrzał, lub sam co trefnego powiedział.
Ten śmiech ze snu go wyprowadził; lecz nie oprzytomniał, gorączka owszem coraz się zdawała silniejszą.
— Hej tam na górze, kapela... od ucha mi grać, panie kochanku... i trąbom gęby nie żałować... Srebrną beczkę ze skarbca wytoczyć, tygrysią nakryć ją skórą. Co mi szkodzą karmazynowe hajdawery, mogę w nich beczkę jako Bachusa okraczyć, hajducy niech ciągną na sale... albo zaprządz do niej niedźwiedzie, to baby potruchleją... Przodem Bachantki we kwiatach, albo boso i bez ceremonii, panie kochanku. Co mi tam!! Radziwiłłem się urodziłem... Znaj Litwo Radziwiłła! Kto mi w drogę wlezie, łeb zetnę i zapłacę. Mniejszej gawiedzi po sto bizunów, bizun po dukacie! panie kochanku! Żyda szelmę powiesić na wieprzowej kiszce, a nie, to go w sobotę sadłem smarować... Hulaj dusza! Wołodkowicz kochanie, Rejtanie, duszko moja, podajcie mi ręce... ot tak! Trąćmy się... a kto nie wypije! tego w cztery kije... panie kochanku...
Poniatowszczuka precz zmieciemy z tronu, tron po nim opaskudzony wyszorować. Dać mu dwieście złotych, niech na folwarku pisarzuje, bo rękę ma dobrą, gryzmoli niczego...
W Albie port uczynimy, panie kochanku... Turcy tu będą po świninę przyjeżdżać a Hiszpanie po dziegieć, którego w domu nie mają... Przywiozą nam fig dla szlachty, a pomarańcz dla panów senatorów... i różków dla dzieci... Kurdesz nad Kurdeszami!...
Czemu nie gra muzyka, panie kochanku, struny im popękały czy ręce? Światła pogasły... Noc, a ja boso... panie kochanku... Kto żyw ratuj! gdzie cholewy moje? Co to? Eperiesz? Wenecya? Nic nie widzę...
Niech mi zaraz Trales zasłonę z oczów ściągnie... albo, albo... dam mu miasteczko i wsi dziesięć dożywociem... mało? dodać cegłę złotą i jednego apostoła... ale Judasza... niech zna Radziwiłła... Jak mu się nie uda... ściąć szołdrę na rynku... panie kochanku.
W tem, gdym już sądził, że koniec temu straszliwemu dyalogowi z losem, głos się odmienił.
— Zchodzę bezpotomny! Tyś temu winna, ty... coś mnie przeklęła! Za ciebiem się męczył życie całe, i umrzeć spokojnie nie mogę... Prosiłem na klęczkach... nie chciałaś przebaczyć, a gdym winę popełnił... przy zmysłach nie byłem. Felisiu... serce moje... przez cię ginę.
Zaszlochał, przebudził się i jak przestraszony krzyknął:
— Jest tam który? hola!
— Glinka, Mości Książę.
— Co to jest? która godzina? — począł żywo — może ja co przez sen mówiłem? Wody mi daj! pić się chce, we wnętrznościach mnie pali... Godzina? która godzina?
Nie było jeszcze północy, alem się odezwał bez rozmysłu.
— Pierwsze kury ino niesłychać jak zapieją.
— A cóżeś to im dał komenderówkę? — zawołał. — Zkądże wiesz, że zapieją? Jak można wiedzieć kiedy kobieta zdradzi, a kur zapieje?
Wziął szklankę i limonady pociągnął, ale po niej splunął.
— Gorzka jak żółć, dejweldreku do niej niemiec namięszał, tfu!
— Księciu dawno czas do łóżka! — rzekłem.
— Hę? to ty mnie coś tak jak kogutom chcesz rozkazywać? Ale dajże ty mi z tem łóżkiem święty pokój! Chybabyś chciał umorzyć Księcia Wojewodę za to, że ci spać nie daje i dokuczył... Mnie się jeszcze żyć chce, a w łóżku dusi i pod łóżkiem śmierć zaczajona siedzi.
Tu się macnął po kieszeni jakby pieniędzy szukał, a nie znalazłszy nic, westchnął.
— Grosza przy duszy u Radziwiłła nie ma, wycmoktali wszystko... a co cyrografów napodpisywać kazali... tylko jeden Bóg wie, a drugi niespełna pełnomocny.
I znowu do siebie mruczał:
— Nepta zdechła bezpotomnie, jak ja!... Ksiądz Katembrynk na probostwie konopie moczy, Wołodkowicza robaki jedzą... wszyscy moi dawni towarzysze i przyjaciele śpią trumnach... na drugi bok już się przewróciwszy, a ja przez tę opieszałą Felisię, która z rozgrzeszeniem nie przychodzi, czuwać muszę za grzechy, aż póki po ostatnim upadku nie uderzą w moździerze na rezurekcyą i tryumf... Naówczas przyleci anioł, i jako Tobiaszowi oczy mi potrze, abym na radość i szczęście patrzał... Teraz lepiej być ślepym.
Znać głos książęcy, brzmiący niekiedy donośnie, musiał w sieni śpiących i po drugich izbach czuwających zaniepokoić, skrzypnęły bowiem drzwi po cichu i wszedł stary Wiśniowski, szlachcic, którego Książę lubił, bo był przy nim dworzaninem od młodych lat i przebywał z nim wszystkie utrapienia, niedole i tułactwa, krokiem go nie odstępując. Wiśniowski miał się już dobrze, wioskę kupił na dziedzictwo, zastawą trzymał dwie, ale trwał na usługach, raczej przez miłość dla starego pana niż dla zysku.
Wszedł tedy, w płóciennych spodniach i kożuszku, jak z łóżka się zerwał, stanął w progu, ręce powkładawszy w kieszenie, począł się rozpatrywać do koła. Książę jakby poczuł, że ktoś jest więcej, podniósł głowę.
— Wiśniowski? — zapytał.
— Sługa W. K. Mości.
— Ja ciebie zawsze węchem poznam, koński pot czuć od waszeci, ale ja go lubię. Czemuż ty stary nie śpisz?
— No, ja to ja, ale dla czego Książę Wojewoda nie idzie do łóżka?
— Powiem ci Wiśniosiu prawdę, ja się łóżka boję, umierać mi się nie chce.
— E! e! Co bo o tem myśleć i mówić! — rzekł spokojnie stary — Książę sam masz w sobie wigoru dosyć, będziesz zdrów, i wzrok u cudownego obrazu odzyszczesz, i zapolujemy jeszcze na niedźwiedzie.
— Tere fere kuku! strzela baba z łuku! Zapolujemy! Dobryś! tak, tak, ze świętym Hubertem razem, w tym lasku, w którym się Absalon obwiesił! — zawołał wojewoda. — Ty stary mój też już w piętkę gonisz. Ja już i pchły nie upoluję. Mówisz, o cudownej wodzie czy coś... jakby to Bogu wody było trzeba, żeby cud zrobić, gdyby chciał... panie kochanku; ale woli jego nie ma, Radziwiłł mu dojadł, pluje na niego!
W mowie czuć było gorączkę i nieprzytomność chwilami. Stęknął i rzekł:
— Pamiętasz Wiśniosiu to polowanie?
— Które, Mości Książę, małoż ich było?
— Jak? które? — począł — żywo — jedno tylko w życiu takie było. Obława z delfinami na morskie cielęta... Wypłynęliśmy szczęśliwie na Adryatyk około Gdańska i jużeśmy mieli rozpocząć, gdy syreny się ukazały... Podstolanka, dwie cześnikówne i ta śliczna Felisia... i Baśka, którą później Sapieha ukradł i uwędził na półgęsek.
— Nic nie pamiętam Mości Książę...
— Jakto nie pamiętasz? Toś już ostatek pamięci stracił, panie kochanku... Wszak ci to wówczas hajdukom kazawszy przytrzymać królowę morza, gwałtem się z nią zaręczyłem... Wzięła to na seryo... dla tegom, panie kochanku, z żadną żoną później wyżyć nie mógł, i schodzę bezpotomny... Bezpotomny! — westchnął i dodał poważnie:
— Jak tobie się zdaje Wiśniosiu? co będzie z tego malca?
— Z którego Mości Książę?
— A z Dominiczka? Złe mu imię dali — westchnął Książę — nie było pono żadnego Radziwiłła Dominika, bo wszyscy byli cała gębą Domini. Już to zły omen, bo na nim ród zmaleje jak imię.
I mówił jakby do siebie:
— Głowy się im pozawracają: roztrwonią Radziwiłłowszczyznę, rozlezie się to, rozproszy, zczeźnie. Będą w końcu chodzili po jałmużnie z herbem na tobołach... Dobrze, że tamci w trumnach, te Krzysztofy, Stanisławy, Mikołaje, Albrechty, Jerzowie. Moje oczy po za grób widzą choć ślepe... Czarno tam będzie, czarno... W Nieświeżu puszczyki i sowy koncerta dla wróbli odprawiają. Hulavimus, Wiśniosiu, zapusty się skończyły, popielec i post, śledź w pruskim mundurze jedzie.
W tem słysząc rozchowor, nadszedł i siostrzeniec Wojewody, półkownik Morawski.
— Cóż to wujaszek nie śpi, wszak to północ? jakże zdrowym można być?
Jak winowajca pochwycony na uczynku, zmilczał Książę głowę spuściwszy, potem głosem spokojnym, zmienionym, po cichu, prosząc się żałośliwie, rzekł:
— Ale, panie kochanku, nie pędźcie mnie do łóżka, bo mnie do grobu wpędzicie! Niby to w krzesełku spać nie można, kiedy się komu chce? Ja, panie kochanku, na koniu w pochodzie sypiałem siedząc, jak dziś na najlepszem łóżku nie potrafię.
I odwrócił się. Morawski stał patrząc nań, sam nie wiedział co czynić. W tem na folwarku pierwsze kury piać poczęły. Zerwał się naprzód jeden i krzyknął: — kukuryku! — za nim cienkim głosem jakiś student zaprobował też sobie, a wnet trzeci, aż ich tam kilkanaście wrzeszczeć zaczęło.
— Otóż i kury pieją — odezwał się — chwała Bogu i dnieć wkrótce zapewne będzie... Ale po co kogutów tyle? Strzałkowska chyba, żeby zgorszenia nie było, trzyma po jednym do każdej kury...
Wiśniowski mimowolnie prychnął.
— To pewnie Glinka drwinki sobie stroi, — dodał Książę — dam ja ci, bezbożniku, libertynie, żartować z kogucich małżeństw.
Jam się nie odezwał.
— Możeby Finke co na sen poradził? — wtrącił pan Morawski.
— A tak — odezwał się Książę — na sen, zwłaszcza wiekuisty, oni mają doskonałe recepty. O to nie trudno. Ale ja mam jeszcze w Białej co do czynienia; poczekajcie, co wam tak pilno?
Nie było sposobu; obstąpiliśmy chorego, ale ani do łóżka, ani do snu nie podobna go było zmusić. Już się nawet na wesołość silił, ażeby nasze natręctwo rozbroić. Żal nam go było, aż Finke, który też nadszedł, powiedział, by go nie draźnić i własnej zostawić woli. Tak się też stało. Po chwili Morawski w rękę go pocałowawszy, i dobranoc oddawszy, poszedł; rozeszli się i inni; Wiśniowski ze mną pod piecem usiadł i zaczęliśmy drzemać duetem. Książę też w krześle zasnął mocno, kiedy niekiedy przez sen kawałkami odmawiając łacińską litanię loretańską. I — dziwna rzecz — choć między jedną a drugą inwokacją więcej niekiedy kwadransa czasu upływało, a sen ją przedzielał, szły po sobie w doskonałym porządku, iż żadnej nie opuścił.
W końcuśmy się wszyscy pospali jak bobaki, aż gdy dobrze rozedniało, dopiero rozespanego Wojewodę, w kilku wziąwszy na ręce, zanieśliśmy do łóżka, i jak padł, tak się do godziny dziesiątej z rana nie obudził.
Nazajutrz dzień był słotny, mieliśmy niby to jechać do Białej, ale i za późno już było i deszcz prażył taki, że nikt ochoty nie miał, aby mu za kołnierz ciekło. Mnie ciągle w głowie stała ta jakaś Felisia, o której Książę majacząc kilka razy wspominał, a razem o jakiemś przekleństwie i o przebaczeniu.
Chociaż z późniejszych lat znałem doskonale Nieświezkie dzieje, domyślałem się, że to coś być musiało jeszcze z hulaszczych czasów pana Miecznika, kiedy mnie tam nie było. Postanowiłem tedy, korzystając ze słotnego dnia, wziąć na spytki starego Wiśniowskiego. Ten, byłem pewny, że wiedzieć o wszystkiem musiał. Już i to mnie podżegało, że nie śmiano nic mówić o owej Felisi, gdy o innych chodziło historji siła, a mimo to Książę o niej sam ciągle wspominał, jakby miał ją na sumieniu, mimo lat ubiegłych ciężaru tego pozbyć się nie mogąc. Nie lada więc historja być musiała, o której wojewoda na starość jeszcze pamiętał, a ludzie o niej gadać nie śmieli.
Wiśniowski jeden owe czasy zapamiętał; do kogóż, jeśli nie do niego, jak w dym? Grzeszna to pewnie ciekawość była, alem zawsze co się tyczyło Radziwiłłowskiego domu i samej osoby książęcej jak mrówka zbierał, aby to dla potomności zapisać, która i uwierzyć nie zechce, co się to za naszych działo czasów. Ponieważeśmy przez cały ten Boży dzień siedzieć musieli, patrząc przeze drzwi na deszcz i poziewając na wyprzodki, uczepiłem się starego.
— Mój Łowczy dobrodzieju (tytułowano go bowiem jakiemś łowiectwem), co to jest za jedna ta Felisia, o której Książę w nocy przez sen wspominał?...
Wiśniowski na mnie popatrzał z uwagą, oczy wyrapiwszy, ramionami rzucił, czuprynę potarł, głową pokiwał, i słowa nie mówiąc odszedł, jakby się tylko dziwił, żem mu takie zadał pytanie.
To, przyznam się, mocniej mnie jeszcze zaciekawiło. Cóż u licha? żebym z próżnem wiadrem odszedł od studni? jak żak? Czekajże, pomyślałem, est modus in rebus, wiem jak cię zażyć, poprobujemy. Wiedziałem, że Wiśniowski był jak kołowrotek stary, co to go z początku ani rozruszać; ale gdy się rozejdzie, trajkocze, że go znowu zatrzymać trudno. I tom wiedział z doświadczenia, iż na czczo milczący był, a po obiedzie otworzysty; że po winie dopiero usta mu się chętnie odmykały.
Jadaliśmy wszyscy ogółem w sieni, bo ta była najprzestronniejsza, ale nie wykwintnie, jak w drodze i na popasie, z pozwoleniem, nie jak Radziwiłłowscy słudzy, ale jak ostatnie ciury. Stół był składany z dwojga drzwi, bodaj od stodoły wziętych i na czterech beczkach próżnych od piwa ustawiony. Na to kładli obrusów kilka, bo Strzałkowska tak wielkiego jednego nie miała, anibym przysiągł, żeby się na ten raz prześcieradłem z podwójnego łoża małżeńskiego nie posługiwała. Musieliśmy jeść cicho i sprawiać się jak w kościele, bo tuż był i pokój Księcia.
Więc przed obiadem zaopatrzyłem się u pana piwniczego, dawszy dukata, w kilka butelek wytrawnego węgrzyna, i chłopcu kazałem oczyścić izdebinę na tyłach osobną, prawda, że zimną. Bylibyśmy w niej na kominie ognia naniecili, ale ktoś babę tak zapchnął głęboko i mocno, iż nikt jej dobyć nie mógł. Mimo to, okna pozatykawszy było znośnie, a byliśmy sami tylko. Chłopak znalazł co potrzeba, aby izbę uczynić mieszkalną, stół z jakichś drzwi i ławeczki; postarał się o wszystko, bo był żwawy i roztropny jak rzadko. Prawda, że później źle wyszedł z tym za wielkim na swój stan rozumem, bo mi część garderoby zabrawszy, parę pistoletów i przeszło sto talarów, drapnął do Prus, a tam go do wojska postrzyżono, i królowi pruskiemu karabin nosić musiał.
Nie tyle mi chłopca wartogłowa żal było, co tych pistoletów i jednego pasa, com go miał od Księcia na pamiątkę.
Chłopak się wcześnie z kuchtami porozumiał, aby było co jeść. Nigdyśmy my u Księcia stołu wykwintnego nie mieli, bo i sam Wojewoda w zamorskich się przysmakach nie kochał, ale zdrowo, smaczno i dostatnio nas karmiono, równie w świątki jak piątki, w drodze i w domu. Było czem życie utrzymać, ale gęby pieścić nie myślano. Dla gości też Książę nie występował, chyba od wielkiego dzwonu, gdy zamorski ptak się zjawił. Zrazy, bigos, pieczeń huzarska, sztukamięsa kawał z kwiatkiem, kołduny z majerankiem, zwierzyna z rożna, ryba po polsku na różny sposób przyprawna, to były zwykłe książęcego stołu potrawy. Piwa dawano ile kto chciał, wino w powszednie dni kieliszkami i pod miarą. I tego dnia mieliśmy barszcz zabielany, pieczeń sarnią, zrazy, bigos i kaszkę sypką z cukrem, a było bardzo dosyć. Węgrzyna dano lekkiego: nie gardząc nim, postarałem się o lepszy, którego kilka butelek pod stołkiem moim stało i pod ręką.
Wiśniowski zrazu milczał, gadaliśmy o rzeczach obojętnych, czekałem, ażeby się stary rozgrzał, rozruszał, rozdobruchał. Jakoż przy końcu drugiej butelczyny, widząc go w dobrem usposobieniu, począłem:
Jużci mnie macie za wiernego sługę Radziwiłłowskiego, że pana miłościwego i domu nie zdradzę, żebyście też moją ciekawość zaspokoić chcieli, co to jest za Felisia, o której Książę wspominał, a ja o niej nie wiem nic?
— A po co to tobie wiedzieć? — zapytał Wiśniowski — po co? a ciekawość pierwszy gradus do piekła.
— Mówię mu: — Panie Łowczy jeżeli to istotnie gradus do piekła, to ja już na nim dawno stoję. Takim mnie matka na świat wydała, żem zawsze nosa wścibiał, czy gdzie było potrzeba, czy nie, a mam tego za... cztery litery, kto niczego nie ciekawy.
Począł się Wiśniowski śmiać, wziął kieliszek, wypił, a jam mu nalał świeży co najprędzej, i począł bąkać powoli:
— Widzisz asindziej, są takie sprawy na świecie, ba i u Radziwiłłów, o których lepiej nie wiedzieć, a kto o nich wie, zapomnieć. Po co ci to? nie jedno na pamięci cięży, bodaj tak, jakby na sumieniu!
— Mój panie Łowczy — rzekłem — a jużciby też wstyd było nawet, swojego pana kochanego historji nie wiedzieć. Czasem się to i na to przyda, ażeby go od ludzi obronić.
— Zapewne! — odparł Wiśniowski — waszeć go zaznałeś, gdy się już było młode piwo wyburzyło; my! my pamiętamy inne czasy. Szumiała krew, zapominał się człowiek, i sam potem żałował, że sobie poczynał po szalonemu; ale często się zrobi nie jedno, czego odrobić niepodobna. Lepiejbyśmy nie mówili o tem, bo i długa historja i smutna; we dwu słowach ją opowiedzieć, czarniejsząby się jeszcze wydawała, a tak jak trzeba, wszystko, ledwie do wieczora skończymy.
— A no! — rzekłem — albo co lepszego mamy do roboty? Koło Księcia dziś kolej przyszła na innych, nam tu niezgorzej i dwie butelki jeszcze mam starszego, którychby wstyd było nie wysuszyć.
I takem go przynaglał, że mi się oprzeć w końcu nie mógł; a co mi opowiadał, zapisałem nie omieszkując, aby później pamięć nie zawiodła.



∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.